Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nieniecierpliwa

Zamieszcza historie od: 30 kwietnia 2015 - 10:14
Ostatnio: 12 października 2021 - 21:25
O sobie:

Matka Polka, skoczek spadochronowy, niedoszły żołnierz o anielskiej cierpliwości.

  • Historii na głównej: 42 z 48
  • Punktów za historie: 12527
  • Komentarzy: 71
  • Punktów za komentarze: 412
 

#73023

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałam we wcześniejszych historiach, jestem ofiarą przemocy domowej.

W październiku złożyłam wniosek o odebranie władzy rodzicielskiej ojcu mojej córki. Bardzo się stresowałam przed pierwszą rozprawą. Okazało się, że nie było wcale tak źle. Szanowny tatuś się nie pojawił, a przemiła pani sędzia starała się mnie uspokoić. Ciągle powtarzała, że nie mam czym się stresować i że mam się nie bać :-) Przed drugą rozprawą już się tak nie denerwowałam, bo pamiętałam o anielskiej atmosferze z pierwszej. Tym bardziej że ojciec ponownie nie przyjechał (na jego widok ciśnienie na pewno by mi podskoczyło).

Na wstępie sędzia nakrzyczała na mnie, że po pierwszej rozprawie złożyłam wniosek o ustalenie kontaktów. Gwoli wyjaśnienia, był to wniosek o zabezpieczenie kontaktów na czas trwania postępowania. Tatuś w okolicach pierwszej rozprawy przypomniał sobie o dziecku i groźbami próbował na mnie wymusić kontakt z córką (spokojnie mu wtedy tłumaczyłam, kiedy może ją odwiedzić, ale jemu to za bardzo nie pasowało, więc postraszył mnie policją i kuratorem). Prawnik doradził mi złożenie tego wniosku, żeby ojciec nie czuł się ponad prawem. Pani sędzia stwierdziła, że jestem nienormalna, bo nie wiem czego chcę, skoro na pierwszej rozprawie chciałam odebrać władzę rodzicielską, a teraz nagle wnoszę o kontakty.

Pytała, czy myślałam o samobójstwie. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że tak. Nie wierzyłam, że mogę się uwolnić z tego patologicznego związku. Sędzia z kpiną powiedziała, że powinnam się leczyć psychiatrycznie, bo być może nie jestem zdolna do wychowywania dziecka.

Kolejne pytanie: "dlaczego się pani wcześniej nie wyprowadziła?" Bo się bałam... Zero zrozumienia z jej strony. Znowu podważała jedynie moją zdolność wychowawczą.

W końcu nie wytrzymałam i się popłakałam. A ona dalej rozdrapywała najbardziej bolesne rany, które najwyraźniej nie zdążyły się jeszcze zagoić. Po wysłuchaniu moich zeznań, zeznań wskazanego przeze mnie świadka i przejrzeniu dowodów kazała mi wyjść z sali i poczekać na korytarzu. Byłam roztrzęsiona. Właśnie czegoś takiego się obawiałam. Ogarnął mnie strach i byłam prawie pewna, że to mi zaraz zostanie odebrana władza rodzicielska.

Po kilku minutach zostałam wezwana z powrotem na salę. Wysłuchałam postanowienia i wtedy wielki kamień spadł mi z serca... Mój były stracił władzę rodzicielską. Sędzia z uśmiechem na twarzy powiedziała na koniec, że celowo mnie tak "szczypała", żeby zobaczyć moją reakcję. Doradziła mi pójście do psychologa, ponieważ widać, że jeszcze się nie pozbierałam po tamtym związku, a terapia mogłaby mi pomóc.

Dopiero po paru dniach uświadomiłam sobie, że może i sędzia zachowała się ekstremalnie piekielnie w stosunku do mnie, ale dzięki tej piekielności wiem, że przede mną jeszcze daleka droga do wyleczenia się po tych wszystkich nieprzyjemnościach związanych z byłym.

sąd

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (332)

#72248

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nasza przychodnia ma podpisaną od prawie roku umowę z Tauronem na zakup energii elektrycznej. Dystrybutorem jest nadal Energa, ponieważ to ona "zarządza" kabelkami w okolicy. W związku z tym dostajemy dwie faktury za jeden okres rozliczeniowy. Stało się to niezbyt wygodne, a cenowo wcale nie wyszliśmy jakoś dużo lepiej na takim rozwiązaniu, więc podjęliśmy z szefem decyzję o powrocie do starego systemu, czyli energia i dystrybucja od jednego operatora. No ale wiadomo, jesteśmy uwiązani z Tauronem umową, więc trzeba odczekać. O sprawie zapomniałam, bo do końca umowy jeszcze trochę czasu.

Zadzwoniła ostatnio konsultantka z Energi i spytała, czy nie chcielibyśmy do nich wrócić. Gwarantowała przy tym, że pewne opłaty związane z dystrybucją będziemy mieć stałe przez cały okres trwania umowy. Powiedziałam jej, że oczywiście jesteśmy zainteresowani takim rozwiązaniem. Zapewniała, że w momencie, kiedy będzie nam się kończyć umowa z Tauronem, to oni w naszym imieniu będą ją wypowiadać. Chodziło o to, żeby przeboleć obecną umowę do końca, a nie płacić niebotycznych kar za zerwanie umowy przed okresem wypowiedzenia. Zgodziłam się na to, by przyjechał kurier z umową.

No i przyjechał. Dzisiaj. Zanim zawitał w mym biurze oczywiście zadzwonił, żeby poinformować, w jakich godzinach mogę się go spodziewać.

[K] Dzień dobry, z tej strony kurier. Mam dla pani przesyłkę od AMC Promotion z dokumentami dotyczącymi energii.

Dalsza część dialogu jest nieistotna. Zapaliła mi się w głowie czerwona lampka. Jakie AMC Promotion, skoro miała być Energa? Wpisanie w wyszukiwarce nazwy tej firmy nic nie dało. Nie dowiedziałam się o niej absolutnie nic. Miałam jeszcze dobrą godzinę do przyjazdu kuriera, więc zadzwoniłam do Energi i opisałam im zaistniałą sytuację. Pani coś tam w systemie posprawdzała. Okazało się, że Energa nie ma na liście swoich ko-operatorów takowej firmy. Już wiedziałam, że dokumentów, które miały nadejść nie podpiszę, więc przygotowałam oficjalne pismo o odmowie podpisania dokumentów, żeby się zabezpieczyć na wypadek, gdyby AMC wpadło na pomysł uznania niepodpisanej umowy za wiążącą.

Kurier przyjechał. Położył na mym biurku gruby plik papierów. Popatrzyłam na papiery, a potem na niego. Spytałam grzecznie czy ma jeszcze jakieś miejsca do obskoczenia, bo chciałabym się zapoznać z tymi dokumentami. Odparł, że mam 10 minut na przeczytanie i spada. No dobrze. Oto, jakie kwiatki znalazłam:

- tabelka, w której powinna być taryfa, była pusta. Czyli każdy może sobie tam wpisać co chce;

- logo na umowie faktycznie należało do Energi, ale adres siedziby firmy kompletnie się nie zgadzał (trochę zdążyłam poczytać o firmie, więc pewne rzeczy zapamiętałam);

- nazwa firmy nie do końca się zgadzała. Do Grupy Energa należą tylko 2 spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, reszta to spółki akcyjne. Na umowie było "Energa Sp. z o.o.", czyli kompletna bzdura;

- cennik podany w załączniku nie zgadzał się z tym, który widziałam na stronie prawdziwej Energi;

- dane przychodni wpisane były wszędzie ręcznie, przy czym były one niepełne. Prawdziwa Energa raczej by wiedziała, kto jest u nas osobą reprezentującą podmiot, tym bardziej, że mamy z nimi przecież umowę na dystrybucję, więc poprawne dane w systemie raczej mają. Poza tym w przypadku umów różnica między "Przychodnią w Piekiełkowie" a "Samodzielnym Publicznym Zakładem Opieki Zdrowotnej w Piekiełkowie" ma znaczenie. Tym bardziej, że w Piekiełkowie mamy dwie przychodnie, w tym jedną niepubliczną.

Dałam panu kurierowi wcześniej przygotowany kwitek i odesłałam go z tym plikiem makulatury. Na odchodne, tak "między nami", powiedział, że jest to jakaś dziwna firma, bo raz przesyłają klientom umowy z Tauronem, a innym razem z Energą.

Nazwę firmy podałam oczywiście z premedytacją, bo może w ten sposób uchronię kogoś przed podpisaniem cyrografu.

energa

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 526 (534)

#71929

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając historie o psach, wzięło mnie na wspominki.

Miałam kiedyś psa rasy American Staffordshire Terier, potocznie zwanego amstaffem :-) Na potrzeby historii niech będzie Brutus. Do stereotypowej agresywności było mu bardzo daleko. W stosunku do osób, które znał, miał charakter wiecznie wesołego i przyjacielskiego labradora, jednak cechował go brak wyczucia własnej siły (z radości skakał na ludzi z takim impetem, że ich przewracał). Do obcych miał neutralny stosunek przez pierwsze 10 minut, potem traktował ich tak samo jak członków rodziny.

Kiedy był szczeniakiem, chętnie bawił się z innymi zwierzętami, jednak z czasem z tego wyrósł i akceptował jedynie nasz folwark. Jedyne przejawy agresji okazywał w stosunku do osób pijanych (ale tylko obcych) i w późniejszym czasie również do psów, w tym również suk. ZAWSZE wychodząc z nim na spacer zakładałam mu kaganiec. Ze smyczy spuszczałam go jedynie nad jeziorem, żeby popływał. Miałam świadomość, że może i jest przyjacielski, ale to jednak pies. Nigdy nie wiadomo, co zwierzakowi do łba strzeli, nieważne, czy to amstaff czy spaniel.

Sytuacja 1:
Działo się to, kiedy Brutus miał 2-3 miesiące. Poszłam z nim na spacer do parku. Małe to było i pocieszne, skakało dookoła moich nóg, przeganiało gołębie potykając się o własne łapy. W pewnym momencie dostrzegłam zbliżającą się kobietę z dorosłym owczarkiem niemieckim na smyczy. Wzięłam moją kulkę na ręce z obawy, że podbiegnie do psa, a ten zrobi mu krzywdę (w końcu był 4 razy większy od niego). Kobieta z uśmiechem powiedziała, że mogą się pobawić, bo jej Fafik lubi szczeniaki. Puściłam więc małego. Pozaczepiał nowego kolegę, pobiegał za jego ogonem. Był to całkiem wesoły obrazek. :-) Między mną [J] a kobietą [K] wywiązał się dialog:

[K] Jaki słodki piesek! Jak ma na imię?
[J] Brutus.
[K] A ile ma lat?
[J] To dopiero szczeniak, ma niecałe 3 miesiące.
[K] Kundelek czy rasowy?
[J] Rasowy. Amstaff.

Kobieta wstała z ławki niczym porażona piorunem, podbiegła do swojego owczarka, w sekundę podpięła smycz do jego obroży i uciekła rzucając mi jeszcze przez ramię przerażone spojrzenie. Ach, te stereotypy...

Sytuacja 2:
Zdarzyło mi się mieszkać w większym mieście. Jak zawsze po pracy wyszłam z Brutusem na spacer po osiedlu. Było już ciemno, więc liczyłam na spokojną przechadzkę. Pies miał oczywiście kaganiec. Szliśmy sobie spokojnie między blokami, kiedy w oddali ujrzałam dwóch rozmawiających ze sobą panów. Przy nodze jednego z nich siedział collie (taki Lessie). Skróciłam Brutusowi smycz, bo widziałam, że mu się przełączyły trybiki w mózgu i szykuje się do ataku. No i oczywiście w tył zwrot, coby nie kusić losu. W momencie jak się odwróciłam ciągnąc Brutusa w stronę domu, collie podbiegł do nas i zaatakował. Okazało się, że nawet nie był na smyczy. Wszystko działo się bardzo szybko. Obcy pies atakuje mojego, w całej tej szamotaninie ściąga mu kaganiec, a ten chwyta go zębami za futro. Właściciel przybiegł i kopnął Brutusa wrzeszcząc, że takie agresywne psy powinno się usypiać. Próbowałam mu na spokojnie wytłumaczyć, że jego pupil rzucił się na mojego, poza tym powinien być w kagańcu i na smyczy, a nie latać luzem. Nie dotarło. Absolutnie nie widział w tej całej sytuacji swojej winy. Kiedy przy okazji zaczął mnie wyzywać od gówniar i nie wiadomo kogo, stwierdziłam, że dalsza dyskusja nie ma sensu i po prostu sobie poszłam.

Sytuacja 3:
O psie, który jeździł koleją :-) Brutus był przyzwyczajony do podróży pociągiem. Zawsze szukałam wolnego przedziału, żebyśmy mieli spokój. Kiedy ktoś chciał się dosiąść, informowałam, że mam psa i w większości przypadków nie stanowiło to problemu ani dla współpasażerów, ani dla psa. Najczęściej wciskał się pod kanapę i przesypiał całą podróż, więc niektórzy go zauważali dopiero jak stamtąd wyłaził. Był oczywiście na smyczy. Kaganiec mu ściągałam dopiero jak współpasażerowie się na to godzili, a zazwyczaj sami wychodzili z taką propozycją, bo widzieli, że zwierzak śpi, nikomu nie wadzi, jest spokojny, to po co ma się męczyć 6 godzin w metalowym kloszu. Potrzeb swoich nigdy w przedziale nie załatwiał. Jak się zdarzały dłuższe postoje, to z nim wychodziłam z pociągu, żeby mógł się wysikać.

Pewnego razu jechałam z nim w dłuższą trasę. W większym mieście do przedziału dosiadło się parę sympatycznych osób. Jedna nawet poczęstowała Brutusa jakimś ciastkiem. Na kolejnej stacji dosiadł się do nas jeszcze jeden mężczyzna [M]. Dopiero jak zajął miejsce obok mnie, wyczułam od niego alkohol. Przeczulona założyłam psu kaganiec i cały czas trzymałam go między kolanami. Siedział spokojnie, ale widać było, że zachowuje czujność.

[M] Jaaakhi ffajnyy piesss - wybełkotał mężczyzna. - A mooszna pogłaskhać?
[J] Nie. Czuć od pana alkohol, a on się robi agresywny przy pijanych ludziach.
[M] Ale ja tyylko pogłaskhać chcem.
[J] Proszę go nie dotykać.

Taka przepychanka słowna trwała dobrych parę minut i nic nie dawała, bo facet w końcu wyciągnął łapy w stronę psa. W naszej obronie stanął mężczyzna [M2] siedzący naprzeciwko mnie.

[M2] Proszę zostawić tego psa w spokoju! Dziewczyna panu powiedziała, że może pana ugryźć, wiec niech się pan odczepi.
[M] A cooo panu dooo teegho? Se mogę pogłaskhać.
[M2] Nie, nie może pan.

Pies już mniej spokojny, atmosfera napięta. Na szczęście w tym momencie do przedziału wszedł konduktor. Okazało się, że pijak ani nie miał biletu, ani pieniędzy, żeby go zakupić, więc został w trybie natychmiastowym wywalony z przedziału, a na najbliższej stacji również z pociągu. Okazało się, że mężczyzna, który stanął w mojej obronie, jest policjantem. Pomarudził przez chwilę, że w pracy musi się co chwilę z takimi egzemplarzami użerać. Dalsza podróż przebiegła bezproblemowo.


Na zakończenie dodam, że Brutus przez cały swój żywot nigdy nikogo nie skrzywdził. Była to pewnie w jakimś stopniu zasługa mojego ograniczonego zaufania do niego. Uważam, że każdego psa można wychować, tylko trzeba mieć cierpliwość i być odpowiedzialnym.

pies

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (308)

#71089

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele się nasłuchałam/naczytałam historii o biednych ojcach, którzy po rozwodzie/rozstaniu z partnerką mają problem z kontaktem z dziećmi. Złe i niedobre matki zabraniają im spotykać się z pociechami, więc muszą wzywać policję, nagrywają takie akcje, a później upubliczniają, robiąc przy tym niemałą aferę, jednocześnie oczerniają rodzicielki, przedstawiając niezbite dowody na to, jakie są okrutne. Coś czuję, że i mnie to czeka...

We wcześniejszych historiach już wspominałam, że odeszłam od ojca mojej córki, ponieważ się nade mną znęcał. Przez dwa lata miał naprawdę niewielki kontakt z dzieckiem, ale to było na własne życzenie. Zapowiadał się, że przyjedzie, po czym nie przyjeżdżał, nawet nie uprzedzając, że mu się plany zmieniły. Takich sytuacji było multum. Ostatni raz widział dziecko w maju.

Kiedy dostał wezwanie do sądu (złożyłam wniosek o ograniczenie mu władzy rodzicielskiej), przypomniał sobie, że ma dziecko i już teraz zaraz musi się z nim spotkać. Nikt mu pod górkę nie robi. Powiedziałam, kiedy może przyjechać i zastrzegłam, że będę przy córce, bo się boi obcych (po prawie 9 miesiącach młoda go nie poznaje na zdjęciach). Zaczął mnie straszyć policją, kuratorem i sądami, bo on ma konstytucyjne prawo do zabrania dziecka i bawienia się z nim bez mojej obecności. Na spokojnie próbowałam mu wytłumaczyć, że nie zabraniam mu spotykania się z córką, zastrzegam jedynie, że muszę przy niej być, bo go nie zna i się boi. Każda matka powinna rozumieć moje obawy. To tak samo, jakbym zostawiła młodą pod opieką pierwszego lepszego przechodnia... On się jednak upiera, zarzuca paragrafami, które rzekomo łamię i grozi pójściem do prokuratury. Ale za to o paragrafie dotyczącym obowiązku finansowego utrzymywania dziecka już nie pamięta, bo pieniędzy od niego nie widziałam już bardzo długo.

Cały czas mi powtarza, że jestem chora psychicznie i on to w sądzie udowodni. Straszy mnie, grozi, szantażuje. Nerwy mam przez to w strzępach. Pisze do mnie, że Ania cierpi przez to, że go nie widzi i że za nim tęskni (nie mam pojęcia na jakiej podstawie takie wnioski wysnuwa, skoro tyle czasu się z nią nie widział).

Nie jestem w stanie sobie wyobrazić w tej chwili jego spotkania z dzieckiem nawet przy mnie, bo po prostu trzęsę się, jak pomyślę o tych wszystkich groźbach. Sam siebie przedstawia jako porządnego człowieka. Biednego, pokrzywdzonego tatusia, któremu zła, wyrodna matka zabroniła przebywać z dzieckiem. Może to krzywdzące, ale w tej chwili wszystkich takich "biednych tatusiów" wrzucam do jednego worka.

Na początku sama zabiegałam o to, żeby były widywał się z młodą, jednak jakoś nigdy nie miał czasu na spotkania. Później stwierdziłam, że to jemu powinno zależeć. No i najwyraźniej zależy... jak sobie przypomni raz na pół roku. Gdyby na spokojnie powiedział, że przyjedzie, że rozumie, że nie chce robić problemów, naprawdę inaczej by nasze relacje wyglądały. Ale powiedzcie szczerze, jak mam reagować, kiedy ktoś mnie ciągle zastrasza?

"wspaniały" ojciec

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 265 (307)

#71347

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w przychodni w administracji. Główną siedzibę mamy w miejscowości gminnej Piekiełkowie, w okolicznych wioskach posiadamy również filie zwane punktami dojazdowymi. W większości poza lekarzami POZ pracują dentyści.

Z nowym rokiem postanowiliśmy zrobić małą podmiankę tzn. zamieniliśmy dwóch dentystów miejscami (u nas - w tej głównej siedzibie - pacjentów jest sporo, a tam w Diabełkowie mniej). Stało się tak głównie dlatego, że z Piekiełkowa ludzie i tak jeździli do tamtego stomatologa, ponieważ miał same dobre opinie. Facet jest naprawdę świetnym lekarzem. Od dziecka panicznie bałam się otwierania paszczy na fotelu dentystycznym, a nie chciałam, żeby moja córka na starcie zraziła się do grzebania w zębach. Dziecię moje (lat: prawie 4) tak polubiło nowego dentystę, że co jakiś czas mi się żali, że ma nowego próchniaczka i trzeba iść go wyleczyć :-)

Na tym całym przeniesieniu oprócz paru niezadowolonych pacjentów, ucierpiałam ja i w sumie nadal cierpię. Dlaczego? Najpierw kilka słów wyjaśnienia.

Stomatolog [S1], którego do nas przeniesiono, jest totalnym antybiurokratą, ale mimo wszystko da się go czasem zmusić do papierologii. Swoje świadczenia sam wpisuje w kartę pacjenta, sam również każdą wizytę nanosi na tzw. kupon, a także wprowadza wizytę do systemu i ją rozlicza. Sam w komputerze i papierowym kalendarzu prowadzi swoje kolejki pacjentów ("zwykłą" i protetyczną). W niczym nie trzeba mu pomagać, czasem tylko zadzwoni, jak mu się zawiesi komputer albo nie zadziała drukarka.

Stomatolog [S2], którego przeniesiono od nas do Diabełkowa, znany jest z tego, że np. nie wyrywa zębów. Świadczenia wpisuje w kartę i na kupon, a potem pod koniec miesiąca daje mi kopertę z tymi kuponami i ja muszę wprowadzić wizyty do systemu oraz je rozliczyć. Udało mi się go zmusić, żeby sam się zajmował swoimi kolejkami, bo ja zwyczajnie nie mam na to czasu, ale ile biadolenia przy tym było...

Na podstawie świadczeń wprowadzonych do systemu mam obliczoną ilość wyrobionych przez nich punktów. Liczę kwotę, jaką muszą wpisać na faktury (są na kontrakcie). Mnożę po prostu kwotę i wyrobione punkty. Łatwo wywnioskować, że im więcej punktów, tym więcej pieniędzy.

Kilka sytuacji, które wyprowadziły mnie z równowagi:

1. Kiedy S1 i S2 się już poprzenosili z całymi swoimi majdanami i zaczęli pracę, S1 dzwonił do mnie kilka razy dziennie, że brakuje mu kart pacjentów. Wyglądało to tak, jakby się rozpłynęły w powietrzu. Przyszła do niego pacjentka z dzieckiem - karty oczywiście brak. W systemie info, że dzieciaczek był na 5 wizytach za czasów poprzedniego dentysty. Pyta więc matkę, czy widziała, żeby S2 wpisywał coś w kartę, może zwróciła uwagę, gdzie ją odkłada. Kobieta zdziwiona: "Jakie 5 wizyt? Tylko na jednej z synem byłam..."

2. Miesiąc przed przeprowadzkami zadzwoniła do mnie babka z firmy, która zajmuje się u nas comiesięczną kontrolą rentgenów i poinformowała mnie, że RTG w gabinecie S2 jest zepsuty. Nic mi o tym nie było wiadomo, więc porozmawiałam z S2, twierdził, że na ostatniej kontroli była jakaś nowa kobieta i pewnie nawet nie potrafiła tej kontroli prawidłowo przeprowadzić. Znów telefon do firmy i wszystko staje się jasne. RTG nie działa od 4 miesięcy, a nie od ostatniej kontroli, wszyscy zdziwieni, że stomatolog mnie nie poinformował, choć nie raz się zarzekał, że to zrobi. I najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że przez te miesiące nie raz wprowadziłam do systemu świadczenie związane z rentgenodiagnostyką. Jak on to robił z niesprawnym aparatem? Do dziś się zastanawiam.

3. S2, kiedy już się wyniósł, zostawił po sobie taki syf, że S1 przez kilka dni musiał szorować szafki. Pacjentów nie miał zamiaru przyjmować w brudzie.

4. Pewnego dnia zadzwonił do mnie pacjent, że on by chciał swoją kartę z Diabełkowa do Piekiełkowa przenieść. Ja zdziwiona, bo z jakiej racji do mnie dzwoni w tej sprawie. Okazało się, że S2 wszystkim chcącym karty mówił, że mają się kontaktować ze mną, bo ja się teraz zajmuję ich kserowaniem. WTF? Już wsiadam w auto i jadę te 10 km, żeby skserować papier... Do przeprowadzki jakoś S2 nie miał problemu z tym, żeby to robić, nie mam pojęcia, co się zmieniło od tamtej pory. Może to jakaś forma zemsty.

5. S2 postanowił zrobić psikusa mi i S1, i wszystkich swoich pacjentów zapisał do kolejki S1. "A bo mi się pomyliło". I przez jego "mi się pomyliło" musiałam przez 3 godziny robić porządek w kolejkach.

6. S1 się wściekł, bo dzień w dzień odtwarza karty przynajmniej 3 pacjentów, przez co czasu na resztę biurokracji ma mniej. Jak przyszedł do mnie pewnego dnia i powiedział, że on to rozliczanie pier...i, bo odtwarza karty, to się prawie popłakałam. Nie wyrabiam się przy moim nawale obowiązków, ale też go rozumiałam. Zostawił po sobie porządek, a przyszedł do kompletnego burdelu.

7. Robiłam roczne sprawozdanie z wykonanych świadczeń. Po wielu mozolnych obliczeniach wyszło mi, że S2 przyjął załóżmy 2000 pacjentów, a S1 1500, co było dla mnie dziwne, bo nigdy nie widziałam tłumów przed gabinetem S2 (czego już nie można powiedzieć o S1 - tam zawsze były długie kolejki). Pokazałam S1 parę kuponów przekazanych mi przez S2 (nie jest to naruszenie ochrony danych osobowych, te same dane są w systemie i są widoczne dla określonych pracowników). Zaśmiał się. "Jak on mógł wykonać to świadczenie z tym, skoro ich się razem nie wykonuje, bo lek z tego wypłucze lek z tamtego?" Powoli wszystko zaczynało się stawać jasne.

I teraz przejdę do meritum. Okazało się, że S2 zbyt wielu pacjentów nie miał, więc w wolnej chwili wpisywał w karty i na kupony wykonanie świadczeń, których w rzeczywistości nie wykonał. Nikt mu przecież nie udowodni takiego wałka, no chyba że pacjent sam przyjdzie i powie, że czegoś nie miał, ale skąd ma o tym wiedzieć. Zaginione karty były prawdopodobnie dowodami zbrodni. Szkoda, że nie pomyślał, że w systemie mam to samo, co było w kartach. Brakuje głównie kart dzieci. Ponoć częsta praktyka wśród dentystów, to wyrywanie mleczaków (tylko na papierze) - bo i tak wypadnie, więc w razie jakiejś kontroli NFZ, dziecko już dawno może tego zęba nie mieć. Wpisuje się wtedy w kartę wyrwanie zęba i dostaje się za to punkty (mimo iż w rzeczywistości pacjenta na wizycie nawet nie było).

A ja jak totalna idiotka siedzę i wprowadzam do systemu świadczenia, których nie wykonano...

służba zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 375 (393)

#70712

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam z psychopatą. Wyprowadziłam się od niego dwa lata temu wraz z moją obecnie 3,5-letnią córką. Było to kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Nie będę się na ten temat zbytnio rozwlekać, zainteresowanych zapraszam do jednej z poprzednich historii: http://piekielni.pl/69360.

Kilka miesięcy temu złożyłam do sądu wniosek o ograniczenie mu praw rodzicielskich, zmianę nazwiska i adresu zameldowania dziecka. Przed świętami przyszło do mnie wezwanie na rozprawę. Po kilku dniach on również odebrał swoje wezwanie. Skąd wiem? Ano napisał mi na popularnym portalu społecznościowym wiadomość z groźbami i wyzwiskami. No bo przecież on bardzo kocha dziecko, więc jak śmiałam zrobić mu coś takiego. Czytając tę wiadomość zrobiło mi się niedobrze. Przypomniały mi się te wszystkie upokorzenia, które znosiłam. Przypomniało mi się, jak mnie psychicznie niszczył. Po jej przeczytaniu przestałam się dziwić, że mało która kobieta jest w stanie się wyrwać z takiego patologicznego związku, ponieważ gdybym była słabsza, pewnie bym do niego wróciła ze strachu.

Zagroził mi, że pójdzie do prokuratury i oskarży mnie o składanie fałszywych zeznań. Chwilę po narodzinach córki zdarzyło się, że mnie pobił. Składałam wtedy przeciwko niemu zeznania na policji. Miałam robioną obdukcję, jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach. Ponadto nie tylko ja byłam na komisariacie. W owej sprawie przesłuchiwane były też dwie inne osoby, w tym jedna, której się oberwało, kiedy innym razem stanęła w mojej obronie.

Kiedyś mi powiedział, że bez niego jestem nikim. Wierzyłam w to i ciężko mi było odbudować wiarę w siebie. W chwili obecnej mam świetną pracę, od 1,5 roku jestem w szczęśliwym związku, zdałam egzamin na prawo jazdy (uwierzcie, było to dla mnie ogromne osiągnięcie), kupiłam wymarzony samochód, kończę studia zaoczne, córka dobrze się rozwija, chodzi do przedszkola, moja rodzina daje jej dużo ciepła i miłości... Z mojego punktu widzenia osiągnęłam więcej, niż bym pomyślała jeszcze 2 lata temu. A ex myśli, że się poddam, zostawię to wszystko i wrócę do niego, żeby dalej budować patologiczną rodzinę.

Dziewczyny, otwórzcie oczy. Uciekając od tyrana na początku jest strach, ale z czasem słabnie. Musicie tylko uwierzyć, że jesteście w stanie żyć i być szczęśliwe.

patologia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 386 (434)

#70111

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądając z nudów losowe historie trafiłam na opowieść Sniezki: http://piekielni.pl/28235. Zaraz po maturze wyprowadziłam się z domu do miasta odległego o 500 km. Pierwsze, co zrobiłam, to kupiłam lokalną gazetę w celu przejrzenia ofert pracy. Doświadczenia nie miałam żadnego, więc bardzo się ucieszyłam, kiedy zadzwonił telefon i pani przemiłym głosem zaprosiła mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Bardzo mi zależało na usamodzielnieniu się, nie chciałam brać pieniędzy od rodziców. Podobnie jak autorka historii, pomyślnie przeszłam rekrutację z tą różnicą, że ofertę pracy przyjęłam. Wytrzymałam 7 miesięcy. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, że byłam członkiem sekty ekonomicznej.

Najpierw może w skrócie opiszę jak wygląda proces rekrutacji od strony "psychologicznej". Biura takich firm zawsze są elegancko urządzone. Na poczekalni za biurkiem siedzi uśmiechnięta sekretarka. Wszystko ma wyglądać profesjonalnie. Kandydat widzi, że ta praca może dać mu spore pieniądze. Twój trener ma obowiązek zabrać Cię na obiad pokazując przy tym, jak dużo pieniędzy ma w portfelu. Szef, początkowo poważny, pozwala mówić do siebie po imieniu po dniu próbnym. Masz się poczuć ważny. Masz się ucieszyć, że SZEF - osoba nad Tobą - wyraził zgodę, byś mówił do niego na ty. Zazwyczaj ma piękny luksusowy samochód, który zdobył oczywiście dzięki swojej ciężkiej pracy w firmie.

Firmy tego typu działają na zasadzie piramidy (kiedyś zwróciłam na to uwagę szefowi, a on prawie mnie zabił wzrokiem za używanie tak brzydkich słów jak "piramida finansowa"). Początkowo jesteś zwykłym sprzedawcą. Jeśli wyrobisz określony obrót w ciągu tygodnia, awansujesz na trenera, dzięki czemu możesz szkolić nowe nabytki. Jeśli określona liczba Twoich podopiecznych awansuje na trenera, stajesz się menedżerem. Twój menedżer ma obowiązek na swój koszt otworzyć Ci biuro w dowolnym miejscu w Polsce. Jak już sam uzbierasz kilku menedżerów, awansujesz jeszcze wyżej i stajesz się bogiem. Piekielności, które pamiętam, postanowiłam opisać w punktach.

1. Pracę zaczynaliśmy o 7. Przychodziliśmy do biura i przed wyruszeniem w teren zawsze czekało nas spotkanie motywacyjne. Wyglądało to tak, że wszyscy (łącznie z szefem i sekretarką) ustawialiśmy się w kółeczku, śpiewaliśmy piosenki o tym, jak dużo będziemy mieć pieniędzy, tańczyliśmy. Wesoła atmosfera sprawiała, że czuliśmy się, jakby poza tą pracą nie było świata. No i faktycznie nie było. Kończyliśmy o 21, więc nie było czasu na spotkania ze znajomymi. Jedynym wolnym dniem była niedziela. Przez 7 miesięcy tylko raz odwiedziłam rodzinny dom.

2. Każdy, kto przeszedł rekrutację, ale następnego dnia nie pojawił się w pracy, był ostro krytykowany przez szefa. Często słyszałam, że on czy ona nie zasłużył/a na to, by być bogatym. "Takie osoby są mentalnie biedne i zawsze będą" - powtarzał.

3. Praca na umowę zlecenie. Żadnej podstawy. Zarobiłeś tyle, ile sprzedałeś (kwota oczywiście była pomniejszona o kilka złotych, bo menedżer też musi zarobić).

4. Jeśli ktoś z grona Twoich znajomych krytykował Twoją pracę, należało natychmiast zerwać z taką osobą kontakt, ponieważ jest to przeszkoda na Twojej drodze ku bogactwu.

5. Nie przejmuj się tym, że nie chodzisz na imprezy. Jesteś młody/młoda, więc lepiej teraz harować przez pół roku (przewidywany czas do bycia menedżerem), a potem patrzeć jak pieniążki same się mnożą. Zerwałam z chłopakiem, ponieważ nie podobała mu się forma mojej pracy i nie miałam dla niego czasu. Zostałam zupełnie sama, ale wydawało mi się, że jest to droga do wielkiego szczęścia.

6. Po trzech miesiącach pracy z perfumobodobnych wód przeszliśmy na telewizję N. Wracałam więc do mieszkania i uczyłam się regulaminów, ofert, metod wciskania produktu. Czasu wolnego brak. Żeby kupić sobie zimowe buty, musiałam wziąć dzień wolnego, na co szef z wielką łaską się zgodził.

7. W związku z godzinami pracy, nie miałam żadnych znajomych. Z współlokatorką miałam niewielki kontakt, bo zazwyczaj szykowała się do snu, kiedy wracałam do mieszkania. Pewnego dnia spytałam szefa czy mogę iść na imprezę z trójką moich podopiecznych. Oczywiście się nie zgodził, bo nie powinnam spoufalać się z kimś, kto w hierarchii zajmuje niższą pozycję. Na imprezę poszliśmy, ale musieliśmy bardzo uważać, żeby szef się o tym nie dowiedział.

Po siedmiu miesiącach wypaliłam się. Po prostu nie mogłam już dłużej tam pracować, moja motywacja się skończyła. Widziałam, jak ludzie przychodzą i odchodzą. Zwolniłam się razem z wcześniej wspomnianą trójką. Szef był niezadowolony, próbował jeszcze jakoś wpłynąć na moją decyzję, ale byłam nieugięta. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, jak bardzo byłam zaślepiona. Na siłę chciałam się usamodzielnić. Naiwne dziecko ze mnie wtedy było, ale po części nie żałuję, bo czegoś mnie to nauczyło. Jestem teraz bardziej wyczulona na wszelkie próby oszustwa i nie dam sobie wcisnąć towaru, którego nie zamierzałam kupić.

Uprzedzając negatywne komentarze, nie miałam wyrzutów sumienia pracując w tej firmie. Mój mózg był tak wyprany tymi wszystkimi spotkaniami motywacyjnymi, że jedynym moim celem były pieniądze. Potraktujcie moją historię jako przestrogę, ponieważ z tego co mi wiadomo, takie sekty ekonomiczne wciąż istnieją i świetnie sobie radzą.

sekta

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 284 (350)

#69360

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W jednej z wcześniejszych historii wspomniałam, że wyprowadziłam się od ojca mojego dziecka. Facet znęcał się nade mną psychicznie i fizycznie.

Wyprowadzka wyglądała tak, że jakoś tydzień przed Bożym Narodzeniem powiedziałam mu, że jadę z córką do rodziców (na drugi koniec Polski) w odwiedziny. Już w pociągu zdałam sobie sprawę z tego, że nie wrócę. "Pomysł" wyprowadzki urodził się nagle, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że postępuję właściwie. Tym bardziej, że dziecko również było zniszczone psychicznie przez nasze relacje.

Piekielność zaczęła się na kilka dni przed wigilią. Najpierw zaczęły się pytania: kiedy wracamy, jaka choinka na święta, jakie prezenty. Odpowiadałam zgodnie z prawdą, że nie wracamy na święta ani nigdy. Później było branie na litość, czyli jego wizje samotnych świąt, żale, że nie musi kupować choinki, że będzie sam przy stole. Aż w końcu, kiedy zauważył, że to nie skutkuje, przeszło do gróźb. Przede wszystkim groził, że odbierze mi prawa rodzicielskie, ponieważ szkodzę dziecku nie mieszkając z nim.

Groźby swe spełnił: 23.12.2013 r. złożył do sądu wniosek o odebranie mi praw rodzicielskich. Napisał w nim, że jestem niezrównoważona psychicznie i działam na niekorzyść dziecka, bo się wyprowadziłam (no tak, lepiej, żeby dziecko wychowywało się w patologicznej rodzinie, gdzie tata drze się na mamę i ją czasem bije).

Na pierwszej rozprawie w czerwcu 2014 r. się nie pojawił. Na kolejnej już był i oczywiście uparcie obstawiał przy swoim. Później znowu go nie było, jak również wskazanych przez niego świadków. Na ostatniej się pojawił i na tej właśnie sędzia odrzucił jego wniosek. Swoją decyzję argumentował m.in. tym, że do domu moich rodziców przyszła pewnego dnia pani kurator i napisała "laurkę" (dokładnie takiego określenia użył sędzia) na temat warunków, jakie ma dziecko.

Mimo iż wiedziałam, że sąd nie ma podstaw, by odebrać mi prawa rodzicielskie, cała ta sytuacja była dla mnie naprawdę stresująca. W międzyczasie dowiedziałam się, dlaczego w ogóle złożył ten wniosek. Otóż myślał, że jeśli odbierze mi prawa rodzicielskie, wrócę do niego i dalej będziemy mieszkać razem :-)

Dodam jeszcze, że tatuś, który tak "zawzięcie" walczył o odebranie mi praw, odwiedził swoje dziecko 3 (słownie: trzy) razy od czasu, kiedy się wyprowadziłyśmy.

sąd ojciec

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 341 (427)

#66787

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno temu zamarzyło mi się być żołnierzem. Po czterech latach starania, byłam zmuszona sobie odpuścić. Poza tym mając dziecko i tak mogłam porzucić marzenie o obronie ojczyzny. Chciałabym opisać to, co dzieję się w szkołach oficerskich, a o czym głośno się nie mówi.

Badania lekarskie potrzebne do rekrutacji. Im wyższy stopień wojskowy ma twój rodzic, tym jesteś zdrowszy. Pewna dziewczyna miała wadę kręgosłupa, która dyskwalifikowała ją do czynnej służby wojskowej. Wcale nie ukrywała się z tym, że jej tata jest oficerem i jest w stanie córeczce załatwić kategorię zdrowia. Rzeczywiście, załatwił. Nie był to odosobniony przypadek.

Rekrutacja. Testy sprawnościowe poszły mi bardzo dobrze, ponieważ udało mi się uzyskać maksymalną liczbę punktów (każdy swój wynik zapisywałam i przeliczałam na punkty). Co ciekawe, do szkoły się nie dostałam, ale za to na liście osób przyjętych znalazła się córka jakiegoś dowódcy, którą prześcignęłam w każdej sprawnościówce i chłopak, którego ratownik musiał wyciągać z basenu, bo się okazało, że nie umie pływać(!).

Postanowiłam rok się przemęczyć na cywilnym kierunku, ponieważ od pewnego czasu takowe istnieją na wojskowych uczelniach. Łudziłam się, że następnym razem mi się uda. Oczywiście się przeliczyłam. Ale wiele ciekawych rzeczy zaobserwowałam jako cywil biegający po jednostce.

Wykłady mieliśmy razem z żołnierzami, dopiero na ćwiczeniach byliśmy dzieleni. Zgadnijcie, która część zebranych była najmniej zainteresowana zajęciami. Zgadliście. Studenci wojskowi zazwyczaj mieli w głębokim poważaniu wykładowców, a ci nie mogli im nic zrobić, bo nigdy nie wiadomo, czyje to dzieci. Później na egzaminach mieli problemy z podstawami przedmiotów, ale wystarczyło, że tatuś oficer przyszedł do szkoły lub tylko zadzwonił, a zaliczenia się sypały z nieba.

Wszyscy wchodzący na teren jednostki musieli mieć przepustki. My i wojskowi mieliśmy stałe przepustki ze zdjęciem. Ważni goście dostawali jednorazówki. Wszystko było zorganizowane tak, żeby osoby trzecie nie mogły przejść przez stróżówkę. Kiedy ochrona postanowiła nie wpuścić dziewczyny jakiegoś żołnierza, ten zadzwonił do taty. Dziewczyna dzięki temu mogła wejść bez jakiegokolwiek papierka. Cóż, są równi i równiejsi... Dla porównania, jeśli ktoś zapomniał wziąć z domu przepustki, musiał się po nią cofać, bo nie zostałby wpuszczony mimo, iż ochrona po jakimś czasie kojarzyła z twarzy studentów.

Czasami zdarzały się tam kontrole. Już 2 tygodnie przed wszystkie brudy były zmiatane pod dywan. Wyglądało to komicznie. Mycie okien, sprzątanie koszar, odrobaczanie pokoi (normalnie karaluchy nikomu nie przeszkadzały), zamiatanie placu defiladowego. Wszyscy dwoili się i troili, żeby tylko żadne nieprawidłowości nie wyszły na jaw.

Co jakiś czas żołnierzom robiono testy moczu na obecność narkotyków. Ci, którzy lubili imprezować, wcale nie ukrywali, jak przechytrzali żandarmerię prosząc kolegów/koleżanki o oddanie moczu do ich kubeczków. Ale żandarmi ponoć ich nawet za bardzo nie pilnowali, więc nikogo nie przyłapali na próbie sikania do cudzego kubka.

Straciłam wiarę w polską armię po tym, co widziałam. Większość żołnierzy w ogóle nie powinna tam być, ale rodzice pomogli, więc czemu nie skorzystać. Tylko że oni już na studiach odliczali czas do emerytury, olewali naukę, w głębokim poważaniu mieli procedury i regulaminy. Ważny był prestiż bycia oficerem, stała pensja i pewna praca. Zastanawiałam się czy podczas konfliktu też będą dzwonić do mamusi/tatusia, jeśli np. nie będą potrafili posługiwać się bronią.

Ból czterech liter spowodowany tym, że się nie dostałam, już dawno mi minął. Pozostał jedynie żal, że nasze wojsko to w dużej mierze zbiorowisko "plecaków", którzy bardzo często nie mają żadnych patriotycznych wartości. Nie chcę generalizować, bo zdarzali się ludzie, którzy chcieli się szkolić i do szkoły poszli z własnego powołania i z pomocą rodziców, jednak były to pojedyncze przypadki.

wojsko polskie

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 614 (680)

#66616

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pierwszym moim wpisie wspomniałam o tym, że dawałam sobą pomiatać przez 4 lata. Osobiście uważam, że ofiary przemocy domowej są po prostu głupie (tak, byłam głupia) i nie mają do siebie szacunku, skoro nie potrafią odejść. No ale mi się w końcu udało, co uważam za mój największy życiowy sukces, bo nie było łatwo. Brat byłego zrozumiał moją decyzję, wręcz pogratulował mi odwagi. Swoją drogą, mamy dobry kontakt. Za to ich matka do dnia dzisiejszego nie daje mi spokoju. Telefonów od niej nie odbieram, więc katuje mnie smsami. Ich treść kręci się wokół głównych tematów:

1. Pan Bóg jest miłosierny i mi wybaczy pod warunkiem, że wrócę do jej syna i weźmiemy ślub, aby w wierze i miłości wychowywać dziecko.
2. Pan Bóg jest lekarstwem na wszystko. Powinnam się pogodzić z byłym, a Bóg nas na pewno uleczy.
3. Ojciec i matka to dwie najważniejsze dla dziecka świętości - ergo: "wróćcie do siebie i się ożeńcie".
4. Jeśli nie wrócę, nie zostanę zbawiona.
5. Za cudzołóstwo na pewno pójdę do piekła! (dowiedziała się, że się z kimś związałam)
5. Ja MUSZĘ się nauczyć wybaczać. Każdy popełnia błędy i moim grzechem jest nie wybaczanie.

Wszelkie tłumaczenia, że jej synuś znęcał się nade mną psychicznie, bił mnie, poniżał, nie przynosiły żadnego rezultatu. Działało to na nią jak płachta na byka, bo zaczynała się nakręcać na temat nr 5. Ostatecznie postanowiłam olewać wiadomości od niej.

Odejście było jedną z najmądrzejszych decyzji, jakie podjęłam. Potrzebowałam wsparcia, nie tylko bliskich, ale również psychologa. Straciłam przez to masę nerwów i zdrowia, ale się udało. Poczułam się w końcu wolnym, szczęśliwym człowiekiem. Niedoszła teściowa uważa jednak, że postępuję nie po bożemu i powinnam wrócić do kata. Lecę pakować walizki...

niedoszła teściowa

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 477 (593)