Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Werbena

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2011 - 23:23
Ostatnio: 27 stycznia 2014 - 15:24
O sobie:

Z wykształcenia kopaczka dołów i wieśniakolożka, z zawodu wróżka, z charakteru paskuda, jędza i stworzenie aspołeczne. Ruda, podła, cyniczna.

  • Historii na głównej: 42 z 50
  • Punktów za historie: 49243
  • Komentarzy: 335
  • Punktów za komentarze: 4379
 

#23723

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczorajszy wieczór udowodnił mi, że pora umierać.

Biorę chemię z półki "leki nieco eksperymentalne". Wraz z listą zakazów ("nie wolno ci tego, tamtego, tamtego i tych x rzeczy też") dostałam wyjątkowo wyraźne przykazanie, że przy pierwszych niepokojących sygnałach mam dzwonić po 1) pogotowie i niech jadą z dyskoteką, 2) bratową.

Wczoraj wieczorem zemdlałam. Tak po prostu. Przytomność odzyskałam po kilku minutach sama z siebie, ale alarm już w świat poszedł i dobrze, bo czułam się tak słabo, że nie mogłam nawet ruszyć ręką i świadomość sytuacji miałam mniejszą niż średnią.
Pogotowie przyjechało kilka minut przed bratową. Chwała niebiosom, że tylko kilka minut. Z relacji lubego mojego i bratowej wynika, że lekarka była tak pijana, że próbowała zrobić mi zastrzyk z powietrza.
Od dzisiaj ratuję się sama.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1015 (1119)

#23449

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdrowie mi nie dopisuje i odbija się to na moim wyglądzie (+30 do wieku, +30 do zaniedbania). Mimo szokowania ludzi na ulicy twarzą kobiety odżywiającej się światłem, wybrałam się niedawno do przybytku polskiej nauki.

Zaglądam tam regularnie od dłuższego czasu, więc kojarzę szatniarki, portierów, sprzątaczki i resztę personelu technicznego z panią Krysią na czele. Pani Krysia pracuje, bo musi (nie należy do beneficjentek dobrodziejstw transformacji ustrojowej), choć nie powinna, ponieważ moja choroba przy jej bolączkach to pryszcz (nie chcę wiedzieć, jak bolą
nadgarstki spuchnięte do grubości ud u kobiety pracującej miotłą i ścierką przez 10 godzin dziennie).

Miejsce akcji - schody na piętro. Akurat podchodziłam do Krysi, kiedy upuściła wiaderko ze ściereczkami, proszkami, płynami i resztą chemii i wszystko poleciało wokoło. Kobieta z najwyższym trudem się schyla, więc zaczęłam zbierać dobytek, żeby biedaczki nie trudzić (wystarczy, że władowałam jej się z zabłoconymi butami na świeżo umyte schody). Nagle zza pleców usłyszałam głos, którego miałam nadzieję nie słyszeć już nigdy, przenigdy.

[X] Dziwne, że cię w ogóle wypuścili do ludzi, powinnaś kible myć, ale to chyba zbyt skomplikowane dla ciebie.

Odwróciłam się i spojrzałam na człowieka, który zatruł mi 7 miesięcy życia do tego stopnia, że musiałam zaczynać każdy dzień od porcji leków uspokajających.

Krótka retrospekcja. Tytuł dzisiejszego odcinka to "Werbena rzuca psychologię w p*zdu".

Jak kiedyś wspominałam, moi rodzice i brat są psychologami. Początkowo też miałam iść w ich ślady i chętnie-niechętnie zasiliłam szeregi pierwszego roku psychologii na krakowskiej uczelni. Studia okazały się ni to pasjonujące, ni to zniechęcające, bo kto przez 19 lat codziennie obserwował psychologię w praktyce, nigdy nie da sobie wmówić, że to wspaniała gałąź nauki przynosząca pożytek ludzkości. Na pierwszym roku miałam ćwiczenia z doktorem X, którego kojarzyłam jako znajomego moich rodziców (o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam - byłego znajomego).

Dr X prowadził całkowicie nudny, całkowicie rzemieślniczy i całkowicie banalny przedmiot, który, ku ubolewaniu, ciągnął się cały rok i był z niego egzamin. Na ćwiczeniach doktor był całkowicie nijaki. Materiał miałam opanowany jeszcze przed studiami, współautorem jednego z podręczników jest zresztą mój ojciec, przez cały semestr się nudziłam, jak większość grupy zresztą. Kolokwium zaliczeniowe rozwiązaliśmy wszyscy w niecałe 20 minut, po dwóch tygodniach wyniki. I zonk.
Od trochę rozgarniętych w górę 5, imbecyle, których nigdzie nie brakuje, 4.5, Werbena, która była całkowicie pewna, że dostała 100% punktów, 2.

Na pierwszym dyżurze poszłam zobaczyć swoją pracę. Niestety, pan doktor ją zgubił, więc nie powie mi, jakim cudem nie zaliczyłam, ale "wszystko było źle". Warunkiem napisania poprawy (nie ponownego I terminu, nie. Poprawy.) jest wzięcie tej dwói do indeksu, na co zgodzić się nie chciałam, bo wtedy wsio ryba, napiszę czy nie, i tak mnie wywalą. Do dziekana nie miałam co iść, bo traktowanie studentów jak chodzące odpady jest na naszej superprestiżowej uczelni normą, zwłaszcza w sytuacji, gdy dziekan jest kierownikiem zakładu gościa, na którego chce się skarżyć, więc poszłam do opiekunki roku. Ta początkowo specjalnie pomocna nie była, ale byłam tak zdeterminowana (miałam 2 dni, żeby wyjaśnić tę sprawę, inaczej żegnajcie, studia), że trochę otrzeźwiłam ją tekstem "jeżeli nie chce pani rozmawiać teraz, możemy porozmawiać przez samorząd studencki, media i wspólnych znajomych pani i moich rodziców".
Efekty moich i jej starań: wniosek "papiery są od tego, żeby się gubiły" i stwierdzenie, że pan doktor "przecież zaoferował możliwość napisania kolokwium jeszcze raz". Musiałam się zaprzeć i w końcu zacząć warczeć, żeby przyznała, że tak NIE powinno być, że mnie wywalają i potem zastanawiają, czy mogli, czy nie. W końcu wyjednała, że napiszę kolokwium jeszcze raz, ALE - tego samego dnia, już, teraz, bo dyżur jaśnie X się kończy.
Głupia i upokorzona, poszłam na to.

Łejezu. Takich pytań, jakie dostałam, nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Dopiero później ojciec oświecił mnie, że wszystkie dotyczyły błędów, jakie zarzucono przygotowywanej książce X. Coś wypociłam, coś wymyśliłam, coś wykombinowałam. Moje szczęście, że nie dałam się wyprosić z gabinetu na czas "sprawdzania" i przyłapałam gościa na tym, że sam nie znał prawidłowych odpowiedzi. Dostałam 3= i komentarz, że jestem narcystyczną idiotką, której wydaje się, że rodzice załatwią za nią wszystko.

Od tamtej pory na zajęciach z X przeżywałam regularne tortury. Na każdych zajęciach byłam przepytywana z literatury, której nikt nie widział na oczy, wyśmiewano to, że nie czytałam autorów, których gość wymyślał na poczekaniu (sprawdziłam kilkanaście nazwisk - żadna biblioteka, żadne czasopismo nie znało takich ludzików). Kiedy nie można było przyczepić się mojej wiedzy, czepiano się włosów, ubrań, torby, charakteru pisma, imienia. "Wszystkie rude to suki" służyło zamiast "dzień dobry pani".

Przyszedł wreszcie czas kolokwium letniego, który - bogom niech będą dzięki - pisaliśmy całym rokiem. Nauczona doświadczeniem, pisałam przez kalkę i zażądałam potwierdzenia odbioru na kopii. Profesorka nadzorująca zaliczenie mało nie zakrztusiła się ze zdziwienia, ale X podpisał, z wielkim grymasem na gębie. Wynik - 3=. Egzamin ustny u profesorki 3 dni później - 5,5. I długa rozmowa o tym, że na wydziale chodzą o mnie różne słuchy, w większości bardzo nieprzyjemne, a później sugestia urlopu dziekańskiego. Przez cały semestr zachodziłam w głowę, co, jak i dlaczego, ale wtedy ręce mi opadły.

Prawda wyszła na jaw dopiero kilka tygodni później. Otóż X dawnymi czasy pożyczył od mojego ojca pieniądze. Dużo pieniędzy. Pożyczył raz i pożyczył drugi, ale nie oddał ani razu. Ojciec nie wypominał mu długu jak windykator, ale też o nim nie zapomniał. Pan X, w końcu psycholog,
postanowił wykorzystać szantaż. Licząc na to, że będę wypłakiwać się ojcu w rękaw (na co szans akurat nie było), chciał wymusić transakcję - on nie doprowadzi do tego, że mnie wywalą, za to ojciec uzna, że zadłużenie zostało spłacone.
Ojciec, z właściwą sobie miłością rodzicielską, wyśmiał go, ale mi już o tym nie powiedział.

Przeczuwając, że udało mi się raz, może udać i drugi, ale kiedyś nie przebiję się przez mur niechęci i układów, we wrześniu zaniosłam uprzejmie podanie o skreślenie z listy studentów. Dziekan, w trakcie roku niedostępny dla mnie jak Yeti, rozpatrzył w ciągu godziny. Zmieniłam kierunek, uczelnię i miasto, licząc po cichu, że nie będę oglądać iksowej mordy do śmierci. I nie oglądałam, póki nie wpadliśmy na siebie w akademii nauk.

On w garniturku, ja wymizerowana, z proszkiem do szorowania w ręce. Sama siebie bym wzięła za sprzątaczkę (ale jak mnie rozpoznał po tylu latach i to jeszcze od tyłu, nie wiem. Musiała go kiedyś jakaś ruda mocno skrzywdzić, bo tylko kolor włosów został z cech charakterystycznych). Na szczęście ostry język odziedziczyłam po matce i ojcu.
[Ja] Przynajmniej sama pracuję na swoje długi.

Gość spurpurowiał i zwiał. Na ostatnim schodku się poślizgnął, niestety, upadek z jednego stopnia zbyt mocno mu nie zaszkodził.
Żałuję, że nie naplułam mu w gębę. Naprawdę żałuję.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1353 (1523)

#21800

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Papierowe narzędzia pracy mają to do siebie, że się niszczą i szybko zużywają. Co jakiś czas zamawiamy z Włoch i Stanów nowe karty, przy okazji dokupując literaturę i - bardzo okazjonalnie - bibeloty w stylu notesików i kalendarzy z motywami tarotowymi (przy okazji, jednym z moich zawodowych obowiązków jako wróżki jest cotygodniowa lektura Przewodnika Bibliograficznego, wyszukiwanie pozycji typu 28409/2011 lub 28683/2011 i decydowanie, które nich kupujemy w ramach doskonalenia warsztatu zawodowego - ciekawe, ile czasu poświęcili na to wszyscy rozwodzący się nad tym, jak to oszukiwali ludzi przez smsy).

Dzisiaj odebrałam paczkę ze Stanów. Koniec roku idzie, więc zamówiłam nowe talie, kilka książek, kalendarzy, notatników i gadżetów dla załogi. Paczka o wiele droższa, większa i cięższa niż zwykle. Przyszła dziś, poobklejana w całości szarą taśmą, jak się dało. Nie wiem, czy na cle, czy już na poczcie, ale ktoś wykazał się cudownym poczuciem humoru. Taśmokarton zawierał:
-Biblię tysiąclatkę
-różaniec
-drewniany krzyżyk
-obrazek z modlitwą do św. Małgorzaty z Antiochii
-ręcznie zapisaną modlitwę do św. Cyriaka
-broszurkę "Modlitwy dla ciebie"
-liścik z jakże wymownym hasłem "Niech Was Bóg strzeże"

Boska ochrona ustrzegła nas przed otrzymaniem towarów za ponad 800 zł. Bogu niech będą dzięki.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 633 (867)

#21077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Długo zastanawiałam się, czy opisać tu tę historię. Dziś poziom ludzkiego zezwierzęcenia osiągnął szczyt moich poznawczych możliwości.

Od jakiegoś czasu mój organizm wariował, tak bardzo, że przez moment myślałam nawet o tym, że wydam na świat trochę przedślubne potomstwo, choć jeżeli tak wygląda ciąża, to podziękuję za macierzyństwo.
Na szczęście ginekolog rozwiał tę ponurą wizję, ale na wszelki wypadek kazał zrobić standardowe badania i iść do internisty, bo skoro hormony wariują, to coś niedobrego może się dziać.

Internistka mnie wysłuchała, obejrzała, wysłała na badania i kazała wrócić z wynikami. W miarę ich oglądania, mina robiła jej się coraz dłuższa i dłuższa, a ja coraz bardziej spocona. W końcu sięgnęła jeszcze raz po opis USG, chwilę pomilczała i wydusiła z siebie:

- Wie pani, nie jestem specjalistką, ale wydaje mi się, że powinien to zobaczyć... - i urwała.

W myślach dokańczam "...endokrynolog, pięknie, znowu prochy i dwutygodniowe okresy", ale rzeczywistość była bezwzględniejsza. Lekarka wyrzuciła jak automat:

- ...onkolog, bo to mi wygląda na nowotwór i to rozwinięty".

Gwiazdozbiory zakręciły mi się przed oczami, w tle rozbrzmiewa ścieżka dźwiękowa z "Gnijącej panny młodej", sztywnieję, a lekarka mówi, że nie powinnam z tym czekać i jak najszybciej zgłosić się do szpitala, wypisała skierowanie na cito i kazała nie odkładać onkologa nawet o kilka dni.
Blada, załamana i starająca się nie płakać, poszłam.

Kiedy stałam w kolejce do rejestracji, już niemal przy okienku, [r]ejestratorka odebrała telefon. Niezbyt dobry, ponieważ słyszałam i ją, i jej [ro]zmówczynię.
[r] Rejestracja, słucham.
[ro] Dzień dobry, chciałabym umówić córkę na wizytę, ma białaczkę...
[r] Najbliższy termin luty 2012. Skierowanie jest?
[ro] Ale lekarz kazał jeszcze w tym roku...
[r] WSZYSCY chcą jeszcze w tym roku, najbliższy termin luty 2012. Skierowanie jest? Nazwisko, imię, numer kartoteki.
[ro] No to co ona ma zrobić, jak lekarz naprawdę kazał jeszcze w tym roku, bo to pilne?
[r] Jak dla mnie może umrzeć. Nazwisko, imię, numer kartoteki proszę.

Odwróciłam się na pięcie i uciekłam. Wolałam nie usłyszeć tego samego pod swoim adresem.

Skomentuj (66) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1188 (1280)

#20137

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chyba każde większe skupisko ludzkie ma swoich zasiedziałych żulików. Moje osiedle traktuje ich nader życzliwie, mają pakt o nieagresji z lokalnymi dresami i innymi pseudoludźmi. Panowie pilnują, żeby nie kręcili się obcy, nie okradano piwnic i za 10 złotych wniosą/zniosą meble i inne gabaryty, a dobrzy osiedlowi ludzie od czasu do czasu poratują ich drobniakami, chlebem lub paracetamolem. Żulikowie rozpoznają swoich, nie zaczepiają i pilnują, żeby inni tego nie robili. Osobiście darzę ich wielką sympatią, ponieważ kilka razy spuścili solidny łomot opisywanemu już Damiankowi, kiedy prześladował maluchy.

Niestety, takie luksusowe osiedle przyciąga nieswoich żulików, którzy tacy kulturalni i dobrze wychowani nie są. Do tej pory utarczki między swoimi i obcymi zostawiałam bezpośrednio zainteresowanym. Ale dzisiaj okoliczności zmusiły mnie do wyjścia na linię frontu.

Z sobie znanych powodów wracałam dziś dobrze po zmroku. Wielkie osiedle, rzecz jasna, jest kiepsko oświetlone, ale zna mnie prawie każdy i prawie każdy wie, że mimo mikrej postury mam szybką rękę i ostre paznokcie. Przechodziłam właśnie przejściem na drugą stronę bloku - ciemno, że oko wykol - kiedy ktoś złapał mnie za rękaw płaszcza i wycharczał:
- Opłata za przejście, 5 złotych!!
Wycharczał mi akurat na wysokości nosa, smrodem tak straszliwym, że zapłaciłabym 50, żeby nigdy więcej go nie czuć. W normalnych okolicznościach kopnęłabym pod kolano, wybiła rzepkę i poprawiła po nerkach, a potem spokojnie poszłabym dalej. Ale dzisiejsze okoliczności nie były normalne.

Podejrzewam, że mojego lewego sierpowego pozazdrościłby mi niejeden bokser. Usłyszałam trzask żuchwy, potem jęk i śmierdziel puścił mój rękaw. Wściekła - właśnie puściły mi powstrzymywane przez cały dzień nerwy - wręcz pobiegłam do domu.

Godzinę temu mój narzeczony otworzył drzwi delegacji panów piwnicznych. Przyszli z winem(!) i skombinowaną skądś gerberą. I podziękowaniami. Podobno polowali na śmierdziela od tygodnia i nie mogli go dopaść, a dzięki mnie wystarczyło im nastawić mu szczękę (nastawianie wybitej żuchwy bardzo przyjemnie wspomina się, przy odrobinie szczęścia, do końca życia) i wynieść zezwłok gdzieś dalej. Mają nadzieję, że śmierdziel jasno odczyta komunikat i pójdzie, gdzie nogi poniosą.
Ja też mam taką nadzieję.

Wierzcie lub nie, ale usłyszeć pełne wdzięczności i zachwytu "Pani Weroniczko, pani jest kobita na fest!" od osiedlowych pijaczków to coś, co skutecznie naprawia nawet najbardziej rozdrobnioną psychikę.

osiedlowe rogatki

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 965 (1055)

#19331

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Studia skończyłam, ale nie skończyłam ze studyjnymi zainteresowaniami, więc wybrałam się przedwczoraj na konferencję. Ludzi zainteresowanych jej tematem nie przybywa w Polsce w zastraszającym tempie, w większości znamy się z innych konferencji i sympozjów, a przynajmniej publikacji, więc stwierdziłam, że skoro będzie okazja do spotkania, to dlaczego nie. Pieniędzy zbyt strasznych to nie kosztowało, a udział zawsze dobrze wypadnie w dossier.
Konferencja w większości udana, może bez specjalnych rewelacji, ale też nie była mówieniem o niczym do ludzi, których to kompletnie nie interesowało, ot, wydarzenie, żeby pokazać, nad czym kto pracuje, co jest już zrobione i czym wypadałoby się zająć w następnych latach ku chwale nauki i ojczyzny (zrobiono wcale dużo i pieniądze podatników się nie zmarnowały). Zgrzyt był tylko jeden, w postaci dwojga profesorów instytucji organizatorskiej.
W cateringu niefortunnie znalazło się wino, w zamierzeniu po kieliszku na głowę, ale dwoje staruszków (po tej gorszej stronie siedemdziesiątki) stwierdziło, że proporcje powinny być inne i dla nich przypada całość. Którą popijali nawet w trakcie obrad.

Na początku były chichoty i coraz głośniejsze szepty (a zapewniam, że wystąpień można było słuchać na trzeźwo, bardzo sensowne rzeczy były prezentowane), które wszyscy starali się ignorować. Z upływem godzin szepty przeszły w półgłos, a ten w pełnogłos, którym toczono rozmowy o tym, jak to się w latach osiemdziesiątych profesor taki urżnął i puścił w Poznaniu z docent owaką i jak na to zareagowała profesorowa i równie wesołe tematy. Przeczuwając pod skórą (w końcu zawód zobowiązuje), że największego pecha będę mieć ja (pierwsze wystąpienie po ostatniej i najdłuższej, bo obiadowej przerwie), modliłam się o to, żeby uniknąć kompromitującej konfrontacji. A przynajmniej móc się wtedy opanować i nie powiedzieć za dużo.

Niestety, bogowie niebios i ziemi nie byli litościwi, ponieważ w dwie minuty po tym, jak zaczęłam swoje wywody, z ostatniego rzędu (najbliższego bufetowi) dobiegła mnie... piosenka o dzieweczce, co szła do laseczka. W pijackim kanonie gardeł zużytych latami dydaktyki. Starałam się nie zwracać uwagi ("zaraz rzucę w nich projektorem, a potem wdepczę w ziemię, napluję, wbiję butelki w dupy i posypię tłuczonym szkłem, zaraz rzucę w nich projektorem..."), potem rzucałam żenująco komiczne komentarze ("udawajmy wszyscy, że nic się nie dzieje i to codzienność, przecież znamy realia"), ale w pewnym momencie straciłam słyszalność. I się wku*wiłam, więc wlałam w głos cały jad, jaki zdołałam naprędce zgromadzić.
[Ja] Rozumiem, że mówię o skomplikowanych sprawach, ale naprawdę nie ma potrzeby słuchania - zawsze można wyjść, jeżeli nie potrafi się zrozumieć.

Dotknęłam czułej struny. Pani [p]rofesor, widać nie tak pijana, jak kumpel od katedry i kieliszka, chyba poczuła się dotknięta, bo wstała i krzyknęła:
[P] Jestem tu profesorem, gówniaro! Profesorem! I nie będziesz mnie pouczać!

I zapadła martwa cisza na sali. Autorytet przemówił. W końcu pani profesor to czyjaś znajoma, szefowa, recenzentka, promotorka i tak dalej. A uczelnie, zwłaszcza te trochę mniejsze, potrzebują profesorów jak Grecja forsy. Poza tym, czytałam jej książki i artykuły i nie były najgorsze. Dlatego - przyznam się bez bicia - z 15 sekund stałam i zastanawiałam się, co zrobić, opanować się czy nie.

Każdy, kto mnie zna, domyśli się od razu, że za żadne skarby świata nie mogłabym utrzymać języka za zębami.
[Ja] A ja jestem trzeźwa w pracy.

Cisza zrobiła się jeszcze bardziej martwa. Po dłuższej chwili ktoś wyprowadził oboje, a ja wróciłam do przerwanego wywodu. Oczywiście, nie zdziwiłam się tym, że ludzie myśleli o czymś innym. A w trakcie bankietu po wszystkim, jakoś nikt nie kwapił się do rozmowy ze mną.

Wiem, że picie w pracy to codzienność na wielu uczelniach, sama holowałam kiedyś na wykopkach panią doktor zbyt pijaną, żeby samodzielnie iść. Wiem, że zamyka się oczy, żeby nie stracić posady/koneksji/uczestnika grantu/recenzenta. Wiem, że alkoholizm to choroba, a ludzką psychikę poznałam w pracy i na studiach tak doskonale, żeby na poczekaniu ułożyć listę powodów, dla których ona w pracy pije tak otwarcie i dlaczego niczego z tym nie robi. Ale ludzie... czasami po prostu brakuje słów.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 664 (824)

#18775

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/18730#comments o ciężkim losie kuriera prawie mnie wzruszyła, tak bardzo prawie, że postanowiłam opisać dzień z życia klientki firmy kurierskiej.

Kurierzy i listonosz odwiedzają moją firmę średnio 5 razy w tygodniu, a bywa, że jednocześnie odbieram kilka przesyłek i papierki do podpisu wraz z trzymaczami, muszą się ustawić w ogonku. Czasami zamawiam prywatne rzeczy na adres pracy, czasami rzeczy do pracy na adres domowy, przeważnie szefowa każe podawać oba adresy (wypadek, wszyscy jesteśmy w terenie, koniec świata albo inne cuda-wianki), współpracownicy tak samo (utarło się, że każdy odpowiada za inną część ruchomości). Przy każdym adresie podane godziny, w których można nas tam zastać, numery telefonów - komórki i do firmy. Średnio 75% kurierów (listonosz, o dziwo, nie wpadł ani razu) pokazuje, że albo ma problem z czytaniem, albo z myśleniem, jeżeli nie z oboma procesami na raz.

1) W informacjach dla kuriera podane, że od poniedziałku do piątku od 8 do 17 przebywam w pracy, adres podstawowy zamówienia jest firmowy, bo szły do nas nowe talie. Godzina 10 z minutami, dzwoni telefon w salonie. [K]urier ma pretensje(!!!), że mnie nie ma w domu, bo miał paczkę w okolicy i chciał podrzucić przy okazji. Rozmowa przebiegała mniej więcej tak:
[Ja] Witam, o co chodzi?
[K] Dlaczego pani nie ma pod podanym adresem?
[J] Nic nie wiem o swoim zniknięciu. Jaki adres ma pan podany w liście przewozowym?
[K] Uliczna 13/13.
[J] A gdzie pan jest?
[K] No pod drugim [czyli po drugiej stronie Wisły, daleko, daleko, pod moim blokiem]! Po co k**** podajecie dwa adresy?
[J] Bo tak się ku*wom podoba. Ma pan podane godziny, w których można mnie zastać w domu. INNE niż ta, która jest teraz.
[K] Nie będę jechać tak daleko, zostawię u sąsiadów [tak, u moich kochanych sąsiadów].
[J] Mowy nie ma, potrzebuję zawartości w pracy.
[K] To niech pani przyjedzie jakoś za 20 minut, bo nie będę jechać do was. Albo zostawię u sąsiadów.
[J] Jak pan zostawi to u sąsiadów, dzwonię z reklamacją, a zanim skończę mówić, maile do prokuratury w sprawie podrobienia podpisu i do pana firmy z opisem sytuacji już będą wysłane. Jestem pod adresem wskazanym w liście i czekam na przesyłkę.
[K] Ale to po drugiej stronie miasta!
[J] Jakoś według pana ja MOGĘ przejechać na ten drugi koniec, bo panu się nie chce jechać?
Pan kurier nie znalazł ciętej riposty, więc się rozłączył. Z paczką nie przyjechał, sprawa skończyła się odszkodowaniem ze strony firmy, bo bazgroł na pokwitowaniu odbioru nie był podpisem żadnego z pracowników. Przesyłki nie dostaliśmy do dziś.

2) Opisywałam tu już sprawę kancelarii radcowskiej. We wtorek miałam rozprawę, w poniedziałek miałam dostać dokumenty. Kurier opłacony na dostawę po 18. O 16 - jeszcze w pracy - odbieram telefon.
[K] Dzień dobry, tu kurier, mam do pani przesyłkę z kancelarii XY, gdzie pani jest?
[J] Dzień dobry, w pracy, miał pan być po 18.
[K] No bo widzi pani, nie będę, bo mi się auto zepsuło, może odebrałaby pani teraz?
[J] Wie pan, nie bardzo, bo specjalnie prosiłam o dostawę po 18. Jeżeli jest pan pod moim blokiem, to proszę sprawdzić, czy narzeczony jest w mieszkaniu.
[K] Ale ja jestem w Piasecznie [czyli pod Warszawą] i mi się auto zepsuło, nie odbierze pani tutaj?
Karpik. Po prostu karpik, inaczej nie mogłam zareagować.
[J] Panie, przecież zanim się tam dostanę, będzie 20!
[K] O, to nie, bo ja tylko do 18.30 pracuję. To może pani kogoś wyśle?

Resztę pominę, bo zrobi się obrzydliwa. Pan kurier nie mógł zrozumieć, że nie zgadzam się na zostawienie przesyłki w innej miejscowości, w zupełnie nieznanym mi sklepie, że nikogo nie wyślę do Piaseczna w środku popołudnia po ekspertyzę prawną i że tłumaczenie, że on pracuje do 18.30 i zjeżdża tym zepsutym autem (którym w trakcie rozmowy, sądząc z odgłosów i jego zachowania, jechał) do magazynu zupełnie do mnie nie trafia. Za to on nie mógł zrozumieć, że go rozerwę na strzępy, jeżeli mi tej przesyłki nie przywiezie czymkolwiek, nawet statkiem kosmicznym. Ale przyjechał - tym zepsutym samochodem. Całkiem sprawnie chodził jak na niesprawny wóz.

3) Kurier zadzwonił, że będzie dwie przecznice dalej z inną paczką i może bym ją tam odebrała. W pracy mieliśmy mały rozpieprz, więc stwierdziłam, że w sumie mogę (uciekać i spokojnie zajarać po drodze), sprawdzania zawartości miało prawie nie być, bo zamówiłam tylko jedną książkę. Wybiegłam z pracy, doszłam pod wskazany adres i się zdziwiłam, bo ani kuriera, ani przesyłki, nicość. Dzwonię - nie odbiera. Dzwonię drugi raz po 5 minutach - odrzucone połączenie. I tak jeszcze 2 razy. Wnerwiłam się i wróciłam do pracy. Po dwóch godzinach dzwoni kurier.
[K] No i gdzie pani jest? [to jakieś standardowe pytanie zamiast zwyczajnego dzień dobry?]
[Ja] W pracy, a gdzie mam być?
[K] No tu i tu! [adres oddalony o jakieś 15 kilometrów]
[J] Chyba pan żartuje. To ja pytam, gdzie PAN był, zamiast pod adresem X!
[K] Aaaaaaaaa, bo mi się nie chciało czekać na panią, to pojechałem z następną paczką, a potem mi głupio było, to już nie wróciłem i nie dzwoniłem.

Cudownie. Zamiast zadzwonić albo - co lepsza - przywieźć przesyłkę do nas, pan kurier wolał sobie pojechać.

[K] To co, czekać tu na panią?
[J] No chyba pan śnisz! Ciągasz mnie pan po mieście, z pracy się urywam, a pan jeszcze myśli, że będę jeździć za panem? Masz pan pół godziny, żeby przywieźć książkę!
[K] Ale ja już nic nie mam w tamtej okolicy, to niech pani tu przyjedzie!
[J] @#$%^&*()(*&^%$#@!@#$%^&*()*&$#@!~!@#$%^&*()
[K] Skoro pani tak nalega, to przyjadę, ale niech pani pamięta, że to już tak z sympatii do pani.

Takie rozmowy przeprowadzam co tydzień. Sytuacje w stylu "to ciężkie jest, to proszę to sobie samej wwieźć na górę", "dzisiaj nie przyjadę, bo jest mecz", "zostawiłem u sąsiadów na parterze", "no tylko trochę się pogniotło" i "nikt mi nie otwiera, a to, że jestem pod innym adresem to taki detal" pomijam, bo za wiele ich było, żeby wybrać jakiś konkret.

Odpowiadam na zadane przez kilka osób pytanie: naprawdę nadałam paczkę do samej siebie z fiolkami kwasu masłowego, w małej ilości, żeby nie przeżarł za wiele, za to stężonego, więc śmierdział niemiłosiernie. Oznakowaną z góry na dół jako przesyłka specjalnej troski, zapłaciłam też specjalnie. Kurier zadzwonił, że miał wypadek i nie przyjedzie, miłosiernie zaoferowałam się, że przyjdę na miejsce wypadku. Od słowa do słowa toczy się rozmowa, więc wyszło na to, że śmierdzący kurier zaparkował śmierdzącym wozem pod moim blokiem i podał mi paczuszkę spłaszczoną i ze śladem buta. I podtrzymuję swoją opinię - mam głęboko w dupie, jak ciężka jest praca kuriera i ile przesyłek dziennie muszą rozwieźć, jeżeli nie potrafią zorganizować sobie pracy i wykorzystywać podanych informacji, żeby ułatwić sobie życie, tak samo jak uszanować powierzonej im własności (podejrzewam, że ci, którzy zakosztowali mojej niespodzianki, więcej paczek kopać nie będą), to mogą nawet cierpieć katusze piekielne, za ich podejście "robię łaskę, że w ogóle wiozę" mogą dostać ode mnie co najwyżej kopa w zad.

kurierów kilku

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 857 (905)

#18163

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Domowych skarbów nie pokazuje się obcym. Nigdy, nikomu, niezależnie od okoliczności. O słuszności tej zasady przekonałam się w zeszłym tygodniu na własnej skórze.

Miałam ci ja zielnik. Zielnik - przynajmniej dla mnie - niezwykle cenny, bo kolekcja ziółek, opisów ich leczniczych zastosowań i związanych z nimi przesądów została zapoczątkowana jeszcze przez moją prababkę w latach jej szumnej młodości. Babcia doprowadziła zielnik do stanu robiącego wrażenie, ciotka, która go po niej przejęła - do budzącego oniemiały z zachwytu podziw. Po prostu skarb rodzinny, za który każdy etnolog i historyk farmakognozji w jednym dałby sobie uciąć ręce, uszy i kilka innych cielesnych wypustek, a ja jeszcze więcej, bo babcia włączyła w zapiski bogatą część swoich wspomnień i rozległej wiedzy etnograficznej. Dwa lata temu, kiedy przymierzałam się do magisterki o medycynie ludowej, ciotka postanowiła rozstać się z zapiskami i przekazać je mi, żebym dołożyła coś od siebie jako najmłodsza zielicha w rodzinie. Magisterkę napisałam i obroniłam, zielnik leżał u mnie w sekretarzyku i robił za bardzo alternatywną książkę kucharską oraz pamiątkę niemal równą relikwii. Póki nie wmieszali się w to, jak zwykle z najlepszymi chęciami, (nie)znajomi.

Chwila prywaty - osobiście nie mam niczego do ludzi, którzy studiują farmację jako jednostek, ale z racji zawodu licznych bliższych i dalszych krewnych tudzież powinowatych z bratową na czele, wydział farmacji tutejszego uniwerku medycznego odwiedzałam częściej niż przeciętni śmiertelnicy i nieodmiennie odnosiłam wrażenie, że albo mam zbyt wysokie wymagania, albo studenci (i nie tylko studenci) uważają, że dyplom należy im się za to, że rodzice/wujkowie/kochankowie wyprowadzacza psów są aptekarzami, zaś praca własna to niemile widziany dodatek, który powinien pozostawać w strefie całkowicie dowolnych opcji. Rozmawianie o czymkolwiek innym niż apteka rodziców i sposób obejścia egzaminów było ponad ich możliwości. Ale może po prostu trafiłam w niewłaściwe pokolenie.

Studenci farmacji, kiedy przychodzi czas nauki farmakognozji, muszą zrobić zielnik. Zajęcie przez wszystkich lubiane i kochane. Pod warunkiem, że się chce.

Reprezentantką takiego nieudanego pokolenia jest córka przyjaciela mojej bratowej, dziewczynka nastawiona na odziedziczenie apteki po tatusiu i wybitnie niechcąca. Pojawiła się w moim życiu bardzo niedawno, za sprawą telefonu od jej matki, która opowiedziała mi długą i wyciskającą łzy z oczu historię o tym, jak to jej jednorodna, dziewczę wszechstronnie genialne, musi zrobić zielnik "TO ŚMIESZNE JAK MOŻNA TEGO WYMAGAĆ ŻEBY JEJ WRAŻLIWA CÓRECZKA WAŁĘSAŁA SIĘ PO LASACH I ŁĄKACH ONA JEST STWORZONA DO WYŻSZYCH CELÓW CO CI PROFESOROWIE WYMYŚLAJĄ". Zapytana, co właściwie mam wspólnego z lenistwem jej córki, odparła, że PRZECIEŻ JA MAM GOTOWY ZIELNIK, to pożyczę jej córce, ona go odda i zaliczy farmakognozję. Ale to już teraz, bo córeczka ma przedłużoną sesję i czas jej się kończy.

Zagotowało się we mnie. Migiem zadzwoniłam do bratowej i wymolestowałam zeznania - owszem, zna taką panią, to żona jej przyjaciela, córka ma ogólne kłopoty ze sobą i studiami, ale przyjaciel jeszcze ze studiów i może zgodziłabym się pokazać jej zielnik, żeby przynajmniej zobaczyła, jak można coś takiego zrobić. Kręcąc nosem i marudząc, zgodziłam się na jednorazowe, krótkie oględziny pod moim nadzorem. Córeczka zadzwoniła, jakoś uzgodniłyśmy termin (kończyło mi się L4 i wracałam do pracy, co doczekało się komentarza "ale ty problemowa jesteś"). I wszystko mogłoby się na tym skończyć, gdyby córeczka nie postanowiła wykazać się większym sprytem od mojego.

Pojawiła się u mnie w odpowiednim dniu, ale 3 godziny przed moim powrotem, doskonale wiedząc, że mnie nie będzie i zaskakując mojego narzeczonego w środku projektu informacją, że przyszła po obiecany zielnik. Co prawda tłumaczyłam mu wcześniej, że taka panienka przyjdzie i będzie go oglądać pod moim nadzorem, ale na jego miejscu pewnie też zapamiętałabym tylko tyle, że jakaś dziewczyna przyjdzie w związku z ziółkami. I gdybym miała tyle poczciwości, co on, też bym go jej oddała, bo skoro ze mną już ustalone i coś rano wspominałam, to pewnie wszystko jest w porządku.

Tak. Zabrała zapiski i zniknęła. Po moim powrocie do domu, dobre dwie godziny zajęło mi zorientowanie się, że nie przyjdzie, a zielnik zniknął. Szybkie przesłuchanie chłopaka, kontrolowany wybuch wściekłości (w końcu niewinny), przesłuchanie bratowej, która, niestety, nie potrafiła podać z pamięci adresu przyjaciela, a ten nie odbierał jej telefonów, więc ustalenie właściwego celu nalotu zabrało mi kolejnych kilka godzin... Koniec końców, zwerbowana naprędce ekipa szturmowa (ja, bratowa i mój chłopak, wszyscy pod pewnymi względami robiący za trzech asasynów każde) znalazła się na miejscu dopiero bardzo późnym wieczorem.
Dobijanie się do drzwi, otwiera przyjaciel i ląduje na podłodze, a ja wrzaskiem domagam się zwrotu bezczelnie wyłudzonego manuskryptu. Z góry zbiega żona, drąc się jeszcze głośniej ode mnie. Awantura rozpętuje się na całego (zawdzięczam jej ponowne L4, bo całkowicie rozwaliłam sobie wtedy gardło), bratowa nakrywa córkę usiłującą się chyłkiem wymknąć, ojcu w końcu udaje się wytłumaczyć (bardzo bolesnym dla ucha sopranem), co się stało... Z miejsca stanął po mojej stronie. Córeczka, choć wzbraniała się jak mogła (linia obrony "na co komu sterta starych papierzysk" przyniosła jej ode mnie kopniaka w dupę), oddała w końcu mój zielnik. A raczej to, co z niego zostało. Drżącymi od nerwów i hamowanego płaczu rękami przewracałam kolejne kartki, bestialsko pocięte i podziurawione. Chciała chyba poprzyklejać rysunki i opisy, więc wycięła je z oryginału... przy okazji niszcząc coś, nad czym pracowały 4 pokolenia mojej rodziny. Dobrze, że byłam zmęczona, bo chyba zabiłabym na miejscu. Jej ojciec patrzył mi przez ramię, potem zapytał, czy to jest to, na co wygląda. Przytaknęłam - i dopiero wtedy zaczęła się zabawa. Miał bogatszy zasób inwektyw niż ja. Na końcu córeczka zrobiła się zielona.

Za zniszczony zielnik dostanę odszkodowanie (wypłacone w całości z jej forsy, jak zapewnił jej ojciec, będzie na sporą część weselnych wydatków), ale pieniądze nie naprawią pociętego papieru. Córka, niestety, nie wyleciała ze studiów, co i tak było najbardziej miłosiernym z moich życzeń dla niej. Przynajmniej mam świadomość, że bardzo długo zapamięta, że cudzych rzeczy się nie niszczy, bo trzepnięcie jej po kieszeni wywołało falę spazmów. Ale jedna z najcenniejszych dla mnie rodzinnych pamiątek jest w strzępach, bo jakaś smarkula postanowiła iść na skróty. Zaczęłam rozumieć ciotkę Iwaszkiewicza, która nawet cukier zamykała na klucz, kiedy przychodzili goście.

Skomentuj (76) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1410 (1478)

#16966

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już tu kilka razy wspominałam, sąsiadów mam niecodziennych. I to bardzo delikatne określenie.

Dziś przed południem, wziąwszy pod uwagę to, że mój facet wraca do domu jutro, postanowiłam zająć się mieszkaniem i sobą. Jednoczesne gotowanie obiadu, pieczenie ciastek, robienie pralinek i fabrykowanie całej serii kosmetyków pt. "naturalnie poprawiona uroda" doprowadziło kuchnię do stanu niepokazywalności, a kiedy wypacykowałam się maseczką z ogórecznika, nałożyłam na włosy odżywkę pokrzywową i pokryłam kilka innych części ciała różnobarwnymi maziami (polecam okład z glinki i lawendy na biust, czyni cuda, choć mógłby jeszcze powiększać cycki), wyglądałam jak ofiara kursu makijażu klaunów dla bystrzaków.

Siedzę sobie zatem na podłodze - coby mebli nie uwalać paciajami - w stringach, piłuję paznokcie niczym westernowy więzień kratę w kiciu, jednym uchem słucham piekarnika, drugim celtyckiego barda i myślę tylko o tym, czy najpierw sprzątać w kuchni, czy też może iść do wanny, bo olejek migdałowy do kąpieli stoi i kusi.
Nagle, na moich zdumionych oczach, otwierają się drzwi, a przez nie przelewa się tłumek, prowadzony przez [s]ąsiadkę z piętra niżej, którą znam tak trochę-trochę, z pewnością nie dość, żeby mogła ładować się do mnie bez użycia dzwonka. Tłumek składał się z postawnej i pokaźnej matrony z gatunku "prawdziwe jedzenie to schaboszczak na smalcu", matroniego męża oraz dwóch niedorostków, na oko 16 i 17 lat. Tłumek, pod światłym przewodnictwem sąsiadki, zmierza w stronę mojej kuchni, prowadzony słowami - i tutaj cytuję - "Tędy, zaraz zobaczycie, cześć, Weronika, przyprowadziłam państwa, żeby zobaczyli ci kuchnię, bo chcą kupić i Marta mówiła, że masz bardzo fajnie zrobioną, no to widać, że blat to można puścić tak i się mieści, ale syf straszliwy(!!), a zamiast tej szafy to regał i pawlacz...". Matrona podążyła do kuchni, komentując bałagan, a trzech nosicieli moszen jakoś bardziej niż kuchnią zainteresowało się moim umazianym negliżem. I rozdziawionymi ze zdumienia ustami też, bo gówniarze zaczęli się śmiać i szturchać łokciami, a tatuś nawet nie musiał udawać, że nie widzi, bo w oczach miał zgoła (i gołe) co innego.

Uświadomienie sobie, że to się dzieje naprawdę, zajęło mi 3 sekundy. W czwartej chwytałam już za ręcznik, żeby się czymkolwiek osłonić, biegłam do kuchni i krzyczałam "WYNOCHA, NIE WCHODZIĆ DO KUCHNI!!", zastanawiając się jednocześnie, czy na pewno nie śnię na jawie.
Moje oburzenie, niestety, nie spotkało się ze zrozumieniem sąsiadki.

[S] No co, przecież tylko zobaczą i pójdą, a Marta mówiła, że masz fajną kuchnię. (Marta mieszka przez ścianę i w mojej kuchni niejedno już zjadła i wypiła.)
[Ja] Ale ja sobie NIE ŻYCZĘ żadnych wycieczek! Wynocha mi stąd, ale to JUŻ! OBCEJ KOBIECIE ŁADUJECIE SIĘ DO DOMU BEZ ZAPROSZENIA!!
[S] Oj, przestań się rzucać, jeszcze tylko łazienkę im pokażę, bo chcą moje mieszkanie kupić, i nas nie ma...
Zapalił mi się w oczach płomień, zastawiłam własnym ciałem, odzianym w ręcznik, drzwi do łazienki i rozdarłam się już na całego.
[J] MACIE STĄD NATYCHMIAST WYPIE*DALAĆ ALBO WAS WYNIOSĄ W KAWAŁKACH!! NATYCHMIAST WON!! TO PRYWATNE MIESZKANIE, NIE MUZEUM!

Sąsiadka się skonfundowała, ale matrona chyba była głucha, bo usiłowała mnie odepchnąć sprzed drzwi i zajrzeć, jakież to perełki architektury wnętrz ukrywam w ośmiometrowej łazience. Tak ją to ciekawiło, że złapała mnie za ramię. I to był jej błąd.

Kilkanaście sekund później schylała się, usiłując znaleźć taką pozycję, która nie powodowałaby wściekłych wybuchów bólu w ramieniu, a ja bezlitośnie wykręcałam jej nadgarstek do granic wytrzymałości stawu. Lata chodzenia na treningi wcale nie były bzdurnym wydatkiem. Wyprowadziłam mamuśkę za drzwi, ignorując okrzyki sąsiadki "No przecież chcą kupić moje mieszkanie, co robisz! Na policję zadzwonię!", wypchnęłam tatuśka i gnojków (tego, który chciał mnie złapać za tyłek, poczęstowałam bardzo porządnym kopniakiem), sąsiadka wyszła sama, dochodząc pewnie do wniosku, że czekanie, aż ją zmuszę, będzie dla niej niebezpieczne. W progu zadarła tylko nos i rzuciła przez niego "no, ale w kuchni to ja przynajmniej mam PORZĄDEK". Odwarknęłam, że ja chcę mieć w niej święty spokój i zatrzasnęłam drzwi. Na całe szczęście nie zdążyła się uchylić, bo usłyszałam gwałtowny okrzyk bólu. Mam nadzieję, że trafiłam w nos.
Zamknęłam drzwi na cztery spusty (mój błąd - po wyniesieniu śmieci do zsypu zostawiłam je otwarte), usiadłam pod progiem i starałam się nie myśleć. Bo myślenie doprowadzi do tego, że albo ja przeżyję, albo moi sąsiedzi.

Ludzie, nie popełnijcie mojego błędu. Zamykajcie drzwi. Inaczej wszystko może się zdarzyć.

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1245 (1343)

#15385

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w dużym bloku - 10 klatek, 12 pięter, razem kilkaset rodzin. Oczywiście, jeżeli w jakiejkolwiek dużej grupie 5% osobników kwalifikuje się do odstrzału z kuszy ołówkowej, to nie ma siły, żeby nie znajdowały się w moim bezpośrednim i niepożądanym przeze mnie otoczeniu. Liczba "specyficznych" rodzin w mojej klatce zdecydowanie przekracza normę, niezależnie od tego, jaka by owa norma nie była.

Kilka pięter pode mną mieszka pewien chłopiec, nazwijmy go Damiankiem. Damianek, biedne dziecko, cierpi na jakąś przewlekłą chorobę, choć trudno ustalić, jaką konkretnie, ponieważ rodzina Damianka plącze się w zeznaniach. Najczęściej drą się (bo to nie jest krzyk, tylko zwyczajne, dulskie darcie mordy), że dzieciątko ma hemofilię, cukrzycę i padaczkę, czasami nawet jednocześnie. Zdaniem mojej matki, która całe zawodowe życie spędziła na leczeniu dzieciaków, Damianek jest tylko zdrowo popi*rdolony i ma wredną postać ADHD, z którą to opinią całkowicie się zgadzam. Do ulubionych rozrywek Damianka, chłopaczka, zdaje się, jedenastoletniego, należy terroryzowanie dzieci w wieku 3-6 lat, do czego wykorzystuje przewagę fizyczną i mamusię, która chyba przyrosła do kuchennego okna, ponieważ na pierwszy krzyk Damianka, krzywdzonego przez jakiegoś rodzica, który stanął w obronie dzieci dwukrotnie młodszych i odpowiednio mniejszych, reaguje darciem, wyzwiskami, wzywaniem straży miejskiej (policja już nie chce przyjeżdżać) i zrzucaniem śmieci z okna, a nierzadko wysyła na dół małżonka, który atakuje pięściami (raz dostał łomot od studentów z klatki obok, z czego się prywatnie ucieszyłam, ponieważ nie mieści mi się w głowie, żeby gość po czterdziestce okładał dziesięcioletnią dziewczynkę - winą małej było to, że postawiła się Damiankowi i na kamień odpowiedziała kamieniem). Bo krzywdzi się ciężko chore dziecko, tak chore, że przecież to ABSOLUTNIE WYKLUCZONE, żeby kopnęło w głowę trzyletnią dziewczynkę. Damianek nie ma siły, jest umierający, ciężko chory, ludzkość jest bezduszna, a on jest ciężko chory i jeszcze się na nim te wstrętne bachory proletariatu osiedlowego wyżywają, bo jest chory i inny. Wspominałam, że jest ciężko chory? Nieszczęśliwie dla Damianka, nie tylko jego okna wychodzą na podwórze i całkiem sporo osób zgłosiło się jako świadkowie tego incydentu w nadziei, że wreszcie dzieciaka ukatrupią, a przynajmniej ześlą do kopalni. Inne niewinne rozrywki Damianka to rysowanie lakieru na zaparkowanych pod blokami samochodach, dręczenie okolicznych zwierząt, wydzwanianie domofonem do wyżej położonych mieszkań i wpychanie zapałek w zamek w drzwiach wejściowych. Ot, dziecięce zabawy. Ale do rzeczy.

Za oknami parno i gorąco, więc dzisiaj wybrałam się do pracy w sukience z białego lnu. Szytej własnoręcznie, bo dostałam na imieniny materiał i trzeba było coś z niego zrobić. W pracy, oczywiście, dostałam stertę papierów do przejrzenia, uzupełnienia i przerobienia, a ponieważ jestem świeżo po urlopie, to makulatura wypchała mi torbę tak, że nawet nie dało się jej zapiąć (portfel do wewnętrznej kieszeni i przywalić kosmetykami, kieszeń na dwie agrafki - złodzieje nie śpią). Nie miałam na dziś żadnych klientek, tylko papierki, więc szefowa machnęła ręką i kazała mi iść. Szef każe, sługa musi, zatem szczęśliwa wracam do domu przed południem. Wchodzę do klatki, mijam drzwi do piwnicy, zdążyłam wejść może na drugi schodek, kiedy coś zerwało mi torbę z ramienia. Odwracam się - Damianek stoi i wysypuje mi rzeczy z torby. Ponad 600 kartek rozrzuconych w wejściu do klatki, na tym ląduje reszta zawartości torby, a Damianek stoi i się śmieje. Wrzasnęłam na bachora, żeby - słownie - wypi*rdalał, bo nie ręczę za siebie (ale jeszcze nie widziałam na czerwono, więc pewnie na połamanych kończynach by się skończyło). Damianek zwiał do piwnicy, a ja, co robić, kucam i zaczynam wszystko zbierać, niewybrednie przeklinając we wszystkich znanych mi językach. Niebacznie odwróciłam się plecami do piwnicy.

Wyciągałam właśnie rękę po kolejną kartkę, kiedy poczułam, że coś mokrego na mnie spada. Spada i spływa po głowie, karku i plecach. To coś jest mokre i ciepłe. I śmierdzi. A za mną rozlega się wredny śmiech rozpuszczonego gnojka.

Gdyby ktoś jeszcze się nie zorientował - Damianek podkradł się do drzwi i nasikał na mnie i moje rzeczy. I bezczelnie przy tym rechotał.

Mój wrzask słyszeli chyba dwa bloki dalej. Jeżeli Damianek nie był umierający w ogóle, to w tamtej chwili jego życie znalazło się w bardzo śmiertelnym zagrożeniu. Zerwałam się z wrzaskiem i wyciągniętymi w jego stronę rękami, na co spróbował znowu zwiać do piwnicy. Ale nie zdążył. Dopadłam go w połowie schodów. Dostał ode mnie solidnego kopa i piwniczną podłogę osiągnął lotem nurkowym. Dumna z tego na starość nie będę, ale nie poczuwam się do żadnego żalu, wstydu ani niczego takiego. Skoro Damianek był na tyle dorosły, żeby szczać na własnych sąsiadów, co gorsza, mnie osobiście, to niech się liczy z tym, że sąsiedzi nie będą tego tolerować. Rozwścieczona tak, że widziałam na biało, wbiegłam na ich piętro i niemal wyważyłam drzwi, łomocząc w nie. Z dołu już dobiega histeryczny wrzask Damianka, najwyraźniej nieprzyzwyczajonego do tego, że ktoś podnosi na niego rękę i nogę, więc mamusia otwiera błyskawicznie.

Pyskówka była długa i brutalna. Jejmość zamknęła gębę dopiero wtedy, kiedy na klatkę powychodzili wszyscy żywi i nie do końca żywi, żeby mi pokibicować. A uciszyła się nie dlatego, że wstyd jej było przed ludźmi za syna, ale dlatego, że zagroziłam uruchomieniem kontaktów (w końcu oboje rodzice i brat są psychologami, o czym sąsiedzi wiedzą) i załatwieniem dla jej synusia dożywotniego pobytu na oddziale zamkniętym. I chyba tak zrobię, bo wciąż mnie nerwy noszą. Za radą narzeczonego cały incydent zgłosiłam policji jako napaść i znieważenie czynem. Mam nadzieję, że sąd rodzinny wreszcie ukróci samowolę Damianka. Najlepiej zsyłając go do kaukaskiego kamieniołomu.

Albo kiedyś znajdą go sztywnego w tej piwnicy.

A teraz idę odtwarzać zalane moczem materiały do pracy, bo przecież nie wymówię się tym, że nie do końca normalny dzieciak zniszczył je w taki sposób.

Skomentuj (112) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1755 (1825)