Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

auristel

Zamieszcza historie od: 25 stycznia 2011 - 11:07
Ostatnio: 10 sierpnia 2014 - 23:59
O sobie:

A Jack of all Trades.

  • Historii na głównej: 21 z 36
  • Punktów za historie: 18294
  • Komentarzy: 348
  • Punktów za komentarze: 2088
 

#22229

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z poczekalni chirurgicznej. Nie o służbie zdrowia.

Byłem umówiony na zdjęcie szwów po wypadku. Ot, prosty zabieg, 3 minuty, ale swoje w kolejce muszę odczekać, jako iż nie jest to "zabieg planowany" (czyt: zbyt mało ważny).

Chirurg przyjmuje od 15:00. Zarejestrowałem się telefonicznie, przychodzę o godz. chyba 14:50. Siedzi kilkoro ludzików, no ok, poczekam sobie, trudno...

Kolejka idzie dość żwawo, w międzyczasie wtacza się jakaś panienka, może w moim wieku, może młodsza, nie wiem, gdyż skóra szczelnie skryta pod warstwą gipsu i tynku. Legginsy w panterkę, torebeczka że paczki fajek bym nie zmieścił, wszechobecny róż. Koniecznie chce wejść. JUŻ I TERAZ! Przecinek! BO JA MUSZĘ!

Wszyscy karpik i pytają, czy wizyta umówiona. No nie, ale ona, przecinek, musi bo tak! No nic, pewien pan w kolejce mówi, że ostatni, i dziewczyna może wejść po nim. Przecinki lecą w jego stronę. Ktoś inny sugeruje, że skoro to takie ważne, to niech idzie na izbę przyjęć, tam się nią zajmą. Nie, przecinek, bo tam była i ją odesłali. No to skoro tak mało ważne, niech czeka i koniec.

Próbuje wmówić, że była o 14:00 i zajęła sobie kolejkę, co jedna pani kwituje, że siedzi tutaj od 13:00 bo jest spoza miasta, przyjechała autobusem i pierwszy raz widzi ją na oczy.

Wykorzystała moment kiedy wychodził inny pacjent i z szybkością błyskawicy wpadła do gabinetu. Kolejkowicze po sobie ale nie zdążyli zareagować, bo chirurg (stopniem majora), wściekły, wyrzucił panienkę na korytarz każąc jej ekhm... uciekać i nie zawracać mu pośladków.

Na zdejmowaniu szwów dowiedziałem się, że panience wyskoczył syfek (kilka milimetrów) na plecach, a że na kosmetyczkę kasy dawać nie chciała, to przyleciała z tym do chirurga. Bez ubezpieczenia, bez żadnego dokumentu, po prostu zrób i już! W sumie chłopak tej laski mógł jej wycisnąć, ale jak stwierdził doktor: z takim charakterkiem nawet żołnierz nie wytrzyma.

Dobrze wiedzieć, że przynajmniej tutaj moje składki zdrowotne nie idą na pierdoły.

Poczekalnia chirurgiczna

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 602 (636)

#21334

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczelniane historie nie tyle przypomniały, co zachęciły mnie, by opisać jak potraktowano mnie przy rekrutacji na jeden z "najznamienitszych" polskich uniwersytetów. Będzie długo, gorzko i piekielnie.

W 2005 roku ukończyłem szkołę średnią. Z wyróżnieniem, nagrodą burmistrza miasta i oceną celującą z ustnej matury z języka angielskiego (starej!) oraz indeksem na AR w Szczecinie (wygrana olimpiada). Chciałem kontynuować naukę języka. Ok, taki a taki uniwerek, jest filologia, pasi. W samochód i hajda składać papiery.

Egzamin wstępny odbył się tydzień później. Przyznam szczerze, że część pisemna była śmiesznie łatwa i poradziłby sobie z nią nawet średnio ogarnięty licealista. Dla gościa uczącego się tego języka od bez mała 15 lat, była to bułka z masłem. Część ustna również nie przedstawiała problemów - ot, rozmowa na tematy dowolne z dwoma egzaminatorami. Trochę psuł wrażenie fakt, że ustny odbywał się w sali z trzema stołami, przy którym egzaminowane były inne osoby. Porozmawialiśmy sobie o pogodzie, moich ulubionych książkach i planach na przyszłość. Pierwszy znak alarmowy pojawił się, kiedy spytali czy przyjechałem z daleka. Potwierdziłem, bo miałem jakieś 130 km do pokonania. Popatrzeli na siebie, dokończyli mnie egzaminować i podziękowali. Z powrotem w samochód i do domu.

Byłem raczej dość pozytywnie nastawiony. Egzamin poszedł mi śpiewająco przecież, obok mnie ledwo dukały dwie dziewczyny, nawet kilka kontaktów udało mi się zdobyć. Tym większym szokiem był dla mnie telefon z sekretariatu: Nie dostał się pan, przykro mi, dokumenty odeślemy pocztą. Załamka, porażka, tym bardziej, że na politechnikę też się nie dostałem (nikt ze starą maturą się nie dostał, mieliśmy na starcie ok. 100 punktów mniej). Jakoś się pozbierałem, będzie drugi nabór, chrzanić tamten uniwerek, zahaczę się u mnie w mieście. Pikanterii dodaje fakt, że miałem numer do jednej z panien, która zdawała (dukała) ustny na sali razem ze mną. A jakże, dostała się! Cóż, gratulacje.

Przychodzą papierki. Jak tylko otworzyłem kopertę, to moją pierwszą myślą było, by kogoś zamordować. Dosłownie. Złapać za gardło osobę odpowiedzialną i tak długo zaciskać palce aż przestanie oddychać. Wbić nóż w klatkę piersiową i patrzeć jak się wykrwawia w agonii. Albo zepchnąć z jakiegoś wysokiego urwiska i z satysfakcją słuchać krzyku podczas spadania. Nie żartuję. Nic nie opisze mojej wściekłości. A dlaczego? A dlatego, że razem z moimi papierami przyszedł protokół komisji egzaminacyjnej.

Protokół był podzielony na dwie części - ustną i pisemną, z odpowiednimi tabelkami gdzie oceniano konkretne umiejętności - rozumienie ze słuchu, dobór słownictwa, gramatyka, rozumienie tekstu czytanego i tak dalej. No więc mój protokół miał namazane zamiast tego wielkie 2 na całej wysokości kartki. Nie oceniono mnie za moje umiejętności. Nikogo najwyraźniej one nie obchodziły. Miałem 20 lat i nie wiedziałem co z tym zrobić. W sumie na owym uniwerku i tak już postawiłem kreskę, więc papiery wylądowały w szafie i olałem sprawę. To jeszcze nie koniec.

Tydzień później dzwoni do mnie pani z sekretariatu - ta sama, która oznajmiła mi, że nie dostałem się na uczelnię - i informuje mnie, że zaszła pomyłka (naprawdę?) i wysłano do mnie protokół komisji. Jednocześnie mnie informuje, że dokument ten należy do uczelni i (werble!) mam go im odesłać jak najszybciej, koniecznie pocztą poleconą (badum, tsss!). Zamurowało mnie. Jak pozbierałem szczękę z piwnicy tłumaczę pani, że nie zamierzam niczego wysyłać, a tym bardziej na mój koszt. Protokół jest nic nie znaczącym świstkiem, nie wypełnionym jak należy i skoro tak bardzo im zależy, to mój adres mają, niech wyślą kopertę zwrotną z naklejonymi znaczkami, to się zastanowię. Otworzyłem wrota piekieł. Dante mógłby z niego czerpać do "Inferna".

Paniusia zaczęła mi grozić, że są uczelnią o ogólnopolskim zasięgu, że narobią mi syfu, że nigdzie nie dostanę się na studia, że buractwa z takich wioch jak moja nie biorą (aha!), policja będzie u mnie za 5 minut i tak dalej. Dałem się jej wygadać, na ile starczyło jej oddechu i zaczynam ją prostować:
- Proszę pani, trzymam właśnie w ręku dowód na to, że wasza, pożal się boże, uczelnia, nie dotrzymała w żadnym punkcie warunków rekrutacji. Potraktowaliście mnie jak śmiecia, tylko dlatego że nie mieszkam w dużym mieście. Ośmiesza się pani tylko tym bardziej, że trzymam w ręku indeks na uczelnię w Szczecinie, która będzie tym szczęśliwsza, że dowie się o tym jak pięknie traktujecie ludzi. I jeśli usłyszę jeszcze jedno złe słowo, to wszystkie dokumenty jakie tu posiadam, otrzyma jakaś opiniotwórcza gazeta bądź telewizja. Proszę sobie darować i dać mi święty spokój. Żegnam, i niech pani więcej nie dzwoni.

Usłyszałem tylko krótkie "do widzenia" i trzask słuchawki. Dali mi spokój. Ja w sumie pluję sobie w brodę, bo byłem młody i głupi, teraz bym tego tak nie zostawił, a dokumenty gdzieś przepadły przy porządkach. Ukończyłem uczelnię w wiosze, w której mieszkam (miasto 30 tys), dostałem się nawet na zagraniczną asystenturę, posługuję się płynnie językiem angielskim. Do tej pory jednak żywię głęboką urazę do uczelni, dla której jedynym kryterium (najwyraźniej) był stan osobowy miejscowości, z której pochodzę.

Nie chciałem robić antyreklamy, ale serdecznie gratuluję ówczesnego podejścia do rekrutacji Uniwersytetowi im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jak dla mnie, jesteście skreśleni jako uczelnia licząca się w jakikolwiek sposób, czy to chodzi o rekrutację, czy o sam poziom nauczania, który prezentujecie - co nie raz i nie dwa miałem okazję sprawdzić organoleptycznie. Nie wiem, czy coś się zmieniło od tamtego czasu i niewiele mnie to obchodzi.

UAM Poznań

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 804 (876)
zarchiwizowany

#21749

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dlaczego nie lubię dyskotek wszelkiej maści.

No cóż, ogólnie nie trawię puszczanej tam muzyki gatunku umcy-umcy, spędu bydła wszelakiego, męskiego - wyżelowanego i w o dwa rozmiary za małych koszulkach oraz damskiego - wydekoltowanego że bardziej się nie da z podejściem "bierz mnie ile i jak chcesz", a także tego, że na oko połowa "klubowiczów" jest pod wpływem czegoś więcej niż tylko alkohol i tytoń.

Nie ma jednak zmiłuj, moja luba lubi sobie potańczyć a to jedyne przybytki (poza weselami, których jakoś mało w rodzinie) gdzie też można to uczynić.

1 dzień świąt, ok, zgodziłem się na imprezę. Wiedziałem że fajnie nie będzie. No i nie było. Wstęp drogi, kolejka na 50m przed klubem, 50 minut w kolejce. W środku ścisk, co drugi koleś tylko szuka powodu żeby nabić komuś guza, sporo młodzieży mocno nieletniej.

Znieczuliłem się kilkoma piwkami i myślę sobie koło północy, że jakoś chyba to przeżyję. No ale: godzina 2:30 jakiś debil rozpylił na parkiecie gaz pieprzowy - na szczęście dość daleko od nas, ale i tak moja narzeczona zaczęła przeraźliwie kaszleć i uciekać, mnie również trochę zapiekło. Jedna dziewczyna chyba straciła przytomność - jakiś chłopak wynosił ją z klubu na rękach. Lud ruszył tłumnie do wyjścia.

Wydostaliśmy się na szczęście dość szybko z tego "przybytku" bez trwałego uszczerbku na zdrowiu. Na naprawdę długi czas mam dość wszelkich dyskotek.

dyskoteka

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 44 (96)
zarchiwizowany

#21304

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia bardziej zabawna niż piekielna, ale ocenę pozostawiam wam :)

Mieszkałem rok za granicą, w wynajętym pokoju u faceta imieniem M. Generalnie bardzo fajnie nam się układało wspólne życie - zero akcji opisywanych tutaj tak często. Zero podbierania jedzonka, zero wojny o mycie naczyń czy o rachunki. Ot, zasady jasno określone i przestrzegane przez obie strony.

M był singlem, ale wg moich koleżanek szalenie przystojnym - 29-letni Szkot, dość wysoki i nieźle zbudowany, no ok, niech im będzie, mógł się podobać. Grafik mojej pracy wisiał sobie w kuchni więc M wiedział kiedy umawiać się z dziewczynami, żeby nie wchodzić współlokatorowi w drogę.

Pewnego dnia jednak system zawiódł. Wpadam ja sobie przed północą do domku, a tu ups, mjuzik i tak dalej, słyszę na pewno głos M i jakiejś panny od niego z sypialni. Dobra, co tam, szybko się umyłem i poszedłem do kuchni zrobić sobie kolację, coby szybko się zamknąć w pokoju, założyć słuchawki i udawać że mnie nie ma.

Nie zdążyłem. Do kuchni wpadła dziewoja i podniosła straszny pisk na mój widok. Nic dziwnego. Była odziana jedynie w dość fikuśne figi, nie pozostawiające wyobraźni zbyt wielkiego pola do popisu. Szybko odwróciłem się do niej plecami i poleciłem jej, by poszła się ubrać.

W międzyczasie do kuchni wpada M, widzi mnie, pannę nadal drącą się wniebogłosy, po czym patrzy na zegarek, potem na kalendarz, mój grafik i strzela klasycznego facepalm′a. Popierdzielił piątek z sobotą.

Epilog: Panna jakoś została udobruchana, bo odwiedziła M jeszcze kilkakrotnie, nawet mi się przedstawiła. M natomiast przeprosił mnie za akcję w typowy dla niego sposób - zabrał mnie na steki z grilla a potem rundkę po pubach.

pokój do wynajęcia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 292 (386)

#20396

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wczorajsza sytuacja utwierdziła mnie jedynie w tym, że osoby starsze powinny co 3-6 miesięcy przechodzić badania pod kątem sprawności prowadzenia auta i znajomości przepisów ruchu drogowego.

Dojeżdżam do pracy rowerem.

Jadę sobie spokojnie ścieżką rowerową i na skrzyżowaniu wyprzedam toczące się ledwo-ledwo cinquecento. Jechało tak wolno, że aż się obejrzałem. Aha, staruszek, norma. Miał poważne problemy z wrzuceniem drugiego biegu.

Dziadek jednak nabrał werwy i po kilkuset metrach mnie dogania. Zbliżam się akurat do przejazdu przez drogę podporządkowaną (więc mam ewidentne pierwszeństwo). Dziadek, najwyraźniej uznając moją i mojego roweru obecność za omamy wzrokowe, niczym nie zrażony wrzuca prawy kierunek i zjeżdża wprost na mnie.

Instynkt i refleks uchronił mnie przed znalezieniem się pod kołami lub na masce auta starszego pana. On też wyhamował (20 metrów dalej) i wytacza się z samochodu, najwidoczniej wielce niepocieszony, że ktoś mu zajechał drogę. Zamiast przeprosin, że o mało nie zostałem przejechany na drodze z pierwszeństwem, zostałem obrzucony stosem inwektyw i postraszony policją.

Ups, ktoś wywołał wilka z lasu. Z wspomnianej drogi nadjeżdża patrol policji. Pan został szybko uświadomiony, że pierwszeństwo miałem ja i nie dało się mnie nie zauważyć: pełne oświetlenie, pasy odblaskowe wszyte w rękawy kurtki, godzina krótko przed 14:00.

Sedno histori: dziadek oberwał mandat za jazdę bez świateł, wymuszenie pierwszeństwa przejazdu, spowodowanie zagrożenia w ruchu drogowym i obrazę funkcjonariusza na służbie (zwyzywał ich od pie*dolonego ZOMO).

Niestety, to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie twierdzę, że wszyscy dojrzalsi za kółkiem są winni opóźnionego refleksu czy nieznajomości przepisów. Ale sytuacje takie, bądź podobne jak tu opisana zdarzają się często, a wcale nie mieszkam w dużym mieście.

Droga z pierwszeństwem(?) przejazdu.

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 496 (556)
zarchiwizowany

#20402

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pan Andrzej jest bezdomnym. Bezdomnym nie z wyboru. Szczegółów nie znam, z układanki opowiadań jego, ludzi którzy mu pomagali i ćwierkania wróbli: żona wyrzuciła go na bruk kiedy stracił pracę. Sąd orzekł o jego winie, pla pla pla, od słowa do słowa pan Andrzej wylądował na ulicy bez grosza przy duszy i jakichkolwiek praw do lokalu w którym całe życie mieszkał.

Pan Andrzej nie jest typowym bezdomnym jakich znacie z opowieści na piekielnych. Nie pije alkoholu, nigdy nie prosi o pieniądze. Nie wiedzieć czemu natomiast stał się workiem treningowym dla innych lokalnych żulików. Żulików kilkakrotnie przepędzano od pana Andrzeja, lecz wart nikt nie trzyma, więc i tak wracali. Smutne.

Pan Andrzej zaczął bać się ludzi. Do tego stopnia, że gdy po raz pierwszy zaproponowałem mu kiedyś kupno czegoś do jedzenia odruchowo zasłonił się przy pierwszym słowie a potem spytał: "A nie będzie pan bił?". Serce pęka.

Panu Andrzejowi zaczęli pomagać ludzie dobrego serca, którzy znali go z widzenia. M.in. ratowała go zawsze jakimś jedzonkiem moja narzeczona. Pracy nie mógł znaleźć. Nic w sumie dziwnego, dla mężczyzny bez zameldowania, troszkę "pachnącego" i o ciekawym wyglądzie - głównie z powodu wybitych kilku zębów i złamanego nosa: efektów bycia workiem treningowym.

Pana Andrzeja historia pozostaje bez puenty, bez zakończenia, bez jakiejkolwiek kulminacji. Pan Andrzej po prostu zniknął. Ci, którzy go znali i mu pomagali spekulują, że może uciekł w końcu gdzieś, gdzie ma lepiej.

I gdzieś, gdzie nie jest bity tylko dlatego, że żyje.

Padół łez

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 310 (342)

#20223

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym w jaki sposób skończyła się moja kariera nauczycielska.

Pracował Ci ja w gimnazjum. Równiutko roczek. Razem ze mną inna anglistka. W czerwcu pojawiły się słuchy, że będzie mało dzieci na angielski do pierwszej klasy. Oboje pytaliśmy dyrektorkę, czy nie wpłynie to na redukcję zatrudnienia. Nie nie wpłynie. Na pewno? Na pewno, ona już wszystko policzyła, sprawdziła, będą etaty dla nas obojga. Koniec czerwca, rada pedagogiczna, ciacho, kawka i hajda na wakacje.

Cud, miód, ultramaryna. Wakacje cudowne, ciepełko, plaża, ukochana przy boku prezentuje niemal codziennie swe wdzięki w bikini. Kasiorka wpływa na konto (najniższa krajowa, ale czego więcej może oczekiwać 24-latek). Zleciał lipiec, zleciał sierpień. 27 sierpnia jadę do szkoły, gdyż byłem jednym z członków komisji dla ucznia który taki egzamin zdawał z angielskiego. Chłopak podukał, podukał, ale na dopuszczający zdał.

Po egzaminie dyrektorka woła mnie do siebie. Widzę, że nie bardzo wie jak zacząć. Włosek mi się zjeżył automatycznie na karku, a to nigdy mi dobrze nie wróży. Tak, zgadliście, nie ma dla mnie etatu. Pani dyrektor na początku lipca podliczyła uczniów, oddziały i nie starczy dla mnie. Zostaje druga pani, z racji na dłuższy staż. Cudownie. Trzy dni przed nowym rokiem szkolnym zostaję się bez pracy... Potem ponad pół roku bezrobocia przeplatane chwytaniem się czego popadnie, bo zacząłem w październiku studia uzupełniające. Ale to materiał na inną historię.

I moje pytanie - czy w dwudziestym pierwszym wieku pani dyrektor, skądinąd rozgarnięta i konkretna osoba, nie mogła wykręcić mojego numeru już w lipcu, kiedy wiedziała, że nie będzie dla mnie posady? Miałbym wówczas prawie 2 miesiące na znalezienie nowej pracy. A tak z dnia na dzień prawie zostałem się na lodzie. Nawet jeśli nie chciała mi tego mówić przez telefon, mogła wezwać mnie do szkoły pod byle pretekstem (dokumentacja, papiery, cokolwiek). No ale po co. W ten sam sposób załatwiono jedną polonistkę i panią od biologii (bo informatyk/nauczyciel techniki ma fakultet z biologii).

"Jesteś młody, jakoś sobie poradzisz." - zapamiętam te słowa do końca życia.

Gimnazjum

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (791)

#19957

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od kiedy tylko poszedłem na studia dorabiałem sobie trochę kasiorki udzielaniem korepetycji z anglika. Wtedy całkiem nieźle na tym wychodziłem, magistrzy brali po 50-60 zeta za godzinkę, u mnie, studenta, połowę taniej, chętnych sporo, więc na piwko i jakąś tam imprezkę zawsze miałem pieniążki.

Problem zaczął się po licencjacie: korepetycji udzielał każdy, ceny zaczynały się od 15 zł (sic!), nie było różowo. Ale cóż, dyplom w kieszeni, rok doświadczenia zawodowego pod tablicą jest, nawet wcześniej roczny staż nauczycielski w kraju whisky i haggisem płynącym odbyłem, więc wydawało mi się, że żądać 25zł za godzinkę lekcji (60min) to nie jest dużo.

No i trafił mi się chłopaczek, pierwsza klasa liceum, jadę (rowerkiem, a jak), na drugi koniec miasta obadać sprawę, zrobić jakiś mały teścik na wiedzę. I tu się zaczyna najpiekielniejsza z piekielnych sytuacji w całej mojej karierze korepetytora.

Podjeżdżam pod dom na umówioną godzinę - no ok, blok mieszkalny, w miarę nowy. Dzwonię do domofonu - głucha cisza. Pomyliłem numery? A gdzieżby. Dzwonię jeszcze raz. Nic. No to cap, komórka i hajda do klienta. Odbiera matka mojego przyszłego ucznia i co? Oni wybrali się do sąsiedniego miasta na zakupy, będą za godzinę, najdalej półtorej, mogę poczekać, albo przyjechać wtedy. No nic, ugryzłem się w język, zależało mi wtedy na forsie (dopiero co zostałem się na lodzie bez pracy). Wróciłem do domu klnąc na czym świat stoi. Wracam po półtorej godzinie. Nikogo nie ma. Stwierdziłem, że poczekam 10 minut a potem niech sp... szukają nowego nauczyciela.

Przyjeżdżają. Funkiel nówka nie śmigana Beemka serii 5, najdroższy model z pięćsetkonną V10. No ok, kasę mają, myślę sobie, przynajmniej nie będzie problemów z opłatami za naukę. Paniusia nawet mnie nie przeprosiła, że musiałem czekać, stwierdziła tylko, że dobrze, że już jestem (!) bo akurat za godzinę gdzieś tam jakiś serial leci. Wchodzimy do mieszkania - wystrój pasujący do posiadanego samochodu - wszędzie drewno, granit, skóra. No pałac w bloku.

Rozmowa o poziomie i oczekiwaniach syna sprowadzała się do rozmowy z matką, bo syn (16 lat) nie otworzył ust ani razu, czy to pytałem o nauczycieli (znam prawie wszystkich od tego przedmiotu w mieście) czy o materiały, czy o książki. Ot, mamusia wszystko załatwia za niego. Zeszyty przedstawiały stan opłakany, pismo nieczytelne, notatki sporadyczne. Będzie ciężko... No ale lecimy dalej. Dojazdy. Mam daleko, tak? Brak środka transportu poza rowerem a zima za pasem. Czy mogłaby syna do mnie przywozić? Nie, bo on musi być w swoim domu, tutaj lepsza dla niego atmosfera, tu się lepiej czuje (i pewnie mamuśka na kark mi będzie dyszeć). Fajnie, w sumie ponad 6km w obie strony a zima za pasem... Cóż... Mówię, że mam mały test dla syna, żeby sprawdzić jego umiejętności. Synek oczy jak pięciozłotówki, matkę jakbym żgnął rozgrzanym pogrzebaczem. Nie nie nie, żadnego testu dla syneczka, to go zestresuje (!). Pytam w takim razie w jaki sposób mam sprawdzić jego poziom wiedzy. Mamusia, że nie muszę, wystarczy, że zrobię za niego zadania domowe i napiszę mu gotowce na testy jak będzie trzeba. Kolejny szok dla mnie, bo wszystko czego nauczyłem się o nauczaniu i wychowaniu przez te lata metodyki, pedagogiki itp. waliło się na moich oczach w gruzy. No ale kurde, potrzebuję FORSY!!! Cholera!

Przechodzimy do mojego wynagrodzenia. Ja mówię, że moja stawka to 25zł/h. Mamuśka tym razem już wrzask, że drogo, że taki gówniarz (wtedy 24 lata!) jak ja sobie żąda fortun i że chciała dać 7,50, ale zgodzi się na 10, bo jestem inteligentny. Nic jej nie odpowiedziałem. Zebrałem moje rzeczy i wyszedłem stamtąd, by nie powiedzieć zbyt wiele. Obdzwoniłem też znajomych udzielających korków i powiedziałem, żeby broń boże się nie podejmowali nauki u tego a tego ucznia, mieszkającego tu i tu.

Dzwoniła potem do mnie, odgrażała się, że jeśli nie zajmę się jej synem, to narobi mi syfu w urzędzie skarbowym i takie tam brednie chorej mamuśki. Dodam, że mamusia jest nikim zupełnie, jej mążulek kupę forsy za granicą zarabia. Olałem ją zupełnie, znalazłem troje innych uczniów, do rany przyłóż (pozdro, Kasia!) a synuś owej paniusi nie zdał nawet podstawowej matury z polskiego, o języku obcym nawet nie wspominając. I tak gamoń pracować nie musi, nie?

Korepetycje domowe

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 742 (784)

#19925

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o piekielności pewnych dwóch pań policjantek z mojego miasta. Są ogólnie znane z tego, że to dwie najwredniejsze, najbardziej uparte i odporne na argumenty istoty pracujące w Policji.

Historia właściwa: siedzimy z lubą na dworcu w oczekiwaniu na jej autobus - godzinka świeżo po osiemnastej, nie za zimno, resztki słoneczka jeszcze wystają zza horyzontu, sielanka.

Obok siada chłopak, dwadzieścia kilka lat obładowany siatami jak koń juczny, aż mu się te zakupy wysypują z toreb. M.in. wypadła puszka piwa. Podnosi ją z chodnika i stawia na ławeczce obok siebie i wraca do porządkowania tych toreb.

Abrakadabra, i jak z powietrza zjawiają się owe panie policjantki w swoim radiowozie. Normalnie żółwie ninja, z kanałów chyba wylazły, bo nigdzie ich nie było widać wcześniej. Proszą gościa od zakupów żeby podszedł i informują, że będzie mandat. A za co? A tak, za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym.

Gościu strzela autentyczne o_O, przecież żadnego piwa nie pił, stoi zamknięte na ławce, bo wypadło z torby. Da się nawet przebadać alkomatem. One dalej swoje, pla pla pla, może pan nie przyjąć mandatu, wtedy sprawa w sądzie grodzkim. Afera zaczyna przypominać jakiś idiotyczny skecz z ukrytej kamery, gdyby nie to, że osobiście znam te dwie wiedźmy.

Ludzie na przystanku zaczynają się wściekać, jedna babcia w końcu wstaje, idzie do organów władzy (tia...) i w krzyk:
- Zostawicie tego chłopaka tu i teraz, nic nie zrobił, wszyscy widzieliśmy. Jak będzie sprawa w sądzie grodzkim, to sama przyjdę jako świadek, co tu wyrabiacie. A jak chcecie mandaty wstawiać, to patrzcie, tam jest sklep (20 m od dworca) i żule od rana do wieczora piją (pili nawet kiedy toczyła się cała ta chora akcja), czemu tam nie podjedziecie? Bo się boicie, taka prawda. I poproszę nazwiska i numery legitymacji służbowych, komendant pewnie chętnie sobie poczyta skargę!

Jedna coś tam mruczała, że w takim razie tylko pouczenie będzie, ale nawet nie dokończyła, bo pani za kierownicą szybko zamknęła szyby i ulotniła się radiowozem, byle dalej od dworca. Pewnie z powrotem do kanałów, by wychynąć stamtąd kiedy tylko jakiś przestępca przekroczy jezdnię w miejscu do tego nie wyznaczonym, w godzinach szczytu ruchu ulicznego o 3 nad ranem.

dworzec PKS

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 704 (720)
zarchiwizowany

#20224

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O policji specjalnej troski - straży (tfu!) miejskiej.

Zastanawiam się po co w ogóle istnieje ta instytucja. Wspólnie z kolegą z pracy doszliśmy do wniosku, że chyba po to, by rekruci, którzy nie przeszli psychotestów/sprawnościówki/egzaminów mieli jakąś tam namiastkę władzy i do nabijania kasiorki. Zaznaczam, nie wiem jak jest gdzie indziej, ale w moim mieście straż miejska (zasłużenie!) cieszy się złą sławą.

Sytuacja nr 1
Niedaleko mojego osiedla powstało osiedle domków jednorodzinnych. Choć "powstało" to za duże słowo: jakaś spółka na początku lat 90-tych wybudowała fundamenty a racji braku chętnych inwestycję porzucono, nawet tychże fundamentów (i piwnic) nie zasypując. Siłą rzeczy wymarzony plac zabaw dla dzieciaków w wieku 5-15 lat. Zaraz obok tego osiedla mieszkał strażnik miejski. Typ znienawidzony zarówno przez sąsiadów jak i przez nas, gdyż niejednokrotnie wzywał policę bądź swoich kolegów by wstawili nam mandaty, bo siedzimy na którymś tam budynku i gramy w karty albo bawimy w chowanego. Policja przestała reagować na zgłoszenia dość szybko. Straż miejska biega za to zdecydowanie za wolno. Facet za to zaczął nas szczuć psem. I z psem sobie poradziliśmy - torebką pieprzu (nie zadzieraj z dzieciakami!). Budowa stoi nieruszona do dzisiaj. Nie wiem co temu gościowi przeszkadzało, tym bardziej, że budowa oddalona jakieś 100-150 metrów, więc na pewno nie był to hałas.

Sytuacja nr 2 (opowiedziana przez kolegę z pracy)
Czasami na miasto wysyłane są mieszane patrole policjant + strażnik miejski. Ten drugi ma się uczyć od pierwszego, nie odwrotnie. No i jedzie sobie taki radiowóz przez miasto, nagle z piskiem opon się zatrzymuje i wyskakuje strażnik. Policjant zdezorientowany, co się dzieje. Strażnik: "Bo oni tam na ławce w parku papierosy palą!" (jeszcze przed wprowadzeniem zakazu). Policjant poczerwieniał jak burak, zaciągnął go do auta po drodze wymyślając mu od najgorszych: "Ty masz człowiekiem być, sku**ysynu, a nie obywateli ścigać! Oni się mają bezpiecznie czuć w mieście a nie ciebie bać, idioto skończony! Jakby się awanturowali, to tak! A nie że sobie siedzą i papierosa zapalą, debilu!" Ludzie patrzą na ten cyrk i tylko kręcą głowami.

Sytuacja nr 3
Festyn miejski, szumnie zwany jarmarkiem pewnego króla. Dawno już moim zdaniem zszedł na psy, niektóre wiejskie odpusty mają więcej klasy i atrakcji. Gdzieś dwa, trzy lata temu doszło do całkiem niezłej jatki: pobiło się około 10 kolesi, demolując przy okazji najbliższe otoczenie. Oczywiście straż miejska, ochraniająca imprezę, ulotniła się jak kamfora. Jak zwykle spadło na policję, żeby chłopaków porozdzielać, pozabierać i wyjaśnić sprawę. Żaden ze strażników nie został ukarany za niedopełnienie obowiązków służbowych.

Na koniec dodam, że policja w moim mieście cieszy się całkiem sporym uznaniem. Nigdy nie zdarzyło mi się oberwać mandatem za przejście w niedozwolonym miejscu (bez stwarzania zagrożenia dla ruchu) czy inne tego typu pierdoły. No, nie licząc dwóch paniusi, o których pisałem wcześniej. Natomiast jeśli pojawi się możliwość rozwiązania straży miejskiej, podpiszę się pod tym obiema rękami.

Straż miejska

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (174)