Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nidaros

Zamieszcza historie od: 16 maja 2012 - 3:03
Ostatnio: 13 kwietnia 2013 - 20:54
O sobie:

"A ja myślę, że całe zło te­go świata bie­rze się z myśle­nia. Zwłaszcza w wy­kona­niu ludzi całkiem ku te­mu nie mających predyspozycji." (A.S.)

  • Historii na głównej: 39 z 62
  • Punktów za historie: 42025
  • Komentarzy: 301
  • Punktów za komentarze: 3953
 

#39736

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja teściowa pracuje na recepcji w pewnym hostelu. Praca w systemie zmianowym, raz dzień, raz nocka, grafik bywa różny.

Pewnego razu mieli gościć u siebie grupę świętujących jakąś okazję członków pewnego związku zawodowego.

Grupa miała przyjechać i kwaterować się w określonym dniu po południu. Teściowa, która dyżur miała na poprzedzającą przyjazd noc, w ogóle nie nastawiała się, że będzie tych konkretnych gości kwaterować. Goście jednak przyjechali o 4.00 rano. Dlaczego - nie wiadomo.

Teściowa bez rozpiski od kierowniczki, kogo gdzie umieścić, nie bardzo mogła im na tamten moment pomóc. Do tego kierowniczka nie odbierała telefonu (wiadomo, 4.00 to niemal środek nocy), a koordynujący grupę gości pan, przemocą niemal chciał się wdzierać do recepcji, bo on będzie brał i rozdawał klucze... Teściowa tłumaczyła, że kluczy wydać nie może, że trzeba poczekać choćby do 6.00, kiedy przyjdzie koleżanka z kolejnej zmiany, zapewne posiadająca potrzebne informacje.

Goście ponoć krzyczeli tak, że pobudzili innych nocujących w hostelu.

Sprawa ciągnęła się do 6.00, kiedy faktycznie przyszła następna recepcjonistka, zresztą wraz z kierowniczką - uspokoiły żądnych krwi przyjezdnych. Kryzys wydawał się zażegnany, choć goście przez najbliższych parę dni patrzyli na teściową wilkiem.

Po ich wyjeździe sprawa miała jednak dalszy ciąg: teściowa została wezwana na dywanik do kierowniczki. Ponoć jeden z "tych" gości zgłosił, że przyjmując ich, była pod wpływem alkoholu.

Na szczęście koleżanka odbierająca od niej zmianę poświadczyła, że nic takiego nie miało miejsca. Co się jednak teściowa (człowiek o długim stażu pracy, starszy już, wrażliwy i nieposzlakowanie uczciwy) zdenerwowała, to jej. Skończyło się u kardiologa...

Jaki tupet trzeba mieć, żeby składać skargi bezpodstawnie, po prostu, żeby komuś dokopać za to, że wypełniał swoje obowiązki tak, jak mu polecono?

Taki jeden mały hostel

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 673 (793)

#39544

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W przylegającej do naszego gimnazjum podstawówce jest jakaś akcja dotycząca picia mleka przez dzieci. Polega to na tym, że w szkole można zamówić mleko w kartoniku 250 ml za jakąś śmieszną opłatą; naturalne jest za darmo, a smakowe (truskawka, czekolada) zdaje się po 20 groszy. Generalnie opłata jest symboliczna. Wnosi się ją do szkolnej intendentki, więc wychowawca nie ma w sumie z tym dużo wspólnego.

Jednak po co się cieszyć, że mleko jest za półdarmo, jak można się przy.pi.erniczyć. Kolega wuefista wchodzi do wspólnego pokoju nauczycielskiego cały wkurzony:

- Złapała mnie na korytarzu matka ucznia i objechała, że w ofercie na mleko jest za mało smaków.
- I co powiedziałeś?
- Wkurzyła mnie, więc uśmiechnąłem się i powiedziałem, że planuje się poszerzenie listy smaków o advocat i cappuccino...

Szkoła

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 836 (902)

#39041

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W supermarkecie, w którym najczęściej robimy cotygodniowe zakupy, praktykuje się - jak w wielu tego typu sklepach - program lojalnościowy. W tym konkretnym przypadku polega on na tym, że jakiś tam procent ceny wybranych produktów wpływa na konto klienta w tymże sklepie i może on potem te kwoty w dowolny sposób spożytkować (oczywiście TYLKO w tym sklepie). Dla przykładu: jeżeli jakiś tam szampon kosztuje 9 zł i jest przy nim napis, że 20% z zapłaconej należności przechodzi na kartę X, przy zakupie na nasze konto wpłynie 1,80.

Oczywiście sklep ma z tego wiele korzyści - przywiązanie klienta do sklepu, kupowanie wskazanych marek, zdobycie danych osobowych, itp.

Dzisiaj przed nami stało małżeństwo z dwójką dzieci w wieku szkolnym; ich zakupy stanowiło w 90% wyposażenie tychże dzieci w przybory i ekwipunek potrzebny w nowym roku szkolnym. W tym również dwa plecaki.

Gdy dobrnęli wreszcie do kasy, kasjerka zadała im nieśmiertelne pytanie:

- Czy macie państwo kartę X?

Tym pytaniem zawsze kasjerki otwierają kasowanie danych zakupów. Z reguły klient mówi "tak" i podaje kartę, lub "nie" i kasowanie przebiega dalej bez zakłóceń. Tym razem jednak trafiono na Panią Z Misją.

- Jak to nie macie państwo karty? Przecież na te plecaki jest AŻ 50% na konto X! Praktycznie macie państwo drugi plecak ZA DARMO!

(Tam zaraz za darmo, zapłacić i tak trzeba, tyle, że na koncie klienta się odłoży...)

- Ale my nie chcemy tej karty - stwierdził ojciec rodziny - Wie pani, spieszymy się trochę, chcielibyśmy szybko skasować te zakupy...
- Ale czy państwo rozumieją, jak dużą tracą okazję?!?!? - gorączkowała się pani.
- Cóż, liczyliśmy się z wydatkiem, kupujemy i możemy zapłacić... - mediowała tym razem matka.
- Ależ założenie tej karty to tylko 10 minut! Przecież skoro państwo i tak chcieli kupić te plecaki, to NIC PAŃSTWO NIE TRACĄ!
- Wie pani, może następnym razem, teraz inni klienci za nami pewnie się niecierpliwią - powiedział ojciec, obserwując z niepokojem podrygi ludzi stojących za nim.
- Ależ państwo NA PEWNO ZROZUMIEJĄ, że nie można stracić takiej okazji - ogłosiła ufnie Pani Z Misją.

Ojciec, obserwując bliską erupcji kolejkę, poddał się nerwowo, rozumiejąc, że jedynym sposobem na ucięcie tej sytuacji jest - ulec.

Podreptał do POK-u, żeby wyrobić kartę.
Trwało to nie 10 minut, a 25...
Tymczasem matka ostała się jako żer dla kolejkowiczów. Czerwieniała coraz mocniej w miarę upływu czasu i pod koniec była niemal bliska płaczu. Kolejkowicze jednak - na szczęście i o dziwo - odpuścili, widząc, że nie jest to zasługa tychże państwa... Kilkoro z nich zresztą po cichutku zmieniło kasę.

Gdy przyszedł nieco skonfundowany ojciec rodziny, dzierżąc w dłoni świeżą kartę konta X, pani sprzedała im zwycięsko plecaki, ogłaszając życzliwie:

- No? Prawda, że było warto?

Po czym skierowała się do mnie z promiennym uśmiechem:

- Czy ma pan kartę X?
- Nie. I nie chcę! - krzyknąłem w panice.

sklepy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 948 (1014)

#38307

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Druga historia dzisiaj, ale muszę napisać, bo aż mnie trzęsie. Właśnie odebrałem telefon od brata.

Mój brat ma dwuletnią córeczkę z bardzo silną alergią na mleko krowie. Kiedy bywali z nią u jego teściów, jakoś nie było dziwowania się tamtejszej babci nad tym faktem, przyjmowała do wiadomości, czasem tylko wzdychając ciężko, że te obecne dzieci od małego są schorowane, nie to, co dawniej.

Dziś po raz pierwszy pozostawili młodą wraz z babcią.

Babcia postanowiła dziecku "dogodzić" i "podkarmić", bo przecież "chude jak szczapa".

Dziecko dostało:
Zupę pomidorową (z wiejską śmietaną).
Ziemniaki puree (z wiejskim mlekiem i masłem).
Czekoladę mleczną.
Lody.

Oczywiście niedługo po tym zaczęły się objawy, wymioty i ostra biegunka.

To, co najbardziej piekielne - babcia nie od razu przyznała się sama przed sobą, że jest problem, do lekarza i do rodziców dziecka zgłosiła się, gdy już dziecko wymiotowało żółcią, a biegunka szła z krwią.

Odwodniona młoda jest aktualnie z rodzicami w szpitalu na kroplówce.

Komentarz zapłakanej babci (z miną "ja nic złego przecież nie zrobiłam"):
- Nie wiem, o co wam chodzi! Przecież ja jej mleka DO PICIA nie dawałam!

Rodzinka ach rodzinka

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 889 (969)

#38276

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W regulaminie obozu, na którym byłem opiekunem, była bardzo oczywista klauzula, że kierownika obozu należy poinformować o chorobach przewlekłych i lekach, które powinien brać uczestnik.

Nie wszyscy rodzice wzięli sobie to do serca. I tak mieliśmy parę uczulonych na jad os, pszczół i innych skrzydlatych (na szczęście nie było ukąszeń), o czym dowiedzieliśmy się od samych dzieci, bo w papierach na ten temat ani mru mru.

Był też jeden utajony cukrzyk, który również sam się przyznał, po telefonie do rodziców opadły nam ręce; rodzice stwierdzili, że nie powiadomili kolonii, bo dziecko póki co nie bierze insuliny i jest leczone dietą, więc myśleli, że skoro nie ma leków, to nie trzeba... Na kolonii, wiadomo, i lody się zdarzą, i jakiś bardziej węglowodanowy posiłek, trzeba wiedzieć, że dzieciak nam może odpłynąć po porcji makaronu z truskawkami! I że wymaga specjalnego menu.

"Hitem" był jednak przypadek jednego ze starszych uczestników. Chłopak piętnastoletni, na oko sympatyczny, ułożony. Miał jednak swoje demony. Po raz pierwszy zaniepokoiliśmy się, gdy podczas kąpieli w jeziorze, bez skrępowania zaczął się publicznie onanizować, patrząc na koleżanki w kostiumach kąpielowych (w tym dwunastoletnie). Upomniany, nie do końca umiał zrozumieć, czemu jesteśmy zaniepokojeni. Po dwóch dniach zaczął się zmieniać jego sposób zachowania. Zaczął popadać w niepohamowane słowotoki, które były nielogiczne i nad którymi nie umiał zapanować, miał tiki nerwowe, nie mógł spać w nocy, był bardzo pobudzony.

Zaczęliśmy mieć na niego oko.

Apogeum zdarzyło się w zieloną noc. Na ogół nie mieliśmy większego problemu z piciem alkoholu przez uczestników, jednak tej nocy chłopakom udało się przemycić do pokoju kilka piw. Z tego, co potem mówili, wypili po piwku, nikt się jakoś przesadnie nie upił, gdy nagle opisany wyżej Wojtek zaczął się dziwnie zachowywać. Stał się pobudzony, agresywny, zaczął wołać, że widzi jakieś diabły czy demony.

Chłopcy przestraszeni pobiegli po kogoś z opiekunów, nawet już nie bardzo się przejmując, że się piwkowanie wyda - niepokój był silniejszy. Gdy wbiegliśmy do pokoju, Wojtek ciął turystycznym nożem poduszkę na strzępy, wołając, że jednego diabła już zabił, ale mamy uważać, bo jeden jest jeszcze w szafie, a drugi w koszu na śmieci.

Obezwładniliśmy go i wezwaliśmy pogotowie. Ze szpitala dwa dni później odebrali go rodzice.

Szczerze mówiąc myśleliśmy,że może jego urojenia wzięły się z jakichś dodatkowych środków odurzających, że może coś wziął, zanim zaczął pić.

Dziś kierownik obozu zadzwonił do nas, że dowiedział się, co było Wojtkowi: zdiagnozowana parę lat temu, ale nie leczona (i oczywiście nie zgłoszona) cyklofrenia.

Obóz w górach - rok 2012

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 780 (822)

#37177

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Grill w ogródku. Piwko, mięsko, gadka szmatka i pełny luz. Znajomi, którzy przyszli z trzyletnim synkiem, w ogólnej rozmowie wyznają, że czekająca ich we wrześniu inauguracja kariery przedszkolnej syna nieco ich stresuje, zwłaszcza, że mały jest nieco żwawy i ma kłopoty z samodyscypliną.

Rzucają w przestrzeń po części retoryczne i żartobliwe pytanie: "czy można wyrzucić dziecko z przedszkola?"

Momentalnie włącza mi się wspomnienie z własnych szczenięcych lat.

Przedszkole w czasach PRL. Koszmar większości użyszkodników - leżakowanie. Odbywało się takowe na polowych łóżkach. W naszej sali łóżka te były ustawione rzędem, wezgłowiami do ściany.

Udręczone dziecięta śpią lub udają (ja), że śpią. Panie w spokoju ducha piją kawę. Na pierwszy rzut oka przebieg drzemki według zastanego szablonu.

Przychodzi pora budzenia - i wtedy rozpętuje się apokalipsa w części żeńskiej. Płacze, szlochy, rozpacz i omdlenia...

Cóż się wydarzyło?

Jeden z chłopców, jak to bywa, nie mógł spać, a z przedpołudniowych zajęć plastycznych skroił i przemycił do łóżka biurowe nożyczki. Podczas drzemki cichaczem wpełzł pomiędzy łóżka, a ścianę i pościnał wszystkie zwisające za wezgłowie warkoczyki i kitki, które zdołał wypatrzyć, po czym spokojnie i niezauważenie wrócił na łóżko.

Czyn wydał się dopiero, gdy dzieciaki wstały.

Tak. Zakończyło się wykreśleniem młodego z listy wychowanków.

Przedszkole w PRL

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 836 (884)

#36721

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem tatusiem.

Jestem tatusiem i dobrze mi z tym. Lubię ten stan, lubię zajmować się młodym i spędzać czas z moją ekipą, sprawia mi to frajdę.

Jednocześnie staram się, żeby nie wyrosła z niego rozwydrzona wydra. Póki co jest nieźle, za dziesięć lat będzie ewaluacja...

Dzisiaj z racji iście piekielnego upału wylegliśmy na powietrze, spędzając czas w plenerze. Ponieważ Ślubna chciała "do ludzi", padło na spacer po parku i rynek miejski. Było więc wylegiwanie się na trawce (tak! od jakiegoś czasu nam-mieszkańcom i turystom również straż miejska zezwala na to, co Anglicy kultywowali już od dawna, a w Polsce dostępne było jedynie niewpiętym na smycz psom - użytkowanie zieleni dla rekreacji nie tylko wzrokiem, ale własnym, złaknionym natury zadkiem). Były lody w kawiarnianym ogródku i niewinne pryskanie wodą z fontanny.

Były też atrakcje, które - bez metafory - zatykały dech w piersi.

1. Restauracyjny ogródek. Chłopiec, lat 3,5, wchodzi z parkingu do ogródka, opuszcza spodnie i majtki, i sika. Rodzice chłopca zajmują miejsca przy stoliku, zamawiają obiad.

2. Uliczka, domy z ogródkami. Dzieciak bryka w ogrodzie, po chwili woła matkę i zgłasza jej grubszą potrzebę. Pewnie myślicie, że zawołała go do wc we wnętrzu domu? Nie, wyniosła mu nocnik do ogrodu. Purpurowy i spocony maluch postękał, postękał i oddał hołd naturze na oczach spacerowiczów.

3. Alejka parkowa. Dziewuszka ok 2 lata. Strój spacerowy: krótka koszulka i pampers. Pampers solidnie pełen, widać dziecię dobrze napojone, co w upałach się chwali - ale pielucha dynda poniżej kolan. Rozumiem, że jest gorąco, ale bawełniane szorciki na pielusze lub chociaż jakaś przykrywająca ją kiecuszka nie ugotowałyby chyba dzieciaka?

Tak. Jestem tatusiem i lubię ten stan, ale do etapu zachwytu nad dyndającym pampersem jeszcze nie doszedłem.

Jakiś czas temu w radio mówiono, że w angielskich szkołach nauczycielki protestują przeciw temu, że dzieci trafiają do szkoły nieodpieluchowane, nieumiejące korzystać z toalety. Szkoła w Anglii zaczyna się od 5. roku życia.

Jak widać, gonimy Europę zażarcie.

Deptak miejski

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 613 (727)

#37435

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od dwóch dni jestem z młodzieżą na obozie w górach.

Obóz jest mieszany wiekowo, jest trochę dzieci z podstawówki (przedział 4-6), główna część to gimnazjum, jest też kilka osób z wczesnego liceum. Podzieliliśmy się na mniejsze grupy i chodzimy po górach w zestawach 15 osób plus dwie z opieki i jedna medyczna.

Dzień pierwszy - o poranku dojazd na miejsce, zakwaterowanie, obiad, spacer po okolicy, siatkówka na powietrzu, generalnie luźny dzień na zapoznanie i aklimatyzację. Przychodzi wieczór, odprawa u mnie i u Ślubnej w pokoju (tak, ona jest drugim opiekunem w mojej grupie, ma stosowne uprawnienia), powiadomienie, co się będzie dziać nazajutrz i jak się trzeba przygotować, chwilka z mapą, dziecięta odesłane spać, a my w spokoju ducha szykujemy małe plecaki na następny dzień. Chwilę gadamy, ale noc w pociągu daje o sobie znać, zasypiamy dość wcześnie, wcześniej obszedłszy pokoje.

Noc głucha, górska i głęboka - i nagle łomot do drzwi.
- Psz panaaaa! A Wiktoria nam przeszkadzaaaaa spaaaać!
Otwieram.
- Psz panaaa! Bo ona płacze, że chce do domuuuu!
Ślubna idzie - problem dotyczy dziewuszki, więc pewnie szybciej ustali, w czym rzecz. Wraca. Podobno dziewczynka (lat ok. 11) uspokojona, pocieszona, będzie spała.

No dobra: nocleg - podejście drugie.

Po godzinie łomot.

- Psz panaaa! Paniii! Bo Wiktoria pali światło i my nie możemy spać!

Idziemy razem. W pokoju na łóżku leży zwinięta kupka nieszczęścia, szlochu nie słychać, ale kłębek jest zwarty i nie ma z nim kontaktu. Powoli, cichym mruczeniem w stylu "Co się dzieje, czy coś się stało? Czy może my ci jakoś pomóc?" rozwijamy kłębek i widzimy zapuchnięte oczy dziecka - trudny widok.

- Tęsknisz tak bardzo za domem? - pyta Ślubna. Wzruszenie ramionami.
- Brzuuuch mnie boli... - mówi z wysiłkiem dziewczynka.

Wymiana spojrzeń, w spojrzeniu Ślubnej czytam to samo, co myślę: boleści mają ewidentnie podłoże "duszne", nie fizyczne - i szybka decyzja:

- A jak ci damy coś na brzuch to uśniesz?
- Może usnę...

Teoretycznie nie wolno nam nic dawać dzieciom, patrz ustawa (Świadczenia zdrowotne (tj. działanie służące profilaktyce, zachowaniu, ratowaniu, przywracaniu lub poprawie zdrowia oraz inne działania medyczne wynikające z procesu leczenia lub przepisów odrębnych regulujących zasady ich udzielania) mogą być udzielane wyłącznie przez osoby wykonujące zawód medyczny, w rozumieniu art. 18d ust. 1 pkt 1 ustawy z dnia 30 sierpnia 1991r. o zakładach opieki zdrowotnej (Dz. U. z 2007 r. Nr 14, poz. 89, z późn. zm.).)

Sięgamy więc po "głowologię" - a nuż zadziała placebo... podaję malutką tabletkę Rutinoscorbinu.

- Za jakiś kwadrans powinno zadziałać.

Wygaszamy światło, Ślubna zostaje głaskać młodą po ręce. Po pół godziny przychodzi do pokoju.

- Śpi? - pytam.
- Śpi.

Jest pierwsza w nocy. Padamy na pyski i zasypiamy w kapciach. Błogi spokój kończy się około czwartej, gdy dobiega nas pukanie (już nie łomot na szczęście). Tym razem jest to sama Wiktoria:

- Mogę u państwa spać? - pyta cichutko.

Niech tam. Byle usnąć. Biorę wziętą przezornie karimatę, na której planowałem siadywać na postojach, ustępuję młodej łóżko, a sam kładę się na ziemi. Śpię, Ślubna śpi, młoda śpi. Po jakiejś godzinie podrywamy się, słysząc jej krzyk. A to, co słyszymy, jeży nam włosy na głowach:

- Dziadku, nie! Nie umieraj! Nie, nie nie! Dziadkuuuuuu!

Ślubna w podskoku jest już przy młodej, wybudza, tuli, uspokaja (w dupie z poprawnością polityczną, jak tu odmówić przytulenia dziecku? Najwyżej razem pójdziem do mamra).

Reszta nocy upływa jakoś znośnie.

Rano idziemy do naszego kierownika wycieczki - jest w szoku. Dzwoni do rodziców i dowiaduje się, co następuje:

Wiktoria w czerwcu, jak to się czasem zdarza, została pozostawiona na parę godzin pod opieką dziadka, podczas, gdy rodzice załatwiali jakąś sprawę. Dziadek dostał ataku sercowego, młoda przytomnie wezwała pogotowie, ale nie zdążyło i dziadek zmarł na oczach wnuczki.

Dziadek, którego kochała ogromnie i była z nim bardzo związana.

Rodzice, zamiast zapewnić jej bliskość i bezpieczeństwo, wysłali ją na obóz z dala od siebie, myśląc, że wśród dzieci się rozerwie... Kij z tym, że dziecko po traumie jest całkiem samo wśród obcych.

Nie, nie przyjadą po nią. Co my sobie w ogóle wyobrażamy, przecież są w Chorwacji.

Na razie drugą noc znów spędziłem na karimacie i przyznaję, nie wiem, jak rozwiązać ten węzeł.

Jedne z polskich gór - nie te najwyższe

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1397 (1459)

#36327

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed trzech lat.

"Synu" podówczas funkcjonował jeszcze w wózku.
A miasto, wiadomo, dostosowane do potrzeb wózków dziecięcych i inwalidzkich po japońsku - "jako tako". A i to jest założenie optymistyczne.

Pewnego razu Ślubna zaplanowała, że się z młodym przemieści pociągiem. Wejście na dworzec wyglądało tak, że należało zejść po schodach do przejścia podziemnego, gdzie kupowało się bilet, a potem w górę na peron. Oba ciągi schodów dwuetapowe, po chyba piętnaście stopni każdy etap. Podjazdów brak. Wózek sam w sobie ponad 10 kg plus 10 kg dziecka w środku.

Przed zejściem pod ziemię siedział sobie młody alternatywny z gitarą, grając i śpiewając, aż miło. Przed sobą miał kartonik z rozbrajająco szczerym komunikatem: "Jestem zdrowy, zbieram na piwo".

Gdy Ślubna wraz z potomkiem zbliżyli się do schodów, samozwańczy trubadur zawołał pogodnie:

- Pani da 5 zł!
Ślubna chwilę zmagała się z tym zagadnieniem, po czym zaproponowała:
- Dam 10, ale pan mi pomoże wejść z wózkiem na peron.
- Co pani, zwariowała?! - żachnął się muzykant, wyraźnie zgorszony. Podniósł swe szlachetne podwozie, pozbierał manatki i zniesmaczony, odszedł.

W tym momencie do akcji włączył się obserwujący ten drobny epizod, pijący "sok z gumijagód" pan menelik, znany i dość lubiany, bo mimo przepicia zawsze do ludzi przyjemny:

- Amator i gbur - burknął niechętnie - pani da, kochaniutka, ja pani ten wózek zaniesę darmo...

Ślubna skorzystała, choć nieco brał ją strach, że trochę nieważki już menelik wysypie nam przychówek na podłoże.
Próbowała mu dać te 10 złotych, ale pan się obraził, komunikując to:

- Weź mnie dziecko nie denerwuj.

Od jakiegoś roku już go nie widać... Szkoda...

Jak się młodym robić nie chce

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1112 (1148)

#36236

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie wróciłem ze sklepu.

Generalnie mieszkając na nowym od niedawna trochę odkrywamy okolicę. Raczej nie korzystałem dotąd z bliskiego mi sklepiku, bo zazwyczaj robimy zakupy raz w tygodniu, a na miejscu dokupujemy tylko zapomniane drobiazgi. Drogo tam trochę mają.

Chciałem jednak zrobić rodzinie weekendowe śniadanie i skoczyłem po świeże bułki.

Zakupy jak zakupy, bez zaskakujących epizodów. Kupiłem, zapłaciłem, wyszedłem. Po wyjściu spojrzałem na paragon i trochę mnie zdziwiło to, co zobaczyłem.

Moja lista zakupów:
Bułki;
Masło;
Twaróg;

Na paragonie:
Warzywa................(i cena za bułki).
Warzywa................(i cena za masło).
Warzywa................(i cena za twaróg).


Rozwiązanie jest proste - na warzywa odprowadza się dużo mniejszy VAT. 5 albo 7% - nie pamiętam.

Ktoś tu chyba trzepie fiskus.
Zastanawiam się, czy to zgłosić.

sklepy

Skomentuj (66) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 428 (774)