Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

nimrothel

Zamieszcza historie od: 10 grudnia 2011 - 20:37
Ostatnio: 13 sierpnia 2021 - 21:40
O sobie:

Rozczochrany rudy łeb

  • Historii na głównej: 5 z 19
  • Punktów za historie: 5672
  • Komentarzy: 34
  • Punktów za komentarze: 230
 
zarchiwizowany

#80372

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja mama, poznanianka z wyznania i urodzenia, wraz z bratem przyjechała do mnie w odwiedziny do Łodzi. Ponieważ pogoda była piękna, postanowiłyśmy wybrać się na Light Move Festival (Festiwal Światła). Mama nie zna miasta, w centrum same jednokierunkowe, ze względu na wydarzenie na co drugiej ulicy zmiana organizacji ruchu... zrezygnowałyśmy z podróży samochodem i wybrałyśmy MPK, a dokładniej tramwaj.
Naoglądałyśmy się światełek, kupiłyśmy świecące diabelskie rogi i w pełni zadowolone wracamy. Idziemy z Piotrkowskiej do Zachodniej. Podążamy krokiem wolnym i majestatycznym, nie spiesząc się. Po ulicy Zachodniej przejeżdżają tramwaje... jeden, drugi, trzeci... wszystkie dwuwagonowe "trumny". Z każdym przejazdem na twarzy mojej Mamy maluje się coraz większe zdziwienie i niezrozumienie. Myślałam, że od lat nie widziała tylu starych tramwai na raz, ale to nie było to. W końcu, po trzecim tramwaju, zadaje mi pytanie:
- Nimrothel, wytłumacz mi, bo zupełnie nie rozumiem...Dlaczego u was ludzie cisną się jak sardynki w pierwszym wagonie tramwaju, a drugi jedzie prawie pusty?
Tu ja spojrzałam na nią z absolutnym zdziwieniem, jakby nie rozumiejąc sensu pytania. A potem moje zwoje mózgowe przetworzyły informację, że przecież mama nie jest z Łodzi. Pospieszyłam więc z wyjaśnieniem.
- Mamo, przecież tylko w pierwszym wagonie jest biletomat!
Jak teraz się nad tym zastanawiam, to nie wiem czy ta historia jest zabawna, czy smutna. A może piekielna?

komunikacja_miejska tramwaj mpk łódź

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (29)
zarchiwizowany

#73537

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie lubię psów oraz boję się ich.
Zapach psa (szczególnie w małym mieszkaniu, szczególnie z dłuższym włosem/sierścią) od zawsze odbieram jako smród gorszy od gnojówki. Być może mam to po mamie, ma dokładnie te same poglądy w tej kwestii. Obecnie, kiedy jestem w ciąży, dodatkowo ten zapach powoduje, i tak już denerwujące, mdłości.

Niestety, być może szczekające bestie wyczuwają, że ja to z tych co nawet muchy nie skrzywdzi, i upodobały sobie okazywać radość na mój widok (szczególnie te bardziej lub mniej znajome).

Drogi Czytelniku Piekielnych, a w szczególności Psiarzu, przeczytaj proszę ku przestrodze (o dziwo wiem, że takich jak ja jest więciej).


1. Lubię swoje ażurowe sweterki. Lubię też mieć rajstopy w całości. Nie pogardzę też czystymi spodniami. Więc z łaski swojej trzymaj tego psa, albo naucz go że skakanie na każdego kto się pojawi w jego polu widzenia nie jest fajne. Szczególnie jak ten ktoś się boi. I to, że pies się cieszy nie jest wytłumaczeniem. Ja nie cieszę się wcale. Tak samo - to że wszyscy to uwielbiają, nie znaczy że i ja muszę być zachwycona. I nie jest fajne, kiedy powtarzam ci to kolejny raz, a ty z obrażoną miną mówisz "No już dobrze, przecież nic się nie stało".

2. Nie, mimo że mam czas i pracuję w domu, NIE WYPROWADZĘ Twojego psa w czasie Twojego romantycznego weekendu w Jurze. Nie dam się wziąć na litość, że bilety już masz kupione, pokój zabukowany, dzwoniłeś do każdego, nawet do Papieża i Prezydenta, i nikt nie może. Co mi szkodzi? NIE WEJDĘ sama do mieszkania, w którym znajduje się pies. Nie pójdę z nim na spacer, bo SIĘ BOJĘ. Nie wezmę za niego odpowiedzialności, nie będę po nim sprzątać. Że niby ja się na ciebie wypinam, mimo że nic nie robię (swoją drogą, masz ciekawe podejście do pracy w domu), nie chcę ci pomóc? To ty się wypinasz na mnie, olewając to o czym ci wiele razy mówiłam.

3. Jeśli umawiam się z Tobą na spacer po parku, to nie zabieraj psa nie informując mnie o tym. Dla mnie jego obecność to problem. I tak, mówiłam o tym.

4. Jeśli wpadam do Ciebie, i siadam na kanapie, fotelu czy krześle, nie mam zamiaru "całować się" z Twoim psem, który właśnie z prędkością światła władował się na mnie i zaczyna mnie lizać po twarzy. Nie chcę się z nim siłować i go zrzucać, więc wstaję i wychodzę. W skrajnym przypadku w drodze do drzwi wyrzygam Ci się w łazience. Przesadzam? Nie, to znów Ty olałeś moje słowa.

5. Jeśli mnie czymś częstujesz, to oczywiście chętnie przyjmę posiłek, ale nie koniecznie pies musi mi się ładować do talerza. Wtedy na pewno odmówię. To, że pies żebra, to Twoja wina. Już wolę, żeby pies zjadł moją porcję, niż miałabym z nim dzielić talerz. I nie oburzaj się tak. Proszę bardzo, jak Ci nie pasuję, mogę wyjść. I tak, tyle razy Ci mówiłam, że nie lubię psów. A i po drodze zahaczę o łazienkę, w celu wiadomym.

6. Jeśli mam wejść na Twoją posesję, zamknij psa. I nie zerkaj na mnie jak na idiotkę przez firankę, mimo że przyciskam dzwonek już po raz dziesiąty. Dopiero jak dzwonię na Twój telefon, łaskawie ruszasz tyłek do zwierzaka, szepcząc pod nosem: "Każdy wchodzi i jest dobrze, a ta jak zawsze wydziwia".


Drodzy Piekielni, mogę wymieniać jeszcze długo... ale już mi się historyjka sporo przeciągnęła. Psiarze (wiem, że jest was sporo na portalu, patrząc po wpisach), zastanówcie się nad tym. Mam nadzieję, że was powyższe sytuacje nie dotyczą, ale pomyślcie, czy nigdy was to nie spotkało?

ogary (psy) piekielne

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 7 (49)

#72210

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali rozważań o aborcji, przytoczę taką oto historyjkę.

Mając lat 8, może więcej, wybrałam się z mamą w odwiedziny do babci. Akurat przywieziono jej kurczaczki (takie które miały się wykluć pod lampą). Wykluło się ich ileś tam. Jeden wykluł się ze zlepionymi nóżkami. Moja mama wraz z babcią próbowały mu je rozkleić, używały ciepłej wody, i w ogóle. Potem jedna z cioć wzięła nas (dzieciaki) na spacer. Jak wróciliśmy, mama powiedziała, że kurczaczek umarł. Wszystkie dzieciaki przeszły nad tym do porządku dziennego, ale nie ja. Jak dorośli poszli do domu na kawę, przeszukałam śmietniki. Znalazłam kurczaczka. Poszłam w kąt ogrodu i się popłakałam. Potem wysuszyłam łzy i przeczekałam.

Wieczorem, jak mama poszła do piwnicy przepalić w piecu, poszłam tam za nią i zapytałam co się stało z kurczaczkiem. Odpowiedziała, że był chory, nie dałby sobie rady, i lepiej że umarł. Popłakałam się i ryczałam pół wieczoru. Ale potem stwierdziłam swoim dziecięcym umysłem, że miała rację. Przytulałam to małe zwierzątko i chciałam, żeby żyło, ale to życie byłoby dla niego męczarnią.

Obecnie jestem dorosła, ale nadal pamiętam wiele szczegółów tego zdarzenia. Czasem mi się to śni.

W tym wpisie nikogo nie oceniam, ani nie daję jasnych tez.

Ale jeśli tak pamiętam zwierzątko, które miałam na ręku kilkanaście minut, to co by się stało, gdyby coś takiego stało się z moim dzieckiem? Które urodziłam, a kilkanaście godzin później muszę je pożegnać? Bo nie miało szans przeżyć, a ja nie miałam szans się o tym dowiedzieć? Bo zabrano mi to prawo? Bo ono musiało cierpieć, a ja z nim, wielokroć bardziej świadomie?
Nie umiem odpowiedzieć, jakbym się zachowała. Jakie decyzje bym podjęła, bo nie byłam w takiej sytuacji, i mam nadzieję że nigdy nie będę.

Ale chcę mieć wybór. Chcę tę decyzję podjąć z Ojcem moich przyszłych dzieci. Chcę żeby to, jak przez to przejdziemy, zależało od nas.

Nie podejmujcie decyzji za mnie.

Skomentuj (91) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 392 (506)
zarchiwizowany

#53982

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Natchniona jednym z videoartykułów TVN24 przypomniałam sobie o tym, jak wyglądał WF w liceum. Ciekawe, ile osób ma podobne wspomnienia.

WF odbywały się o 7.10 rano. Godzina nieludzka sama w sobie, szczególnie w środku zimy, kiedy normą było, że ponad połowa uczniów do szkoły dojeżdżała z małych miejscowości pod dużym miastem, i musiała wstawać koło 5 rano (a ci co dojeżdżali z dalszych miejscowości - nawet o 4).

Jak już się ten WF odbył, to kończył się o 7.55. 5 minut na przebranie się, umycie, zebranie manatków i przelecenie 3 pięter w górę na następne zajęcia. O prysznicach można było conajwyżej pomarzyć - coś takiego wogóle nie istniało. Tak więć klasa mat-fiz-inf, składająca się z 27 chłopa, siedziała kolejne 8 godzin w dusznych klasach, pośmierdując sobie radośnie.

8 godzin ciężkich zajęć - fizy, matmy, sprawdzianów i kartkówek. Spoceni, zmęczeni, śmierdzący i z poczuciem higieny na poziomie niemal ujemnym. Bez szansy na prysznic.

A TVN dziwi się, że młodzi ludzie nie chcę uprawiać sportu i unikają zajęć wychowania fizycznego... po trzech latach takiej "zachęty" to chyba nawet Małysz z Lewandowskim by się zrazili.

Moja kuzynka uczęszcza obecnie do tego samego liceum. I mimo że szkoła pod kątem edukacji nadal trzyma świetny, wysoki poziom, to w kwestii wf od wielu lat nic się nie zmieniło. Brak środków. Jak myślicie, ile dzieciaków ma zwolnienia całoroczne z wf?

liceum WF

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 242 (314)

#51997

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A dzisiaj stara historia, która jakoś tak mi się sentymentalnie przypomniała.

"Jak można być za biednym na bycie biednym?"

Na studiach dziennych utrzymywałam się sama - tak niestety się życie potoczyło. Zarabiałam ok 700 złotych miesięcznie. Czasem rodzic jeden czy drugi rzucił stówką, albo dwoma - ale nie były to regularne wpłaty.

Piekielna była uczelnia - mimo iż poświadczyłam zatrudnienie i regularne wpłaty (umowa-zlecenie, czyli tzw. "śmieciówka") okazało się, że nie przysługuje mi stypendium socjalne. Aby je otrzymać musiałabym zarabiać około, powiedzmy, 720 złotych. Ja zarabiałam, powiedzmy, 700.

Tłumaczenie pań z działu stypendiów, kiedy poszłam lekko zszokowana, wytłumaczyć sprawę:
- Pani jest za biedna, żeby być biedna! Przecież za to się nie da utrzymać!

Stypendium mi nie przyznano. Studia skończyłam. A doświadczenie w kombinowaniu z kasą, które nabyłam na studiach, nie raz mi tyłek uratowało. I uznaję je za najbardziej wartościowe, czego szanowna uczelnia mnie nauczyła.

uczelnia studia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 594 (644)

#51872

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie dzisiaj mała refleksja, z infolinii (aktualnie już kolejnej, na której pracuję).

Jeden z najczęstszych problemów klientów:
[K] - klient
[J] - Ja

[J] - Dzień dobry... bla bla bla... w czym mogę pomóc?
[K] - Dzień dobry, chciałbym [tutaj jakiś dowolny problem klienta, jakiś banalny, do rozwiązania w 2 minutki]
[J] - Jasne, już się tym zajmuję. Poproszę numer telefonu, którego sprawa będzie dotyczyć.
[K] - Nie pamiętam!
[J] - Rozumiem że usługa na osobę prywatną?
[K] - No na mnie.
[J] - To poproszę numer pesel Pana.
[K] - Nie pamiętam!
[J] - To numer konta klienta, jest na fakturze.
[K] - Nie pamiętam! No przecież powinna panie mnie po nazwisku odnaleźć, co to za beznadziejna firma...

I tu następuje litania na 10 minut, ze skargą do kierownika, papieża, i księdza Rydzyka.... W akcie desperacji pytam klienta o imię i nazwisko, może ma jakieś takie unikalne [Np. Bonifracy Rombombewski], to może będzie szansa jakoś poszukać. Na co uzyskuję odpowiedź.

[K] No przecież Jan Kowalski!

Ludzie, ja wiem, że to nie jest bardzo piekielne samo w sobie, ale jak co 10 połączenie jest takie, to można na łeb dostać. Jak myślicie, ilu Janów Kowalskich, albo Janów Nowaków jest w systemie firmy, która posiada 14 MILIONÓW abonentów?
Naprawdę, to nie jest taki duży problem zajrzeć do telefonu/na fakturę/na umowę i podać swój numer, albo do dowodu i podać PESEL. To, że w takim wypadku nie jesteśmy w stanie pomóc, nie wynika ze złej woli, tylko z kompletnego braku informacji od klienta.

Proszę, miejcie to na uwadze przy kontaktach z telefonicznym BOK-iem. Ułatwi to życie i nam, i Wam, klientom.

infolinie różych operatorów

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 374 (498)

#47609

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W Nowy Rok wsadzono mnie w gips. Od bioderka po kostkę na nodze prawej. Na dwa tygodnie - zerwane więzadło kolanowe. Na moje szczęście (nieszczęście) miało to miejsce 300 km od miejsca gdzie zamieszkiwałam.

Na domiar złego złapałam jeszcze bardzo niemiłą grypę z gorączką, toteż byłam totalnie unieruchomiona w łóżku przez co najmniej tydzień. Tak więc po skierowanie do ortopedy, oraz do samej poradni ortopedycznej udałam się dopiero w dniu, kiedy gips powinien być zgodnie z zaleceniami, zdjęty.

Jak już powiedziałam, zdana byłam na siebie. Tak więc, wlokę się z przystanku do szpitala (koło 800 metrów chodnikiem, na którym leży śnieg po kostki - fantastyczna trasa do szpitala ortopedycznego) kiedy spotykam "towarzyszkę niedoli" - Panią Babcię w wieku mocno starszym, o kuli. Pani bardzo uprzejma, idziemy prowadząc się jak kulawy kulawego :) Z opowieści Pani dowiaduję się, że ją to już tutaj znają, bo ona to stały bywalec.

Tak więc doczłapałyśmy się w końcu, a w poczekalni tłum, jakby coś za darmo dawali, ale gipsów jakoś nie widzę. Podchodzimy do okienka, podaję skierowanie, oraz informację z pogotowia, że gips dzisiaj do zdjęcia. Na co bardzo naburmuszona pani rejestratorka przeciera oczy, pyta się mnie, jak ja to sobie wyobrażam, że powinnam się zapisać wcześniej, że terminy są teraz na marzec (przypominam, była połowa stycznia...). Grzecznie i z uśmiechem tłumaczę jej, że jestem z innego miasta, że miałam grypę, że nie mogłam wcześniej się zarejestrować bo nie miałam skierowania. Ale pani jak mur. Nie, pan doktor nie przyjmie, nie mogą mi zdjąć gipsu, mam się zapisać na wizytę, a w ogóle to mam się odsunąć i zastanowić, czy zapisujemy na marzec, czy nie. Na moje pytanie, czy nie można doktora zapytać, czy przyjmie, w drodze wyjątku, stwierdziła rozbrajająco
[PR] Ja latać do dochtora z pytaniem nie będę, bo dochtór zajęty! Przyjdzie taka młoda, i myśli że bez kolejki załatwi! Spieszy jej się! Przyjdzie w marcu!

Skołowana odsuwam się, i już zaczynam analizować, czym można przeciąć gips, kiedy do akcji wchodzi Pani Babcia [PB].
[PB] No toż to nieporozumienie jakie! Młoda dziewczyna, a wy chcecie z niej kalekę zrobić? A potem się dziwią, że nie ma komu na emerytury pracować. Czegoś my się na starość doczekali, żeby człowiek tak do człowieka... Młoda, choć no tu, ja ci pokażę, jak to tu trzeba załatwić!

I nim się obejrzałam, PB zaciągnęła mnie do gipsowni, a stamtąd przejściem do gabinetu ortopedy.
[PB] Panie doktorze, ja przeszkadzać nie chcę, ale no wie Pan co! Dziewczyna z gipsem przyszła, z innego miasta jest, termin na dzisiaj ma żeby zdjąć, a tu przyjąć nie chcą! Niech Pan coś zrobi, przecież to tylko ciach, i po gipsie, a potem się dziewczyna umówi na kontrolę! No weźmie pan z dziewczyną porozmawia, a ja już nie przeszkadzam!

PB smyk! z powrotem do poczekalni, a ja zostałam, lekko speszona. Pan Doktor [PD] wziął papiery, spojrzał zawołał panią z rejestracji, stwierdził że bez problemu przyjmie i wysłał mnie do gipsowni, gdzie bardzo miły praktykant zdjął mi gips w kilka minut (okazało się że do gipsowni kolejki nie ma, tylko do lekarza). PD przyszedł, pomacał obejrzał, i wysłał do domu.
Wychodzę już "wolna" do poczekalni, gdzie witają mnie lekko rozbawione uśmiechy pacjentów, morderczy wzrok pani z rejestracji. Okazało się, że pod moją nieobecność rejestratorka została zrugana przez gremium starszych pacjentów, że tak się nie godzi, i nasłuchała się komentarzy na temat swoich "kompetencji", oraz tego, że pan doktor na pewno się o tym dowie. Bo podobno to nie pierwszy jej taki "pokaz".

Wielkie pozdrowienia z tego miejsca dla wszystkich fajnych, "niemoherowych" starszych ludzi.
A pani rejestratorka niech się kawą udławi.

poradnia ortopedyczna

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 991 (1045)
zarchiwizowany

#46420

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielności PKP.

Od pół roku podróżuję co najmniej 3-4 razy w miesiącu na trasie Poznań-Łódź. Zazwyczaj jeżdżę Polskim Busem (nazwę podaję specjalnie - ze względu na doskonałe warunki podróży firma zdecydowanie tej nazwy wstydzić się nie musi). Jednak kilka razy się zdarzyło, że na bus nie było już miejsc. Więc chcąc nie chcąc pozostała mi jazda P-ociąg K-iedyś P-rzyjedzie.

Podróż pierwsza Poznań-Łódź.
Pociąg opóźniony 20 minut. No cóż, jeszcze do przeżycia, ważne że przyjechał. Pociąg na innym peronie niż powinien być. Ze względu na przebudowę dworca w Poznaniu, słyszalność komunikatów na nowych, niedokończonych peronach zerowa. Poinformował nas "na ostatnią chwilę" jeden z pracowników kolei (maszynista? konduktor? w każdym razie ktoś w uniformie PKP). Lecę na swój peron, przepycham się przez tłum, doleciałam do drzwi, szczęśliwa wsiadam. Podróż oczywiście na "sardynki w puszcze" z twarzą przy szybie. Podróż miała trwać 3,5h. Trwała ponad 4h (kilka postojów w szczerym polu, bez podania przyczyny, plus 40 min postój w Kutnie, też bez żadnego komunikatu). Poza tym temperatura w pociągu porównywalna z tą na zewnątrz, dopóki ludzie nie "nachuchali". O takich rzeczach jak wifi albo gniazdko do podłączenia laptopa można zapomnieć. Koszt - 25 złotych bilet ulgowy. Za polski bus płacę średnio z rezerwacją 16-21 złotych (bez rozróżnienia normalny-ulgowy).

Podróż druga Łódź-Poznań.
Na TLK do Poznania nie miałam kasy, więc tłuczemy się "osobówką". Znalazłam odpowiednią kasę, z napisem "płatność kartą, Przewozy Regionalne". Stoję w kolejce 15 minut, żeby przy okienku już dowiedzieć się, że "przecież nie ma dzisiaj możliwości płatności kartą!". Dobrze że byłam z kumplem, który tę zawrotną kwotę 16 zł mi pożyczył.
Wyjazd o czasie, jednak na trasie pociąg oczywiście opóźniony, z postojem chyba w Jarocinie 40 minut (znów żadnego komunikatu). Wagony z plastikowymi ławeczkami, wifi i gniazdek z prądem - oczywiście brak. Pociąg powinien jechać 4h50min. Jechał 6h. Pominę fakt, że bilety sprawdzano mi chyba z 10 razy - mimo że nie zmieniłam ani wyglądu, ani miejsca przez cały czas podróży. Dodatkowo toalety zasyfione jak nigdy.

Podróże busem na trasie w tę i wewte (naliczyłam ich ponad 20)
Bus zawsze, ale to zawsze jest na dworcu o czasie, wyjeżdża z max. 2-mnutowym opóźnieniem. Raz przyjechał do Poznania spóźniony 10 minut, ale to dlatego, że ze względu na mróz zamarzła toaleta, i kierowca na prośbę pasażerów zatrzymał się w MOP-ie* na autostradzie. W busie cieplutko i każdy ma miejsce siedzące, w większości przypadków nawet tzw. "dwa siedzenia" dla siebie. Wifi i dwa gniazdka z prądem pod siedzeniami na porządku dziennym. Czas podróży - 2h30min - 2h50 min. Kierowcy mili i uczynni, brak problemu z rezerwacją miejsc, zawsze pomagają wyjąć bagaż, kiedy jadę z ciężką torbą. Koszt, jak już pisałam 16-26 zł (bez rozróżnienia na normalne i ulgowe). Toalety pachnące i czyste, chociaż bardzo ciasne (jak to w autokarze). Jedyny minus - tylko jedna torba z bagażem, chyba że jest małe obłożenie pasażerami - wtedy da się przemycić więcej.

I ja się grzecznie pytam - za co się płaci PKP? I jak to jest, że firma prywatna, ustalając o wiele niższe ceny za przejazdy, jest w stanie zapewnić o wiele wyższy komfort?

Z własnego doświadczenia - jeśli podróżujesz między większymi miastami Polski, i masz dość PKP - sprawdź, czy nie jeździ u ciebie polski bus :)

*MOP - Miejsce Obsługi Podróżnych

PKP polski bus

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (39)
zarchiwizowany

#36773

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Menażeria pod ZUS-em.

Biuro, w którym odbywam praktyki mieści się na tym samym podwórku co budynek w/w instytucji. Opiszę wam kilka okazów, które tam ostatnio widziałam.

1. Blondynkus Tipsiarus Dzieciatus
Pojawia się pod ZUS-em koło godziny 10-11. Po obu jej stronach dzieci + jeszcze jedno maleńkie w wózku. Wszyscy ubrani dość biednie, ale te tipsy i tleniony idealnie biały blond mi nie pasują... no ale dobra.
Okaz znika w czeluściach marmurowego budynku.
Po około pół godziny, kiedy stoimy z koleżankami na fajeczce, okaz się wyłania. Wyjmuje piękny dotykowy telefon (coś klasy iPhone 4S) i do naszych uszu dobiega taki oto dialog:
[BTD] No hej, Misiaczku, już załatwiłam tu wszystko, podjedź po nas, bo muszę się koniecznie przebrać, przecież się w tych łachach nie będę na ulicy pokazywała. A potem zostawimy dzieci u mamy i jedziemy na obiadek na miasto!
Nie minęło 5 minut (ledwo fajkę spaliłam) podjeżdża Misiaczek, auto niczego sobie, ładują dzieciaki, wózek i jadą. I tylko taki tekst mnie doszedł.
[M] Boże, jak ty wyglądasz! Skąd ty żeś takie szmaty wytrzasnęła?!I umaluj się w domu porządnie, bo patrzeć nie mogę!


2. Robotnikus Rencistus
Facet, na oko jakieś 50 lat, widać, że typowy robotnik fizyczny, taki spalony słońcem, lekko zniszczony popiajaniem po pracy. Wlecze się zgarbiony, widać wiele lat pracy w ciężkich warunkach zniszczyło mu zdrowie. Ubrany biednie dość, flanelowa sprana koszula, nogami powłóczy...Około 12 znika w czeluściach budynku.
Wyłania się jakiś czas później, akurat jak również stałam na fajeczce :) Wlecze się, spogląda lękliwie w ZUS-owskie okna, kiedy już był "poza ich zasięgiem" nagle prostuje się jak strzała, wyciąga telefon, i kolejny dialog słyszę:
[RR] No szefie, załatwiłem, jutro będę na robocie. To co, u Malinowskiego jutro murujemy? (chwila ciszy) No jasne że na gębę się umawiamy! Bo rentę stracę!
Rozmowa się kończy, a facet pomyka niczym gazela do właśnie podjeżdżającego tramwaju.

Jak się będziecie zastanawiać, dlaczego osoby z waszego otoczenia, mimo widocznej niepełnosprawności nie dostały renty/świadczeń socjalnych, to już macie odpowiedź.

A ja się zastanawiam, na kogo idę nasze podatki

PS. Jak się spodoba, to jeszcze mam kilka takich "okazów" :P

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (237)

#34869

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia stara, z lat szkolnych.

Zdarzyło się w moim życiu tak że mam o 18 lat młodszego brata. I braciszek ten w wieku kilku miesięcy zachował bardzo ciężko na nowotwór. Byłam wtedy w klasie maturalnej, a moi rodzice pracowali zawodowo.

Brat oczywiście dostał pełen protokół składający się z kilkunastu serii chemioterapii. O ile u dorosłych często między jedną chemią a drugą da się wyjść do domu, o tyle u dzieci niestety walka z rakiem kończy się bardzo często wieloma miesiącami spędzonymi niemal non-stop w szpitalu, jest mnóstwo powikłań, rotawirusów, itp.

Z tak małym dzieckiem trzeba być w szpitalu 24 godziny na dobę. Naprawdę, często w spartańskich warunkach, śpiąc na karimacie rozłożonej koło łóżeczka. Moi rodzice nie mogli wziąć roku urlopu zdrowotnego - z czego byśmy żyli? Z czego zapłacić za leki? - tak więc musieliśmy się podzielić "dyżurami" w szpitalu.

Tak więc mama pracująca na rano jechała do szpitala na nockę i potem do pracy, tata na rano i na popołudnie do pracy, a ja rano na kilka godzin do szkoły, a potem do szpitala.

Jako klasa maturalna najczęściej miałam mniej lekcji i było to tak od 8-13, więc dawało się to jakoś pogodzić. Miałam ustalone z dyrekcją, że lekcje odbywające się po 13 zaliczę "hurtem" w formie np. kartkówki, a jeżeli były to jakieś mało ważne przedmioty to w ogóle przymykano na to oko. Generalnie moja trudna sytuacja spotkała się z dużym zrozumieniem i wsparciem ze strony szkoły.

Ale oczywiście [P]iekielna znaleźć się musiała.
Wiadomo, że lekcje wf często odbywają się w tzw. "blokach" po dwie na raz. Taki blok, z tego niezwykle wręcz ważnego przedmiotu, powinnam mieć jednego z dni popołudniu. Oczywiście, na mocy wyżej wymienionych ustaleń, nie uczestniczyłam w tych zajęciach, za każdym razem przedkładając wcześniej zwolnienie dzienne. Niestety [P] nauczycielka od wuefu miała z tym wieczny problem. Zawsze się krzywiła, narzekała, ale w sumie niewiele mnie to obchodziło. Aż do pewnego razu.
Okazuję jej zwolnienie jak zwykle.

[P] Ale ja ciebie na pewno nie puszczę. Co to to nie. Ty sobie olewasz mój przedmiot, masz w nosie, pewnie znów ci się nie chce dupy ruszysz! Znam ja takie jak ty, wieczne symulatorki, ćwiczyć wam się nie chce, a potem rośnie nam takie bezużyteczne pokolenie...
[N]imm : Ale przecież była pani profesor poinformowana, że mój brat jest dzieckiem onkologicznym i że muszę się nim opiekować, jak rodzice są w pracy, i dlatego nie chodzę na żadne lekcje po 13...
[P] Tak to sobie załatwiłaś... no tak, chorobą brata swoje lenistwo tłumaczysz. Ale jak nadal nie będziesz chodziła na moje lekcje, to cię zgłoszę do kuratorium, i nie dopuszczą cię do matury. Wybieraj, życie brata albo matura!

I uśmiechnęła się wrednie. A we mnie się zagotowało - jak można być tak nieludzkim? Jak osoba będąca pedagogiem może być tak wyprana z uczuć do dzieci i podopiecznych? Nie wierzyłam w to co słyszałam. Kto ma prawo stawiać osiemnastolatkę przed takim wyborem?

Nic nie powiedziałam. Zmierzyłam ją od góry do dołu, obróciłam się na pięcie i pojechałam do szpitala. Sprawę zgłosiłam następnego dnia do dyrekcji. Podobno klasy, które miały lekcje na parterze nawet przez stare, przedwojenne mury słyszały, jak pani dyrektor wyłuszcza wuefistce swoje zdanie na ten temat. W dość dosadnych słowach.

Wuefistka do końca szkoły patrzyła na mnie, jakbym była karaluchem, a na świadectwie jako jedyna w klasie miałam 3 z tego przedmiotu.

A braciszek w tym momencie uczęszcza sobie szczęśliwie do przedszkola, a choroby pewnie nawet nie pamięta.

Liceum

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 882 (948)