Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Werbena

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2011 - 23:23
Ostatnio: 27 stycznia 2014 - 15:24
O sobie:

Z wykształcenia kopaczka dołów i wieśniakolożka, z zawodu wróżka, z charakteru paskuda, jędza i stworzenie aspołeczne. Ruda, podła, cyniczna.

  • Historii na głównej: 42 z 50
  • Punktów za historie: 49243
  • Komentarzy: 335
  • Punktów za komentarze: 4379
 

#15167

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzka bezczelność nie zna granic ani skrupułów.

Postanowiłam skorzystać z urlopu i odwiedzić kuzynkę. Jest ona dumną i szczęśliwą matką córki w wieku okołopodstawówkowym. Dla dzieciaków z okolicznych szkół są organizowane atrakcje wakacyjne (jakaś akcja z rodzaju "wakacje w mieście") - konkurs artystyczny, głośne czytanie, szukanie skarbów, warsztaty plastyczne itd. Chyba każdy jest w stanie wyobrazić sobie, o co chodzi. Kuzynka była wolontariuszką przy ogarnianiu tego bajzlu, a ja, choć dzieci najchętniej widuję w reklamach prezerwatyw, zgodziłam się jej pomóc i pakować nagrody do torebek, rozkładać ciastka na talerzykach i zaklejać plastrami stłuczone kolana. Jedną z atrakcji był drużynowy quiz geograficzny, sponsorowany przez biuro podróży, które ufundowało główne nagrody - trzy odtwarzacze MP3 dla zwycięskiej drużyny. Nagrody dość cenne, więc chętnych było sporo. Ułożeniem pytań i prowadzeniem quizu zajmowała się, jak mi powiedziano, nauczycielka geografii z miejscowej szkoły. Po kilku etapach różnych eliminacji w grze zostały dwie trójki, a jedną z nich tworzyła córka kuzynki z przyjaciółkami. No to czas na la grande finale - dziewczynki ustawione za stolikami, prowadząca z plikiem karteczek w dłoni między nimi, start. Ta trójka, która jako pierwsza pomyli się trzy razy, przegrywa.

Pierwszych kilkanaście minut przebiegło spokojnie, ale coś zwróciło moją uwagę. Drużyna "mojej" małolaty zaczęła dostawać "jakby" trudniejsze pytania, tymczasem przeciwniczkom poprzeczka zaczęła się obniżać i z rundy na rundę denerwowałam się coraz bardziej, powoli nierówny poziom zaczął być wyraźnie widoczny. O tym, że coś musi być nie tak, nabrałam przeświadczenia, kiedy z ust prowadzącej padło pytanie "Wymieńcie stolice przynajmniej trzech rejonów turystycznych Macedonii". Zdębiałam - z tym nie poradziłby sobie niejeden geograf, a co dopiero dziewczynki z podstawówki. Utrata szansy. Pytanie dla przeciwniczek - w jakim kraju można podziwiać Sfinksa.
Kolejne pytanie dla "moich" - jaka jest największa wyspa Morza Egejskiego, przeciwniczki musiały wymienić stolice trzech krajów Unii Europejskiej. Komentarz prowadzącej - "oj, widać ktoś ma dzisiaj pecha!". Jawna hucpa, ale już wiedziałam, co jest nie tak. Przez sekundę się wahałam - wyjść, nie wyjść? Nie chciałam psuć zabawy, ale co to za zabawa, która opiera się na szytym grubymi nićmi oszustwie? Przecisnęłam się przez tłum dzieciów, babciów i rodziców i przeszłam do ofensywy.

[Ja] Dlaczego nie odczytuje pani pytań z kartek, tylko wymyśla?
Na twarzy prowadzącej odbił się wyraz szoku zmieszanego z przestrachem i to był dla mnie dowód, że mam rację.
[Prowadząca] Ale... jak... proszę nie przeszkadzać!
[Ja] Proszę pokazać mi kartki z pytaniami! Przekłada je pani bez czytania! Oszukuje pani!
[P] Coś pani, śmieszna pani jest! Przecież wszyscy patrzą! Niech pani nie przeszkadza! Niech ją ktoś zabierze!
Za mną zaczął narastać szmer głosów wyrażających poparcie i niezadowolenie, że ktoś przerywa, a ja podeszłam i dosłownie wyrwałam pytania z dłoni prowadzącej (wściekły krzyk "zostaw to, suko!"). Podeszłam do oficjalnej organizatorki, wyciągnęłam kilka karteczek z końca i razem je przejrzałyśmy - oczywiście, żadnego pytania o Macedonię i wyspy Morza Egejskiego. Prowadząca musiała się zorientować, że jest skończona, bo usiłowała wmieszać się w tłum, ale stał się cud (choć ona pewnie nazwałaby go klątwą). Podbiegła do niej dziewczynka z faworyzowanej drużyny, złapała za bluzkę i rozpłakała się z okrzykiem "CIOOOOOOCIUUUUUU, OBIECAŁAŚ, ŻE WYYYYYGRAAAAM!". Normalnie deus ex machina. Szkoda, że mamusia rozłzawionej postawiła się na poziomie siostry czy szwagierki, bo wskazała na mnie ręką i głośno powiedziała "To JEJ wina!".

Wytłumaczenie ludziom, co się w zasadzie stało, wzięła na siebie organizatorka (zastanawiam się, kto, kiedy i czy w ogóle wytłumaczy dzieciom, co się stało). Nagrody trafiły do rąk "mojej" trójki, choć sama wolałabym, żeby konkurs powtórzono, bo atmosfera była wyraźnie skwaszona i po minach ludzi widziałam, że winią mnie - mama, ciocia i córeczka w tak zwanym międzyczasie się zmyły, podobnie jak pozostałe dwie dziewczynki z rodzicielami.
Sprytna "pani od geografii" ma pewnie zszarganą opinię i prędko się od piętna oszustki nie uwolni. Jak znam życie, to rozniesie się to po całym miasteczku. Ciekawe, czy kiedykolwiek zastanowi się nad tym, czy warto było ryzykować dobre imię i zaufanie uczniów dla gadżetu za 200 zł - i to kosztem dzieci, które powinna uczyć i wychowywać.

wakacyjny konkurs dla dzieci

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 977 (1031)

#14074

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zgubiłam wczoraj książkę z biblioteki. Zgubę zauważyłam wieczorem, po przemyśleniu doszłam do wniosku, że musiałam ją zostawić w banku, gdzie z nudów czytałam w kolejce. Sprawdziłam jeszcze w empiku, że jest dostępna i tania (niecałe 20 PLN) i postanowiłam iść zaraz po otwarciu placówki pytać, czy ktoś nie odniósł, choć złudzeń nie miałam. Oczywiście, nikt nie zgłosił, że znalazł książkę z naklejką biblioteki (książka za darmo = biorę i udaję, że moja). Kupiłam drugą, poszłam do filii, z której wypożyczyłam feralny egzemplarz, podaję nówkę razem z kartą i mówię, że zgubiłam tę pozycję, chciałam oddać zamiast tamtego egzemplarza (wiem z doświadczenia, że w takich wypadkach, kiedy zgadzają się wszystkie cechy książki, nawet nie robi się żadnej adnotacji, tylko drukuje drugą naklejkę z kodem, znakuje egzemplarz i wsio).

[B]ibliotekarka spojrzała na mnie, jakbym była całkowicie przezroczysta (chyba każdy zna szklane spojrzenie w przestrzeń), wzięła kartę, zeskanowała kod, próbuje zeskanować książkę (odrobinę trudne bez naklejki z kodem)... I się zaczęło.

[B] Ale ta książka nie jest od nas. To pani prywatna.
[J] Mówiłam, że zgubiłam ten tytuł i odkupiłam.
[B] Ale to nie od nas. Zresztą, pożyczyła pani taką samą.
[J] Tak, i zgubiłam. Więc taką samą właśnie odkupiłam.
[B] Ale to nie jest książka z biblioteki.
[Ja] Proszę pani, mówię, że zgubiłam książkę od was i - odkupiłam - ten - sam - tytuł. Dlatego nie ma pieczątek i naklejek.

W tym momencie chyba do niej dotarło.
[B] JAK TO PANI ZGUBIŁA?? PRZECIEŻ TAK NIE MOŻNA!!
[J] Rzeczy mają to do siebie, że się gubią. Odkupiłam nowy egzemplarz.
[B] Jak to tak? Przecież pani podpisała zobowiązanie, że będzie przestrzegać regulaminu, przecież nie można gubić książek!
[J] A pani się wydaje, że zrobiłam to specjalnie?
[B] NO OCZYWIŚCIE! Pani miała już kiedyś kary za przetrzymanie!! [owszem, miałam - astronomiczne kwoty po 15, 30 groszy, umarzane z miejsca, bo obsługa takiego długu przy spłacie wynosi więcej niż on sam] PANI CHCIAŁA UKRAŚĆ TĘ KSIĄŻKĘ!! Dlatego przyniosła swoją i myślała, że się nie zorientuję! To nie można tak! To musi rzeczoznawca zobaczyć! Trzeba zapłacić karę!

W tym momencie przestałam wierzyć, że to się dzieje naprawdę. Właśnie zaczynałam wchodzić w fazę "w dupie to mam, wrócę, jak umrzesz", kiedy podeszła inna bibliotekarka.
[B2] Teresa, idź na przerwę. A pani czego potrzebuje?
[J] Zgubiłam ten tytuł, odkupiłam, ale ta pani twierdzi, że chciałam ukraść zgubiony egzemplarz.

W oczach Bibliotekarki nr 2 zobaczyłam tylko jedno zdanie: "Boże, ZNOWU?"

[B2] Zaraz sprawdzę, czy się wszystko zgadza. [dwie minuty później] Dobrze, cena ta sama. To ja pani ściągam tę książkę z konta i przepraszam za koleżankę.

Biblioteka na tym skorzystała, bo zamiast książki w stanie graniczącym z użytkowaniem dostała nówkę z księgarni. Wiem, że praca bibliotekarzy nie jest taka prosta, jak się każdemu wydaje, ale przynajmniej normalności - i znajomości zasad, które rządzą zatrudniającą instytucją - można chyba wymagać?

biblioteka miejska

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 915 (963)

#13792

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W zeszłym tygodniu odwiedziła nas babcia mojego chłopaka. Staruszka żywa, wesoła, rezolutna, potrafiąca wycisnąć wodę z kamienia spojrzeniem i - co ważne - prawosławna. W piątek po południu wyszliśmy z moim lubym na szybkie zakupy, zostawiając babcię przy kuchni (uwaga do panów - przy takich okazjach nigdy nie mówcie połowicom, że teraz dopiero dowiedzą się, co to znaczy gotować, mój chłopak już wie, dlaczego).

Wróciliśmy po niecałej godzinie i zastaliśmy w mieszkaniu babcię podejmującą herbatką i szarlotką (niestety, zjedli całą) patrol policji oraz związanego i zakneblowanego mężczyznę w sutannie. Kilka minut zajęło mi dojście do siebie, po czym przystąpiłam do czynności operacyjnych, czyli wyjaśniania, co się właściwie stało i dlaczego to ja mam wszystko posprzątać.

Okazało się, że nasze mieszkanie zostało wytypowane do okradzenia metodą "na księdza" - człowiek w sutannie przychodzi i udaje, że jest z wizytą duszpasterską (nowy ksiądz poznaje parafian i inne bajki). Pomijając oczywiste dziury fabularne w takiej ściemie, niestety, wiele starszych osób daje się nabrać i wpuszcza go do mieszkania (w końcu ksiądz), ten prosi o coś do picia, gospodarz wychodzi do kuchni, a ten szabruje mieszkanie. Tym razem Pan Ksiądz miał wyjątkowego pecha, ponieważ nie dość, że trafił na matkę dwóch policjantów, to jeszcze wyjątkowo krewką staruszkę, która natychmiast zorientowała się, że coś śmierdzi w całej historii. Opowieść babuni wyglądała tak:

-Otworzyłam, a ten od razu "Szczęść Boże" i pakuje się do środka, to zagradzam drzwi i pytam grzecznie, co zgubił, że tu szuka. Ten mówi, że z tutejszego kościoła, mieszkanie święcić. Mówię, że ja tu nie mieszkam i w ogóle jestem prawosławna, a ten na to, że nie szkodzi! Zgłupiałam i zaraz pomyślałam, że coś nie tak, ale patrzę, kropidło ma, sutannę ma, a nie znam się na tych rzymskich wynalazkach, pomyślałam, że zaraz wrócicie, to się wyjaśni. Wszedł, rozsiadł się i mówi, że herbaty by się napił, to poszłam do kuchni (znając babunię, naplucie do rzeczonej herbatki byłoby najlepszą dla Pana Księdza wersją wydarzeń), ale drzwi nie domknęłam, żeby go widzieć i w lustrze zobaczyłam, że zagląda do szuflady... Poczłapałam do kuchni, ale tak się ustawiłam, żeby oka z niego nie spuszczać, a ten stanął i udaje, że obraz ogląda, wróciłam, ten mówi, że mieszkanie chce poświęcić, to go przepuściłam w drzwiach i jak nie rąbnę wazonem w łeb!

Babcia znokautowała złodzieja, po czym związała go i zadzwoniła do syna, żeby kogoś wysłał na miejsce. Przybyły patrol zastał niedoszłego złodzieja owiniętego paskami i sznurami jak prezent świąteczny, a babcia postanowiła złożyć zeznania przy cieście i herbatce (na co nader ochoczo przystali). Odpowiedź na pytanie, dlaczego jest zakneblowany, zwaliła mnie z nóg - "a darł się, że mnie z dymem puści, to mu gębę zakleiłam, bo choć stara jestem, to słuch mam dobry i wrzeszczeć do mnie nie trzeba".

Nie zdążył ukraść wiele, więc pouczyli babcię, żeby na przyszłość była delikatniejsza ("to wy lepiej ich łapcie, żeby starzy ludzie nie musieli za was roboty odwalać!") przy zatrzymywaniu złodziejaszków, gościa rozwiązali, skuli, zwinęli i odjechali (złodziej chciał, żeby wezwać pogotowie, ale nikt się nie patyczkował). Ponoć obrobił już tak kilka mieszkań na osiedlu i obrabiałby dalej, gdyby nie to, że trafiła mu się akurat staruszka o żelaznej ręce.

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2059 (2191)

#12373

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzki rodzaj nieustannie mnie zadziwia.
W poniedziałek zadzwoniła do nas właścicielka jakiejś firmy, żeby zamówić horoskop biznesowy do końca roku - przeczytała w Wyborczej artykuł o astrologu przepowiadającym kryzys i ją natchnęło. I żeby było na już, a najlepiej na zeszły tydzień, bo ona prowadzi poważną firmę. Ponieważ nie lubię astrologii biznesowej, taki horoskop układa się długo i trzeba mieć zorientowanie w wielu dziedzinach ekonomii, a ja w dodatku miałam na głowie wizytę w prokuraturze (opisywałam ostatnio kochaną panią z dziekanatu) - oczywiście, zlecenie spadło na mnie. Po bardzo, bardzo długim dniu, z migreną, wściekle głodna i skonana zasiadłam przed komputerem, żeby w ciągu nocy ten cholerny horoskop ułożyć, wydrukować i następnego dnia wysłać kurierem.

Wczoraj po południu przeżyłam jeden z najdziwniejszych nalotów niezadowolonej klientki. Przyszła sama właścicielka X, położyła wydruk przede mną i spokojnym, opanowanym tonem powiedziała, że chce zwrotu pieniędzy, ponieważ, uwaga, uwaga, horoskop urąga jej godności jako Polki i patriotki, a w dodatku złamałam prawo.
W tamtym momencie można by mi powiedzieć, że zamiast włosów mam jedlinę i chyba mniej by mnie to zdziwiło.
Pytam, o co chodzi.
[K]lientka: Chyba pani nie myśli, że przyjmę cokolwiek z TAKIMI BŁĘDAMI?? To karygodne! Jak pani w ogóle śmie pokazywać klientom coś takiego?
Dreszcz przeze mnie przeszedł - byłam zmęczona i głodna, możliwe, że wpisałam coś nie tam, gdzie trzeba - ale nie byłam na tyle nieprzytomna, żeby coś kompletnie zawalić.
[K]: Niech pani patrzy i się wstydzi! - i podsuwa mi wydruk pod nos. Zaczynam go przeglądać (ponad 20 stron) i widzę, że wszystko w porządku. Zdziwiona podnoszę wzrok, a wtedy pani X wyciąga jedną z końcowych stron i pokazuje mi... zakreśloną na czerwono literówkę (zamiast "starszy" napisałam "starczy") i dwa przecinki obok siebie. Na wpół śpiąca, musiałam to przegapić w korekcie.
[Ja]: I... i dlatego chce pani zwrotu pieniędzy? Z powodu literówki?
[K:] Droga pani, to jest HAŃBA dla każdego Polaka! Mamy ustawę o czystości języka polskiego! Pani łamie prawo!

I zaczyna się kazanie w tym duchu. Nie wytrzymałam i - mało profesjonalnie - zaczęłam się śmiać. Przez łzy zapytałam, czy pani X wszystko, co pisze i mówi, poddaje takiej ocenie...
[K]: Oczywiście! To obowiązek każdego patrioty! Wie pani co? Ja już nawet tych pieniędzy nie chcę, ale niech pani nad tym pracuje, bo zwyczajny wstyd przed ludźmi! Jak tak można?

I wyszła (horoskop, o dziwo, zabierając ze sobą).

Teoretycznie powinnam wyłapać tę literówkę, ale prawo człowieka zmęczonego wzięło górę. Zastanawiam się, jak pani X może czytać jakąkolwiek prasę, skoro jedna literówka na ponad 20 stron powoduje podobne reakcje. Oczywiście, ku chwale ojczyzny... Parafrazując Krasickiego, uchowaj Boże takiego patriotyzmu.

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 555 (711)

#11925

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przez 5 lat kulturoznawstwa lubiłam dziekanat i obsługującą mnie dziekanatkę (mam fatalne doświadczenia z innych kierunków). Dziś odwiedzałam dziekanat po raz - mam nadzieję - przedostatni w mojej studenckiej karierze i pozytywne wrażenia z tego miejsca rozwiały się jak sen jaki złoty.

Dziekanat mojego wydziału jest całkowicie rozparcelowany - dwa kierunki w jednym pokoju, trzy na innym piętrze, dwa kolejne w zupełnie innym budynku, osobno dzienni, osobno zaoczni, osobno wieczorowi. Przy różnych godzinach otwarcia i bałaganie "bo ten papierek to chyba włożyłam do teczki takiego rudego z historii... to pani pójdzie tam, weźmie i wróci!" rodzi samonapędzający się chaos. Tym gorszy, że kobieta obsługująca archeologię i etnologię jest czystej krwi suką, dorabiającą sobie do emerytury i utrudnia ludziom życie z wrodzonej złośliwości. Ma swój standardowy numer, którego stosowanie zrobiło ze mnie jej zaprzysiężonego wroga. Myślałam, że więcej jej nie zobaczę, ale niestety - obroniłam się na kulturoznawstwie i trzeba załatwić formalności. Tyle gwoli wstępu.

Poszłam dziś z indeksem, opłatą za dyplom, informacjami do suplementu, protokołem (nie powinnam go dostać do ręki, ale zaawansowana wiekowo komisja chciała tylko wyjść z dusznej sali i schować się w chłodnym miejscu, więc całą bieganinę z papierami zrzuciła na świeżych magistrów) i resztą świstków do dziekanatu. Odstałam swoje w kolejce i wchodzę... a raczej stoję w progu, bo widzę znienawidzoną staruchę za biurkiem, do którego się kierowałam. Druga kobieta, widać doświadczona przez moich poprzedników, mówi słabo "Pani X wzięła dzień wolnego...", Jaśnie Suka zaś wyraźnie mnie poznaje i nie wie, czy ma się cieszyć, czy już wściekać. Na szczęście przez te lata nauczyłam się kilku sztuczek, o których jeszcze nie miała pojęcia.
Kilkanaście minut wyzwisk pod moim adresem ("I na ch*j ci te studia? Byłaś kretynką i będziesz!") pominę. Szybki ruch ręką do torby, podaję papiery i mówię, że chcę się rozliczyć. Jak na złość, miałam wszystko - podpisy, pieczątki na obiegówce, aktualne daty... Więc sięgnęła po swój ukochany trik.

Mam dwuczłonowe nazwisko, które nigdy nie mieści się na wykropkowanym polu do podpisu. Sucz wiedziała o tym i pierwsze, co zrobiła po upewnieniu się, że niestety niczego nie brakuje, to rzut oka na podpis - i przerywa mi dokumenty na pół ze słowami, że nie przyjmuje błędnie wypełnionych - tak, to właśnie jej ulubiony numer, na który notorycznie nabierał się I rok. Protesty pani z biurka obok radośnie ignoruje. Rwała właśnie trzecią kartkę, kiedy zauważyła, że nagrywam ją komórką (mówiłam, że nauczyłam się kilku sztuczek). Jej wrzask pewnie usłyszeli po drugiej stronie ulicy. Spróbowała mi wyrwać telefon, ale chyba jej zaświtało, że jak mnie dotknie, to jej oddam (kiedyś rzuciła mi plikiem papierów w twarz, zrobiłam to samo), więc tylko stała i krzyczała, że jestem bezczelną gówniarą. Przestałam nagrywać video i zadzwoniłam na policję. Przy słowach "I proszę przypomnieć patrolowi, że paragraf 276 KK przewiduje za to nawet karę pozbawienia wolności do lat 2" kobieta zbladła i się uciszyła, ale wciąż rzucała tekstami "i myślisz, że co mi zrobią, co? NIC!".

Zanim przyjechała policja, rozpętało się małe piekło (przyszedł dziekan i powiedziałam mu, żeby poczekał na przyjazd funkcjonariuszy, chyba że woli dowiedzieć się o wszystkim od prokuratury). Pojawił się patrol, wyjaśnienia, obejrzeli moje nagranie... W poniedziałek mam się stawić w prokuraturze.
Jedno wiem na pewno - odbiór dyplomu będzie moim ostatnim kontaktem z tą uczelnią.

jeden z dziekanatów U*

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 891 (1005)

#11460

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/11452 przypomniała mi zdarzenie sprzed jakiegoś czasu. Miejsce - główna aula wykładowa pewnego "pro" uniwersytetu (cudzysłów jak najbardziej na miejscu), bohaterowie - 7 niemal śpiących studentów, w tym ja (nauki pomocnicze archeologii, początek wykładu - 7.30, powtórka wykładu tego samego dnia o 16 dla wieczorowych, nic dziwnego, że wszyscy chodzili po południu), świeżo mianowana pani profesor i pan z obsługi technicznej budynku. Wykładowczyni, jak najbardziej kompetentna, kiedy trzeba było mówić o antropologii fizycznej, w zetknięciu z techniką gubiła wątek (nagłe ustawienie justowania w wordzie = wirus, należy panikować!). Wykładała z dość wysokiej katedry, na której stał laptop (własność uczelni), a z niego zwisały kable - zasilacz, rzutnik - i leżały na podłodze, tworząc urocze kłębowisko.

Pani profesor w pewnym momencie miała dość wszędobylskich "wirusów" (jeden z nich złośliwie włączył jej tryb pełnoekranowy) i postanowiła wykładać z dołu, żeby lepiej trafić ze swoim przesłaniem do naszej grupy. Podchodząc do pierwszego rzędu, zahaczyła stopą o kabel... i JEBUDU. Laptop spadł z wysokości, tak na oko, 2 metrów i upadł na twarde dechy auli. Jak można się domyślić, nie przeżył.

Od razu wezwaliśmy pana technicznego, który pokręcił głową, pozałamywał ręce, ale nawet nie krzyknął na kobietę, widząc, że ta od nerwów odchodzi i zaraz się rozpłacze. Nawet przyniósł drugiego laptopa, ustawił w pozycji "proszę tylko naciskać strzałkę w dół" i poszedł. I w ten sposób dobrnęliśmy do końca wykładu. Niestety, pani profesor musiała zejść z katedry, a kabli było dużo...
Tak, zrzuciła drugiego laptopa.

W czasie egzaminu, który z nią potem miałam, kobieta złamała dwa długopisy, rozbiła kubek i mało, a straciłaby okulary, bo złapałam je w ostatniej chwili. Egzamin trwał 20 minut. Mam nadzieję, że nigdy nie opiekowała się małymi dziećmi. :D

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 885 (981)

#11321

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W branży wróżbiarskiej jest wielki przerób osób. W pewnym momencie jedna z koleżanek szła na macierzyński. Szefowa i tak rozglądała się za kimś na pół etatu, więc poszło ogłoszenie i zaczął się okres rojenia kandydatów (zawsze przypominało mi to rojenie się pszczół). W stosownym czasie wybraliśmy część osób i zaprosiliśmy na rozmowy. W moim prywatnym rankingu ofiar własnego ego pierwsze miejsce zajęła Pani Magister. Cieszę się, że nie ja przeglądałam jej aplikację, bo nigdy bym do niej nie zadzwoniła i ominęłaby mnie rozrywka.

Dziewczyna miała zjawić się o 11.20, przyszła chyba dwie minuty przed południem. Bez żadnego przepraszam, za to z pretensjami, że musi czekać, aż skończymy rozmawiać z innym kandydatem. Szefowa zadaje standardowe pytania - doświadczenie, umiejętność radzenia sobie ze stresem, praca zmianowa itd. Odpowiadała z miną, jakby to ona oceniała, czy warto zatrudniać nas, cały czas podkreślając, że jest magistrem UJ. W dodatku pensja, której oczekiwała - za pół etatu! - przekraczała łączne zarobki moje i mojego chłopaka.

W tak zwanym międzyczasie zajrzałam do jej CV i widzę same ciasteczka - rzeczywiście, tegoroczny magister psychologii, praca w poradniach, przychodni, kursy, szkolenia, członkostwo w TABI i PTA (czyli krajowe i zagraniczne środowisko). No to postanowiłam sprawdzić, ile z listy cudów było prawdą.
Na prośbę, żeby opowiedziała w dowolnym języku obcym (w CV - biegła znajomość niemieckiego, angielskiego i hiszpańskiego) o ostatniej pozycji związanej z astrologią, którą czytała - cisza. To może o pracy w poradni studenckiej, którą się chwaliła. Też cisza.
[Ja] W umiejętnościach zawodowych podała pani astrologię, tasenografię (napuszona nazwa wróżenia z fusów) i znajomość run. Proszę zinterpretować ten horoskop (i podsuwam jej własny horoskop dzienny - na samej górze miała swoje imię, nazwisko i datę urodzenia).
Patrzy na mnie, jakbym kazała jej zamieniać ołów w złoto.
[Ja] To może tasenografia. Proszę podejść do stolika i zademonstrować.
Pani spojrzała na mnie z byka, podeszła do stołu i wzięła do ręki pałeczki wróżebne z Indii, które leżały tam wyłącznie dla ozdoby. Szefowa miała dość tej farsy.
[Szefowa] Czy ma pani JAKIEKOLWIEK kwalifikacje do tej pracy?
Kobieta poczerwieniała, nabrała powietrza w płuca i wrzasnęła:
[PM] JA JESTEM MAGISTREM PSYCHOLOGII!!! NA UJ!!
[Sz] Tak się składa, że JA TEŻ. DO WIDZENIA!

Uwierzycie, że zadzwoniła dwa dni później z pytaniem, czy dostała tę pracę, "bo nie ma informacji zwrotnej"?

Zastanawiam się, czy naprawdę myślała, że żadna z nas się nie zorientuje w fałszywym CV, czy też 'olśniewającość' bycia absolwentką uniwersytetu nas oślepi i zatrudnimy ją z pocałowaniem ręki.

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 574 (672)

#10094

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam na zakupach z matką i przyszłą teściową w galerii handlowej. W pewnym momencie stwierdziłam, że mam dość, niech kończą beze mnie, będę czekać w kawiarni. Usiadłam przy małym stoliku, zamówiłam kawę, dostałam ją, wyciągnęłam książkę i przestałam zwracać uwagę na boży świat. Kątem oka zobaczyłam tylko, że obok usiadła para z małym chłopcem, 5, może 6 lat.

Siedzę, czytam i nagle słyszę bojowy okrzyk wojownika Apaczów (AAAAAAAAAAAAAIIIIIIIII!!!), po czym mój stolik ląduje na podłodze, razem z kawą, wazonem i resztą porcelany. Sprawcą - zapłakany chłopiec, który zaczął już kopać w blat. Zdezorientowana zaczynam się rozglądać wokół siebie, kelnerka nadbiega ze ścierką, mężczyzna zaczyna krzyczeć na dziecko... Spokój zachowała jedynie kobieta. Spokojnie dopijając swoją kawę, powiedziała partnerowi:
- Widzisz, właśnie dlatego chcę, żeby mieszkał z tobą.

galeria handlowa

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 986 (1048)

#9339

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od jakiegoś czasu toczę sądową batalię o swoje z pewną instytucją reprezentującą administrację państwową. Przedmiot sprawy nie jest ważny, ważne jest to, że w pewnym momencie rozproszenie przepisów i regulacji przekroczyło granice mojej cierpliwości i zdrowego rozsądku, więc postanowiłam poradzić się ekspertów.

Znalazłam biuro radcowskie, którego pracownicy mieli doświadczenie z takimi przypadkami, jak mój. Nic dziwnego, że zaczęłam korzystać z ich usług. Ponieważ sprawa jest złożona, zostało ustalone, że na stałe zajmuje się mną jedna, konkretna osoba, zresztą, szalenie sympatyczna i kompetentna. Spotykałyśmy się raz na kilka tygodni, żeby omówić postępy i ustalić wszystkie procesowe sprawy. W ogólnych zarysach byłam bardzo zadowolona, ponieważ, poza zrozumiale wysoką ceną usług, biuro ma tylko jedną wadę. Jest dokładnie na drugim końcu miasta (ja jedne rogatki, oni drugie) i wycieczka do nich to ponad 2 godziny przedzierania się przez korki w jedną stronę.
Ostatnie spotkanie było wyznaczone na wczorajsze wczesne popołudnie. W drodze złapał mnie początek godzin szczytu i już się cieszyłam na myśl o tym, że podróż powrotna upłynie na relaksującym, przyjemnym i ogólnie rozwijającym staniu w korkach. Jakoś dotarłam na miejsce.

Wchodzę, za biurkiem siedzi młody chłopak, którego kojarzyłam jako innego pracownika i przegląda profil na facebooku, dzień dobry-dzień dobry, ja do pani S. Chłopak oderwał na moment wzrok od monitora i rzucił tylko "Telefon był".
Nie powiem - zziajaną i zmęczoną po dwugodzinnej jeździe - zatkało mnie.
[J]a: Jaki telefon?
[C]hłopak: No telefon. Żeby nie przychodzić.
[J] (przeczuwając, że za moment coś mi się bardzo nie spodoba): Nie przypominam sobie.
[C]: No przecież dzwoniłem...
Chwycił jakąś kartkę, popatrzył i kwaśno zażądał nazwiska. Podałam, jednocześnie bezczelnie zaglądając, co ma na tej kartce, skoro szuka tam moich personaliów. Okazało się, że to lista nazwisk, a przy każdym jest postawiony ptaszek. Prawie przy każdym - przy moim go nie było, za to znaczki wyżej i niżej były postawione tak krzywo, że łatwo było to przeoczyć. Pewnie to był spis osób do obdzwonienia z telefonem, którego nie dostałam. Pełna nadziei na pokojowe rozwiązanie, czekałam, co zrobi, bo w końcu jestem, przedarłam się przez całe miasto i we wtorek mam rozprawę. Jednak chłopak nie dał po sobie poznać, że coś jest nie tak.
[C]: Pani S. jest chora, proszę przyjść za dwa tygodnie.
[J]: Nie mogę, we wtorek mam rozprawę. Pani S. miała przygotować dokumenty.
[C]: Pani S. jest chora, nie mogę pani pomóc.
[J]: Ale przecież ktoś musiał przejąć jej obowiązki, skoro nie dostałam informacji, że są opóźnienia w mojej sprawie?
[C]: Bo nie mogłem się do pani dodzwonić.
[J]: A w ogóle pan próbował? Komórkę mam cały czas włączoną, żadnego sygnału, że próbował się pan połączyć, nie miałam.
[C]: Pani S. jest chora, nie pomogę pani.

I gdyby wtedy nie odwrócił się do ekranu z mordoksiążką, wyszłabym i usiłowała poradzić sobie sama. Ale ponieważ poświęciłam 2 godziny na podróż w jedną stronę i zapowiadało się, że 3 kolejne spędzę w drodze powrotnej, to postanowiłam, że nie będzie mną pomiatać ktoś, kogo obsługa klienta sprowadza się do powtarzania kilku zdań.

[J]: Tak się składa, że jechałam tu z drugiego końca miasta na umówione od kilku tygodni spotkanie, które wyznaczyła mi pana firma. Otóż JESTEM, ja swojej części umowy dotrzymałam. CZEKAM.
[C]: Nie moja wina, że pani S. jest chora!
[J]: CZEKAM! We wtorek jest rozprawa, państwo się ZOBOWIĄZALI do przygotowania dokumentów.
[C]: No kobieto, no, przecież ci ich nie wypiszę!!!
W tym momencie zza drzwi zajrzał jego szef. Dłuższe i głośne wyjaśnienia i padło polecenie - ma mnie obsłużyć na miejscu. Kłopot w tym, że jego niekompetencja była tak daleko idąca ("nie znam się na tym prawie"), że wbiłam się do gabinetu szefa, wyjaśniłam, że taki poziom usług mnie nie zadowala i wyszłam.
Wieczorem był telefon od szefa. W poniedziałek kurier ma mi dowieźć papiery. Oby zdążył.

radca prawny

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 612 (722)

#8752

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szał historii medycznych, to dorzucę swoją.
Gwoli wstępu: w mojej rodzinie są silne tradycje medyczno-farmaceutyczne, rodzice, brat i bratowa pracują w tej branży, sama też miałam się tym zajmować, w związku z czym dość dobrze - jak na przeciętną śmiertelniczkę - orientuję się w kwestiach medycznych i przeważnie jestem w stanie powiedzieć lekarzowi, że mam uzasadnione(!) podejrzenie tego a tego i proszę o leki z takimi i takimi substancjami czynnymi. To ostatnie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie toleruję wielu substancji, których lekarze lubią używać jako leków "bo to zawsze działa" - na przykład BARDZO źle znoszę kontakt z mieszankami, które zawierają makrolidy.

Któregoś razu zaniedbałam przeziębienie i poważnie rzuciło mi się na oskrzela i tchawicę - na tyle poważnie, żeby odesłać mnie na sygnale do szpitala - ledwo mogłam oddychać. Szczęśliwie zaraz za mną przyjechał do szpitala mój chłopak. W czasie wywiadu powiedziałam (a raczej wychrypiałam) lekarzowi, czego nie wolno mi brać, które substancje są dla mnie podejrzane i wolałabym ich nie przyjmować i jakie leki brałam ostatnio. Między innymi zaznaczyłam, że nie ma mowy o terapii makrolidami, bo równie dobrze mogę od razu zapakować się do czarnego worka.
Lekarz wysłuchał, pokiwał głową, powiedział, że dobrze, weźmie wszystko pod uwagę i wyszedł. Naiwnie myślałam, że na konsultację ze szpitalnym farmaceutą. Wrócił i powiedział pielęgniarce, żeby podała mi lek X. Pielęgniarka (była przy mojej litanii "tego nie, tego też nie, tego i tego też") spojrzała zdziwiona, mój chłopak obrócił się z niedowierzaniem, a ja aż usiadłam. Dialog między nami i [l]ekarzem ciągnął się dalej tak:
[Ja]: Mówiłam, że nie mogę brać...
[L]: Kto tu jest lekarzem, ja czy pani?
[J]: Nie mogę przyjmować klarytromycyny...
[L]: Nic pani nie będzie.
[J]: Ma pan w karcie wpisane, że mam ostrą alergię!
[L]: (wyraźnie zirytowany) Dobrze, to podamy spiramycynę.
Aż mną zatrzęsło. Rozumiem, że można spać na lekoznawstwie, ale żeby nie rozumieć, że opuszczę ten padół od kontaktu z dowolną substancją z danej grupy i próbować mnie leczyć dwiema takimi, to już trzeba albo nie mieć rozumu, albo skrupułów.
[J]: Mówię panu, że nie mogę brać leków makrolidowych!
[L]uby mój: Ona naprawdę jest uczulona...
[L]: Przesadza pan, pacjentom zawsze się wydaje, że wiedzą lepiej.
[P]ielęgniarka uznała, że musi się wtrącić:
[P]: Panie doktorze, może naprawdę powinniśmy podać coś innego, skoro pani mówi, że nie może brać tych leków.
[L]: Niech się siostra nie wtrąca!
[J]: Nie zgadzam się na taką terapię!
[L]: Ja tu decyduję, jak będziemy panią leczyć!
W tym momencie mój chłopak wpadł na genialny pomysł. Wyciągnął komórkę, podsunął ją lekarzowi pod nos i rzucił:
[L]: Właśnie nagrałem to, jak, mimo sprzeciwu pacjentki, usiłuje pan podać jej substancje, co do których wyraźnie poinformowała pana, że jest na nie uczulona. Powtórzy pan głośniej, żeby sąd nie miał wątpliwości?!

Twarz lekarza przeszła z czerwieni do bieli w ciągu kilku sekund. Spojrzał wściekle na mojego chłopaka i odbiegł. Pielęgniarka rzuciła "przepraszam" i też poleciała w swoją stronę. Po dwudziestu minutach wróciła z lekarką, która powiedziała tylko "wiem już o wszystkim", rzuciła cięte spojrzenie lubemu mojemu, kazała podać mi coś, co mogłam spokojnie przyjąć i dodała "wreszcie ktoś znalazł na niego sposób..."

Koniec końców, wyleczyła mnie. Nie odpuściłam i złożyłam skargę na lekarza, który usiłował mnie zabić, ale okazało się, że nie byłam pierwsza i pewnie też nie ostatnia. Zostało mi tylko życzyć temu panu, żeby kiedyś trafił na kogoś, kto mu zaaplikuje terapię równie skuteczną, jak ta, którą on chciał uskuteczniać na mnie.

Szpital - niestety - publiczny

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 731 (809)