Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

marcelka

Zamieszcza historie od: 25 lipca 2017 - 14:34
Ostatnio: 16 kwietnia 2024 - 15:09
  • Historii na głównej: 63 z 64
  • Punktów za historie: 8530
  • Komentarzy: 1069
  • Punktów za komentarze: 9209
 

#89495

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyznam się: lubię wchodzić na pewien popularny portal plotkarski i czytać, co tam ciekawego w świecie "gwiazd" (moje życie wydaje mi się po takiej lekturze tak rozkosznie normalne... ;) ).

Od pewnego czasu królują tam newsy o szybkim ślubie i jeszcze szybszym rozstaniu pewnej pary, których obecnie łączy - a może raczej dzieli? - dziecko.

Przypomina mi to sytuację sprzed kilku lat wśród znajomych.

Była sobie - nazwijmy ją - Kasia. Kasia spotkała Jasia i wybuchła wielka miłość. No, może nie taka jednak wielka, ale ona była bardzo nim zauroczona, zakochana, tryb "mój misio taki wspaniały" załączył jej się w 100%, on z kolei też się "starał" - jakieś romantyczne gesty, randki-niespodzianki, kwiaty bez okazji, spontaniczne wyjazdy na weekend itd.

Wszystko było pięknie, ale on okazał się jednak bardzo "spontaniczny". Na tyle, że ciężko było im coś zaplanować. Umawiali się na 18, on przyjeżdżał o 21, mieli wyjechać gdzieś na weekend, on o tym "zapominał" itd. Kasi na nim zależało, więc przymykała oko na wszystkie tego typu rzeczy, jednocześnie sama zawsze starała się dopasować do niego (np. miała od tygodnia czy dwóch umówione wyjście na miasto ze znajomymi, ale "misio napisał, że zabiera mnie do kina").

Ale z biegiem czasu jednak te ich różne charaktery, różne tryby życia zaczęły się rozjeżdżać coraz mocniej. Stwierdzili - zgodnie - że jednak to nie jest to, czego oboje chcą od związku. W międzyczasie okazało się, że Kasia jest w ciąży. No wiadomo, że wolałaby inną sytuację, ale ogólnie - znów razem, zgodnie - doszli do wniosku, że bez sensu być ze sobą "ze względu na dziecko", i że ze związkiem koniec, ale będą się wspierać i dogadywać jako odpowiedzialni rodzice.

Brzmi zbyt pięknie?

No właśnie.

Kasia na szczęście ciążę znosiła dobrze, ale co do wsparcia, stało się jak było do przewidzenia, Jaś o badaniu usg nie pamiętał, o tym zapomniał, tym się nie zajmie (łóżeczko, wózek, fotelik), bo jest jeszcze czas. W rezultacie Kasia o pomoc prosiła czy to brata, czy matkę, czy kogoś ze znajomych czasem.

Dziecko się urodziło. Jaś w pierwszej chwili euforia, wielki bukiet kwiatów, jeszcze większy miś. Euforia szybko minęła, jak się okazało, że zanim będzie mógł zagrać w gałę z synkiem, to minie dobrych parę lat, a na razie to takie niemowlę głównie je, śpi (wtedy nie przeszkadzać) lub płacze (wtedy trzeba próbować je uśpić lub nakarmić).

Jakoś po pierwszych dwóch tygodniach, kiedy odwiedzał Kasię i dziecko, częstotliwość odwiedzin zaczęła spadać, spadać... Ale od czasu do czasu przypominał sobie, że może pobyłby przez chwilę ojcem. Problem w tym, że przypominał sobie to tak, jak kiedyś w związku - wszystko na spontanie. "Jestem w okolicy, może wpadnę?" - i nic to, że jest 22 i dziecko śpi. "Przyjechałbym na chwilę w sobotę o 15" - pisane w piątek, gdy Kasia już zaplanowała weekend u rodziców, itp. Z kolei na umawianych wcześniej wizytach się często nie pojawiał, lub pojawiał się o 20, choć miał być o 17.

Kasia znosiła takie zachowanie, gdy była z nim w związku, ale jako matka zaczęła stawiać granice.

Jaś zaczął zarzucać Kasi, że ogranicza jego kontakty z dzieckiem, że nastawia je przeciwko niemu. Obecnie sąd, trwa wojna o kontakty, alimenty.

I tyle zostało z "pięknej miłości" i "odpowiedzialnej postawy"...

zwiazki milosc dziecko rozstanie

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (156)

#89478

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rowerzysta to chyba stan umysłu... a przynajmniej w niektórych przypadkach.

Piątek, godziny popołudniowe, kiedy większość osób wychodzi z pracy, wyjeżdża z miasta na weekend.

Miejsce akcji: jedna z głównych arterii miasta - trzy pasy w jedną stronę, zawsze zatłoczona, a w piątkowe popołudnie jeszcze bardziej; do tej głównej drogi dochodzi droga podporządkowana, ot taka osiedlowa uliczka. Wzdłuż głównej drogi biegnie chodnik + ścieżka rowerowa (chodnik jest po prostu podzielony białym paskiem, jest część dla pieszych i część dla rowerzystów). W chodniku/ścieżce jest oczywiście "przerwa" na tę osiedlową drogę, jest na niej wymalowane przejście dla pieszych i śluza rowerowa, świateł brak. Ale to przejście dla pieszych nie jest w żaden sposób "cofnięte", leci tak jak chodnik - czyli auto, które chce się włączyć do ruchu i czeka w tej uliczce, musi stać częściowo (tylną częścią pojazdu) na przejściu. Wypada to akurat na śluzę dla rowerów i czasem, jak auto większe, na część przejścia.

I idę sobie jako piesza chodnikiem, nieśpiesznie, widzę, że stoi jakiś nieszczęśnik w aucie w tej uliczce osiedlowej i czeka aż jakiś uprzejmy ktoś go wpuści na główną. Czeka sobie i czeka, no cóż - o tej porze i przy tym ruchu to zwykle tam trzeba odstać swoje. Ale w tej historii chodzi o to, że auto tam stało dobre 10 minut (a przynajmniej tyle czasu było w moim polu widzenia).

Z naprzeciwka jechał mistrz szos. I ów mistrz centralnie, na pełnej prędkości, wjechał w to stojące auto.

Nie widział? Nieee... otóż "bo on ma pierwszeństwo!". Bo po to jest śluza dla rowerów, że on ma prawo tędy jechać. Bo tego auta nie powinno tam być! - tak wrzeszczał pan rowerzysta.

Nie wiem, co jego zdaniem miał zrobić kierujący pojazdem, wbić się na chama na główną pod samochody bez zatrzymywania się, wyjąć piłę i przepołowić auto czy może się zdematerializować?

Nie wiem też, jakim idiotą trzeba być, żeby widząc jakąś przeszkodę na drodze (cokolwiek, w tym wypadku auto, ale mógłby to być równie dobrze wózek z dzieckiem czy pies czy niewidomy) i wjechać w nią centralnie "bo mi się należy".

rower samochód droga

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (128)

#89469

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno przeczytana historia "weselna" przypomniała mi sytuację mojej koleżanki, nazwijmy ją Kasia, która była przeszczęśliwa, że jej ślub wypadł w pandemii. Dlaczego?

Otóż kwestia piekielnego wypada/nie wypada, szukania kompromisu między tym, co się chce a tym, żeby nie skłócić weselem połowy rodziny.

Kasia ma trzy ciotki (siostry jej mamy), nazwijmy je ciotki A, B i C. Wszystkie mieszkają w rodzinnej miejscowości Kasi.

Z ciotkami A i B zarówno Kasia, jak i jej mama mają normalny kontakt, nie jakiś super bliski, ale jak to w rodzinie - jakieś wizyty na imieniny, przy okazji świąt, od czasu do czasu na jakąś kawę, ogólnie jakieś relacje są.

Z ciotką C nie są pokłócone ani nic, ale jakoś tak wychodzi, że ona w tych spotkaniach raczej nie uczestniczy, nie ma jakichś bieżących kontaktów.

Ciotka A ma czwórkę dzieci, dorosłych, mężatych/żonatych, z dziećmi w wieku kilka - kilkanaście lat - Kasia ma z nimi normalny kontakt, jak to z kuzynami, była na ich weselach, czasem coś piszą/zadzwonią do siebie, żadna bliska przyjaźń, ale relacje są.

Ciotka B ma piątkę dorosłych dzieci, też mężatych/żonatych, dzieciatych. Ale z tymi kuzynami Kasi kontakt urwał się kilka lat temu, wyjechali na studia do innych miast, nawet na święta nie ma kontaktu typu sms z życzeniami.

Ciotka C ma czwórkę dorosłych dzieci, dorosłych, mężatych/żonatych, dzieciatych, ich dzieci są już niektóre też dorosłe - ci kuzyni są starsi sporo od Kasi, Kasia nie ma praktycznie z nimi żadnego kontaktu, wie że istnieją.

No i przy planowaniu wesela (miało być tradycyjne, ale nie jakieś na 500 osób) problem, kogo zaprosić:

Ciotkę A i B na pewno, co z ciotką C? Też wypada, bo przecież nie są skłócone, mieszkają blisko, pominięcie jej to byłaby obraza...

Kuzynów A - na pewno, ale co z kuzynami B? A kuzyni B to 5 osób + 5 mężów/żon + dzieci, w sumie jakieś 18 ludzi. A jak zaprosić i kuzynów A, i B, to co z C? A kuzyni C to znów ok. 15 osób. Co sprowadza się do zaproszenia na ślub około 35 osób, których Kasia w sumie słabo zna, ale... magiczne słowo: wypada.

Ale przyszła pandemia, Kasia brała ślub w czasie, kiedy był limit chyba 75 osób, co dało jej pretekst zlimitowania liczby gości.

Ale gdyby nie to, to w sumie nie wiem jakie było dobre wyjście z tej sytuacji...

ślub wesele goście

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (152)

#89230

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielne urzędy, a raczej - organizacja pracy.

Jest sobie pewien urząd, a dokładniej - starostwo. Starostwo załatwia sprawy z całego powiatu - i trochę tego jest.

Komunikacja publiczna między wioskami a miastem powiatowym leży i kwiczy, więc dla osób bez własnego samochodu to skomplikowana wyprawa - co tak nawiasem mówiąc też jest piekielnością.

W starostwie za obsługę różnego rodzaju spraw odpowiadają różne pokoje, powiedzmy pokój A, B, C i D. W każdym z nich - kilkoro pracowników, przykładowo w pokoju A, w którym finalnie załatwiałam swoją sprawę, było 5 stanowisk.

Ale żeby się dostać do któregoś z tych pokojów trzeba mieć numerek - co mogłoby samo w sobie być niegłupie, gdyby nie organizacja wydawania numerków.

Otóż numerki wydaje 1 pani. Słownie: jedna. Dla całego urzędu, wszystkich spraw, wszystkich pokoi/stanowisk. Co więcej, ta jedna pani nie tylko wydaje numerki, ale też ma obowiązek wstępnie przejrzeć wnioski i dokumenty każdego (!) petenta, zanim mu numerek wyda. Czyli de facto jedna - podkreślam jedna (!) - pani obsługuje cały urząd, a na piętrze siedzi sobie w tych pokojach kilkanaście, a może nawet ponad 20 osób i czeka, aż przyjdą do nich petenci.

Ponadto wydawanie numerków zaczyna się rano. Urząd pracuje od 7:00. Jak przekazał mi miły pan ochroniarz, gdy przybyłam parę minut po 7 i zobaczyłam dziki tłum, "paaaani, niektórzy to od 5 rano tu stoją!".

Po ponad 3 godzinach czekania (od 7:00 do ok. 10:30), co i tak należy chyba uznać za szybką obsługę w wykonaniu tej jednej pani, otrzymałam przepustkę wymarzoną, numerek wyśniony na godz. 13:30. Ale podobno powinnam się cieszyć, że w ogóle dostałam, bo numerki na dany dzień skończyły się dwie osoby po mnie. I nie, nie ma możliwości, żeby się zapisać na drugi dzień. Trzeba przyjść rano. I historia się powtarza.

A wracając do komunikacji publicznej, o której wspomniałam - dotarcie z większości okolicznych wiosek nawet na godz. 7:00 jest nie lada wyzwaniem, a wcześniej - nierealne.

I tak to się kręci

urząd

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (148)

#89186

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może piekielność drobna, ale mnie irytująca.

Poczta nasza kochana oferuje usługę "priorytet", która, jak się doczytałam na stronie internetowej, oznacza dostarczenie przesyłki do adresata w ciągu 24h, o ile zostanie wysłana do godz. 15:00.

W poniedziałek, po godz. 14:00, wysłałam pewne dokumenty. Dokumenty ważne i pilne (choć nie AŻ tak, żeby je kurierem nadawać, choć brałam pod uwagę), więc nadane przesyłką poleconą, za zwrotnym potwierdzeniem odbioru, z dodatkowym potwierdzeniem dostarczenia sms, priorytet.

Poszło w kopercie A4, opłata 21,50 zł, nadawałam 3 szt. - więc opłata x3.

Minął sobie wtorek. Minęła sobie środa. Potwierdzenia sms o dostarczeniu dostałam w czwartek około godz. 13:00.

Ciekawe, ile szłaby "normalna", nie priorytetowa przesyłka.

Tylko nie rozumiem, po co deklarują, że dostarczenie to 24 godziny/następnego dnia, jak w praktyce trzy dni im to zajmuje.

Zastanawiam się, czy jest sens reklamować usługę (bo mam potwierdzenie, kiedy było nadane, a kiedy dostarczone), ale nie wiem, czy to nie więcej chandryczenia niż te 60 zł warte.

poczta priorytet

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (150)

#88446

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ubogacenie kulturowe, wersja plażowa.

Jest sobie plaża, spokojne popołudnie, pogoda jak na Bałtyk znośna, nic, tylko się relaksować...

Ale oto na plaży pojawiła się grupa pięciu smagłych młodzieńców - wnioskując nie tylko po ciemniejszej karnacji, ale przede wszystkim po języku, jakim się porozumiewali - obcokrajowcy.

I z niewiadomych mi przyczyn uznali, że plażowicze w to sielskie, spokojne popołudnie nie pragną nic innego, jak poznać muzykę taneczną ich rodzimego (zapewne) kraju...

Mieli przenośny magnetofon, z którego puścili jakieś wschodnio brzmiące disco. W ruch poszły też papierosy, piwo.

Trwało to jakieś pół godziny.

Nikt z plażowiczów nie kwapił się, by zwrócić im uwagę, ich gabaryty i stan lekkiego upojenia alkoholowego nie zachęcał do nawiązania kontaktu.

Ale trafiła się grupa młodzieży, która najwyraźniej postanowiła działać według zasady "zło złem zwyciężaj", gdyż zapuścili na pełną głośność jakiś metal.

Ta "subtelna aluzja" jednak najwyraźniej nie dotarła do adresatów lub została zignorowana.

Nie wiem, jak skończyła się ta muzyczna wojna, bo połączenie dziwacznego disco z ostrym metalem stworzył tak koszmarny mix, że ewakuowałam się z plaży w trosce o moje bębenki i zdrowie psychiczne.

plaża muzyka brak kultury

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (166)

#88950

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałabym tu opisać pewną sytuację, choć nie jest to piekielne wydarzenia, a raczej piekielny i wg mnie zupełnie nieracjonalny system.

Na przykładzie z mojej rodzinnej miejscowości.

Były sobie dwa małżeństwa.

W pierwszym z nich oboje małżonkowie całe życie pracowali. Mieli też dwoje dzieci. Przeszli na emeryturę. Żona brała swoją, mąż brał swoją.

W drugim pracował tylko mąż, żona żadną praca się nie skalała. I nie, nie była to też tzw. "niewidoczna praca" - nie mieli żadnej gospodarki/pola, ot zwykły ogródek i parę grządek, nie mieli też dzieci - pani była drugą żoną, mąż miał dziecko z pierwszą żoną, ale w momencie gdy się żenił z drugą, dziecko już miało kilkanaście lat i uczyło się w internacie, potem szybko "poszło na swoje".

Tak się złożyło, że obaj mężowie zmarli.

Żona z pierwszego małżeństwa została tylko ze swoją wypracowaną emeryturą.

Żona z drugiego małżeństwa dostała 80% emerytury męża.

Owszem, w obu przypadkach zmalały koszty życia (jedzenie, ubrania dla jednej osoby), ale już koszty utrzymania zostały takie same, nie da się "nagrzać domu dla jednej osoby", czy zaświecić pół żarówki, żeby mniej prądu wzięła.

Dochody żony pierwszej zmniejszyły się o połowę (ona i mąż mieli emerytury porównywalnej wysokości), a tymczasem dochody żony numer dwa, tej niepracującej, zmniejszyły się tylko o 20%.

Uważam to za skrajnie niesprawiedliwe, że osoba, która wypracowała sobie emeryturę, zamiast być w jakiś sposób uprzywilejowana, to jest wręcz karana za to, że pracowała. Nie rozumiem zupełnie, czemu w takich przypadkach małżonkowi, który nadal żyje, nie należy się 80% tego, co dostawał zmarły.

EDYCJA:
Patrzyłam na tę sytuację bardziej z punktu widzenia dochodu na gospodarstwo domowe, ale uważam, że komentarz @clockworkbeast jest bardzo trafny, dlatego go tu dodaję:

"Dochody żony pierwszej zmniejszyły się o połowę (...), a tymczasem dochody żony numer dwa (...) zmniejszyły się tylko o 20%."

Nie.
Powiedzmy że każdy miał emeryturę po 1000 zł.

Pierwsze małżeństwo miało w sumie 2000, czyli 1000 na głowę. Po śmierci męża żona miała tylko swoją emeryturę, czyli dalej 1000 na głowę.

Drugie małżeństwo miało 1000, czyli po 500 na głowę. Po śmierci miała 800 dla siebie, czyli jej dochody nie spadły o 20% tylko wzrosły, i to o 60%.

I owszem, cholernie to niesprawiedliwe.

polska system emerytura

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (171)

#88507

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mówi się, że narzekanie to narodowy sport Polaków. Noo, wg mnie mamy jeszcze drugi - krytykowanie.

Wizyta imieninowa u wujostwa. Kuzyni fajni, wujostwo trochę mniej. Zwłaszcza ciotka z gatunku tych, co to skrytykują żabę za to, że zielona... ale taki brak logiki, jaki wykazała ostatnio, nawet mnie zaskoczył.

Otóż najpierw wdała się w długi monolog na temat swojej sąsiadki, dajmy na to A. Że dziecko już 3 lata, a ona nadal w domu siedzi, na utrzymaniu męża, że zero ambicji, że tylko z dzieckiem lata, tu spacer, tu plac zabaw, tu w ogródku, że przecież lepiej dzieciaka do przedszkola posłać i jakąś pracę znaleźć, bo tak to z roku na rok będzie jej trudniej, bla bla bla...

A za chwilę zaczęła malowniczo opisywać, czyt. jechać po drugiej sąsiadce, B. Że dziecko małe jeszcze, dopiero 4 latka, a tylko przedszkole, nianie, babcie, matki prawie nie widuje, tej B. to tylko kariera w głowie, nawet z przedszkola małego częściej odbiera ojciec, a ostatnio w sklepie B. pytała kasjerki o namiary na siostrę (zapasową nianię), bo się z dziewczynami na mieście umówiła, no do czego to podobne, żeby matka po mieście latała, zamiast się własnym dzieckiem zająć, wyrodna jakaś, bla bla bla...

I taka to, f**k_logic...

matki żony kochanki

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 154 (166)

#88455

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miejsce akcji: pendolino, wagon strefa ciszy, trasa nad morze.

Jak zapewne większość wie, w pendolino można przy rezerwacji miejsca wybrać wagon z tzw. "strefą ciszy".

Co oznacza strefa ciszy domyślić się nietrudno, ale jakby ktoś miał wątpliwości, to przy każdym siedzeniu wiszą kartki wyjaśniające.

Po co ktoś wybiera, kupując bilet, strefę ciszy? No po to, żeby jechać w ciszy - oczywista oczywistość.

Dlatego gratuluję braku wyobraźni komuś, kto uznał, że właśnie strefa ciszy będzie najlepszym miejscem do przejazdu nad morze grupy 10 nastolatków w wieku na oko 11-13 lat i tak zarezerwował bilety.

Młodzież jechała chyba na jakieś kolonie/obóz, no i jak to dzieciaki - gadali między sobą. Nawet nie jakoś bardzo krzykliwie, ale wiadomo, jak rozmawia dziesięć osób to robi się już hałas.

Współpasażerowie uciszali.

Uciszanie skutkowało na jakieś 10 - 15 minut, potem znów szmer, coraz głośniejszy.

I tak sobie trwała podróż, nieoczekiwanie męcząca i dla tych nastolatków, i dla reszty podróżnych...

pkp pendolino strefa ciszy

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (198)

#88398

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałam zamiar napisać komentarz pod historią @cranberry, ale wyszedł na tyle długi, że zamieszczam jako historię.

Wypad w cztery koleżanki, majówka, Budapeszt, wydawało się, że mamy w miarę wszystko ustalone/mamy spójną wizję tego kilkudniowego pobytu. Taak, wydawało nam się.

Na miejscu okazało się, że koleżanka A. uważa, że 6 rano jest wspaniałą godziną do wstawania na mini-wakacjach, bo można pójść wcześniej do sklepu, oddalonego zaledwie o 1,5 km od hotelu, zrobić zakupy, wrócić do hotelu, zjeść śniadanie i zwiedzać, ach, dzień taki długi!

My we trzy wolałyśmy zacząć dzień spokojnie, powiedzmy o 9, wypić jakąś kawę/coś przegryźć w kawiarni - cenowo było w miarę ok, oczywiście drożej niż kanapka, ale bez przesady. No cóż, to tak się dogadałyśmy - ona wstawała rano, latała do sklepu i z powrotem, a potem wisiała nam nad głową przy tej kawie, bo ona już zjadła, kawę przywiozła ze sobą w saszetkach, i tracimy czas, a zwiedzanie czeka... i atmosferę od rana szlag trafiał.

Zwiedzanie - wcześniej uzgodniłyśmy punkty, które koniecznie chcemy zobaczyć, i niektóre inne, które zobaczymy, czy wystarczy nam czasu, pieniędzy i ochoty. Nagle okazało się, że ona wcale nie chce iść do muzeum X, woli muzeum Y, a zamiast zobaczyć Z woli zobaczyć W. No spoko, ale mogła dojść do tego wniosku wcześniej, zwłaszcza że dni miałyśmy mniej więcej tak rozplanowane, żeby rzeczy, które chcemy zobaczyć, były po drodze. Tymczasem jej muzeum Y wymagałoby albo całkowitej zmiany planów, albo nadłożenia dużo drogi, co by nam wykluczyło czas na jakiś lunch/obiad. Kończyło się tak, że z fochem szła tam, gdzie zaplanowane. Sama odłączyć się i jechać do "swoich" atrakcji nie chciała, bo obce miasto i ona sama się boi. I znów, atmosfera skiśnięta, bo niefajnie, jak się ktoś snuje z nosem na kwintę.

Obiady - nie planowałyśmy jakichś ekstrawaganckich restauracji, raczej spróbować coś lokalnego/pójść na pizzę. Ale koleżanka A. stwierdziła, że najlepiej będzie wracać na obiad do hotelu - a właściwie wynajętego apartamentu - i tam coś ugotować. Strata czasu, i na samo gotowanie, i na dojazd, bo lokum było kompromisem między ceną a lokalizacją, i choć połączenie metrem było dobre, to jednak trzeba było do centrum kawałek dojechać. Stwierdziłyśmy, że nie wracamy.

Pierwszego dnia A. została z nami, kręcąc nosem na każde proponowane miejsce na obiad, drugiego zdecydowała się wrócić, a my miałyśmy zjeść na mieście i za powiedzmy 2 godziny spotkać się w punkcie X. Czekamy i czekamy a jej nie ma, telefonu nie odbiera. No to zaczęłyśmy realizować dalsze punkty zwiedzania, tak jak było w planie - pisząc jej smsy, że jesteśmy tu i tu, potem idziemy tu - żeby mogła do nas dołączyć. To strzeliła focha, że ona nas po całym mieście nie będzie szukać i żebyśmy chodziły same gdzie chcemy. Tak zrobiłyśmy, ale atmosfera stała się ciężka jak ołów.

Zdjęcia - noo, jak człowiek gdzieś jedzie, to przeważnie robi zdjęcia, i nie jest to wymysł ostatnich kilku lat. My też, jak coś przykuło naszą uwagę, robiłyśmy foty. I nie, nie w typie 150 ujęć selfie z kaczym dziobkiem, tylko takie normalne zdjęcia różnych zabytków, mostu, rynku, ciekawej ulicy. A. cały czas podkreślała, że nie umiemy "chłonąć chwili" i że zdjęcia są takie dziecinne.

Zakupy - ja nigdy nie przywożę z wyjazdów typowych pamiątek, magnesów, kubków, koszulek, ciupag ani niczego w tym stylu. Ale pozostałe koleżanki chciały coś kupić, więc zakupy pamiątek były w planie wyjazdu. A. obleciała całą wielką halę, wracając po trzy razy do tego samego stoiska, żeby się przekonać, czy upatrzony breloczek nie jest przypadkiem gdzieś o kilka groszy tańszy. Rozumiem, jakby to było coś naprawdę drogiego, ale serio - kupiła, po jakichś 4 godzinach, 3 (słownie: trzy) breloczki.

Może małe piekielności, ale strasznie psujące atmosferę...

koleżanki wyjazd maruda

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 199 (209)