Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

jotem02

Zamieszcza historie od: 22 stycznia 2018 - 18:33
Ostatnio: 22 kwietnia 2024 - 17:34
O sobie:

Nauczyciel od 1979. Uprawnienia do matematyki, fizyki i angielskiego. Dwukrotnie, przez kilka lat, dyrektor szkoły polskiej poza granicami Polski (Budapeszt, Benghazi). Ukończony pierdyliard szkoleń i kursów. Prywatnie żonaty, dwóch synów, czwórka wnuków dzięki którym mam bieżący podgląd na publiczny system edukacji. Od wielu lat nauczyciel w szkołach STO.

  • Historii na głównej: 59 z 63
  • Punktów za historie: 8235
  • Komentarzy: 374
  • Punktów za komentarze: 1946
 

#86453

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teraz będzie wyjątkowo nie o szkole, ale o tym, co wszyscy właściciele domków ostatnio polubili i też by chcieli mieć. Instalacje FV. Czyli mówiąc po polsku fotowoltaika zmniejszająca wydajnie rachunki za prąd.

Nam się też taka zamarzyła. Cały budynek zasilany prądem (ogrzewanie też), trzy bojlery, dwie płyty indukcyjne, dwie pralki, suszarka i mnóstwo innych pierdołek prądożernych. Rachunki w zimie 1800 miesięcznie, w lecie 1000. Trzeba było coś zrobić.
Najpierw oczywiście kwerenda w sieci, symulowane wydajności i ceny, liczne telefony. Padło na dużą i ogólnopolską firmę o nazwie na C.

Agent (?) przybył tuż przed zmierzchem, dach obejrzał pobieżnie i wyciągnął papiery. Oczywiście cud, miód i orzeszki. Będzie kosztowało 50K plus (duża instalacja, czyli 10 kW pik). Same markowe panele, markowy falownik i, co najważniejsze, jeśli już podpiszemy umowę, to rabat i gwarancja na wszystko 25 lat. Gość był bardzo dobry w swoje klocki, a ja z racji może wieku nie bardzo odporny na agresywny marketing. Podpisałem umowę, przy gościu zrobiłem przelew, ale tknięty palcem przeznaczenia dopisałem do umowy, że jeżeli mi nie wygeneruje 9 MWh w ciągu roku, to zwracają kasę, zabierają zabawki i rozstajemy się z godnością.

Po kilku dniach zapukał kurier z ładunkiem ponad 700 kg do rozładowania (panele, kable, falownik). Ja 60+ wraz z nim wrzuciliśmy to całe badziewie do garażu, po czym nie mogłem się wyprostować przez trzy dni.

Nadeszła pora montażu. Panele do dachu (dachówka bitumiczna) montowane są na aluminiowych mostkach, które trzeba jakoś w tymże dachu zakotwić. No i zonk. Bo my nie wiemy gdzie są krokwie, trzeba zamówić specjalne śruby....
To make the long story short. Z montażu nic nie wyszło. Panowie zabrali swoje zabawki, po panele przyjechał kolejny kurier z pomocnicą w ciąży (!) i znowu trzeba było dźwigać. Kasa, po rozwiązaniu umowy wróciła na konto i wszystko byłoby zrozumiałe, gdyby nie tekścik, który podsłuchałem: "to nigdy nie da 9MWh, powiedzcie, że się nie da położyć paneli".

No cóż dalej grzebałem w sieci. Wybrałem kilka firm, a tych w obecnych czasach jest multum i zorganizowałem normalny casting. Liczyło się: jakość i wydajność paneli i falownika, gwarancja i pomoc w razie potrzeby oraz cena. Tak, cena była na ostatnim miejscu.
Casting wygrała firma TE. Wszystko przywieźli i rozładowali sami. Panele położyli w kilka dni, załatwili formalności, zrobili próbny rozruch i już mija rok. Instalacja zrobiła grubo ponad 9MWh (trzeba było przyciąć kilka drzew na działce) i jesteśmy finansowo do przodu.

A teraz wisienka na torcie. Tak, mi się to opłaciło.
Sądzę, że zwróci się w 7 lat. Plus, to zwrot 18% podatku i, jeżeli ktoś mieszka w dobrej gminie, to dotacja do 15k. Ale jeśli ktoś płaci rachunki po 300 zł miesięcznie, to okres zwrotu przekracza opłacalność inwestycji. Wszyscy są namawiani na instalacje FV, ale nie w każdym przypadku warto.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (139)

#86330

przez (PW) ·
| Do ulubionych
No, jestem nauczycielem w czasach zarazy, nie ma się czego wstydzić. Pracuję w szkole społecznej STO, więc raczej moi uczniowie dysponują odpowiednim sprzętem do zdalnego nauczania. Mam trzy kanały komunikacji - Librus (przed południem tnie się niemiłosiernie), prywatnego maila i discord z tablicą Idroo i streamem jakby co. Wszystko hula całkiem nieźle, jak mam problemy to uczniowie pomogą, bo są lepiej obcykani w nowych technologiach od gościa 60+.

Librusem lecą polecenia do wykonania typu obejrzenie czegoś na YT (fizyka) i zadania na następny dzień plus prace do wykonania na ocenę. Mailem recenzje zadań i komentarze do błędów oraz ocena. Discord wraz ze mną prowadzi lekcje na kanale audio, a jak trzeba to wideo. Tablica Idroo pomaga w wyjaśnieniach. Sielanka, nie?
Ile rodzin jest w tak komfortowej sytuacji? Pan minister twierdzi, że ponad 90% nie ma problemu ze zdalnym nauczaniem (90% to jakaś ulubiona liczba rządzących). A tymczasem, choć to truizmy: większość rodzin ma więcej niż jedno dziecko i jeden komputer z dostępem do szerokopasmowego internetu. Część ma tylko komórki, a transmisja danych kosztuje i to boleśnie.
Rodzice też pracują zdalnie (jak mają jeszcze pracę) i jak wówczas prowadzić zajęcia, gdy pięć osób w tej samej chwili potrzebuje sprzętu? Za wszystko, oczywiście odpowiada dyrektor szkoły i, jeśli jest mądry, to natychmiast udaje się na kwarantannę.

Kochany Panie Ministrze, to co Pan propaguje, to jest pic i fotomontaż. Mój wnuczek chodzi do dużej szkoły publicznej. Właśnie dostał harmonogram, że zadania do wykonania będą przesyłane w... i należy je przesłać (przez Librusa, albo inną - jaką - drogą) do... Jakie zdalne nauczanie? Jaka informacja zwrotna? Skąd oceny (bo oceniane być musi)? Przez wiele lat nauczyciele mówili, że polska szkoła to XIX wiek, że trzeba ją zinformatyzować, że tablety dzieciom. No tak, ale zawsze były pilniejsze potrzeby. Bo 500+, bo trzynasta emerytura. A teraz mamy rączkę w nocniczku i zapaść większości placówek edukacyjnych w Polsce. A konstytucja mówi o równym dostępie do edukacji dla wszystkich. E-tam, nie takie rzeczy się z konstytucją robiło...

Skomentuj (65) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 201 (221)

#86206

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem z wnuczkami na feriach w Sudetach i właśnie przyszło mi wracać do domu. Jadę więc sobie langsam, langsam aber sicher przez Kłodzko, gdy nagle huk, jakby mi nad uchem wybuchła petarda. Krótki ogląd sytuacji i sprawa jasna - tylna szyba wygląda jak marmurek. No cóż, powód pierdyknięcia szyby jest drugorzędny, może naprężenia termiczne, a może ktoś walnął z wiatrówki. Istotne jest to, że szyby zaraz mieć nie będę. Do domu pięćset kilosów, a na tylnym siedzeniu trójka małoletnich.

Potencjalny armagedon załatwiła rolka stretchu wyżebrana na stacji benzynowej. Nawet fajnie się jechało, tylko widoczność była kiepska do tyłu. Jako, że szyby ubezpieczone krótki telefonik z domu do ubezpieczyciela (U). Dodatkowa informacja, że w odległości około kilometra od domu mam warsztat współpracujący z firmą współpracującą z ubezpieczycielem (wiem, że to dziwnie brzmi, ale to kwestia typu likwidator/podwykonawca).

Ubezpieczenie brzmi "szyby 24", czyli w ciągu doby szkoda powinna być zlikwidowana. Dość szybko telefon wyglądający tak:
U: Bardzo mi miło, szkodę zlikwiduje wybrany przez nas warsztat w (tu pada nazwa miejsca odległego o około 50km)
Ja: Ale mam pod nosem warsztat, który jest waszym podwykonawcą.
U: Bardzo mi przykro, ale zgodnie z OWU my wybieramy warsztat.
Ja: Nie bardzo mi wolno jeździć gablotą bez tylnej szyby.
U: To proszę wziąć lawetę.
Ja: Na czyj koszt?
U: Na pański oczywiście.
Ja: Czy pani nie widzi absurdu tej sytuacji?
U: Takie mamy procedury.

W tym momencie stwierdziłem, że ja i ubezpieczyciel najwyraźniej bytujemy w dwóch różnych rzeczywistościach i postanowiłem użyć broni atomowej. Właścicielem autka jest moja żona i ją poprosiłem do telefonu. Moja żona, tak jak i ja, jest nauczycielem matematyki. Ja po czterdziestu latach małżeństwa wiem, kiedy z nią nie należy dyskutować. Pani w firmie ubezpieczeniowej tego wiedzieć nie mogła.

Moja żona zaczęła z górnego C: Cisza, teraz ja mówię !!! Następnie moja żona mówiła coraz głośniej a pani z firmy coraz ciszej.

Po pięciu minutach okazało się, że warsztat w mojej miejscowości jak najbardziej może mi szybę wymienić i że to wszystko było nieporozumieniem (?)

Prawda jest taka, że likwidacja trafia na aukcję, a wygrywa najtańszy oferent. Odległość nie jest ważna.

A wiecie co? Najskuteczniejsza była groźba nagłośnienia tego w mediach społecznościowych. Duże firmy bardzo tego nie lubią.

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 159 (191)

#85611

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znowu wracam do szkoły w pojunkierskim pałacyku nad jeziorem.

Szkoła istniała zaledwie dwa lata, mój poprzednik oddalił się w nieznaną dal przed końcem roku szkolnego, a ja byłem młody i ambitny. Po uporządkowaniu zaszłości typu kreda, żarówki i węgiel zaksięgowanych jako środki trwałe i, na żądanie statystyki, policzeniu zbiorów jabłek w przyszkolnym sadzie w rozbiciu na gatunki i sposób wykorzystania, postanowiłem szkołę osadzić historycznie w istniejącym kontekście. W tym celu zwołałem Komitet Rodzicielski.

Historia pierwsza (uwaga, może być nieco... mało śmieszna jako całość). Zapytałem szanownych rodziców, czy w bliskiej okolicy nie ma jakichś pomniczków z przeszłości, kamieni pamiątkowych itp. Padła odpowiedź: "No tam za polem … jest taki pomniczek. Tam, wiedzą panie, jak ruskie przyszły, to tam młodą dziewczynę od tych tam, za drugim jeziorkiem, złapały i zamolestowały. To tam i pomniczek stoi". No nie były to jeszcze czasy na głośne wspominanie o takich tragediach. Co by na to gminny komitet przewodniej siły powiedział…

Historia druga. Szkoła była młoda, a ja ambitny i zamarzył mi się patron dla placówki. Informuję o tym komitet rodzicielski i silnie starszy gość (więc mógł pamiętać, co trzeba) mówi: "A derektorze, a tu, w lecie zwłaszcza, to przed wojną takie małe hitlersyny, znaczy gówniarze takie w sraczkowatych bluzkach przyjeżdżały. To dla nich taka szkoła chyba była. A ona podobnież admirała Canarisa (mówione przez C) była, to i po co zmieniać. A i niech zostanie, jak było". Tu opuściłem na chwilę szanowne zgromadzenie, bo nie mogłem pokazać, że łzy mi się z oczu sypią jak grochy. Ze śmiechu oczywiście. A komitet miałem fajny. Pomost nad jeziorem zbudowali i dzieciaki miały WF z pływaniem (już to widzę w dzisiejszych czasach) i rzepak uprawili na gruntach szkolnych (sprzedało się to potem i było trochę kasy dla szkoły).

Ech, było i nie wróci...

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 84 (140)

#85664

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia emerytalna sprzed kilkunastu lat, co prawda, ale mogąca być ostrzeżeniem dla potencjalnych emerytów.

Wiele lat temu (bo swoje już latka mam) stwierdziłem, że idą zmiany w nauczycielskich emeryturach, a że warunki spełniałem, to pora się zbierać. Wiem, że będzie shitstorm, że nauczyciele to... , ale pewnie sobie pogadamy w komentarzach. No dobra, umowa o pracę rozwiązana, kwity wypełnione, czekamy na pierwszy przelew. Przyszło. 2600. Dzwonię do ZUS-u, żeby się upewnić. Rozmowa milutka:
- Tak, to pana emerytura.
- Wyliczyłem sobie trochę mniej, ale bardzo się cieszę.
- To niech się pan cieszy mniej, bo to za dwa miesiące.

Bardzo powoli zebrałem koparę z podłogi i zacząłem liczyć. No i kurna wychodzi mi mniej, niż u typowego nauczyciela. A ja nie byłem typowy. Dwa dyrektorstwa w kraju (może kokosów nie było, ale zawsze trochę więcej) plus dwa stanowiska dyrektorskie w szkołach polskich za granicą, płatne według siatki MSZ w dolarach (przelicznik!). Co się okazało? Za siedem lat pracy za granicą odprowadzano mi składki ZUS od najniższej krajowej. Reszta to były tzw. diety wyjazdowe dzienne (nieopodatkowane na ZUS). I tak to leciało przez siedem lat. Nie, nie skarżę się. Ale ktoś mógłby mnie o tym wcześniej poinformować.

Ach, te oszczędności na każdym kroku. Ciekawe, jak teraz mają pracownicy MSZ. Może niech się przyjrzą swoim składkom na emeryturę w ZUS-ie.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (151)

#85463

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o bardzo dawnych czasach, ale z niejakim odniesieniem do współczesności. Ciemna noc stanu wojennego, rok 1982. Mieszkam na wsi na Mazurach i uczę w szkole. Przychodzi pisemko, tak zwany bilecik. Mam się drugiego września stawić do jednostki w celu odbycia dwunastomiesięcznej służby wojskowej. Tak, kiedyś po studiach trzeba było odpękać rok w kamaszach w Szkole Podchorążych Rezerwy (taka wylęgarnia potencjalnych oficerów) w odróżnieniu od tak zwanego plebsu, który miał do wyboru tylko dwa latka lub (w przypadku pecha) trzy w marwoju lub u pancerniaków. Naonczas miałem dwoje dzieci silnie małoletnich czyli 4 miesiące oraz rok i pięć miesięcy. Żona oczywiście nie pracowała (macierzyński, wychowawczy itp). Trzeba było działać.

Krok pierwszy: do woja trafiłem tuż po potężnym ataku kolki nerkowej, więc idziemy w zdrówko. Zgłoszenie u lekarza w jednostce, ten w karcie wpisuje na czerwono KRÓTKA DROGA (czyli do natychmiastowego zwolnienia) i skierowanie do szpitala wojskowego. Tam teksty: bo zrobimy urografię, a od tego można umrzeć, to niech podchorąży przyzna, że dodał krwi z palca do próbki moczu i po sprawie. Wychodzę ze szpitala z diagnozą: skrzywienie przegrody nosowej nieznacznie upośledzające czynność ustroju (ale możemy ją podchorążemu wyprostować), kategoria A1, czyli komandos. Dobre było w tym, że unitarkę (tupanie do przysięgi po placu apelowym) odpracowałem w szpitalu, a salowe donosiły nam śliwowicę.

Krok drugi: dzieci i żona bez środków do życia (aż tak źle nie było, ale i nie luksusowo). No i bingo. Wezwanie z Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego, żeby wyjaśnić sprawę. Po jakimś czasie przez swoje wtyczki (każdy jakieś miał w PRL) informacja - decyzja o zwolnieniu wysłana na początku marca do jednostki macierzystej. Ja już cały happy, wolność tuż, tuż, ale to przecież wojsko i tak pięknie być nie może.

Codzienne wizyty u zblatowanego pisarza kompanii (niepozorna, ale szalenie ważna funkcja) nic nie dawały. Zwolnienie w końcu przyszło. Dziesiątego czerwca udało się kwitom pokonać 60 kilometrów od sztabu do jednostki.

Jako obywatel wyzwolony z kamaszów, czyli już nie podwładny, zapytałem przy piffie swojego byłego przełożonego, jak to było możliwe. Odpowiedź była taka: zwolnienie zwolnieniem, a podchorąży te dziesięć miesięcy z dwunastu odpękać musiał. Przepisu takiego nie ma, a raczej taki uzus, żeby podchorąży nie pomyślał, że wojsko to gó...

A jaki jest związek z codziennością? No cóż, to przecież nasza codzienność w kontaktach z urzędami. Niech sobie petent nie myśli, że może być górą. A nawet jak myśli, że jest, to nie jest.

I tyle.

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (162)

#85474

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio pisałem o dawnych czasach w SPR, czyli w Szkole Podchorążych Rezerwy (roczek po studiach w plecki).

Pierwsze cztery miesiące to odkacanie magistrów, czyli pokazywanie im na czym polega wojskowa codzienność. Listopad, pobudka 5.45 i od szóstej pół godziny zaprawy porannej. Mówiąc po ludzku, truchtanie po placu apelowym wraz z ćwiczeniami gimnastycznymi w zimnej mżawce i w ubiorze sportowym - majty i koszulka. Zdecydowanie nie była to moja bajka.

Pewnego razu, dla jaj wziąłem miotłę i zamiast mknąć na truchtanie, zacząłem leniwie zmiatać liście ze schodów i chodnika. Nikt się tym nie zainteresował, więc nieśpiesznie zamiatałem prze całą zaprawę. I BINGO, chwyciło. Od tej pory moi kumple drżeli z zimna na placu apelowym, a ja popalając sobie Popularnego, grabiłem liście. Psychologicznie było to bardzo proste: skoro podchorąży grabi, to znaczy, że ktoś mu wydał taki rozkaz. Sprawdzać tego nie ma komu i po co, bo to drobiazg. I tak się działało w tej szkole przetrwania. A w niektórych instytucjach działa się tak nadal. I wszyscy są zadowoleni.

PS. Oburzenie, że kumple marzną, a ja się byczę. Każdy miał szansę na swój patent i było to bardzo ściśle osobiste. Pozdrawiam podchorążych!

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (175)

#85136

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teraz mamy, jakby nie osądzać, 500+, a ja chciałbym przypomnieć jak to historycznie bywało. Dawno, bo połowa lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia.

Dyrektorowałem naonczas w szkole mieszczącej się w pojunkierskim pałacyku (którego historia to temat na osobną opowieść) nad jeziorem w urokliwym miejscu gdzieś w północnej Polsce. Do moich obowiązków należała piecza i kontrola w kwestii rodzin, które dziś byśmy nazwali patologicznymi. Do mojej szkoły chodziła jedenastka dzieci o nazwisku, powiedzmy, Kotek. Kotki miały jeszcze trójkę rodzeństwa w wieku przedszkolnym i dorosłą siostrę. W kwestii ubioru charakteryzowało ich to, że co jakiś czas (sześć/siedem tygodni) ich garderoba zmieniała się na nową, a w tak zwanym międzyczasie następowała przemiana z nowej na taką, przy której majtki można ściągnąć przez głowę (przepraszam za niesmaczność).

No cóż, sprawie trzeba się było przyjrzeć. W owych czasach należało zapotrzebować (wiem, okropne) asystę funkcjonariusza emo i samochód. Asysta była niezbędna, bo naród jak wypity, to porywczy bywał i nikt nie miał ochoty na siekierę w plecach.

No i pojechali. Styczeń w owych czasach na Mazurach to nie była Majorka. Minus siedemnaście, zaspy śniegu, a przed domem państwa Kotków ślizgawka (bo górka taka mała była). A z tej ślizgawki raźno jedzie ośmioletnie dziecię. Bose i w podkoszulce.

Wchodzimy do środka tego e... domu. Dwie izby, podłogi nie widać, bo sprzątać trzeba by było koparką. W jednej izbie rozpalona "koza" z kominem kończącym się w wybitym lufciku uszczelnionym jakąś szmatą. W drugiej izbie melancholijny (i nieco wypity) pan domu niza liście tytoniu na drut (a uprawa tytoniu przynosiła wtedy niezłe zyski).

Obejrzałem, co trzeba. Komentarz funkcjonariusza: "On jak trzeźwy, to normalny gość, ale jak zobaczy, ile ma dzieciaków, to po flaszkę leci. A jak wypije, to robi kolejne".

Moje naiwne pytanie…
- Ale jak to oprać tyle dzieciaków? (nic mądrzejszego mi nie przyszło do głowy).
- Oj panie, toż to wielodzietne. Co chwila paki z Caritasu i jakichś innych pomocy. To się zakłada nowe, a szmaty na strych.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (191)

#85052

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wróciłem ci ja z zagranicznego wojażu (a dokąd, to za moment) i odpaliłem przegapione Polskie Drogi (wiem, taki trochę masochistyczny odruch). I tak mi się skojarzyło.

W stolicy noszącej dumne miano Nursułtan, która nota bene jest snem pijanego architekta i w innych miastach zaobserwowałem, że w chwili, gdy pieszy zbliża się do zebry, ruch uliczny dosłownie zamiera. Stają nie tylko samochody, ale i komunikacja miejska, a gdyby i pociąg jechał, to też by się pewnie zatrzymał. Patrzę z krawężnika: wszystko stoi, a przez przejście pełzną dwie babeczki.

Później kierowca mojego środka lokomocji (łebek, który przed chwilą stwierdził, że zaproponowane przeze mnie 1000 tenge to za dużo i zawiezie mnie za 700) wyjaśnia, że za lekceważenie pieszego jest potworny mandat. Ulice o kilku pasach ruchu - można śmigać. Miejscowi jeżdżą bardzo dynamicznie, ale nie więcej niż sześćdziesiątką. Kierowca pokazuje wszechobecne i nieoznakowane żółte skrzyneczki. Fotoradar i nie ma odwołania, a kara potężna i nieodwołalna.

Można wyedukować użytkowników ruchu? Można. Pod warunkiem, że kara jest dotkliwa i nieuchronna.

A teraz z innej beczułki. Przez jakiś czas byłem odseparowany od polskiego piekiełka wyznań i poglądów. I obrazek z podobno dzikiego Kazachstanu. W restauracji siedzi grupka młodych ludzi. Kilka młodych dziewcząt w hidżabach i kilka panienek w mini. Chłopcy niektórzy brodaci, a niektórzy nie. Ci, co chcą, piją piwko, a ci, co nie chcą, soczek. Ci, co chcą, wiosłują coś, co wygląda na schabowego (tu mogłem się pomylić), a inni pierożki z warzywkami. Nikt nie krzyczy, że jest muslimem, chrześcijaninem, wege, czy kimś tam innym. Tolerancja i szacunek dla innych się to nazywa. Można? Można.

Mój kierowca (Rosjanin urodzony w Kazachstanie przed rozpadem ZSRR i dalej tam mieszkający, bo mu się podoba) wytłumaczył mi to z niejakim pobłażaniem - „Tu żyje 120 narodowości i grup etnicznych. Każda ma swoje obyczaje i przyzwyczajenia. Bez wzajemnego zrozumienia chyba byśmy się powyrzynali nawzajem".

A u nas dalej hejcik i plucie na tych, co się od nas różnią. Przykre.

Gdyby ktoś był ciekaw kraju, atrakcji i mieszkańców, to zapraszam do komentarzy. Pozdrawiam.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (213)

#85137

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeszcze krótki tekścik z tej samej beczki. Przypominam: szkoła nad jeziorem w pojunkierskim pałacu. Koniec roku. Wszyscy się cieszą oprócz Basi. Basia, uczennica klasy ósmej, w szkole bywała nader rzadko, bo odkryła swój utajony erotyzm i oddawała się ulubionym zajęciom w godzinach nauki szkolnej, co kolidowało z realizacją materiału.

Trzy dni przed zatwierdzającą wyniki radą pedagogiczną Basia objawiła się w moim (szumnie mówiąc) gabinecie i oświadczyła, że jeśli nie dostanie świadectwa ukończenia szkoły, to się powiesi. Teraz każdy dyrektor (być może) by ją skierował do psychologa, psychiatry, albo innego głowologa, ale ja takiej możliwości nie miałem. Co gorsza, niedawno jej brat się w rzeczy samej powiesił.

No cóż, trzy nieprzespane noce i decyzja - brak promocji.
Potem kolejne nieprzespane noce, bo a nuż. Skończyło się dobrze. Basia nie skończyła szkoły, ale za to zaszła w ciążę i urodziła zdrowego chłopaka. A mnie zostało tylko w pamięci " a gdyby"

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (220)