Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

auristel

Zamieszcza historie od: 25 stycznia 2011 - 11:07
Ostatnio: 10 sierpnia 2014 - 23:59
O sobie:

A Jack of all Trades.

  • Historii na głównej: 21 z 36
  • Punktów za historie: 18294
  • Komentarzy: 348
  • Punktów za komentarze: 2088
 

#19642

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie z marketów przypomniały mi moją. Piekielną była kierowniczka Katowickiego Carrefoura.

Ot, przyszedłem sobie na zakupy - najbliżej hotelu, ceny znośne itp. Bułeczka, soczek, jakieś mięsko, ok, do kasy. Kasy otwarte trzy, ludzików sześcioro, czyli po dwoje do kasy (nie piszcie w komentach, że umiecie liczyć :P). Stoję sobie, a kasjerka, może dwudziestoletnia, się wierci - chyba natura wzywa. Napatoczyła się akurat kierowniczka (rycząca czterdziecha), więc zwraca się do niej:
Kasjerka: Mogę zejść na minutę z kasy? Muszę koniecznie do toalety...
Kierowniczka: Nigdzie nie pójdziesz szczać(!), nierobie jeden! Masz jeszcze dwie godziny do końca zmiany i będziesz siedzieć, klienci czekają.
I taka dyskusja, kasjerka widać, że zaraz jej pocieknie, kierowniczka nie i chu...steczka. Ludzie patrzą się jak na kosmitkę, padają komentarze, że przecież ruchu zero, nikogo minuta nie zbawi, przejdą do pozostałych dwóch kas... Kierowniczka nadal że nie bo nie i koniec!
Wkracza jakiś chłopak: Ja mam zmianę za pół godziny, siądę za nią a Ty idź do toalety.
Kierowniczka: Widzisz, aż kolegę wplątałaś? Możesz iść... Znaj chamskie serce (!).

Ludziom, w tym mi już, zaczyna żyłka chodzić. Zostawiam swoje zakupy na taśmie, pozostałe dwie osoby za mną również i wychodzimy. Kierowniczka z ryjem do nas:
HALO! A gdzie to wychodzi (mówiłem już, że wprost uwielbiam te formy bezosobowe?), za zakupy niech zapłaci!
Zdążyłem tylko rzucić, że więcej tu nie wrócę i wyjaśnić, gdzie ma sobie te zakupy wsadzić, ale wkroczył elegancki starszy pan w kapeluszu, który stał w kolejce za mną (na oko doganiający siedemdziesiątkę):

Proszę pani, powiem to tylko raz, więc niech sobie to pani wbije do głowy: To jak potraktowała pani tę biedną dziewczynę woła o pomstę do Nieba, nikt by się nie zestarzał w kolejce, jakby minutę jej nie było. Pani natomiast życzę szybkiej utraty pracy. Najlepiej z hukiem, gdyż teraz idę do domu pisać na panią skargę jak traktuje pani podwładnych i odstrasza swoim zachowaniem klientów. Żegnam ozięble.

Kierowniczka się zapowietrzyła i nie była w stanie wydukać słowa, zresztą nie czekałem aż się ocknie i opuściłem sklep. Mam nadzieję, że już tam nie pracuje.

Katowice mały Carrefour

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 793 (813)

#18846

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zaplanowaliśmy z moją drugą połówką przyjęcie - parapetówkę. Menu ustalone, najważniejsze rzeczy są, trzeba jeszcze tylko zrobić ostatnie zakupy. Padło na Muszkieterów.

Jeśli ktoś z was robi częściej zakupy w Intermarche, to pewnie wiecie, co to są tzw. "gazetki". Raz na tydzień-dwa wychodzi gazetka z produktami o obniżonych/promocyjnych cenach. I ofkors zwala się wtedy do tego marketu stanowczo za dużo ludzi, zwabionych cenami obniżonymi o 2-5%. Wychowanych bądź nie.

Otóż niestety miałem nieprzyjemność robić zakupy akurat tego dnia, kiedy pojawiły się produkty "gazetkowe". Wchodzimy z lubą do sklepu i pierwsza moja myśl to ewakuacja w trybie przyspieszonym - ludziów jak mrówków. No ale nie ma zmiłuj, czasu nie mamy, najbliższy market 2km dalej. Jazda z tym wapnem: zaczynamy te nieszczęsne zakupy.

Na przystawkę piekarnia. Kolejka na 10 osób, jakaś paniusia wybiera ciasto. Może to, ekspedientka nakłada, waży, drukuje nalepkę... Jednak nie, tamto lepsze. Ekspedientka zdejmuje, kasuje, nakłada drugie, waży... Albo nie, to trzecie jest z kawą i od nowa zabawa. Po zważeniu trzeciego ciasta: nie, to za drogo... Zważy mi pani 20 dkg wafelków... LITOŚCI. Już mam nerwa bo przede mną jeszcze 3 wymuskane paniusie mają wątpliwości czy dane ciasto będzie odpowiednie dla ich podniebienia. W końcu ja odbieram zamówiony tort, dziękuję, spadam stąd byle dalej.

Krótka przekąska: dział ogólny. Albo ludzi ogólnie niewychowanych. Dwa razy dwie różne paniusie wjeżdżają mi wózkiem w kostki. Wytłumaczenie: "Bo pan tak stoisz tutaj, zamiast patrzeć, czy wózek nie jedzie!". Nie no, przepraszam najmocniej, rzeczywiście, przychodzę do sklepu bawić się w zbijaka z wózkiem w roli piłki zamiast robić zakupy. Ofukują mnie i odjeżdżają dalej bawić się w tę grę z innymi klientami. Moje nerwy w postronkach.

Danie główne: dział mięsny. Kolejka jak w PRL-u, choć aż 4 panie ekspedientki uwijają się jak w ukropie by wszystkich obsłużyć. Wszyscy grzecznie stoją. No, prawie wszyscy. Paniusia w wieku lat ok. 40-50 (ciężko było orzec z racji na grubą warstwę tynku i tapety pokrywającą jej zblazowane oblicze) próbuje na siłę wepchnąć się w kolejkę, to tu, to tam. W końcu pada na mnie. Zdecydowanie łapię ją za ramię i wyprowadzam z kolejki, grzecznie tłumacząc, by i ona sobie stanęła. Na końcu. Krzyk i obraza majestatu! Przecież ona ma 38 lat (!) i nie będzie stała w kolejce, ona jest stara i trzeba ją przepuścić. W sukurs przyszedł pewien starszy dżentelmen stojący przede mną:
- Młoda damo, ja mam 82, jestem kombatantem i stoję w kolejce jak inni, więc i Ty możesz.
Paniusi zrobiło się przykro? A skądże! Dziadu, taki i owaki, gówno mnie obchodzi ile masz lat, mnie się należy! Z pomocą przyszedł jej ochroniarz, pokazując gdzie są drzwi.

Kolejki nieco ubywa, zaczynam mieć nadzieję, że nikogo nie zabiję w tym sklepie. Ale nie... Jakiś pan, widocznie bojąc się o miejsce w kolejce zaczyna na mnie napierać od tyłu. Co przejdę pół kroczka do przodu, znowu czuję jego oddech na mojej szyi i brzuch na plecach. Daję lekko krok do tyłu, by dać mu do zrozumienia, że na mnie włazi, bez skutku. Nie wytrzymuję:
- Byłby pan łaskaw na mnie nie wchodzić, kolejka od tego nie przyspieszy, za to mój puls jak najbardziej. Odpowiedź?
- Oj, przepraszam pana, nie zauważyłem, że pan tu stoi...
Zaczynam widzieć na czerwono, z racji zalewającej mnie krwi:
- Panie! Ja mam 190 cm wzrostu, a pan mi sięgasz do ramienia, z choinki się pan urwałeś?
Chyba pojął swój błąd, trzymał się ćwierć kroku dalej.

Deser: Kasa. Zmierzam tam z mordem w oczach. Paniusia próbująca wepchnąć się przede mnie z koszykiem odpuszcza sobie po napotkaniu mojego wzroku, sugerującego jasno i dobitnie, że jestem na skraju rozpoczęcia serii brutalnych morderstw. Kasjerka również napotyka moje spojrzenie i odpowiada innym:
- Panie, zabierz mnie pan stąd!
Z całego serca jej współczuję.

W końcu wychodzimy. Nigdy z taką radością nie witałem słońca i świeżego powietrza na zewnątrz. Czule całuję w czółko moją lubą, która przepracowała 3 miesiące w wakacje w tamtejszej piekarni...

Intermarche

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (840)
zarchiwizowany

#15710

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o tym jak nie pozyskać klienta i zrazić go do swojej firmy na najbliższe ćwierćwiecze.

Siedzę sobie w domu, a właściwie leżę i drzemię, odsypiając nockę spędzoną nad magisterką. Nagle z objęć Morfeusza wyrywa mnie dzwonek telefonu. Numer nieznany. Halo? Jakaś [p]ani o niezbyt przyjemnym głosie zaczyna rozmowę:

[p]: Dzień dobry, czy pan XY? (nie cierpię tego!)
[j]a: Dzień dobry, może warto by się przedstawić samemu zanim się kogoś spyta o jego nazwisko?
[p]: (dwa tony chłodniej) YX, towarzystwo ubezpieczeniowe XYZ, chciałabym panu przedstawić cudowną ofertę ubezpieczenia na życie - i typowa nawijka o tym że jutro mnie przejedzie samochód, sąsiad wysadzi blok, zeżrą mnie piranie, a to co zostanie rozdepcze Godzilla, etc. i to tonem takim, że nie kupiłbym tego ubezpieczenia nawet gdyby piranie zaczynały mi już obgryzać nogi.
[j]: Dziękuję, nie jestem w najmniejszym stopniu zainteresowany.
[p]: Ale dlaczego, musi się pan ze mną zgodzić, że to wspaniała oferta!
[j]: Może i tak, ale ja jestem już ubezpieczony. Na lepszych warunkach.

Paniusia się nie przejęła zbyt mocno i znowu przedstawia mi zalety produktu, najwyraźniej nie zarejestrowawszy w swoim móżdżku tego, że właśnie ją spławiam. Mam już dość tej rozmowy, bo poduszka przyzywa mnie coraz natarczywiej. Przerywam jej.

[j]: Nie wiem czy pani nie dosłyszała? Nie. Jestem. Zainteresowany. Marnuje pani tylko mój czas. I najwyraźniej nie rozumie pani, kiedy mówi się do pani po polsku.
[p]: Ja rozumiem po polsku! (z oburzeniem)
[j]: W takim razie polecam lekturę ustawy o ochronie danych osobowych z 1997 roku. Znajdzie tam pani zapis, że jakikolwiek podmiot przechowujący dane osoby trzeciej ma obowiązek ich usunięcia na żądanie tej osoby. Proszę więc usunąć moje dane z waszej bazy, bo nigdy ich wam nie udostępniałem. I proszę więcej nie dzwonić.
[p]: To spie*dalaj! - i trzask słuchawką.

Na szczęście duża firma. Sprawdzam na necie: wygląda na to, że nagrywają rozmowy. Jej numer nie zastrzeżony. Zastrzegłem swój i za 10 minut dzwonię w drugą stronę.

[p]: YX, towarzystwo XYZ, w czym mogę pomóc?
[j]: tu XY, mam nadzieję, że zdaje sobie pani sprawę, że pani firma nagrywa rozmowy? Jeszcze dzisiaj pani bezpośredni przełożony dostanie e-mail jak miło traktuje pani potencjalnych klientów firmy. Pewnie odsłucha sobie naszą rozmowę. Jestem pewien, że bardzo mu się spodoba ton którym pani ze mną rozmawiała a także kardynalne błędy w technice sprzedaży. Nie wspominając o "pożegnaniu" jakim mnie pani uraczyła. Żegnam ozięble - rozłączyłem się.

Żadnego maila nie wysłałem. Nie życzę nikomu utraty pracy, nawet takiej jak ona. Owa pani jednak pogotuje się parę dni we własnym sosie i może będzie miła dla innych.

duże towarzystwo ubezpieczeniowe

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 194 (218)

#15255

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie długo.

Kilka lat temu siedziałem sobie za granicą. Konkretnie w Szkocji. Pracowałem sobie w klubie jako barman i bramkarz zarazem. Praca fajna, klub troszkę lepszy niż typowa dyska umcy umcy a i idiotów nieco mniej niż standardowo. Lepsza płaca, lepsze napiwki, lepsze szefostwo. Wszystko cudownie. Nie licząc Polaków.

Oczywiście szefu wiedział, że jestem z Polski itp. Nikomu to specjalnie nie przeszkadzało, chociaż warto nadmienić, że koledzy i koleżanki z pracy zrobili za pierwszym razem wielkie oczy, że Polak odezwał się do nich w ich własnym języku. Trochę się zdziwiłem ich reakcji, lecz szybko się zorientowałem skąd to zdziwienie. Znali tylko jeden gatunek Polaka na wyspach. A gatunek ten nie znał angielskiego ani umiaru w piciu alkoholu na imprezie. Ja też już po kilku dniach nie przyznawałem się klientom że jestem z Polski a "quirky accent" mam z Nowej Zelandii czy innych antypodów. Na wypadek gdyby okazali się Polakami.

Nagminne były sytuacje, że prosili mnie o zniżkę: "no bo wiesz, co swojemu nie zjedziesz z ceny?", drinki na kredyt: "ja tu jestem codziennie, jutro oddam" (jutro był poniedziałek a w poniedziałki zamknięte ;) ) ale pewien koleś ze swoją lalą przebili wszystkich.

Stałem tego dnia na bramce. Nagle wpada do mnie szefu i błaga żebym poszedł z nim, bo jakiś nawalony polaczek się drze i ni chusteczki nie rozumie po angielsku. No to idę z nim. Gostek na oko z 5-6 promili, laleczka może z jeden mniej, do tego oboje wyglądali jakby zamiast na zwykłym łóżku sypiali na opalającym. No to pytam w czym rzecz. [K]oleś się drze:
[K]: bo mi ch*je kurtkę ukradli! I pokazuje na szatniarkę.
[J]a: spokojnie, tu nikt nikomu nic nie kradnie. Daj numerek i dostaniesz kurtkę z powrotem.
[K]: Jaki ku*wa numerek! Po*ebało cię? Zgubiłem ku*wa! Dawaj kurtkę!
[J]: Stary, jak zgubiłeś numerek, to poczekaj do końca imprezy, wszyscy wyjdą i poszukamy twojej kurtki, na bank się znajdzie.
Włącza się też [L]alunia:
[L]: Chyba cię po*ebało, ja nie będę z misiaczkiem czekać do końca! Ty tu jesteś jak dupa od srania żeby nam usługiwać! Dawaj kurtki!
Koleś w międzyczasie zaczyna już się ze mną i szefem szarpać.

Ja już miałem serdecznie dosyć ubliżania mi, patrzę tylko na szefa i mówię:
"They′re wasted and don′t understand a thing. Let′s take them outside." (czyli są nawaleni, nie rozumieją i zabieramy ich na zewnątrz - pijanych i tak nie obsługujemy a jak się awanturują to przed wejściem zawsze w klubach stoi patrol policji i takich zgarnia).

Koleś jak usłyszał że mówię po angielsku do szefa zaczął bluzgać, że jestem ch*jem, zdrajcą (!) itp, bo swojemu nie pomogę. Lalka odgrażała się, że nie wiem kim ona jest itp. Szefu złapał kolesia, ja "pomogłem" wyjść laluni. Oczywiście po drodze też się jeszcze nasłuchałem.

Po tym zdarzeniu pogadałem z szefem i wymienił mi identyfikator na którym moje imię było od tej pory napisane po angielsku.

Epilog: parkę z imprezy spotkałem parę dni potem w ASDA (taki market) rozkładającą na półkach towar. Koleś na mój widok uciekł a dziewczyna zrobiła się czerwona pod warstwą tapety i czeka co będzie. Ja z uśmiechem (bez szyderstwa) mówię: "No, to przynajmniej już wiem kim jesteś. Awantura w sobotę była niepotrzebna. Zapraszam po odbiór kurtek w godzinach otwarcia klubu."

Kurtek nigdy nie odebrali.

City Nightclub

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 683 (737)

#14147

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym, że z rodziną a nawet niektórymi znajomymi najlepiej wychodzi się na zdjęciu.

Znam się na kompach. Nawet trochę więcej niż znam, ale na moim osiedlu wystarczy umieć wgrać Windowsa i sterowniki, żeby uchodzić za "pro, elo hakiera". Oczywiście sporo osób zarówno z mojej rodziny jak i znajomych myślało, że skoro "po znajomości" to równie dobrze za darmo. Na początku nie powiem, jeśli ktoś raz o coś poprosił i faktycznie była robota na 5 minut nie brałem kasy. Przyzwoici ludzie i tak jeszcze jakieś tam drobne na piwo dali. Potem się jednak zaczęło.

Najpierw ciocia: praktycznie co trzy, cztery dni coś się "psuło" w komputerze. Potem praktycznie trzy razy pod rząd musiałem jej instalować system. Za trzecim razem dowiedziałem się dlaczego: nie podobało jej się to, że folder WINDOWS zajmuje tyle miejsca i conieco z niego usuwała. W końcu oświadczyłem, że mój czas też jest cenny (pracowałem wówczas jako nauczyciel w szkole) i nie mogę przylatywać co 2 dni do jakiejś pierdoły. Ofkors foch i nerw, bo ja MUSZĘ. Nie przejąłem się tym i moje "obowiązki" przejął brat. Dodam, że też już ma dosyć całej sprawy i wkrótce ciotuńcia będzie skazana na serwis.

Znajomi: Przestałem już dawno choćby odbierać telefony od ludzi, których znam na osiedlu tylko z widzenia a którzy czują przez to, że muszę im pomóc, bo "znam się na kompach". W taki oto sposób jeden z "kolegów" chciał, żeby postawić mu od nowa system, wgrać sterowniki, wyczyścić resztę partycji itp. W zapłatę "przyjdziesz sobie, posiedzimy, pogadamy". Wku... Zdenerwowałem się nie na żarty i w zamian zaproponowałem (co pokrywało się z fachem "kolegi") żeby w takim razie położył mi tapetę, kasetony i nową wykładzinę w pokoju, a ja sobie z nim posiedzę i pogadam. Oczywiście "kolegę" straciłem.

Koleżanka: za robotę, która zajęłaby mi lekko 6-8 godzin (złożenie paru zestawów, postawienie na nich systemów, jeszcze jakieś drobiazgi) chciała się odwdzięczyć... postawieniem browara w miejscowym pubie. O! Słodkie niewolnictwo! A ja głupi chciałem od niej 200zł...

Dodam, że do dzisiaj zostało mi kilkoro stałych klientów wśród rodziny i znajomych, a którzy na szczęście wiedzą, że cudzy czas też kosztuje i nie pytają się czy, tylko ile zapłacić. A reszta niech sobie wzywa serwis i buli 4x tyle co ja bym zażądał.

Chodzący serwis informatyczny

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 615 (725)
zarchiwizowany

#14459

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielna kierowniczka.

Bezpośrednio po maturze dorabiałem sobie w wakacje pracą w supermarkecie. Praca i pieniądze psie. Dosłownie. No i do tego kiurwowniczka.

Baba całe dnie siedziała i gapiła się w monitoring w pomieszczeniu dla załogi popijając kawkę, podczas gdy reszta pracowników dawała z siebie wszystko i jeszcze więcej. Szybko się okazało, że nie obserwuje klientów, czy aby nie kradną, tylko nas - czy się nie opierniczamy. Kilka przykładów piekielności:

Zostałem zrugany i zwymyślany od nierobów i wałkoni, dlatego że po 4 godzinach pracy ośmieliłem się wyjść do toalety na (dosłownie!) 30 sekund. Wiadomo: pęcherz nie sługa. Tekst: my ci nie płacimy za korzystanie z kibla, tylko za pracowanie. No ekstra, a kiedy na "ty" przeszliśmy?

Byłem często jedynym facetem w sklepie, więc wiadomo: ciężary i paleciak (ręczny) należały do moich obowiązków. Kierowniczka potrafiła 3 albo 4 razy w ciągu zmiany wołać mnie od innych obowiązków, żeby zamienić jej miejscami palety, "bo tak".

Ciągnąc na palecie jakieś 800-1000 kg cukru (nie liczyłem) siłą rzeczy paleciak nabiera potężnej bezwładności. Dla bezpieczeństwa nie rozpędzałem się więc - nie chciałem mieć na sumieniu żadnego dzieciaka czy babinki, którzy często gęsto wypadali mi z poprzecznej alejki wprost pod załadowany paleciak. Oczywiście kiurwowniczce nie spodobała się prędkość i dostałem o-pe-ery.

Próbowała (na szczęście nieudolnie) zaniżyć mi ilość godzin w jakich byłem w pracy. Monitoring i pismo wysłane wyżej ostudziły jej zapędy.

Zahaczyła kiedyś o paletę z piwem i stłukła kilkanaście butelek. Nie chciała tego wpisać na straty (musiałaby podać powód, że ona stłukła) tylko żebyśmy się wszyscy(!) złożyli za stłuczone browary i zapłacili. Nikt się pod tym nie podpisał. Oczywiście zostaliśmy zwyzywani i zarzucono nam brak ducha zespołowego (ha!).

Odszedłem stamtąd po miesiącu, po otrzymaniu śmiesznej kwoty jako wynagrodzenia.

Będąc już na drugim roku studiów z samych korepetycji wyciągałem więcej niż w tamtym markecie. No i kiedyś zdarzyło mi się zawędrować do owego marketu po parę piwek. Oczywiście przyuważyła mnie kiurwowniczka. W te pędy do mnie podlatuje, uśmiecha się i szczebiocze jak skowronek:

"Witaj! Fajnie że nas odwiedziłeś! Dawno cię nie widziałam! A może byś przyszedł do nas do pracy znowu? Tak smutno bez ciebie..." i dalej nawija makaron na uszy. I wtedy nie wytrzymałem i stałem się najpiekielniejszym z piekielnych:

"Chyba cię kobieto popie*doliło mocno, jeśli myślisz, że kiedykolwiek przyjdę tu znowu pracować albo że zrobi to ktoś z mojej rodziny czy znajomych. Teraz to hej, halo, cześć i tak dalej, a przypomnij sobie, kto zawsze najgorzej je*ał i pewnie nadal je*ie pracowników! Ja się w ogóle dziwię, że ktokolwiek chce tu pod tobą pracować! I za taką kasę? W łeb się puknij, idiotko!" W miarę jak się rozkręcałem uśmiech znikał jej z twarzy i wstępowała w nią typowa wściekłość.

"Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na 'ty', gówniarzu" wypaliła (miałem wtedy 22 lata, ona może ze 3-4 więcej)

"Przypomnij sobie, kto pierwszy wyskoczył do mnie na 'ty', a gówniarza to sobie szukaj we własnym synu, jeśli masz i uważaj na niewyparzony język, bo nie masz już nade mną władzy!"

Babka zaczęła się pienić i woła ochronę, żeby mnie wyprowadziła. Ochroniarz wciąż ten sam, pan Waldek, widzi mnie i mówi do niej:

"Pan nic nie ukradł, nie wszczyna awantur ani nie zachowuje się podejrzanie, nie mogę go wyrzucić ze sklepu. Poza tym to by było naruszenie nietykalności osobistej" puścił do mnie oko.

"Ale ja Ci każę!!!" wydarła się teraz do niego.

"Uważaj na język, smarkulo (pan Waldek mógłby być ojcem kiurwowniczki), bo patelni z tobą po podwórku nie ciągałem. A kazać to mi może tylko szef albo ksiądz z ambony. Młody dobrze ci powiedział, a ja ślepy nie jestem i widzę co się dzieje. Obyś tu długo nie popracowała. Wszystkim będzie lepiej!"

Baba cała w burwach i wujach poleciała pienić się na zaplecze. Ja dokończyłem spokojnie zakupy, pogadałem jeszcze chwilę z panem Waldkiem i udałem się do domu w poczuciu, że tak dobrego dnia dawno nie miałem, współczując tylko pracownikom, bo tego dnia pewnie im piekło urządziła.

PS: Kiurwowniczka już tam jakiś czas nie pracuje. Podobno nowa jest o trzy nieba lepsza.

kiurwowniczka

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 306 (340)

#13689

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnej pani "stomatolog".

Od dziecka nie bałem się dentysty. Wręcz przeciwnie, mieliśmy nawet w podstawówce przychodnię i cieszyłem się jak głupek, że idę do pani na kontrolę czy na coś, bo zawsze dawała odważnym dzieciakom lizaki z witaminami, różne kolorowe komiksy o utrzymaniu jamy ustnej itp. a i lekcja się upiekła :)

Problem mój z dentystą zaczął się kiedy poszedłem do technikum (po skończeniu ośmiu klas podstawówki). Nie mogłem już chodzić do mojej pani stomatolog, trzeba się było rejestrować w miejskiej poliklinice (przy szpitalu). Pani tam pracująca niewiele różniła się od rzeźnika bądź kowala z wczesnego średniowiecza. Jestem dość odporny na ból i dzielnie znosiłem wszystkie borowania, mimo, że maszyna stara, wiertło wibrowało jak cholera i strasznie się grzało (wiadomo - ból). O znieczuleniu można było w ogóle zapomnieć. Trudno się mówi, mus to mus, dentysta taki a nie inny i chodzić trzeba.

Miarka przebrała się, kiedy pewnego niepięknego dnia pani "stomatolog" wiercąc małą dziurkę pod plombę przebiła się (TAK! PRZEBIŁA SIĘ!) przez zębinę wprost do zdrowego, żywego nerwu. Bólu opisywać nie będę, do dzisiaj mam ciarki na samo wspomnienie. Ja wrzask, krzyk, mało nie zemdlałem (chociaż teraz wiem, że groził mi szok), litr adrenaliny poszedł w żyły, a pani WIERCI dalej, dobre 5-6 sekund, opieprzając mnie mimochodem "Nie drze się!". W końcu gdy zobaczyła krew, łaskawie przerwała. Bez pośpiechu wbiła strzykawkę z końską dawką znieczulenia, co i tak nie bardzo pomogło. Ząb bolał cały dzień i noc, mdlałem i zasypiałem na przemian.

Po tej przygodzie zatruła mi tego zęba, który obumarł na dwóch ściankach, wypełniła go kanałowo AMALGAMATEM! I tak zamiast pięknego zdrowego zęba przy szerszym uśmiechu straszyłem metalowym czymś, co miało przypominać plombę. Amalgamat oczywiście, jak to metal, dzięki zmianom temperatury rozsadził z czasem ząb i wypadł sobie. Teraz świeci już dziura. Zbieram kasiorkę na implant. A pani stomatolog dalej prowadzi swoją praktykę, nadal na starej maszynie i współczuję pacjentom, którzy muszą u niej się "leczyć".

Ja od tamtej pory mam uraz do wszelkiej maści dentystów (wizyta to dla mnie koszmar z piekła rodem) i przewinąłem się już przez czterech, którym spieprzałem z fotela po dwóch, trzech wizytach (stres zbyt silny) i nie chcieli mnie dalej leczyć. Mam teraz nową panią doktor, nie uciekłem jej na razie z fotela, choć niewiele brakowało. A jaki piekielny ja byłem dla niej, napiszę innym razem.

"lekarz" "stomatolog"

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 452 (514)
zarchiwizowany

#14050

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Parę osób chciało jeszcze historyjki z piekielnym sąsiadem. No to proszę, będą dwie na raz (krótkie).

Jak jeszcze byłem szczawikiem kopaliśmy piłkę gdzie się dało. A to przed blokiem, a to za blokiem a to obok bloku. Najlepsze "boisko" było przed blokiem. Nikomu to nie przeszkadzało, że kopiemy piłkę. Nikomu oprócz piekielnego sąsiada. Darł się non stop, że wybijemy mu szybę w oknie (mieszka na drugim piętrze a trawnik-boisko oddalony od bloku dobre 15 metrów), że depczemy trawę (litości!), że się drzemy itp. Kiedyś wezwał policję, która wlepiła mu mandat za bezpodstawne wezwanie - bo nie zakłócaliśmy porządku, nie tłukliśmy szyb ani nic w tym rodzaju - a że były lata 90-te to nikt nie popadał w paranoję, że dzieciaki trochę hałasują i kopią piłkę. Dodam, że przez jakieś 10 lat kopania w piłkę pod blokiem wybita została jedna szyba, na dodatek przez innego sąsiada, który po pijaku wykopał nam piłkę we własne okno.

Druga historia: Sąsiad, pragnący większej jeszcze władzy, samorzutnie mianował się "gospodarzem domu" jak tylko się wprowadził. Wymienił zamki od korytarza piwnicznego, założył kłódki na szafki licznikowe i bezpiecznikowe na klatce, załańcuchował wyjście na dach. Oczywiście dumny napis olejną, że klucz u gospodarza (sic!) pod nr takim a takim. Lokatorzy dla świętego spokoju dali sobie spokój, bo nikt nie chciał się z baranem użerać. Aż w końcu ekipa ze spółdzielni mieszkaniowej wymieniająca stare bezpieczniki na nowe (przełącznikowe) nie mogła dostać się do skrzynki. Facet dostał ostre zjeby od zarządu spółdzielni oraz wspólnoty lokatorskiej, że nie ma czegoś takiego jak "gospodarz domu", bo komuna upadła, musiał publicznie przeprosić lokatorów a na dodatek spółdzielnia zagroziła wypowiedzeniem umowy o wynajem lokalu za jeszcze jeden wybryk. No i tak skończyła się kariera "gospodarza", który piekielnością i chamstwem mógłby konkurować z Prokopem ze słynnego serialu.

Jak przypomnę sobie więcej, to dodam.

Pozdrawiam.

Blok mieszkalny

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 233 (267)

#13376

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie z samochodami przypomniały mi moją, z moim piekielnym sąsiadem. Byłem wtedy jeszcze w posiadaniu pięknej, służbowej Laguny.

Do rzeczy: przed moim blokiem jest parking, docelowo na jakieś 10 miejsc. Sporo sąsiadów ma garaże, więc nawet jak przyjadą do miejscowych dziewczyn ich chłopcy albo coś, to i tak starcza miejsca dla wszystkich albo nawet na ulicy (można śmiało stawiać, nie ma zakazów i nie blokuje się drogi). Oczywiście, jak to w bloku, niektórzy mają swoje ulubione miejsca parkingowe, ale problemu nie ma, jak stanie ktoś inny, bo przyjechał wcześniej. Nie ma problemu dla nikogo, oprócz piekielnego sąsiada.

Słowo o nim: koleś jest emerytowanym SOKistą, a i pseudo-władza jaką posiadał uderzyła mu nieco do głowy.

Teraz właściwa akcja: Przyjeżdżam z pracy autem (wszyscy w bloku już dawno wiedzieli do kogo należy grafitowa Laguna na nietutejszych blachach), parkuję na wolnym miejscu - gdzie zwykle parkuje pan Piekielny. Idę do domu, obiad, kolacja, spać.

Rano wstaję i idę do auta, celem udania się do pracy i zarobienia na chlebek. A tu zonk: moje auto stoi zastawione na parkingu poprzez prostopadle ustawiony samochód piekielnego, tuż za samym bagażnikiem, więc nijak ruszyć, choćby o 15 centymetrów. Z przodu krawężnik na jakieś 30-40 cm i płot - nie ma opcji. Wkurzony lekko walę ręką w tylny słupek auta sąsiada - włączam alarm. Parę osób wychyla się z okna, ale widzą co jest i ze zrozumieniem się wycofują. Sąsiada ni widu ni słychu. W końcu z niezłym nerwem idę do niego do domu.

Otwiera mi jego żona - wystraszona, wiedziała w jakiej sprawie. Pytam czy jest mąż. Słyszę z kuchni [P]iekielnego:
-Powiedz temu ch*owi, że zejdę jak zjem śniadanie.
wkurzyłem się nie na żarty:
-Ch*ja to pan masz chyba w spodniach, chociaż szczerze wątpię, bo żoną się pan zasłaniasz! - Krzyknąłem w głąb domu.
Facet wyskakuje z kuchni z mordem w oczach, ale zwątpił, bo chyba się nie spodziewał, że sąsiad z dołu tak wyrósł przez te 26 lat.
-Czego?
-Proszę przestawić auto, blokuje mi pan wyjazd, a ja się spieszę do pracy. - Odpowiedziałem siląc się na spokój.
-Przestawię jak zechcę! Było na moim miejscu nie parkować! -
Nerw już w zenicie, więc nie wytrzymałem:
-Panie, ja pana nie pytam kiedy pan zechce! Albo pan przestawi auto, albo sam je przestawię. A rachunek za lakier na bagażniku dostanie pan! I g**** mnie za przeproszeniem obchodzi, które miejsce sobie pan upatrzył. Na ulicy jeszcze mnóstwo miejsca było, to specjalnie pan zastawił mi auto. I jeszcze jedno, jak dalej pan będzie taki chojrak, to zdjęcia auta i pańskiego świetnego parkowania będą dowodem dla policji!
-Ty nie wiesz kim ja jestem, ja cię zniszczę. - No i oczywiście tona burew i wujów... Facet zaczął kipieć, jednak żona go ubłagała i przestawił z wielką łaską auto. Stwierdził jednak, że co tam, porysuje swoim rupciem przy okazji lakier na moim samochodzie. Pech chciał, że nie zauważył, że z tyłu mam hak do holowania i jedynie oderwał sobie rejestrację (i chyba połamał lakierowany zderzak). Instant karma.

A ja od tamtej pory nie parkowałem pod swoim blokiem.

Jak chcecie, to kiedyś wrzucę inne historie z piekielnym sąsiadem. Trochę tego jest.

Blok mieszkalny

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 884 (942)
zarchiwizowany

#13697

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pisałem o piekielnej pani stomatolog, teraz ja napiszę jakie piekło przechodziła ze mną dzisiaj moja nowa pani doktor.

Kto czytał wcześniejszy zapis ten wie, że panicznie boję się dentysty: dzięki pewnemu wydarzeniu sprzed 11 lat potrafię dosłownie uciec z fotela czy poczekalni a czynności dentystyczne przyprawiają mnie o palpitację serca. I nie przesadzam ani trochę. Nawet pisząc o tym skacze mi tętno.

Do rzeczy: zarejestrowała mnie moja luba, naszukała się biedna dentysty któremu jeszcze nie uciekłem i chciałby takiego jak ja "obsługiwać". Jakoś noc przed wizytą przespałem. Rano w autobus i do przychodni. Mi zaczyna puls i ciśnienie skakać, czuję, że zaraz stąd ucieknę albo spłynę na podłogę. No nic, wchodzę, puls 180, pole widzenia zawężone do 10 stopni. Pani doktor miła, uprzejma itp mówi, że nie ma pośpiechu, proszę się uspokoić i tak dalej.

Jakoś dotarłem do fotela (chyba narzeczona mi pomagała). Siadam, pani ogląda zęby. To, to, tamto do zrobienia, takie typowe dyktowanie dla asystentki. Sięga po wiertło...

No koniec, ja panika, urywany oddech, no płaczę normalnie, narzeczona razem z dentystką mnie uspokajają, pani asystentka patrzy ze zrozumieniem. Opowiadam jej sytuację skąd u mnie ten strach. Pani doktor robi oczy, popatrzyła się na moją lubą, ta potwierdza. Ok, uśmiecha się do mnie: jedziemy.

Dała znieczulenie (nie musiała do takiej operacji - NFZ tego nie zapłaci), powierciła, powierciła, cały czas się upewniając, że nic mnie nie boli, założyła plombę i po krzyku. Kazała się zapisać od razu na 4-5 następnych terminów, to zrobi wszystko raz dwa i będę miał spokój. Przepraszałem ją jak głupi za ten cały cyrk (no qrwa, facet 26 lat!) obiecałem, że następnym razem będzie lepiej. I będzie, bo kurde takiej miłej i empatycznej dentystki w życiu nie miałem i mieć nie będę. Uśmiechnęła się tylko i mówi: "Niech się pan nie przejmuje, są gorsi." A na dodatek, co nawet moja luba zauważyła, a ja dopiero przy wyjściu: "Pani doktor jest bardzo ładna".

Jak skończy z moimi zębami to normalnie jej w tych zębach kosz kwiatów zaniosę, za użeranie się ze mną. A i narzeczonej będę musiał jakoś dzisiaj wynagrodzić ten wstyd co się przeze mnie najadła.

PS: Pozdrowienia dla wszystkich, którzy tak jak ja boją się dentysty i dla cudownej pani stomatolog! Jeśli pani to czyta, to DZIĘKUJĘ :)

Przychodnia PULS, pani doktor M. S.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (229)