Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

mlodaMama23

Zamieszcza historie od: 17 czerwca 2015 - 8:16
Ostatnio: 1 lutego 2024 - 20:42
  • Historii na głównej: 46 z 75
  • Punktów za historie: 12816
  • Komentarzy: 1089
  • Punktów za komentarze: 5880
 
zarchiwizowany

#72061

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój mąż wpadł na kolejny genialny pomysł mający na celu doładowanie naszego konta bankowego. Pomysłem tym są naklejki ścienne oraz ubranka z własnym nadrukiem.
Ubranka okazały się niewypałem, prasa termo transferowa poszła do Żyda, ale naklejki cieszą się póki co umiarkowanym zainteresowaniem.
Wyjaśnię jak takie robienie naklejki się odbywa. Zaczynamy od, co oczywiste, zakupu plotera tnącego lub tnąco-rysującego, kto co lubi, zakupu oprogramowania (tak, programu do cięcia ploterem nie można sobie "ukraść" z internetów, a demówki są o kant tyłka potrzaskać). Kiedy mamy już sprzęt zainstalowany i gotowy, trzeba mieć projekt. Ze zwykłego .jpg robimy grafikę wektorową, ładujemy do programu i tniemy.
Wystawiliśmy ogłoszenia na olx, aukcje na allegro, fp na facebook'u i czekamy na odzew.
Generalnie ludzie pytali o ceny, wymiary i tym podobne. Wiadomo, nic piekielnego, jednak jeden pan podniósł mi ciśnienie.
Z racji tego, że ceny naklejek zależą od ich rozmiaru i rodzaju folii, nie podałam jednoznacznej ceny w ogłoszeniu na olx, tylko zaznaczyłam w ogłoszeniu, że cena zależna od rożnych czynników i więcej informacji udzielę przez e-mail lub telefonicznie.
Jeden pan zadzwonił, zainteresowany dużym zestawem. Z racji tego, że całość długa na około 1,8m a wysoka na 1,60, podałam cenę adekwatną (100zł). I tu zaczęła się draka, że co tak drogo, że to przecież tylko kawałek je*&*& folii, a ja wymyślam cenę jak za malowanie całego pokoju (pan chyba się nie orientuje w cenach malowania) i tak w ten deseń. Cierpliwie wysłuchałam jego żalów, po czym odpowiedziałam, że skoro pan twierdzi, iż cena jest z kosmosu, a cała naklejka to tylko kawałek jeb$%$^% folii, to proszę bardzo kupić sobie ploter (ceny startują od 1000zł), program (najtańszy a zarazem najlepszy 200 zł), zatrudnić grafika albo zlecić komuś przerabianie grafiki, kupić materiał (metr kw najtańszej folii czyli czarnej kosztuje 10 zł netto) i proszę bardzo, może mieć to samo w domu, i nie będzie musiał wydawać kupy kasy na kawałek folii.
Pan się rozłączył. Gdyby był mądrzejszy, poszukałby nawet na głupim allegro tego typu ozdób. Ja mam ceny prawie o połowę niższe niż inni, tylko dlatego, że nie mam wyrobionej marki i chcę póki co przyciągnąć ludzi. Kiedy ja za naklejkę 100x50 cm biorę 70 zł (naklejka ma elementy fosforyzujące stąd taka cena), inni biorą 130 zł.
Zdzierstwo, na maksa.

ludzie usługi

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 25 (117)
zarchiwizowany

#71840

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Możecie mnie zminusować za wynurzenia, ale jest mi trochę źle.

Jak wiecie, mam dwie siostry, a matka jest fanką trunków wysokoprocentowych oraz lubi duże emocje które uzyskuje poprzez awanturowanie się. Pisałam, że jedna z sióstr, zawinęła manatki i rozpoczęła edukację w stolicy. Druga, długo siedziała z matką. Na początku było wszystko ok, wzorowe relacje. Jednak kiedy zabrakło kozła ofiarnego, agresję na kogoś trzeba było przekierowywać. No i coraz częściej obrywało się drugiej siostrze. Szkoda mi jej było. Odnowiłyśmy kontakt, zaprosiłam ją na święta Bożego Narodzenia, a krótko po Nowym Roku podjęła decyzję, że dłużej z matką nie wytrzyma i, poprosiła mnie o możliwość zainstalowania się u mnie. Cóż, miękkie serce mam, warunki mieszkaniowe są, stwierdziliśmy że finansowo damy radę, bo bez różnicy czy ugotuje się dla jednej osoby więcej.
Siostra, nazwijmy ją Ada, zabrała część swoich rzeczy i zaczęła mieszkać u mnie. Oczywiście, zostały postawione pewne warunki, mianowicie: nie opuszczanie lekcji, co zdarzało jej się nagminnie, poprawa ocen, oraz wracanie na określoną godzinę do domu. W tygodniu miała być na godzinę 20, w weekend miała czas do 22, z wyjątkiem niedzieli, wiadomo, w poniedziałek do szkoły. Z ojcem Ady uradziliśmy, że będzie trzeba logicznie się z matką dogadać i prawnie załatwić, żebym funkcjonowała jako prawny opiekun siostry. Pojechałam do szkoły Ady, wyłuszczyć sprawę wychowawczyni. Ta, wyraziła głęboką nadzieję, że przy mnie dziewczyna wejdzie na prostą, nadmieniła też że podejrzewała iż matka ma problem z alkoholem. Od tego czasu byłam z wychowawczynią w stałym kontakcie.
Niedługo po przeprowadzce Ada trafiła do szpitala, jak się okazało miała nadżerki. O ile lekarz wyraził zgodę abym ja podpisała się w dokumentach (wyjaśniłam jaka jest sytuacja), o tyle do wykonania gastroskopii wymagali podpisu matki. Druga siostra, która przyjechała na ferie, wymusiła na matce przyjazd do szpitala i podpisanie zgody. Matka nie odwiedziła jej ani razu w szpitalu. Ada ze szpitala wyszła, tydzień ją leczyłam w domu i zastały nas ferie. I przyszła pierwsza draka. Po wyjściu ze szpitala, pozwoliłam Adzie spotkać się z chłopakiem. Na 20 minut przed planowanym powrotem do domu, napisała że ona będzie godzinę później. Rzekomo pociąg jej uciekł. Jasne. Cóż, kara musi być, więc zostało postanowione że weekend Ada spędza w domu. W sobotę musiałam jechać do miasta, kiedy siedziałam w pociągu powrotnym, zadzwonił mąż z pytaniem czy Ada może wyjść z domu. Odpowiedziałam że nie, bo ma karę za nie wrócenie do domu. Po zakończonej rozmowie dostałam sms że Ada się pakuje i wyprowadza. Ok, jej wybór, na siłę trzymać nie mogę. Napisałam tylko sms, bo telefonu nie raczyła odebrać, że chciałam dać jej normalny dom, spokojny, gdzie nie będzie musiała się bać itp. W odpowiedzi dostałam wiadomość, która wycisnęła mi łzy z oczu:
"Ty to nazywasz NORMALNYM domem?! Ja mam 17, prawie 18 lat, a wy mnie traktujecie jak dziecko 10-letnie, dajecie mi jakieś kary, co to w ogóle ma być. Ja jestem dorosła i mogę robić co chcę".
Odpisałam, że ma co najwyżej prawie 17 lat (była na krótko przed 17-stymi urodzinami), a nawet jak będzie miała te 18, to dotąd, dokąd będzie na czyimś utrzymaniu, będzie musiała stosować się do określonych reguł. Zabolało, naprawdę. Zawsze myślałam że normalny dom, to takie miejsce bez awantur, pijaństwa, gdzie czeka ciepły obiad i ktoś, z kim można szczerze porozmawiać. Jednak czego było się spodziewać po dziewczynie, która od dłuższego czasu żyła w systemie "jak będę miała ochotę to wyjdę, jak będę chciała to wrócę na noc, jak nie to nie", matka czasami znikała na 3 dni, więc kontroli zero. Zrobiła dziką awanturę, podrapała mi ręce do krwi, rzucała się z pięściami na wszystkich. Kiedy emocje opadły, odbyłyśmy długą i poważną rozmowę, że tak być nie może. Niby zrozumiała, niby przeprosiła, sprawa zapomniana. Dostała szlaban na całe ferie. Pewnego dnia, powiedziała że idzie na spacer po lesie, bo musi przemyśleć siebie. Po 3 godzinach stwierdziliśmy z mężem, że coś długi ten spacer. Kiedy zadzwoniliśmy, zapytać gdzie jest, okazało się że pojechała do chłopaka. Myślałam że mnie szlag jasny trafi. Powiedziała to tak lekko, kiedy zapytałam czemu kłamie że idzie tylko na spacer, dostałam odpowiedź "bo tak". Chłopak dostał opiernicz, w sumie niesłusznie bo był przekonany że Ada ma pozwolenie na wizytę u niego. Okłamywała wszystkich, równo jak leci. Pojechała do matki, bo ta chciała jej wręczyć prezent z okazji zbliżających się urodzin, po powrocie kolejna długa rozmowa. Obietnica, że nie będzie kłamać. W drugim tygodniu ferii Ada pojechała do Warszawy, ojciec zabrał ją na zakupy, bo chodziła jak lump spod osiedlowego. Wrócili w poniedziałek i, Ada miała iść do szkoły. Wyszła rano z ojcem, on do lekarza, ona rzekomo do szkoły. Ale misiu Ady leżał w szpitalu po operacji wyrostka, więc musiała wykombinować możliwość odwiedzin. I tak, w ten dzień ich klasa miała wyjście na jakiś koncert. Ada ojcu powiedziała że ma na 2 godzinę lekcyjną, właśnie ze względu na ten koncert, a ona nie ma galowego stroju (chodzi do klasy policyjnej, ma białą koszulę z pagonami i logiem szkoły i do tego spódnicę), bo został u matki, a na to wyjście jest wymagany. Cóż, ojciec zabrał ją ze sobą załatwiać swoje sprawy. Około godziny 9 Ada powiedziała że jedzie do szkoły. Oczywiście w szkole nikt jej nie widział, za to po rozmowie z misiem, okazało się że była u niego w szpitalu od 10 do 14. Wychowawczyni powiedziała że mieli na ten koncert iść dopiero po 4 godzinie lekcyjnej, ale dyrektor zaproponował wyjście na jakiś film więc wyszli wcześniej, co nie zmienia faktu że teoretycznie pierwsze 4 godziny miały być. Ada oczywiście wiedziała o wszystkim. Mnie przyznała się do tego że jej nie było w szkole tylko dlatego, że trafiła w szpitalu na wychowawczynię, której notabene powiedziała że ja wiem, że jej nie było w szkole. Kolejne kłamstwo, które musiałam weryfikować przez 3 różne osoby. Już nie miałam siły na rozmowy. Ostrzegłam, że jeszcze jeden numer i wylatuje, bo ja nie będę dawać ostatnich szans w nieskończoność.
Długo nie pochodziła do szkoły, bo dopadła ją kolka nerwowa i trafiła na kolejny tydzień do szpitala. Przyjeżdżałam codziennie. Woziłam bułeczki, rogaliczki, soczki, latałam do lekarza dopytywać co i jak. Dzwoniłam kilka razy dziennie, czy dobrze się czuje, czy coś o wypisie wiadomo itd. Martwiłam się jak o swoje dziecko.
Z wypisem Ada dostała receptę na antybiotyk, bo przy okazji wyszło że wyhodowała jakąś bakterię w gardle, oraz zwolnienie z zajęć lekcyjnych na tydzień. Jednak zgodnie stwierdziłyśmy że czuje się dobrze, więc pójdzie do szkoły, bo i tak miała ogromne zaległości.
Wstawałam rano, budziłam ją, bo przecież 17 -letnia dziewczyna nie potrafi nastawić budzika w telefonie, robiłam śniadanie, a jak nie miałam pieczywa dostawała pieniądze na śniadania żeby głodna nie chodziła.
Z mężem zaczęliśmy rozglądać się za meblami, żeby jej pokój urządzić, chcieliśmy jakiś komputer kupić, bo wiadomo zawsze lepiej mieć swój niż prosić się o cudzy albo działać tylko na telefonie. Mąż planował zafundować jej kurs stylizacji paznokci, bo widać że miała do tego dryg, a może by sobie coś zarobiła. Generalnie, chcieliśmy żeby czuła się jak najlepiej.
W piątek skończyło się wszystko, łącznie z naszymi nadziejami że z Ady będą ludzie.
W czwartek miała dni otwarte. Całą klasą zerwali się ze szkoły, bo nie było lekcji. Mieli łazić po mieście. Kiedy Ada wróciła do domu, była dziwna. Mąż od razu wyczuł że coś chlapnęła. Zarzekała się że "tylko pół szklaneczki winka". W piątek poszła do szkoły, po szkole poszła na 18tkę koleżanki, o czym powiedziała mi dopiero jak ja do niej zadzwoniłam. Umówiłyśmy się, że wsiada w pociąg o 22.47 i wraca do domu. Ok, nie ma sprawy. Ale w trakcie imprezy musiała coś chlapnąć, i to na pewno nie było "pół szklaneczki wina". Ok 21ej zadzwoniłam, a Ada poinformowała mnie że impreza będzie trwać do 3ej. Od razu powiedziałam że nie ma opcji żeby została, tylko ma wracać tak, jak się umawiałyśmy. To oznajmiła mi że jedzie na weekend do mamy, bo ponoć tamta do niej dzwoniła, argumentując że ma do Ady większe prawa, a mnie wcale tłumaczyć się nie musi itp. Zweryfikować nie miałam jak, bo z matką nie utrzymuję kontaktu, założyłam że jest tak jak mówi Ada. Zaznaczyłam Adzie, że ma do nadrobienia prawie miesiąc szkoły, i lepiej by było jakby w weekend siadła nad książkami, ale skoro bardzo chce jechać na weekend, niech przyjedzie do domu, weźmie sobie ubrania na zmianę i proszę bardzo, przecież nie mogę zabronić jej spotkania z mamą. Jednak na noc ma wrócić do domu. Rzuciła słuchawką, a chwilę później dostałam wiadomość że ona zostaje u koleżanki. Nie wytrzymałam, zadzwoniłam raz, drugi, bez powodzenia. Dodzwoniłam się do jej koleżanki, poprosiłam Adę do telefonu i powiedziałam, że jeśli nie wróci na noc, może przyjechać po swoje rzeczy. Bo była umowa, bo obiecywała. Ta zaczęła płakać, że przecież to jej matka, że ma prawo się z nią widzieć, że na weekend. Moje tłumaczenia że nie o ten weekend mi chodzi nie trafiały. Na koniec powiedziała że wróci. Nie wróciła. Nie spałam pół nocy. Telefon wyłączony, a droga z peronu do mnie, wiedzie przez las. W głowie miałam same czarne scenariusze. A może w mieście ktoś ją napadł, a może leży gdzieś w krzakach. Koszmar. Dopiero rano dowiedziałam się od koleżanki Ady, że ta pojechała spać do matki. Wściekłam się. Dużo nie myśląc złapałam dwie reklamówki i spakowałam wszystkie rzeczy Ady. Nie próbowałam dzwonić, bo wiedziałam że i tak nie odbierze, więc napisałam sms że jest spakowana, proszę tylko o zwrot telefonu i mojej karty z abonamentem. W międzyczasie pisałam na fb z drugą siostrą, ta wysłała mi zdjęcie Ady z czwartku, w towarzystwie chłopaków i całej baterii butelek po piwie. Świetnie. Zdjęcie poszło do wychowawczyni, niech wie, jak się bawią jej uczniowie, może rodzice zareagują. Ada zjawiła się dopiero dzisiaj wieczorem. Praktycznie bez słowa zabrała swoje rzeczy, oddała mi telefon, i bez "przepraszam, dziękuje, pocałuj mnie w rzyć" wyszła. W oczach drugiej siostry zrobiła ze mnie i z męża potwory, które bronią jej spotkań z koleżankami, matką i nie wiadomo kim. Generalnie tak nas obsmarowała, że jak czytałam screeny rozmów, łzy cisnęły mi się do oczu. Na całe szczęście, ani druga bliźniaczka, ani ojczym nie wierzą w to, co ona mówi.
A teraz przybliżę postawę matki przez czas, który Ada spędziła u mnie. Matka, prócz zdawkowych sms o treści "czy wszystko ok?", nie interesowała się Adą w ogóle. Kiedy Ada była w szpitalu, nie odwiedziła jej ani razu, wizyta w celu podpisania zgody się nie liczy. Kiedy Ada mówiła że wyszła ze szpitala, matka stwierdziła że powinna iść do psychologa. Pokażcie mi psychologa który wyleczy kolkę nerkową i nadżerki na żołądku. Nie zadzwoniła ani razu do wychowawczyni, żeby zapytać czy Ada chodzi do szkoły. Tego, że ze mną w żaden sposób nie próbowała się kontaktować chyba nie muszę wspominać.
I tak, przez te przeszło 2 miesiące byłam dla Ady jak matka. Dbałam, troszczyłam się, interesowałam co u niej, co w szkole. Dawałam na składki w szkole i na bilety miesięczne. Gotowałam obiady i goniłam ją za jedzenie śmieciowych zupek chińskich. Ale to było mało. Bo powinnam pozwolić jej pić, nie wracać na noc, nie informować nikogo o swoim położeniu, generalnie powinnam jej pozwolić robić to, na co ma ochotę.
Od razu zaznaczę, że wcale nie broniłam Adzie jechać do matki na weekend. Gdyby wróciła po imprezie tak jak mi obiecała, rano by wzięła sobie rzeczy na przebranie, mogłaby jechać, wieczorem w niedzielę by wróciła. Dla mnie nie ma z tym problemu, w końcu sama spotykałam się ze swoim ojcem i nikt mi tego nie bronił.
Nigdy, ale to nigdy nie spotkałam na swojej drodze osoby tak bardzo odpornej na pomoc. Mam tylko resztki nadziei że się ogarnie.
Przepraszam za dłużyznę, i że tak tutaj wylewam żale, ale po prostu jak przechodzę koło pustego pokoju w którym mieszkała, jakoś tak ciężej mi się na sercu robi.

siostra pomoc

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (276)
zarchiwizowany

#71790

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając historię o lekarzu buraku, który nie umiał normalnie powiedzieć o co chodzi w badaniu USG, przypomniała mi się historia mojej mamy z czasów kiedy była ze mną w ciąży.

Mama miała swojego lekarza prowadzącego. Chodziła do niego prywatnie, do porodu też zażyczyła sobie żeby ten lekarz był, swoją drogą świetny specjalista więc się nie dziwię.
Pewnego dnia, mama miała mieć robione USG, ale jej lekarza nie było, bo pojechał na jakieś sympozjum czy coś takiego. Badał ją syn ordynatora. Młody szczyl zaraz po studiach. Bada i bada, patrzy w ekranik i rzecze:
L: Tu coś podwinięte, tu za krótkie. - I coś jeszcze mruczy mniej zrozumiałego pod nosem
M: Ale co podwinięte, co za krótkie?
L: A ty to już byś wszystko chciała wiedzieć.
No i matka w płacz.Pierwsze dziecko i strach że bez ręki, nogi, no kaleka, jak nic kaleka. Wychodzi z płaczem z gabinetu, na korytarzu spotyka swojego lekarza. Ten pyta się, co się stało że tak płacze. Mama mówi, że na badaniu niby coś za krótkie, coś podwinięte a lekarz nic jej nie chciał powiedzieć. Doktorek zabrał ją na jeszcze jedno badanie. Bada, patrzy i, jak nigdy nie klął mówi: "Co on pie*doli że jest coś nie tak, wszystko jest jak należy".
Matce kamień z serca, wiadomo że każda matka chce urodzić zdrowe dziecko. Doktorek jedyne z czym się pomylił, to płeć. Pępowina zawinęła się między nogi i wyszło że mam być chłopakiem, dopiero po porodzie się okazało że nie będę Grzesiem :)
Niektórzy ludzie nie powinni kształcić się w zawodzie lekarza. Jednak to jest zawód który wymaga ciutkę empatii.

Ja z kolei miałam przypadek z internistą. W ciąży dopadło mnie zapalenie pęcherza. A w ciąży objawia się to tak, że plecy bolą jakby ktoś kijem zlał, temperatura waha się od 35 do 40 stopni, kiedy temperatura na dworze sięgała ponad 20 stopni, ja wychodziłam z domu w swetrze i długich spodniach, ogólnie jest nieprzyjemnie. Jakoś doczłapałam się po południu do lekarza. Mąż wszedł do gabinetu zapytać czy mnie przyjmie jeszcze, mówi jaka sytuacja, że ja w 6 miesiącu, a ledwo żyję. Lekarz zadał błyskotliwe pytanie: "A kto mi za to zapłaci?". Ostatecznie mnie przyjął. Ale skoro lekarze pracują głównie dla kasy, a przysięgę którą składają mają w zadku, niech nie pracują w przychodniach, tylko prowadzą prywatne praktyki. Będzie korzyść dla każdego.

Lekarze

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (38)
zarchiwizowany

#71682

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będąc w 3 klasie szkoły gimnazjalnej, zapracowałam sobie na dozór kuratora. Powodem były moje wagary, złe wyniki w nauce (chociaż na świadectwie wyciągnęłam dobrą średnią). W wakacje odbyła się rozprawa sądowa, do nowej szkoły poszłam z "kompanem" który miał mnie co miesiąc sprawdzać, zarówno w szkole, jak i w domu.
Warunkiem ściągnięcia mi dozoru, było otrzymanie promocji do następnej klasy. Ale wybrałam sobie zły kierunek, w połowie pierwszej klasy technikum, doszłam do wniosku że chcę zdawać rozszerzenie na maturze m.in z WOS-u i historii, a w technikum nie mam szans. Oblałam rok i poszłam do LO. Mój "kompan" poszedł za mną.
W pierwszej klasie walczyłam o czerwony pasek na świadectwie, więc podciągałam się ze wszystkich możliwych przedmiotów. Pani od chemii, powiedziała że wystawi mi ocenę celującą na koniec roku, jeśli wezmę udział w dniach otwartych szkoły. Czemu nie, mieliśmy przygotować scenkę z wykorzystaniem kilku doświadczeń, więc zabawa była. Ale, nie mogło by być za pięknie. Od drugiego semestru, nasza szkoła przystąpiła do programu LIBRUS (dziennik elektroniczny, do którego rodzice i uczniowie mają wgląd). Wszystkie zwolnienia były jeszcze wpisywane jako nieobecność. Co ważne, pani od chemii zwolniła nas z całego tygodnia, żebyśmy mogli się przygotować na te dni otwarte. W dzienniku papierowym było normalnie wpisane zwolnienie podpisane przez nauczycielkę, natomiast w LIBRUSIE, były nieobecności.
Pewnego dnia kurator przychodzi do domu i, oznajmia mojej mamie że mnie od ponad tygodnia nie ma w szkole. Mama oczy w słup, ja blada, no bo jak to, przecież codziennie jestem w szkole. Mówię że jak pan chce, możemy jechać do szkoły i sprawdzimy czy faktycznie mnie nie było. Trochę zwątpił, jednak mnie nie dawało to spokoju. Na drugi dzień złapałam wychowawczynię na przerwie, mówię jaka sprawa i że jak to mnie nie ma, jak jestem. Ona też zdziwiona, bo przecież codziennie mnie widzi. Zerkamy w tradycyjny dziennik, no i wszystko się zgadza.
Po namyśle doszłyśmy o co chodzi. Mój kurator, zamiast iść do wychowawcy, robił wywiad u pani pedagog, swoją drogą czemu do niej, a nie do osoby która mogła coś więcej powiedzieć niż rubryczki w dzienniku, nie wiem. Pedagog nie zawsze miała dostęp do dziennika, więc sprawdzali mnie w LIBRUSIE. A że LIBRUS pokazał że mnie nie było, to widocznie musiało tak być. Wychowawczyni się zeźliła, zapewniła że wszystko w porządku. Pana kuratora oświeciłam, że zanim oskarży kogoś, jeszcze przy rodzicu, niech sprawdzi wszystko dwa razy. Na szczęście pozbyłam się trutnia jak dostałam świadectwo, potwierdzające zdanie do klasy drugiej. Chwała Bogu, że mama dała wiarę mnie i nie zrobiła mi Meksyku za rzekome nieobecności.
Ten kurator w ogóle był ciekawą postacią. Kiedyś wpadł z wizytą przed 8 rano, w tygodniu. Kiedy widział że zakładam buty zapytał mnie gdzie się wybieram. Cóż, może do szkoły? Kiedy latem były upały i mieliśmy otwarte okna, żeby przeciągu trochę zrobić, podejrzliwie pytał co tak wietrzymy. A po malowaniu mieszkania, oznajmił że jemu tu alkoholem śmierdzi. Tak, codziennie robimy balangi podlane wódeczką. Z oporem przyjął wytłumaczenie że kupiliśmy wyjątkowo śmierdzącą farbę i stąd śmierdziało tak że oczy łzawiły.
Całe szczęście, to już za mną.

kurator

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (210)
zarchiwizowany

#71603

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na świeżo, z dzisiaj.

Miesiąc temu wynajęliśmy z mężem domek. Szczerze, nie powalił mnie na kolana, wręcz przeciwnie, kiedy go zobaczyłam, chciałam jak najszybciej wracać na stare mieszkanie.
Przybliżę nieco obraz tego, co ujrzałam na miejscu. Generalnie dom, położony jest w miejscowości letniskowej, w samym domku unosił się zapach jaki można spotkać w domkach do wynajęcia na wakacje. Pajęczyny - wszędzie, cały ganek obrośnięty pajęczynami, okna od zewnątrz i wewnątrz "przyozdobione" dziełem pajęczaków. Salon: ściany brudne, strasznie, farby nie uświadczyły co najmniej 5 lat. Pod sufitem wisiał wielki, ciężki żyrandol z czarnymi obudowami żarówek, w kącie wielka stara drewniana komoda, na niej wielki krzyż, a przy komodzie wielki drewniany stół (jedyne co zostało naprawdę ładne). Sceneria taka, że wypadałoby tylko na tym stole trumnę ustawić i mamy całkiem klimatyczną kapliczkę.
Wszystkie pokoje brudne, ściany nieodmalowane, meble produkowane w latach '70. Kuchnia wyglądała tak, jakby meble ktoś na śmietniku kompletował. Sam dom w środku jest ciemny, bo położony niemal w lesie, a na działce też stoją drzewa, które blokują dostęp światła. Ale mąż się uparł bo kominek w salonie.
Cóż, po fali desperacji, przyszła kolej na akceptację, widząc że ślubnego nie przekonam do zmiany decyzji.
Co ważne, przy przekazywaniu kluczy i wpłacie pieniędzy za pierwszy miesiąc, właścicielka powiedziała że kaucji nie chce.
W pierwszym tygodniu doprowadziliśmy do porządku salon, zmieniliśmy oświetlenie, komoda powędrowała na strych, o niebo lepiej.
Pomału zabraliśmy się za kuchnię żeby przyjemniej się mieszkało.
Dzisiaj dzwoni pani właścicielka, że ona jednak chce kaucję. Zawrzało we mnie, nie powiem. Zapytałam czy zdaje sobie sprawę, w jakim stanie zostawiła nam dom. Czy zdaje sobie sprawę, że to był obraz nędzy i rozpaczy. Powiedziałam jej, że jeśli nie zmienimy w tym domu na lepiej, to na pewno nie zrobimy na gorzej, bo gorzej już być nie może. Ewentualnie mogę jej dać kaucję, ale w jej zakresie pozostanie dostarczyć mi farby i gips żeby chociaż ściany doprowadzić do porządku. Cisza. Ona się jeszcze odezwie.
Pomijam fakt, że wymusiła na nas spłacanie jej pakietu Neozdrady, bo ona nie wiedziała czy wynajmie a podpisała niedawno nową umowę (szkoda że ogłoszenie wisiało jakieś 9 miesięcy na olx). Powiedziałam że nie ma opcji, ja mam swoje dwa abonamenty na internet, z tego jeden pakiet internet plus tv, i dodatkowa stówa do wydatków jest mi niepotrzebna. Gwoli wyjaśnienia, właścicielka po śmierci męża wyjechała do innego miasta, dom, który nam wynajęła traktowała jako typowo letniskowy dla siebie. Tylko, skoro już zdecydowała się czerpać z tego korzyści, wypadałoby kupić wiadro farby i odświeżyć wszystko, nie mówiąc o ogólnym posprzątaniu.
Przy podpisywaniu umowy stwierdziła że ona myślała że sobie tu przyjedzie w marcu. Mąż odpowiedział że trzeba było nie wystawiać ogłoszenia, to by chętnych nie było.

wynajem

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 39 (123)
zarchiwizowany

#71535

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój dziadek, na krótko przed śmiercią ponownie się ożenił.
My, dowiedzieliśmy się po fakcie, wziął ślub po cichu w szpitalu. Kierował się tylko ty, żeby emerytura nie przepadła, bo była dość konkretna.
Rzecz działa się krótko przed świętami Wielkanocnymi. Leżał w czymś w rodzaju hospicjum, a wiadomo było, że raczej dużo żywota nie zostało. Pewnego dnia, przyszłam do szpitala z mamą, tam spotkałyśmy żonę dziadka, za którą rodzina raczej nie przepadała. Generalnie cała opieka żony nad dziadkiem, wyglądała tak, że przywoziła mu actimele, jakieś owoce i siedziała z nim przez godzinę czy dwie, później jechała.
Dziadek leżał na pompowanym materacu, który od wypompowania powietrza nie był poprawiany. Mama zauważyła straszne pleśniawki na języku, od tych nieszczęsnych Actimeli. Żona dziadka kropiła mu na język jakiś preparat na pleśniawki i uważała sprawę za załatwioną. Bo przecież nalot się cudownie rozpuści. Matkę zaczął szlag trafiać. Wzięła gazę, namoczyła tym preparatem i zdarła mu ten nalot. Zapytała, czy żona zamierza zabrać dziadka na święta do domu (tak, mógł dostać przepustkę).Ż stwierdziła że go nie zabierze, bo on tu dostaje kroplówki. Co ciekawe, przez cały dzień dziadek nie dostał ani jednej kroplówki, nawet z glukozą. Podzieliła się tym faktem z Ż, zaznaczając, że dziadka stać na to, żeby pielęgniarka przyszła do domu i mu tą nieszczęsną kroplówkę podłączyła. Wywiązała się awantura na całego. Ż stwierdziła, że mama sama mogła wziąć ślub z dziadkiem skoro tak się o niego martwi. Siedziałyśmy tam prawie do 22-ej, aż zaczęło mnie mdlić od szpitalnego zapachu. Nazajutrz, Ż przyjechała z torbą i zaczęła pakować dziadunia do domu. To był poniedziałek wielkanocny. Parę dni później, dziadek zmarł we własnym łóżku.

Ż to kobieta niebywale obrotna. W czasie kiedy żyła z moim dziadkiem, wyjechała do Niemiec, zgarnęła majątek po jakimś Hansie i wróciła do dziadka. Dziadek kupił jej samochód, bo jeździła maluchem w którym ledwo się mieściła, kupił i wyposażył jej córce 3 pokojowe mieszkanie, bo wyszła za gołodupca i nic nie mieli. Pominął fakt, że jego własna córka kisi się z trójką dzieci w jednym pokoju z kuchnią.
Ż miała dziadka głęboko gdzieś, był przydatny, dopóki ją finansował. A ona, kiedy stał u drzwi śmierci, miała go gdzieś. Długo żałoby nie trzymała, zaraz po śmierci dziadka, i po zakoszeniu słoika ze złotem i paru cenniejszych obrazów, wyemigrowała do Argentyny. Gdyby nie mama, dziadek skonał by w szpitalu, bo krowie nie chciało się opiekować chorym starcem.

szpital żona

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (32)
zarchiwizowany

#71403

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Było jedzenie na fb, teraz panuje moda na zdjęcia dzieci, ale ja i tak mam hit hitów.

Bo kto wrzuca zdjęcia z dokładnym sprawozdaniem z... operacji na otwartym sercu?
Ano, kolega mojego męża ma takie fotki w swojej galerii. Nie wierzyłam dopóki nie zobaczyłam zdjęcia zrobionego podczas operacji (swoją drogą gratulacje dla zespołu operującego), żywe serce w klatce piersiowej, później zdjęcia płuco-serca, i w końcu obrzydliwe zdjęcia szwów pooperacyjnych.

I ja wszystko rozumiem, poważna operacja, wielkie przeżycie, ale takie coś umieszczać w Internecie?

Świecie, dokąd zmierzasz.

facebook

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 46 (172)
zarchiwizowany

#71376

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Oddawałam ostatnio telefony na gwarancję.

W międzyczasie naprawy pierwszego, przeprowadziliśmy się poza miasto. Odebrać telefon miałam w miejscu, w którym kurier go ode mnie zabrał. A że musiałam zdać klucze właścicielowi, dla mnie super. Jednocześnie czekam na informację, kiedy spodziewać się przyjazdu kuriera po drugi aparat (ubezpieczyciel informuje sms-owo o postępach naprawy, w tym o planowanym odbiorze sprzętu przez kuriera). Kiedy po 2 tygodniach, od otrzymania naprawionego telefonu cisza w związku z drugim, postanowiłam zadzwonić na infolinię i zapytać co i jak. Pani miła, zastrzeżeń nie mam, powiedziała że kurier został zamówiony, a dlaczego nie dojechał, nie wie, ale spokojnie, ona już zamawia kuriera na poniedziałek (był piątek). Jednocześnie zmieniłam adres dostarczenia i odbioru przesyłki, bo jechać 30km w jedną stronę mi się nie chciało.
W poniedziałek dostaję sms że kurier przyjedzie po przesyłkę. Przyjechał pod mój aktualny adres zamieszkania, paczkę zabrał pokwitowanie dał, teraz tylko czekać na powrót naprawionego telefonu. Dzisiaj ok godz 15-ej dostaję sms, że kurier dostarczy mi przesyłkę. Dzwonię pod podany w wiadomości numer telefonu, żeby zapytać kiedy pan będzie. A pan kurier mi mówi że owszem, paczkę dla mnie ma, ale nie na adres w Żarkach, tylko na adres w Częstochowie. Do poniedziałku czekać nie chciałam, więc umówiłam się na mieście, żeby paczkę odebrać. Kurier super, bo zgodził się poczekać na mnie po godzinach swojej pracy, żebym mogła odebrać.

Teraz pytanie, nawalił ubezpieczyciel z przekazaniem danych? Tylko jak to możliwe skoro telefon odebrany był pod nowym adresem. Czy jednak firma kurierska która być może zasugerowała się adresem z poprzedniego doręczenia?
Od razu zaznaczę, że powiedziałam pani na infolinii, iż przesyłkę będę odbierać pod tym samym adresem, z którego ją kurier zabierze.

kurier ubezpieczyciel

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (25)
zarchiwizowany

#71197

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O małżeństwie moich rodziców które trwało dokładnie 343 dni.

Kiedy mama poznała tatę, odniosła wrażenie że Pana Boga za nogi złapała. Ona, wtedy pracowała u mojego dziadka (w latach 90tych, zakład dziadka był bardzo prężnie działającą działalnością, przynoszącą bardzo duże pieniądze). On, pracował na izbie wytrzeźwień, skąd później został zwolniony za kradzieże. Matka się zakochała, wysoki, przystojny, tylko wyobraźnia wybujała. Teściowa przynosiła mamie obiadki do pracy, przyszły mąż kwiaty, no bajka.
Zaręczyny po 6 miesiącach związku, prawdopodobnie wtedy zostałam poczęta :). Dwa miesiące później ślub.
Pierwszy zgrzyt, ojciec nie ma garnituru, do ślubu chciał iść w starym, kiedy matka suknię szyła na zamówienie. Dziadek nie mógł pozwolić żeby tak rzecz się miała, garnitur kupił. Zgrzyt numer dwa, wódka weselna. Teść chciał dać wódkę swojej roboty, dziadek sprawdził poziom procentów, a tam 36 czy 37%. Wódkę kupił swoją.
No, więc skoro już sobie poprzysięgali, można bajkę zakończyć, a rozpocząć horror. Ślub brali pod koniec kwietnia, a w maju, matka dostała pierwszy chrzest (obił ją że chodziła fioletowa). Przypominam, to był ok 3 miesiąc ciąży. Mieszkali u mojego dziadka, a że dziadek często wychodził na noce, działo się co chciało. Ojciec miał pociąg do wojska, chodził w wojskowych ciężkich trepach. Nie omieszkał zapoznać matki z nimi, ciąża już widoczna. Matka przykleiła się plecami do ściany, wtedy powiedział "masz szczęście że przy tej ścianie jesteś bo bym kalekę z ciebie zrobił", a matka miała obrazek jak ją pcham na wózku inwalidzkim. Po tym jak się urodziłam nie było lepiej. Jego usypianie mnie, polegało na praniu mnie po tyłku, nie ważne że byłam po chorobie. Potrafił wlać jej za to, że bawiłam się z kuzynem kiedy do nas przyjechał. Hitem było, kiedy matka dostała takie bęcki, że miała złamaną szczękę. Dziadek zaprosił teściów na obiad, coby zaradzić jakoś na zaistniałą sytuację. Wszyscy jedli obiad, a matka jadła jabłko skrobane łyżeczką. Dziadek mówi do babki mojej "niech państwo zobaczą, co wasz syn zrobił mojej córce". Babka na to "ty niedobry" i palcem pogroziła.
Po tym, jak ojciec włamał się do mieszkania, wyniósł z domu całe złoto jakie było, matka powiedziała dość. Dziadek złożył sprawę do sądu o zniszczenie mienia, a ojca wywalili z domu. Ojciec wyjechał do pracy do Austrii, dzwonił do matki, mówił jej że ją bardzo kocha, że wynajmą mieszkanie, że on się zmieni. Z racji tego, że na wsi dziadek miał dom, zaproponował żeby zamieszkali tam, bo po co mają wynajmować. Było dobrze przez tydzień. Mój wózek zrzucił ze schodów, bo przecież jego rodzice kupili, to matka nie będzie używać. Moje ciuchy, dokumenty moje i matki spalił w piecu. Oczywiście mama zrobiła desant, zgarnęła to, co zostało i uciekła z powrotem do dziadka. Ale musieli pojechać wygonić gnidę. Pojechali w trójkę, mama, ciotka i dziadek. Po wejściu do domu, ogarnął ich szok. Z domu, zrobił melinę, w ciągu miesiąca, zdążył poznać wszystkie okoliczne "mety", wyniesiona kuchenka gazowa, brak kryształów, a sam ojciec narąbany jak szpadel na wersalce. Kiedy się przebudził i zobaczył jeszcze swoją żonę, zerwał się do niej ze słowami "i co ku*wo, w mordę chcesz dostać?". Na co dziadek wyciągnął pistolet z zza pazuchy ze słowami "bo cię ch*ju odstrzelę" (miał broń, po jego śmierci druga żona oczywiście zatrzymała dla siebie, został tylko tłumik i wycior do czyszczenia lufy). Ponoć uciekał przez płot, nawet furtki nie otwierając. Cała sprawa zakończyła się rozwodem z wyłącznej winy ojca. Dokładnie 22 dni przed pierwszą rocznicą.
Z tego co mi wiadomo, babka chciała wszystkie swoje dzieci dobrze wydać. Moja matka córka prywaciarza, więc myśleli, że zakład po dziadku im skapnie, a figa bo został wujkowi. Drugiego syna też już prawie do ołtarza doprowadziła, ale dziewczyna się opamiętała i uciekła. Notabene, to mojej mamy pierścionkiem, który ojciec ukradł, wujek się oświadczył.
Po latach mama mi pokazała wyniki obdukcji, została jej powiększona nerka.

To duży skrót, piekielności było tu znacznie więcej, cała rodzina tatusia pokazała na co ich stać.

rodzina

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (44)
zarchiwizowany

#71100

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czy piekielne, dla mnie bardzo. Bo nie pojmuje jak można zrobić coś takiego, o czym tutaj napiszę.

Dużo słyszałam o takich przypadkach w telewizji, czytałam w Internecie, ale nie sądziłam, że spotka mnie to osobiście.

Byłam dzisiaj odebrać siostrę ze szpitala, oddział dziecięcy. Kiedy weszłam do sali, zobaczyłam kruszynkę, dziewczynkę mającą niespełna miesiąc. Rodzice dzisiaj mieli mieć sprawę o odebranie praw, czy coś w tym stylu. Postanowili więc zostawić dziecko w śmietniku. Nie w tym dużym, zbiorczym, tylko w tym malutkim jakie są przed klatkami schodowymi. Zostawili noworodka, owiniętego w kocyk, z karteczką z podstawowymi danymi. Serce niemal mi pękło, gdyby się dało wzięłabym maleńką pod pachę i zawiozła do domu.

Nie pojmuje, jak można być takim zwyrodnialcem. A co by było gdyby dziecka nikt nie usłyszał, jeśliby zostało na noc w tym śmietniku rano można by było zabrać je do kostnicy.

Popłakałam się. Jestem matką, nie wyobrażam sobie w taki sposób porzucić dziecka. W ogóle nie wyobrażam sobie porzucenia dziecka.
Ale powiedzcie mi, czy naprawdę trzeba było zostawiać ją w takim miejscu? Nie można było podrzucić nie wiem, do kościoła, czy zostawić w szpitalu gdzieś na ławce? Nie pojmuje, nie ogarniam.

Obyście drodzy "rodzice" usmażyli się w piekle.

"rodzice"

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (34)