Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Hideki

Zamieszcza historie od: 9 stycznia 2011 - 18:05
Ostatnio: 29 marca 2024 - 15:08
  • Historii na głównej: 25 z 52
  • Punktów za historie: 8658
  • Komentarzy: 619
  • Punktów za komentarze: 1999
 
zarchiwizowany

#54385

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Po przeczytaniu historii Tiszki o ukradzionych kaloszach przypomniała mi się pewna historia.

Lat temu kilka wprowadziłem się do mieszkania, w którym zrobiłem generalny remont, wliczając wymianę starej, zużytej wycieraczki na nową. Nie była to nie wiadomo jaka wycieraczka, ale też nie najtańsza.

Jakież było moje zdziwienie, jak po kilku dniach od jej położenia przed drzwiami wyparowała! Owszem, ktoś ukradł mi wycieraczkę spod drzwi. Zastanawiam się, czy jest w tym kraju coś, czego ludzie nie kradną...

klatka schodowa

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (179)
zarchiwizowany

#54259

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przestrzegam przed zakupami w sklepie obuwniczym "Sezam" na Allegro.

Moja rodzicielka wypatrzyła sobie buty na Allegro. Podane w opisie aukcji wymiary odpowiadały, więc zostałem poproszony o dokonanie zakupu (rodzicielka nie posiada konta Allegro). Buty przyszły, ale okazało się, że cholewki są za wąskie w połowie wysokości łydki. Trzeba odesłać, trudno. Sprzedawca nie robił problemów.

Po kilku dniach dostałem informację z Allegro, że sprzedawca wystąpił o zwrot prowizji. Sprawdziłem więc historię operacji na koncie, by potwierdzić zwrot pieniędzy. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem jedynie zwrot za koszt butów. Brakowało zwrotu za wysyłkę towaru przez sprzedawcę. Zgodnie z prawem (co potwierdził później m.in. Rzecznik Praw Konsumenta w korespondencji ze mną) w przypadku odstąpienia od umowy zawartej na odległość koszty wysyłki do kupującego ponosi sprzedawca (czyli powinien zwrócić te koszty), a kupujący jedynie na własny koszt zwraca towar do sklepu.

Ponieważ nie mam zwyczaju darować oszustom i złodziejom nawet złotówki, napisałem do sprzedającego, powołując się na konkretne przepisy i wyroki, z żądaniem zwrotu również kosztów wysyłki "do mnie". Sprzedawca uznał jednak, że te przepisy są absurdalne, a powoływanie się na nie jest nie na miejscu. Ostatecznie odmówił zwrócenia pieniędzy podając za powód punkt regulaminu Allegro mówiący o tym, że w przypadku odstąpienia od umowy koszty zwrotu ponosi kupujący. Zwróciłem mu uwagę na to, że wskazał punkt, który w ogóle nie odnosi się do kwestii spornej. Trzeci raz wezwałem go do zapłaty i zaznaczyłem, że następnym krokiem z mojej strony będzie podjęcie kroków prawnych.

W jaki sposób sprzedawca zareagował? Otworzył spór na Allegro, gdzie w kilku kwestiach minął się z prawdą, pisząc m.in., że domagam się zwrotu za koszty odesłania towaru do niego. Jednocześnie wysłał mi maila, że jeśli Allegro rozstrzygnie spór na jego niekorzyść, wtedy zwróci mi pieniądze. Jako że w pierwszym mailu, mimo braku zgody z moją argumentacją, też się deklarował do zwrotu pieniędzy, a potem jednak odmówił, jakoś nie wierzę w jego zapowiedzi. Ciekaw jestem dalszego rozwoju wypadków...

Allegro

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (24)
zarchiwizowany

#53268

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jako licealista czasami obstawiałem zdarzenia sportowe u bukmachera (jedna z bardziej znanych firm bukmacherskich z wieloma punktami w całym kraju). W blaszanej budzie z oknem na ulicę była lada z kasą, tablice z zakładami, kilka krzeseł, ołówków itd.

Tego dnia dużo ludzi obstawiało, więc i kolejka była duża. Gdy ja stałem w kolejce, na zewnątrz stał kolega, który pilnował mojego roweru opartego o parapet (nie było w pobliżu do czego przypiąć). Gdy już sympatyczna dziewczyna obsłużyła większość interesantów stojących przede mną, na zewnątrz doszło do szarpaniny. Właściciel tej budy miał wielkie pretensje do mojego kolegi, że zajął rowerem JEGO miejsce (właściciel również na rowerze przyjeżdżał). Po tym, jak właściciel chwycił kolegę za fraki, ten w panice odparł po prostu, że to nie jego rower, tylko kolegi i że on go tylko pilnuje.

Właściciel wszedł do środka, stanął za ladą zamiast sympatycznej dziewczyny i po chwili spytał, czyj jest ten rower stojący na zewnątrz. Nie spodziewając się tego, co nadejdzie, odparłem, że mój. W odpowiedzi usłyszałem, że mam wyp...ać razem z moim rowerem i więcej mam mu się na oczy nie pokazywać. Posłusznie wykonałem jego polecenie - więcej nie pojawiłem się już w tamtym lokalu.

Bukmacher

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (33)
zarchiwizowany

#53262

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś czas temu miałem robione badania w przychodni przy okazji dolegliwości, które okazały się być nieistotne dla dalszej historii. Ponieważ sam pracuję w tej przychodni, od razu po otrzymaniu wyników koleżanka zadzwoniła do mnie, że wyniki są złe i mam jak najszybciej udać się do lekarza. Moja lekarka przeraziła się wynikami i wypisała mi skierowanie na oddział chirurgiczny do szpitala z podejrzeniem żółtaczki mechanicznej lub kamieni żółciowych.

Ponieważ był piątek po 18-tej, udałem się na SOR (Szpitalny Oddział Ratunkowy). Po przeczytaniu wielu piekielnych historii byłem przygotowany na najgorsze, ale piekielni byli raczej sami pacjenci, a nie obsługa. Mniej więcej godzinę czekałem, aż chirurg się mną zainteresuje. Konow... tfu, lekarz mnie zabrał do gabinetu i po obejrzeniu wyników i pobieżnym badaniu stwierdził, że mam żółtaczkę zakaźną typu B lub C. Chciał mnie wysłać na oddział zakaźny do innego szpitala. Ponieważ rok wcześniej miałem testy na te dwa typy żółtaczki i oba wyszły negatywnie, a nie miałem ani jednego zdarzenia, które stwarzałoby zagrożenie zarażeniem żółtaczką, poprosiłem o usg. Lekarz stwierdził, że nie ma sensu, żeby mi robił usg, bo na zakaźnym mi zrobią. Owszem, w poniedziałek najwcześniej, a do tej pory naprawdę mógłbym coś złapać na zakaźnym.

Wróciłem do mojej lekarki w przychodni, a ta wypisała mi skierowanie na usg zdziwiona, że nie miałem od ręki zrobionego tego badania. Usg w poniedziałek nic nie wykazało, jeden antybiotyk i tydzień diety wystarczyły, bym zwalczył infekcję/podrażnienie woreczka żółciowego, a wyniki wróciły do normy. Zrobiłem sobie też dla świętego spokoju testy na żółtaczkę typu B i C i oczywiście wyniki były negatywne.

Wystarczyło zrobić usg i od ręki lekarz wiedziałby, że nie mam ani żółtaczki, ani kamieni. Ale po co? Lepiej stosować spychologię. Na podstawie samych wyników badań krwi, pomimo wywiadu i badania przedmiotowego przeczących tej tezie, lekarz postawił jedyną słuszną diagnozę. Badanie, które mogłoby potwierdzić lub zaprzeczyć jego tezie było jego zdaniem niepotrzebne. Mając takich lekarzy w szpitalach aż strach chorować...

Szpital

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 90 (136)
zarchiwizowany

#53255

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jako dwudziestolatek miałem kolizję. Jechałem fiatem 126p mojego dziadka za innym "maluchem". Ponieważ jechał bardzo powoli, postanowiłem go wyprzedzić. Jednak ten zaczął przyspieszać, bo przecież jest mistrzem kierownicy i nikt nie może go wyprzedzać! W ten sposób manewr wyprzedzania trwał dużo dłużej, niż powinien. Gdy już wyprzedziłem wyraźnie niepocieszonego kierowcę, zwolniłem, gdyż za chwilę miałem skręcić w lewo na parking hali sportowej, na którą jechałem z kolegami. Podczas skręcania na parking poczułem uderzenie w tył. Okazało się, że jechał za mną mercedes (też wyprzedził "malucha"), który był zaskoczony tym, że od razu po wyprzedzeniu innego pojazdu skręcałem w lewo i po prostu nie zdążył wyhamować. Mercedes wjechał za mną na parking hali sportowej i z pojazdu wyszło dwóch byczków o bardzo ponurych minach. Jeszcze bardziej im zrzedły miny, gdy zobaczyli, że z mojego "malucha" oprócz mnie wysiedli jeszcze dwaj inni dwudziestolatkowie.
- Płacisz czy wzywamy policję? - odezwał się jeden z byczków.

Ponieważ była to moja pierwsza tego typu przygoda, zadzwoniłem do ojca i opowiedziałem całą sytuację, a ten kazał mi zadzwonić po policję. Przekazałem moją odpowiedź byczkom i ci przez blisko 10 minut niby usiłowali się dodzwonić na policję. Ja miałem więcej szczęścia i przy pierwszej próbie się dodzwoniłem. Kilkanaście minut później przyjechali policjanci. Po ujrzeniu połamanego zderzaka i wgniecionej tylnej klapy w "maluchu" oraz rozbitego lewego przedniego światła w mercedesie nie mieli wątpliwości, kto jest sprawcą. Niemniej kierowca mercedesa mandatu nie przyjął i historia miała swój ciąg dalszy w sądzie, gdzie na różne sposoby próbował udowodnić swoje racje - że niby on wyprzedzał oba "maluchy" i ja mu zajechałem drogę, że niby nie wrzuciłem kierunkowskazu i takie tam. Na szczęście sędzia nie dał się przekonać.

Oczywiście nie doszłoby do kolizji, gdyby w tamtym momencie chociaż jeden z kierowców trzech wspomnianych pojazdów zachował zdrowy rozsądek. Byczek z mercedesa nie zachował bezpiecznej odległości. Ja widząc zachowanie wyprzedzanego przeze mnie "malucha" nie odpuściłem i uparłem się, by dokończyć manewr wyprzedzania. Kierowca wyprzedzanego "malucha" robił wszystko, by nie dać się wyprzedzić, a także uciekł z miejsca zdarzenia, którego był świadkiem.

Miasteczko

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 8 (50)
zarchiwizowany

#12952

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Siedziałem kiedyś z dziewczyną na chodniku przy Rondzie Grunwaldzkim w Krakowie. Odpoczywaliśmy po dość długim zwiedzaniu. W pewnym momencie koło nas przejechał wakacyjnie ubrany rowerzysta i na moich oczach z tylnej kieszeni wypadł mu portfel. Gdy spojrzałem w stronę rowerzysty, był już dobry kawałek dalej, a niestety nie mam warunków (nadwaga), by się ścigać z rowerem. Ale zauważyłem, że zatrzymał się na czerwonym świetle przed przejściem dla pieszych, więc pognałem z wywieszonym jęzorem, byle zdążyć przed zielonym światłem, na które czekał. Gdy go dogoniłem, światła się zmieniły, a on już miał ruszać dalej.
- Proszę pana! - trzy szybkie oddechy - Wypadł panu portfel! - kolejna seria oddechów, serce wyskakuje z piersi, ja pochylony, ręka z portfelem wyciągnięta w jego stronę.
Rowerzysta wyrwał mi wręcz portfel z ręki, ja nie usłyszałem nawet słowa "dziękuję", że o znaleźnym nie wspomnę, więc się obróciłem i wracam do dziewczyny. Obracam się jeszcze w jego stronę i zszokowało mnie, co ujrzałem. To, że sprawdzał, czy wszystko (czyt. pieniądze) jest, to jestem w stanie zrozumieć. Być może mi się wydawało, ale w jego spojrzeniu widziałem, że jestem nie wiadomo jakim złodziejem. Aż mi się nieprzyjemnie zrobiło.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (165)
zarchiwizowany

#12905

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historię tę piszę głównie jako przestrogę dla młodych, którzy zafascynowani swoim zdobytym prawem jazdy, dowodem osobistym czy paszportem mogą z całej tej ekscytacji pominąć ważne szczegóły...

Kilka lat temu zaprzyjaźniłem się z pracownikiem pewnej zagranicznej korporacji. Jako że nasza przyjaźń była owocna również dla jego pracy i dla mojego hobby, otrzymałem zaproszenie na sylwestra w Los Angeles. Pomijając kwestie wizy (podobno miało to być załatwione), to zaproszenie otrzymałem pod koniec listopada, a jako osoba podróżująca wyłącznie w krajach Unii Europejskiej (jakoś tak wyszło), miałem nieaktualny paszport. Biorąc pod uwagę fakt, że w tamtym czasie mieszkałem i pracowałem kilkaset kilometrów od odpowiedniego dla mnie urzędu i był sezon świąteczny, załatwienie nowego paszportu przed sylwestrem nie wchodziło w grę.

Znajomemu udało się przenieść jego i moją rezerwację na imprezę tej samej korporacji w Londynie. Tam wystarczyło mieć ważny dowód osobisty. No właśnie... W życiu mi nie przyszłoby do głowy, że mogę nie mieć ważnego dowodu, więc nawet tego nie sprawdzałem. Ale im bliżej wylotu, tym bardziej mi to chodziło po głowie. W końcu wyciągam dowód z portfela, patrzę i własnym oczom nie wierzę. Od półtora roku miałem przeterminowany dowód osobisty. Przemilczę fakt, że nie przeszkadzało to ani policjantom, ani strażnikom miejskim, którzy kilkakrotnie zapoznawali się z tym dokumentem w tym czasie.

Według informacji podanych na dowodzie, dokument ten został wystawiony cztery dni po moich 17-tych urodzinach, stąd tylko pięcioletni okres ważności. Oczywiście dowód wyrabiałem w wieku 18 lat, po ich ukończeniu. Wkurzony wiedziałem, że z sylwestra nici, ale postanowiłem załatwić sprawę z obydwoma dokumentami.

W lutym wziąłem urlop, pojechałem w rodzinne strony i zacząłem od zrobienia sobie zdjęć. Od fotografa uchodzącego za najlepszego w mieście dowiedziałem się, że od jakiegoś czasu inaczej się robi zdjęcia do dowodu, a inaczej do paszportu. Zrobiłem jedne i drugie. W odpowiednim urzędzie złożyłem wniosek o paszport, przedkładam zdjęcie i dowiaduję się, że nie nadaje się do paszportu, bo podbródek jest za nisko. Pani z okienka przykłada przezroczysty szablon i faktycznie - fotograf się nie popisał. Na szczęście dwa z ośmiu zdjęć się nadawały i udało mi się załatwić jedną sprawę. Następny przystanek - ratusz wybudowany w miejsce dawnego budynku Urzędu Miejskiego pod moją nieobecność w rodzinnej miejscowości. Cała kadra obsługi petentów odmłodzona o dobre 30 lat, więc już nawet nie było szans znaleźć osoby odpowiedzialnej za pomyłkę przy przepisywaniu daty z mojego wniosku o pierwszy dowód osobisty. Oczywiście młodziutka pani nie dawała wiary mojej historii, więc pozostało mi jedynie złożyć wniosek o następny dowód. Dwa miesiące później wziąłem dzień wolny i na szczęście bez żadnych problemów odebrałem obydwa dokumenty, sprawdzając oczywiście kilkakrotnie zgodność wszystkich danych z rzeczywistością.

Urzędy...

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (48)
zarchiwizowany

#12911

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pewnego razu wracałem od dziewczyny ostatnim autobusem, który kończył bieg kilka przystanków przed pętlą, konkretnie na przystanku Opolska Estakada. Postanowiłem zamówić telefonicznie taksówkę. [J] - ja, [D] - dyspozytorka, [T] - taksówkarz.

[J] Dobry wieczór, chciałbym zamówić taksówkę przy Opolskiej Estakadzie.
Chwila ciszy, po czym dyspozytorka lekko zdezorientowana mówi:
[D] Ale nie ma takiej ulicy.
[J] Bo to nie jest ulica, tylko skrzyżowanie trzech ulic: Opolskiej, Lublańskiej i al. 29 Listopada, a ja stoję konkretnie na przystanku autobusowym w kierunku Huty.
[D] Proszę chwileczkę poczekać.
Impulsy lecą, środki na karcie znikają...
[D] A na jakiej konkretnie ulicy pan się w tej chwili znajduje?
[J] Prawdopodobnie na Lublańskiej, ale możliwe, że jest to jeszcze Opolska.
[D] A jaki numer?
[J] Tu nie ma numerów. To jest skrzyżowanie, przy którym nie ma żadnych budynków. Opolska Estakada jest znanym punktem komunikacyjnym, taksówkarz na pewno będzie wiedział, gdzie to jest.
[D] I pan stoi na przystanku autobusowym, tak?
[J] Zgadza się, w kierunku Huty.
[D] Dobrze, do piętnastu minut powinien ktoś podjechać.
[J] Dziękuję bardzo, dobranoc.

Akcja działa się latem, więc byłem ubrany na krótki rękaw i w krótkie spodenki. Minął kwadrans od złożenia zamówienia, a że było już po północy, temperatura zaczęła dawać się we znaki. Czekam i wypatruję taksówki, ale żadna z przejeżdżających nie była z firmy, z której zamawiałem. Po dwudziestu paru minutach od rozmowy telefonicznej podjeżdża zamówiona taksówka. Wsiadam do środka i rozpoczyna się rozmowa z taksówkarzem.

[T] Pan Michał?
[J] Tak, to ja.
[T] Ale ten przystanek nie nazywa się Opolska!
[J] Tak, wiem o tym, a o co chodzi?
[T] Zamawiał pan taksówkę na przystanek Opolska! Ja tam jeżdżę po wszystkich przystankach, a pan źle podał!
[J] Wyraźnie mówiłem, że zamawiam na Opolską Estakadę.
[T] Proszę spojrzeć - i pokazuje mi na swoim taksówkarskim urządzeniu zamówienie na przystanek Opolska.
[J] Ja mówiłem wyraźnie dyspozytorce, żeby przysłała taksówkę tutaj.

PS: Taksówkarz okazał się bardzo sympatyczny, ale jednej rzeczy się nauczyłem o firmach taksówkarskich. Nie wiem, jak w innych miastach, ale w Krakowie nie ma szans zamówić taksówki na skrzyżowanie, przystanek czy w jakieś odludne miejsce. W dobie GPSów dyspozytorki rozumieją jedynie konkretny adres - ulica i numer domu. Kiedyś, gdy dyspozytorka miała do dyspozycji wyłącznie papierową mapę, można było zamówić taksówkę dosłownie wszędzie.

Taxi Barbakan

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 117 (141)
zarchiwizowany

#12909

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kilka lat temu, po odbytej służbie wojskowej (którą wspominam bardzo mile) Urząd Pracy skierował mnie w maju do pracy na magazynach jednej z firm kurierskich. Na początek umowa na 2 miesiące, po dwóch miesiącach miałem dostać umowę na rok. Praca była ciekawa, mijał drugi miesiąc, brygadzista osobiście przychodził po kolejnych magazynierów i prowadził ich do działu kadr, by tam podpisali nową umowę. Po mnie z jakiegoś powodu nie przyszedł. Po dwóch miesiącach jeszcze kilka dni przepracowałem, po czym dałem sobie spokój. Tydzień później przeprowadziłem się do Krakowa, gdzie po miesiącu znalazłem pracę w innej branży.

Minęło wiele miesięcy, trzeba złożyć zeznanie podatkowe, a mój poprzedni pracodawca do końca marca nie przesłał mi PITu. Zaniepokojony zadzwoniłem do nich i dowiedziałem się, że nie dość, że mi już dawno wysłali PIT, to ja wciąż u nich pracuję! Ciekaw jestem, jak mogłem jednocześnie pracować w dwóch miastach oddalonych od siebie o kilkaset kilometrów :)

Na szczęście PIT otrzymałem kilka dni później. Kwota na nim zgadzała się z pieniędzmi, które faktycznie zarobiłem, czyli według kadr pracowałem przez ponad pół roku za darmo :) Zeznanie złożyłem w terminie. Do tej pory nie miałem na szczęście nieprzyjemności z powodu chaosu panującego w tamtej firmie kurierskiej. Zastanawia mnie tylko, na jakiej podstawie kadry twierdziły, że jestem pracownikiem ich firmy? Przecież nie na podstawie umowy, której nigdy nie widziałem na oczy?

Opek

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 94 (118)
zarchiwizowany

#12637

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Punkt przyjęć serwisowych, w którym do niedawna pracowałem, znajduje się w kamienicy w centrum Krakowa, przez ścianę sąsiadujący ze sklepem komputerowym, któremu podlega, a drzwi mamy dość ciężkie.

Któregoś pięknego dnia wpada [K]lient z GPS-em w ręku i krzyczy:
[K]: Nie działa!
[J]a: Ale my nie zajmujemy się naprawą GPS-ów.
[K]: Jak to?! Przecież u was kupiłem! Musicie mi go naprawić!
[J]: GPS-y, podobnie jak laptopy, monitory, drukarki i inne urządzenia objęte są gwarancją "od drzwi do drzwi", co ma pan dokładnie napisane w karcie gwarancyjnej - odpowiadam spokojnie.
[K]: Czyli mi nie naprawicie?
[J]: W karcie gwarancyjnej ma pan kontakt telefoniczny lub internetowy do serwisu gwarancyjnego, do którego powinien się pan zgłosić. Wtedy oni przysyłają kuriera i do 14 dni roboczych również kurierem odsyłają panu naprawiony lub wymieniony sprzęt.
[K]: A gdzie mogę to w Krakowie naprawić?
[J]: Niestety na to pytanie nie potrafię panu odpowiedzieć
[K]: Czyli sprzedajecie te urządzenia i ani ich nie naprawiacie, ani nie wiecie, gdzie je się naprawia?
[J]: Jesteśmy serwisem komputerowym, a nie ogólnym. Zgodnie z pana tokiem myślenia powinniśmy również naprawiać myszki, tablety, projektory multimedialne i inne urządzenia, ale nie posiadamy personelu przeszkolonego w tym celu ani autoryzacji producentów.

W międzyczasie otworzyłem przeglądarkę i wpisałem w "popularnej wyszukiwarce" ;) "serwis gps kraków".

[K]: Pan jest niekulturalny!
[J]: Na jakiej postawie wyciąga pan takie wnioski?
[K]: Pan powinien patrzeć mi w oczy, kiedy ze mną rozmawia! Inaczej nie wiem, czy w ogóle mnie pan słucha!
[J]: A czy pan słyszał o podzielności uwagi? Mogę jednocześnie z panem rozmawiać i...
[K]: To nieistotne! Powinien pan na mnie patrzeć! Idę obok do sprzedawców, może oni są lepiej wychowani - zanim zdążyłem zareagować, klient wyszedł przy okazji trzaskając mocno ciężkimi stalowymi drzwiami.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 46 (134)