Profil użytkownika

jotem02 ♂
Zamieszcza historie od: | 22 stycznia 2018 - 18:33 |
Ostatnio: | 11 marca 2025 - 17:47 |
O sobie: |
Nauczyciel od 1979. Uprawnienia do matematyki, fizyki i angielskiego. Dwukrotnie, przez kilka lat, dyrektor szkoły polskiej poza granicami Polski (Budapeszt, Benghazi). Ukończony pierdyliard szkoleń i kursów. Prywatnie żonaty, dwóch synów, czwórka wnuków dzięki którym mam bieżący podgląd na publiczny system edukacji. Od wielu lat nauczyciel w szkołach STO. |
- Historii na głównej: 62 z 69
- Punktów za historie: 8766
- Komentarzy: 385
- Punktów za komentarze: 2025
Zmarła mama mojej żony. Nie niespodzianka, bo 91 lat i ciężki udar. Oczywiście pierdyliard spraw do załatwienia, choć ona jest jedyną spadkobierczynią.
Ale niektóre kwestie podnoszą ciśnienie krwi do niebezpiecznego poziomu. Pierwszą sprawą w takiej sytuacji jest notarialny akt poświadczenia dziedziczenia. W tym przypadku no problemu, bo moja żona, jako jedyna córka dziedziczy wszystko (mieszkanie, konto bankowe, etc).
No właśnie, konto. Wizyta w banku. Żona prezentuje notarialne poświadczenie dziedziczenia i pojawia się problem. Niezbędny jest akt zgonu. Nieważne, że dane tegoż aktu są w dokumencie notarialnym, czyli godnym zaufania. Nieważne, że znając numer aktu zgonu można go sobie ściągnąć z sieci. Ma być papier i już. Pani z banku jak opoka, ale niewinna, bo takie są przepisy.
Państwo z dykty i kartonu i wieczne udowadnianie, że nie jest się wielbłądem.
Ale niektóre kwestie podnoszą ciśnienie krwi do niebezpiecznego poziomu. Pierwszą sprawą w takiej sytuacji jest notarialny akt poświadczenia dziedziczenia. W tym przypadku no problemu, bo moja żona, jako jedyna córka dziedziczy wszystko (mieszkanie, konto bankowe, etc).
No właśnie, konto. Wizyta w banku. Żona prezentuje notarialne poświadczenie dziedziczenia i pojawia się problem. Niezbędny jest akt zgonu. Nieważne, że dane tegoż aktu są w dokumencie notarialnym, czyli godnym zaufania. Nieważne, że znając numer aktu zgonu można go sobie ściągnąć z sieci. Ma być papier i już. Pani z banku jak opoka, ale niewinna, bo takie są przepisy.
Państwo z dykty i kartonu i wieczne udowadnianie, że nie jest się wielbłądem.
spadek
Ocena:
138
(182)
Może będą literówki, bo jeszcze mi się ręce trzęsą. Mam dom 200 m2. Mieszkają w nim dwie rodziny - 6 osób. Na dachu fotowoltaika, czyli jestem prosumentem. Z mediów tylko i wyłącznie prąd (ogrzewanie też).Umowę na taryfę zmienną (dzienna i nocna) mam podpisaną z PGE. Tyle tytułem wstępu.
Rozliczam się w cyklu sześciomiesięcznym. Do tej pory półroczne faktury opiewały na około 5000 zł. Dziś dostałem fakturę za pierwsze półrocze 2023. Dostałem i nogi się pode mną ugięły. Słownie dwanaście i pół tysiąca!!!
Zgłębiam temat. No, wiosna była zimna, więc zużycie o około 30% wyższe niż poprzednio. Ale rachunek 2,5 raza wyższy? Jeszcze raz rzut oka na fakturę. O! Od końca stycznia już nie mam prądu dziennego po circa 46 groszy za kWh i nocnego po 27 groszy, a jest tylko jedna stawka: 70 groszy za kWh. No, ewidentny burak.
Dzwonię do centrum obsługi. Wita mnie komunikat, że Tarcza, bla, bla pozwala zaoszczędzić nawet trzy kafle rocznie. No, brawo! Słuchawka długo mi śpiewa słodką pieśń swojego ludu, ale w końcu odzywa się bardzo uprzejmy konsultant. Wyświetla sobie fakturę, ja tłumaczę, że ewidentna pomyłka.
I teraz kaboom! Pan jak krowie na rowie wyjaśnia mi, że jak się kończy limit z tarczy, to się płaci więcej. Ale ja mam podpisaną umowę na dwie różne stawki... Nie szkodzi, po przekroczeniu limitu już jest tylko jedna stawka. A i VAT skoczył z 5% do 23%. Ale nikt mi umowy nie zmieniał... Bo i nie musiał, tak po prostu jest. No i tyle wyszło z konwersacji. Tarczy starczyło mi na trzy tygodnie stycznia, umowę mogę sobie w kiblu powiesić, a jak się prąd zużyło, to trzeba za to zapłacić. Oj, trzeba będzie pomyśleć o oszczędnościach.
A tak na marginesie, to dom należy do nas - pary nauczycieli na emeryturze. Państwo z dykty i kartonu robi nas, jak może i jeszcze się głośno i często chwali, jak bardzo nam pomaga. To może niech już lepiej nam nie pomagają, bo zdechniemy wszyscy!
Rozliczam się w cyklu sześciomiesięcznym. Do tej pory półroczne faktury opiewały na około 5000 zł. Dziś dostałem fakturę za pierwsze półrocze 2023. Dostałem i nogi się pode mną ugięły. Słownie dwanaście i pół tysiąca!!!
Zgłębiam temat. No, wiosna była zimna, więc zużycie o około 30% wyższe niż poprzednio. Ale rachunek 2,5 raza wyższy? Jeszcze raz rzut oka na fakturę. O! Od końca stycznia już nie mam prądu dziennego po circa 46 groszy za kWh i nocnego po 27 groszy, a jest tylko jedna stawka: 70 groszy za kWh. No, ewidentny burak.
Dzwonię do centrum obsługi. Wita mnie komunikat, że Tarcza, bla, bla pozwala zaoszczędzić nawet trzy kafle rocznie. No, brawo! Słuchawka długo mi śpiewa słodką pieśń swojego ludu, ale w końcu odzywa się bardzo uprzejmy konsultant. Wyświetla sobie fakturę, ja tłumaczę, że ewidentna pomyłka.
I teraz kaboom! Pan jak krowie na rowie wyjaśnia mi, że jak się kończy limit z tarczy, to się płaci więcej. Ale ja mam podpisaną umowę na dwie różne stawki... Nie szkodzi, po przekroczeniu limitu już jest tylko jedna stawka. A i VAT skoczył z 5% do 23%. Ale nikt mi umowy nie zmieniał... Bo i nie musiał, tak po prostu jest. No i tyle wyszło z konwersacji. Tarczy starczyło mi na trzy tygodnie stycznia, umowę mogę sobie w kiblu powiesić, a jak się prąd zużyło, to trzeba za to zapłacić. Oj, trzeba będzie pomyśleć o oszczędnościach.
A tak na marginesie, to dom należy do nas - pary nauczycieli na emeryturze. Państwo z dykty i kartonu robi nas, jak może i jeszcze się głośno i często chwali, jak bardzo nam pomaga. To może niech już lepiej nam nie pomagają, bo zdechniemy wszyscy!
Ocena:
217
(233)
Korkodawca po raz kolejny.
Oczywiście oprócz korkodawania uczę w szkole i tu zaobserwowałem pewien problem. A mianowicie problemem tym jest pogłębiająca się niezdolność do czytania ze zrozumieniem. To nie tak, że tego nie było wcześniej, ale cierpieli na to głownie posiadacze opinii lub orzeczeń o licznych dys (może poza dyskopatią).
Teraz jest to zgroza, zmora i Grunwald skrzyżowany z Sajgonem. Jeśli treść przekracza cztery linijki, to pacjent czytając czwartą już nie pamięta, co było w pierwszej i drugiej. Stąd nagminne obliczanie obwodu zamiast pola i na odwrót, mylenie wierzchołków bryły z krawędziami, mylenie ostrosłupa z graniastosłupem (i na odwrót). Wiem, co mówię, bo w mojej szkole było osiem egzaminów próbnych, a ja je wszystkie sprawdzałem. Oprócz tego często pojawia się odpowiedź na niezadane pytanie, bo pacjent nie skojarzył jakie to pytanie w rzeczywistości było.
Nie jestem takim EUgeniuszem żeby sformułować odpowiedź na pytanie dlaczego tak się dzieje, ale widzę, że komunikacja pomiędzy młodymi odbywa się na maksymalnie skróconym (co do treści) poziomie. Epistolografia nie istnieje, komunikacja jest skrócona do minimum, rozumienie treści komunikatu leży. Ja sam generując polecenie dla uczniów muszę je skracać i upraszczać, bo inaczej nie zostanie zrozumiane.
I taki autentyk na zakończenie: "Chyba cię Q... kocham" - odpowiedź: " Pier... isz. Ale ja chyba też" O tempora! O mores!
Oczywiście oprócz korkodawania uczę w szkole i tu zaobserwowałem pewien problem. A mianowicie problemem tym jest pogłębiająca się niezdolność do czytania ze zrozumieniem. To nie tak, że tego nie było wcześniej, ale cierpieli na to głownie posiadacze opinii lub orzeczeń o licznych dys (może poza dyskopatią).
Teraz jest to zgroza, zmora i Grunwald skrzyżowany z Sajgonem. Jeśli treść przekracza cztery linijki, to pacjent czytając czwartą już nie pamięta, co było w pierwszej i drugiej. Stąd nagminne obliczanie obwodu zamiast pola i na odwrót, mylenie wierzchołków bryły z krawędziami, mylenie ostrosłupa z graniastosłupem (i na odwrót). Wiem, co mówię, bo w mojej szkole było osiem egzaminów próbnych, a ja je wszystkie sprawdzałem. Oprócz tego często pojawia się odpowiedź na niezadane pytanie, bo pacjent nie skojarzył jakie to pytanie w rzeczywistości było.
Nie jestem takim EUgeniuszem żeby sformułować odpowiedź na pytanie dlaczego tak się dzieje, ale widzę, że komunikacja pomiędzy młodymi odbywa się na maksymalnie skróconym (co do treści) poziomie. Epistolografia nie istnieje, komunikacja jest skrócona do minimum, rozumienie treści komunikatu leży. Ja sam generując polecenie dla uczniów muszę je skracać i upraszczać, bo inaczej nie zostanie zrozumiane.
I taki autentyk na zakończenie: "Chyba cię Q... kocham" - odpowiedź: " Pier... isz. Ale ja chyba też" O tempora! O mores!
czytanie zrozumienie
Ocena:
136
(166)
To znowu ja - nauczyciel matematyki i korkodawca.
Przygotowuję kilka osób do egzaminu E8 i matury podstawowej z matematyki. Z E8 nie ma specjalnego problemu. Arkusze już są odchudzone do maksymalnych granic, zadania otwarte sztampowe i do wyuczenia. Moja zeszłoroczna klasa (nie jakieś orły) miała średnią 86% bo sztampę można na tak zwaną małpę wytrenować. Ale matura...
Krótki przegląd arkuszy z czasów pandemii i tuż po, to horror. To są kuffa zadania na poziomie KRETYNA!!! Jedno wykryłem nawet z egzaminu E8 (pewnie takich jest więcej). Pozostałe, to proste zastosowanie wzorów z zestawu obecnego u każdego abiturienta, a obliczenia wykonuje się przy pomocy zaakceptowanego kalkulatora (na E8 niedopuszczalny). Zero myślenia, zero modelowania matematycznego, zero kombinowania.
Moi uczniowie, którzy chcą zdawać rozszerzenie, ale podstawową muszą, sami twierdzą, że to jest żenada i że może lepiej, żeby tej podstawowej nie było (tak jak przez kilka lat dawno temu). I ten próg - 30%. Ja bym nie poleciał z pilotem, który prawidłowo ląduje raz na trzy razy, czy poddał się operacji u chirurga, któremu pacjent przeżywa w 30% przypadków. Ale około 20-25% nadal oblewa.
Czemu? Powody są dwa.
Przygotowywałem do poprawki, powiedzmy, Zosię. Oblała, bo miała 26%. Poprawiła na ponad 70%. Oprócz potężnej i niezdiagnozowanej dyskalkulii (kalkulator!), nikt jej do matury nie przygotował. Dla niej zaskoczeniem była książeczka z zestawem wzorów, a co za tym idzie nie miała pojęcia gdzie i czego szukać. To ewidentna wina nauczyciela, ale przy deficycie matematyków pracuje się kim się da. Notabene, pan Henryk Kowalczyk (mój kolega z roku na matematyce) stwierdził, że jak mężczyzna zarabia o 30% więcej od kobiety, to kobieta zarabia o 30% mniej od niego. Trochę mi wstyd za Wydział Matematyki, który pan wicepremier ukończył.
A teraz drugi powód. Wczoraj mój uczeń (I LO) pomnożył trzy przez jeden i wyszło mu cztery, a potem podzielił trzy przez piętnaście i wyszło mu pięć. Z tego, co wiem, Maciuś po powrocie ze szkoły odpala kompa i do późnego wieczora sobie gra. A takich uczniów mam więcej. Nie mam nic przeciwko grom, sam lubię sobie w coś zaciąć od czasu do czasu, ale jakieś proporcje powinny być zachowane.
Pan minister (tfu) Czarnek zawiadomił, że minima programowe zostaną odchudzone. Czyli od anoreksji przechodzimy do utrupiania pacjenta. Polecenie maturalne "pokoloruj drwala" coraz bliżej...
Przygotowuję kilka osób do egzaminu E8 i matury podstawowej z matematyki. Z E8 nie ma specjalnego problemu. Arkusze już są odchudzone do maksymalnych granic, zadania otwarte sztampowe i do wyuczenia. Moja zeszłoroczna klasa (nie jakieś orły) miała średnią 86% bo sztampę można na tak zwaną małpę wytrenować. Ale matura...
Krótki przegląd arkuszy z czasów pandemii i tuż po, to horror. To są kuffa zadania na poziomie KRETYNA!!! Jedno wykryłem nawet z egzaminu E8 (pewnie takich jest więcej). Pozostałe, to proste zastosowanie wzorów z zestawu obecnego u każdego abiturienta, a obliczenia wykonuje się przy pomocy zaakceptowanego kalkulatora (na E8 niedopuszczalny). Zero myślenia, zero modelowania matematycznego, zero kombinowania.
Moi uczniowie, którzy chcą zdawać rozszerzenie, ale podstawową muszą, sami twierdzą, że to jest żenada i że może lepiej, żeby tej podstawowej nie było (tak jak przez kilka lat dawno temu). I ten próg - 30%. Ja bym nie poleciał z pilotem, który prawidłowo ląduje raz na trzy razy, czy poddał się operacji u chirurga, któremu pacjent przeżywa w 30% przypadków. Ale około 20-25% nadal oblewa.
Czemu? Powody są dwa.
Przygotowywałem do poprawki, powiedzmy, Zosię. Oblała, bo miała 26%. Poprawiła na ponad 70%. Oprócz potężnej i niezdiagnozowanej dyskalkulii (kalkulator!), nikt jej do matury nie przygotował. Dla niej zaskoczeniem była książeczka z zestawem wzorów, a co za tym idzie nie miała pojęcia gdzie i czego szukać. To ewidentna wina nauczyciela, ale przy deficycie matematyków pracuje się kim się da. Notabene, pan Henryk Kowalczyk (mój kolega z roku na matematyce) stwierdził, że jak mężczyzna zarabia o 30% więcej od kobiety, to kobieta zarabia o 30% mniej od niego. Trochę mi wstyd za Wydział Matematyki, który pan wicepremier ukończył.
A teraz drugi powód. Wczoraj mój uczeń (I LO) pomnożył trzy przez jeden i wyszło mu cztery, a potem podzielił trzy przez piętnaście i wyszło mu pięć. Z tego, co wiem, Maciuś po powrocie ze szkoły odpala kompa i do późnego wieczora sobie gra. A takich uczniów mam więcej. Nie mam nic przeciwko grom, sam lubię sobie w coś zaciąć od czasu do czasu, ale jakieś proporcje powinny być zachowane.
Pan minister (tfu) Czarnek zawiadomił, że minima programowe zostaną odchudzone. Czyli od anoreksji przechodzimy do utrupiania pacjenta. Polecenie maturalne "pokoloruj drwala" coraz bliżej...
matematyka egzamin
Ocena:
199
(227)
W moim bogatym życiorysie mam również przygodę z pracą jako pilot/rezydent grupy w Grecji. Wiele lat temu to było i były jeszcze granice, a nie Schengen. No tak, podróż do Grecji (Peloponez) to było ponad 50 godzin, a ja przez cały czas na alarmie, bo miałem mapę, a kierowca drogi nie znał. Na granicach otwierałem fundusz łapówkowy, czyli zgrzewki Żywca (o dziwo działało), żeby było bez trudności.
Mieszkaliśmy w namiotach niedaleko Koryntu, ale przyszła pora na wycieczkę do Aten. I tu się zrobiło piekielnie. Wchodzimy na Akropol, ja oczywiście głośno nadaję, co to jest (a obryty byłem solidnie) i tu nagle podchodzi do mnie gostek i pyta, czy mam licencję przewodnika po tym miejscu. Ja oczywiście wyprężyłem się i zademonstrowałem badge ze zdjęciem i nazwą biura turystycznego. I ku swojemu zdziwieniu dowiedziałem się, że na Akropolu przemów może dokonywać tylko licencjonowany przewodnik, a łamiącemu ten przepis grozi grzywna w wysokości pierdyliarda drachm (tak się naonczas nazywała grecka waluta) oraz konsultacja stomatologiczna na koszt własny.
Czując grubaśny przekręt zapytałem, czy można opowiadać rodzinie, o tym co się widzi. Gostek nieco zbaraniał, ale przytaknął. Oświadczyłem mu wówczas, że te siedemnaście osób to moja bliska i dalsza rodzina. "Bo wiesz, w Polsce nasze rodziny są baaaardzo duże". I to by było na tyle. Facetowi szczęka z łoskotem opadła na marmury i dał nam święty spokój.
Mieszkaliśmy w namiotach niedaleko Koryntu, ale przyszła pora na wycieczkę do Aten. I tu się zrobiło piekielnie. Wchodzimy na Akropol, ja oczywiście głośno nadaję, co to jest (a obryty byłem solidnie) i tu nagle podchodzi do mnie gostek i pyta, czy mam licencję przewodnika po tym miejscu. Ja oczywiście wyprężyłem się i zademonstrowałem badge ze zdjęciem i nazwą biura turystycznego. I ku swojemu zdziwieniu dowiedziałem się, że na Akropolu przemów może dokonywać tylko licencjonowany przewodnik, a łamiącemu ten przepis grozi grzywna w wysokości pierdyliarda drachm (tak się naonczas nazywała grecka waluta) oraz konsultacja stomatologiczna na koszt własny.
Czując grubaśny przekręt zapytałem, czy można opowiadać rodzinie, o tym co się widzi. Gostek nieco zbaraniał, ale przytaknął. Oświadczyłem mu wówczas, że te siedemnaście osób to moja bliska i dalsza rodzina. "Bo wiesz, w Polsce nasze rodziny są baaaardzo duże". I to by było na tyle. Facetowi szczęka z łoskotem opadła na marmury i dał nam święty spokój.
Ocena:
137
(155)
poczekalnia
Skomentuj
(27)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kolejna piekielność podróżnicza z mojej bogatej historii. Onego czasu byliśmy w Argentynie, koło wodospadów Iguazu i na dzionek odwiedziliśmy Paragwaj. Kupa granicznych sklepów z fajnymi cenami, kieszonkowcy oczywiście, niezłe jedzonko w knajpkach. Najbardziej nam się podobało serwowanie piffa w styropianowych futerałach na butelkę, co by się tak szybko nie zagrzało. Jako, że nam to nie wystarczyło postanowiliśmy na trzy dni śmignąć do stolicy Paragwaju, czyli Asuncion. Podróż autobusem z trzema częściami Rambo na telewizorku była OK. Hotel w centrum miasta, przy nieczynnej stacji kolejowej też bez zastrzeżeń, aczkolwiek mieliśmy wrażenie przenosin do lat czterdziestych ubiegłego wieku. No to hajda na miasto i zwiedzanie. Jakoś tak, przy zachodzie słońca trafiliśmy na pałać prezydencki z obowiązkową statuą gostka na wspiętym koniu. Pałac jak pałac, pomnik typowy, ale na tyłach, na równinie nadrzecznej takie slumsy, jakich w życiu nie widziałem (a widziałem sporo). Kartonowe budy, góry śmieci, szczury widoczne gołym okiem - no dramat. No i jesteśmy przy pałacu prezydenckim, a ruch uliczny zero. Nie ma samochodów, żadnych przechodniów, dziwne. Jacyś ludzie nie mogli odpalić auta, pomogliśmy popchnąć, ale dalej pustynia. W końcu zgłodnieliśmy i zaczęliśmy szukać knajpy. O drogę nie było kogo zapytać, bo pieszych brak. Zagadaliśmy do jakiejś baby, ale ona tylko w guarani, a my w tym języku niegramotni. W końcu jest! restauracja, sądząc po menu dość droga. Niczewo, zamawiamy, spożywamy i pytamy kelnera czemu to takie wymarłe miasto. A on na to: bo proszę państwa te okolice to ekstremalnie niebezpieczne miejsce!!! A my, jak turyści z aparatami fotograficznymi na widoku i w ogóle ofiary łatwe do oskubania. Do hotelu wracaliśmy szykiem ubezpieczonym.
Ocena:
19
(79)
Tym razem będzie krótko, węzłowato i raczej nieśmiesznie.
Pani woźna w jednej ze szkół, w których uczę mocno mi się poskarżyła.
Do tej pory, pani za metr sześcienny ciepłej wody (ze ściekami) płaciła 9 zł. Właśnie dostała pismo ze spółdzielni. Opłata wzrosła do 50 zł/m3. Słownie pięćdziesiąt. Policzmy: kąpiel w wannie to trzy dychy, prysznic dwie. W domu cztery osoby. Prysznic bierze się raczej codziennie. Resztę obliczeń pozostawiam czytelnikom. Pewna moja krewna szybko skalkulowała, że bardziej jej się opłaca myć gary w wodzie podgrzanej na gazie, a płukać w zimnej.
Pamiętacie? Jak tramwajem jedzie Pan Menel, to tramwaj jedzie Panem Menelem. Teraz tramwaj będzie jechał ubogim Polakiem. Dezodorant wszystkiego nie załatwi.
Pani woźna w jednej ze szkół, w których uczę mocno mi się poskarżyła.
Do tej pory, pani za metr sześcienny ciepłej wody (ze ściekami) płaciła 9 zł. Właśnie dostała pismo ze spółdzielni. Opłata wzrosła do 50 zł/m3. Słownie pięćdziesiąt. Policzmy: kąpiel w wannie to trzy dychy, prysznic dwie. W domu cztery osoby. Prysznic bierze się raczej codziennie. Resztę obliczeń pozostawiam czytelnikom. Pewna moja krewna szybko skalkulowała, że bardziej jej się opłaca myć gary w wodzie podgrzanej na gazie, a płukać w zimnej.
Pamiętacie? Jak tramwajem jedzie Pan Menel, to tramwaj jedzie Panem Menelem. Teraz tramwaj będzie jechał ubogim Polakiem. Dezodorant wszystkiego nie załatwi.
Ocena:
127
(163)
Na ogół pisałem o innych rzeczach, na ogół śmiesznych, ale tym razem śmiesznie nie będzie.
Mieszkam ci ja sobie z koleżanką małżonką na parterze naszego domu. 140 m2 i sporo pomieszczeń, ale oboje dajemy korki, mamy swoje sypialnie i wspólny salon. Na piętrze 110 m2 (skosy) i mój syn z rodziną - żona i dwójka małoletnich. Licznik prądu jeden. Fotowoltaika dająca 8 - 9 MWh rocznie.
Mamy tylko prąd - bez gazu i ogrzewania na węgiel, olej i co tam jeszcze. A, i na dole jest kominek z płaszczem powietrznym, dający turbinką również ogrzewanie na górę. Dom kanadyjski dodatkowo ocieplony styropianem i tynkiem. Czyli, jak mówi mój kumpel, świeczką można ogrzać.
Jako, że dwa gospodarstwa domowe to są: dwie płyty indukcyjne, trzy bojlery, dwie pralki, hydrofor, suszarka, dwie klimy i liczne inne pierdoły żrące prąd. Wszystko energooszczędne (A albo A+), w oświetleniu tylko LEDy, timery przy bojlerach z racji taryfy zmiennej.
No i te sześć osób zużywa około 25 MWh rocznie (ogrzewanie!). Foto da mi 8. Zostaje 17. Tarcza da mi 2 MWh po starej cenie. Zostaje 15 po ile? Nikt tego nie wie. Jeśli nie po 0.64 za kWh, a za 4 pln to umrę. Mogę się dogrzewać drewnem - nawet kupiłem trzy metry dębiny po 750 plus transport. Przy ostrej zimie, to góra dwa miesiące przy codziennym paleniu, A potem już tylko prąd.
Wiem, że będą hejty, że tak duże zużycie. Ale to nie tylko ja. Kupa ludzi tak ma. A kto jest tym razem piekielny? Zapraszam do zgadywania.
Mieszkam ci ja sobie z koleżanką małżonką na parterze naszego domu. 140 m2 i sporo pomieszczeń, ale oboje dajemy korki, mamy swoje sypialnie i wspólny salon. Na piętrze 110 m2 (skosy) i mój syn z rodziną - żona i dwójka małoletnich. Licznik prądu jeden. Fotowoltaika dająca 8 - 9 MWh rocznie.
Mamy tylko prąd - bez gazu i ogrzewania na węgiel, olej i co tam jeszcze. A, i na dole jest kominek z płaszczem powietrznym, dający turbinką również ogrzewanie na górę. Dom kanadyjski dodatkowo ocieplony styropianem i tynkiem. Czyli, jak mówi mój kumpel, świeczką można ogrzać.
Jako, że dwa gospodarstwa domowe to są: dwie płyty indukcyjne, trzy bojlery, dwie pralki, hydrofor, suszarka, dwie klimy i liczne inne pierdoły żrące prąd. Wszystko energooszczędne (A albo A+), w oświetleniu tylko LEDy, timery przy bojlerach z racji taryfy zmiennej.
No i te sześć osób zużywa około 25 MWh rocznie (ogrzewanie!). Foto da mi 8. Zostaje 17. Tarcza da mi 2 MWh po starej cenie. Zostaje 15 po ile? Nikt tego nie wie. Jeśli nie po 0.64 za kWh, a za 4 pln to umrę. Mogę się dogrzewać drewnem - nawet kupiłem trzy metry dębiny po 750 plus transport. Przy ostrej zimie, to góra dwa miesiące przy codziennym paleniu, A potem już tylko prąd.
Wiem, że będą hejty, że tak duże zużycie. Ale to nie tylko ja. Kupa ludzi tak ma. A kto jest tym razem piekielny? Zapraszam do zgadywania.
Ocena:
159
(167)
Taka kolejna historyjka z mojego bogatego życiorysu.
Na przełomie wieków mieszkałem w Budapeszcie, a z racji stanowiska posługiwałem się tzw. brązowym paszportem MSZ (oczko niżej od granatowego, dyplomatycznego).
Tanich lotów naonczas nie było, więc raz na miesiąc brykałem do kraju i rodziny pociągiem (nocny Bathory). Pewnego razu okazało się, że przy podróży do Budapesztu będzie problem, bo MAV strajkuje (ichnie PKP) i dojeżdża tylko do ostatniej stacji po niewęgierskiej stronie - Nove Zamky. A ta dla większości podróżnych niespodziewanka pojawiała się tak między czwartą, a piątą rano.
Co było robić, zasięgnąłem informacji u znajomych z ambasady i uzbrojony w wiedzę zaległem w kuszetce. Upiornym i ciemnym porankiem wysiadłem w Novych Zamkach i zacząłem realizować przewidziany program. W tym momencie zainteresował mnie wyraźnie zdezorientowany gościu koło sześćdziesiątki klnący w kilku językach i nieco bezradny. Władał angielskim, więc zaoferowałem pomoc. Należało wziąć taxi do Komarna, przepłynąć promem do Komarom (po stronie węgierskiej) i autobusem z Komarom dojechać do Budapesztu.
Zapłaciłem (silnie wygórowaną) stawkę za taryfę, dojechaliśmy na prom, a tam była kontrola graniczna. Ja przeszedłem od razu, a mój towarzysz miał jakieś problemy i został. Obiecałem mu jednak, że poczekam po drugiej stronie Dunaju. I tak też się stało. Czekałem prawie trzy godziny, ale mój podopieczny w końcu się pojawił. Wypiliśmy dość obrzydliwą kawę i zapytałem, czy moja pomoc jeszcze mu jest potrzebna. Dowiedziałem się, że nie, po czym gościu wyjął komórkę i gdzieś zadzwonił. Na moje oko mówił po gruzińsku. I potem oświadczył: "Ty się zaopiekowałeś mną, to teraz ja się zaopiekuję tobą". Opieka w sumie była mi zbędna, bo dojazd autobusem do Budapesztu nie był wielkim problemem, ale o odmowie nie było mowy. Coś tam było o honorze itp.
Nie minęło wiele czasu jak pod kafejkę nadbrzeżną podjechał Jaguar z dwoma mięśniakami w szeleszczących dresach i złotych łańcuchach wielkości krowich powstrzymywaczy. Ale nie, nie pojechaliśmy od razu do stolicy. Najpierw w restauracji odbyło się śniadanko nie do przejedzenia. Potem zostałem odstawiony z honorami do domu. A na koniec dostałem wizytówkę na której był tylko numer telefonu z komentarzem: "dzwonisz, mówisz kim jesteś i jaki masz problem. Reszta, to już nasza sprawa".
Nigdy nie skorzystałem, ale jednak warto pomagać.
Na przełomie wieków mieszkałem w Budapeszcie, a z racji stanowiska posługiwałem się tzw. brązowym paszportem MSZ (oczko niżej od granatowego, dyplomatycznego).
Tanich lotów naonczas nie było, więc raz na miesiąc brykałem do kraju i rodziny pociągiem (nocny Bathory). Pewnego razu okazało się, że przy podróży do Budapesztu będzie problem, bo MAV strajkuje (ichnie PKP) i dojeżdża tylko do ostatniej stacji po niewęgierskiej stronie - Nove Zamky. A ta dla większości podróżnych niespodziewanka pojawiała się tak między czwartą, a piątą rano.
Co było robić, zasięgnąłem informacji u znajomych z ambasady i uzbrojony w wiedzę zaległem w kuszetce. Upiornym i ciemnym porankiem wysiadłem w Novych Zamkach i zacząłem realizować przewidziany program. W tym momencie zainteresował mnie wyraźnie zdezorientowany gościu koło sześćdziesiątki klnący w kilku językach i nieco bezradny. Władał angielskim, więc zaoferowałem pomoc. Należało wziąć taxi do Komarna, przepłynąć promem do Komarom (po stronie węgierskiej) i autobusem z Komarom dojechać do Budapesztu.
Zapłaciłem (silnie wygórowaną) stawkę za taryfę, dojechaliśmy na prom, a tam była kontrola graniczna. Ja przeszedłem od razu, a mój towarzysz miał jakieś problemy i został. Obiecałem mu jednak, że poczekam po drugiej stronie Dunaju. I tak też się stało. Czekałem prawie trzy godziny, ale mój podopieczny w końcu się pojawił. Wypiliśmy dość obrzydliwą kawę i zapytałem, czy moja pomoc jeszcze mu jest potrzebna. Dowiedziałem się, że nie, po czym gościu wyjął komórkę i gdzieś zadzwonił. Na moje oko mówił po gruzińsku. I potem oświadczył: "Ty się zaopiekowałeś mną, to teraz ja się zaopiekuję tobą". Opieka w sumie była mi zbędna, bo dojazd autobusem do Budapesztu nie był wielkim problemem, ale o odmowie nie było mowy. Coś tam było o honorze itp.
Nie minęło wiele czasu jak pod kafejkę nadbrzeżną podjechał Jaguar z dwoma mięśniakami w szeleszczących dresach i złotych łańcuchach wielkości krowich powstrzymywaczy. Ale nie, nie pojechaliśmy od razu do stolicy. Najpierw w restauracji odbyło się śniadanko nie do przejedzenia. Potem zostałem odstawiony z honorami do domu. A na koniec dostałem wizytówkę na której był tylko numer telefonu z komentarzem: "dzwonisz, mówisz kim jesteś i jaki masz problem. Reszta, to już nasza sprawa".
Nigdy nie skorzystałem, ale jednak warto pomagać.
transport
Ocena:
243
(257)
Bardzo lubię grzebać kijkiem w mrowisku. I tym razem też tak będzie, co mam nadzieję, zaowocuje lawiną komentarzy. A będzie o nauczycielach.
Jaka jest kondycja tego zawodu, każdy chyba wie. Nauczyciel stażysta zarabia tyle, że trzeba mu dopłacać, bo inaczej nie osiągnie płacy minimalnej. A mówimy o ludziach po pięcioletnich studiach i pierdyliardzie kursów i szkoleń. Nauczyciel dyplomowany (najwyższy stopień awansu) minimalną przekracza nieznacznie, a kiedyś była to jej dwukrotność. Wiem, wiem: mało godzin, długie wakacje i w ogóle, co to za praca? Dzieci czytajcie i dzieci czytają, dzieci piszczcie i dzieci piszą. No, miód malina i orzeszki.
A jakoś do pracy w tym fachu nikt się specjalnie nie garnie. Rozwydrzone bachory, roszczeniowi rodzice i tony papierologii skutecznie wymywają ze szkół potencjalnych nauczycieli kontraktowych. No i te zarobki. Czy rzeczywiście trzy kafle miesięcznie netto to dla matematyka, fizyka, chemika, czy lingwisty wystarczający doping? Przecież on bez trudu zarobi dwukrotność tego gdzie indziej.
Jedna z moich synowych (fanatyczna polonistka) po wielu latach w zawodzie robi kurs HR i idzie do korpo. Druga synowa po zaledwie kilku latach idzie w terapię psychologiczną (ma uprawnienia). Kto zostaje w zawodzie, zwłaszcza w szkołach publicznych? Bardzo często są to osoby, które powinny być starannie odsunięte od pracy z młodzieżą - frustraci, nieudacznicy i zbyt słabi, by poszukać pracy poza zawodem. Skąd wiem? Mam wnuka w miejscowej publicznej i wiem jak to wygląda: Wychodzi ci cztery plus, ale będziesz miał tróję, bo inaczej osiądziesz na laurach!
Mieli w szkole pracować emeryci, ale po co? Ja, jako emeryt, zakładam JDG i daję korki. Ubezpieczenie zdrowotne mam, a parę złotych spokojnie do emerytury dorobię. Bez użerania się i tracenia czasu na bezproduktywne nasiadówki. A mogę jeszcze popracować poza systemem edukacji państwowej. I to wtedy ja dyktuję warunki pracy i płacy, bo przy 44 latach stażu i zawsze wysokich wynikach egzaminów już jestem firmą gwarantującą wysokie wyniki w klasie liczącej 10 osób.
Podobno w Warszawie i okolicy brakuje 3200 nauczycieli! Strażakami ani wojskiem się tego nie załata. I wasze dzieci będzie uczył PAN WAKAT. A rząd ma to w sempiternie. Głupimi łatwiej rządzić.
Jaka jest kondycja tego zawodu, każdy chyba wie. Nauczyciel stażysta zarabia tyle, że trzeba mu dopłacać, bo inaczej nie osiągnie płacy minimalnej. A mówimy o ludziach po pięcioletnich studiach i pierdyliardzie kursów i szkoleń. Nauczyciel dyplomowany (najwyższy stopień awansu) minimalną przekracza nieznacznie, a kiedyś była to jej dwukrotność. Wiem, wiem: mało godzin, długie wakacje i w ogóle, co to za praca? Dzieci czytajcie i dzieci czytają, dzieci piszczcie i dzieci piszą. No, miód malina i orzeszki.
A jakoś do pracy w tym fachu nikt się specjalnie nie garnie. Rozwydrzone bachory, roszczeniowi rodzice i tony papierologii skutecznie wymywają ze szkół potencjalnych nauczycieli kontraktowych. No i te zarobki. Czy rzeczywiście trzy kafle miesięcznie netto to dla matematyka, fizyka, chemika, czy lingwisty wystarczający doping? Przecież on bez trudu zarobi dwukrotność tego gdzie indziej.
Jedna z moich synowych (fanatyczna polonistka) po wielu latach w zawodzie robi kurs HR i idzie do korpo. Druga synowa po zaledwie kilku latach idzie w terapię psychologiczną (ma uprawnienia). Kto zostaje w zawodzie, zwłaszcza w szkołach publicznych? Bardzo często są to osoby, które powinny być starannie odsunięte od pracy z młodzieżą - frustraci, nieudacznicy i zbyt słabi, by poszukać pracy poza zawodem. Skąd wiem? Mam wnuka w miejscowej publicznej i wiem jak to wygląda: Wychodzi ci cztery plus, ale będziesz miał tróję, bo inaczej osiądziesz na laurach!
Mieli w szkole pracować emeryci, ale po co? Ja, jako emeryt, zakładam JDG i daję korki. Ubezpieczenie zdrowotne mam, a parę złotych spokojnie do emerytury dorobię. Bez użerania się i tracenia czasu na bezproduktywne nasiadówki. A mogę jeszcze popracować poza systemem edukacji państwowej. I to wtedy ja dyktuję warunki pracy i płacy, bo przy 44 latach stażu i zawsze wysokich wynikach egzaminów już jestem firmą gwarantującą wysokie wyniki w klasie liczącej 10 osób.
Podobno w Warszawie i okolicy brakuje 3200 nauczycieli! Strażakami ani wojskiem się tego nie załata. I wasze dzieci będzie uczył PAN WAKAT. A rząd ma to w sempiternie. Głupimi łatwiej rządzić.
szkoła nauczyciel
Ocena:
162
(194)
‹ pierwsza < 1 2 3 4 5 6 7 > ostatnia ›