Profil użytkownika

myscha ♀
Zamieszcza historie od: | 12 czerwca 2011 - 14:35 |
Ostatnio: | 30 stycznia 2025 - 16:16 |
- Historii na głównej: 41 z 66
- Punktów za historie: 23326
- Komentarzy: 192
- Punktów za komentarze: 2127
Takie prawo, niczyja zła wola, ale ciężko człowiekowi się w tym znaleźć.
Moi rodzice byli współposiadaczami konta bankowego. Co prawda wszelkie środki spływające na to konto pochodziły z przychodów taty, bo mama miała jeszcze inne konto w innym banku, ale z pewnych względów musiała podłączyć się pod konto taty.
Mama zmarła. Na koncie były jakieś niewielkie środki, tata zgłosił do banku śmierć współposiadacza i bank konto zablokował. Wtedy, kiedy wpłynęła taty emerytura. I w taki sposób człowiek nadszarpnięty już kosztami pogrzebu pozostał praktycznie bez środków do życia. Po kilku dniach przepychanek z bankiem, wypłacono mu połowę zgromadzonych środków. Jakieś 900 złotych. Ciąg dalszy po sprawie spadkowej.
Typowa sprawa spadkowa trwa co najmniej pół roku. Tym razem można załatwić to notarialnie, tylko trzeba zgromadzić dokumenty z Urzędu Stanu Cywilnego. W Warszawie okres oczekiwania - 3 miesiące.
Bank trzyma pieniądze, opłaty same się nie zrobią, trzeba założyć nowe konto, na które spłynie kolejna emerytura i ten miesiąc przeżyć za połowę emerytury.
Żyć, nie umierać.
Moi rodzice byli współposiadaczami konta bankowego. Co prawda wszelkie środki spływające na to konto pochodziły z przychodów taty, bo mama miała jeszcze inne konto w innym banku, ale z pewnych względów musiała podłączyć się pod konto taty.
Mama zmarła. Na koncie były jakieś niewielkie środki, tata zgłosił do banku śmierć współposiadacza i bank konto zablokował. Wtedy, kiedy wpłynęła taty emerytura. I w taki sposób człowiek nadszarpnięty już kosztami pogrzebu pozostał praktycznie bez środków do życia. Po kilku dniach przepychanek z bankiem, wypłacono mu połowę zgromadzonych środków. Jakieś 900 złotych. Ciąg dalszy po sprawie spadkowej.
Typowa sprawa spadkowa trwa co najmniej pół roku. Tym razem można załatwić to notarialnie, tylko trzeba zgromadzić dokumenty z Urzędu Stanu Cywilnego. W Warszawie okres oczekiwania - 3 miesiące.
Bank trzyma pieniądze, opłaty same się nie zrobią, trzeba założyć nowe konto, na które spłynie kolejna emerytura i ten miesiąc przeżyć za połowę emerytury.
Żyć, nie umierać.
Ocena:
278
(300)
Rzecz działa się kilkanaście lat temu, kiedy cyfrowe aparaty fotograficzne dopiero zbłądzały pod strzechy, za to kliszowe były w pełnym rozkwicie.
Postanowiłam ze względów zawodowych kupić cyfrówkę do robienia zdjęć przedmiotów do katalogów. Łatwiej, taniej, szybciej. Aparat był o dosyć słabych parametrach, ale za to odpowiednio drogi, kupiony na kredyt. Cacuszko wzbudziło zainteresowanie znajomych i rodziny, w tym brata mojego męża.
Przy okazji jakiegoś wydarzenia, w którym brat miał brać udział zażyczył sobie pożyczenia aparatu. Facet, około 30 lat, przyzwyczajony, że jemu się nie odmawia, a szczególnie brat mu nie odmawia. Ja odmówiłam. W wydarzeniu miało brać udział sporo ludzi, aparat mógł zostać zniszczony, ukradziony, a to było moje narzędzie pracy, a brat nie byłby w stanie mi go odkupić, ani w inny sposób zrekompensować, bo nie pracował i nie zarabiał. W zamian zaproponowałam mu pożyczenie innego aparatu na kliszę, żeby nie został z niczym.
Takiej obrazy majestatu nie widziałam nigdy. Nie to, że przestał się odzywać, wprost przeciwnie, za każdym razem, gdy rozmawiał z moim mężem musiał przypomnieć o tym, że ten nie pożyczył mu aparatu. Na nic tłumaczenia, że aparat był mój, świadczyło tylko o tym, że mój mąż był pod pantoflem i mi ustępował.
Po 10 latach od wydarzenia nadal nie mógł się z tym pogodzić. I po 10 latach nadal każda rozmowa kończyła się stwierdzeniem, że on dla mojego męża wszystko (ciekawe, co?), a ten mu nawet aparatu nie pożyczył, kiedy potrzebował.
Postanowiłam ze względów zawodowych kupić cyfrówkę do robienia zdjęć przedmiotów do katalogów. Łatwiej, taniej, szybciej. Aparat był o dosyć słabych parametrach, ale za to odpowiednio drogi, kupiony na kredyt. Cacuszko wzbudziło zainteresowanie znajomych i rodziny, w tym brata mojego męża.
Przy okazji jakiegoś wydarzenia, w którym brat miał brać udział zażyczył sobie pożyczenia aparatu. Facet, około 30 lat, przyzwyczajony, że jemu się nie odmawia, a szczególnie brat mu nie odmawia. Ja odmówiłam. W wydarzeniu miało brać udział sporo ludzi, aparat mógł zostać zniszczony, ukradziony, a to było moje narzędzie pracy, a brat nie byłby w stanie mi go odkupić, ani w inny sposób zrekompensować, bo nie pracował i nie zarabiał. W zamian zaproponowałam mu pożyczenie innego aparatu na kliszę, żeby nie został z niczym.
Takiej obrazy majestatu nie widziałam nigdy. Nie to, że przestał się odzywać, wprost przeciwnie, za każdym razem, gdy rozmawiał z moim mężem musiał przypomnieć o tym, że ten nie pożyczył mu aparatu. Na nic tłumaczenia, że aparat był mój, świadczyło tylko o tym, że mój mąż był pod pantoflem i mi ustępował.
Po 10 latach od wydarzenia nadal nie mógł się z tym pogodzić. I po 10 latach nadal każda rozmowa kończyła się stwierdzeniem, że on dla mojego męża wszystko (ciekawe, co?), a ten mu nawet aparatu nie pożyczył, kiedy potrzebował.
rodzina
Ocena:
345
(355)
zarchiwizowany
Skomentuj
(10)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Piątek, o godz. 18, jak zresztą jest opisane we wszystkich możliwych miejscach zamykam firmę. Przede mną bardzo trudne dni, urywają się telefony od rodziny.
Godzina 20. Dzwoni jakiś numer, dość krótko, nie zdążyłam odebrać. Normalnie bym nie oddzwaniała, ale dzisiaj nic nie jest normalne, więc myśląc, że może ktoś kolejny z rodziny, czyjego numeru nie znam, oddzwaniam.
Okazuje się, że to pan klient. Pyta się, czy możliwe jest zrobienie jakiejś pracy. Tak, możliwe, a na kiedy pan to chce, bo w poniedziałek zamknięte na głucho, wyłączone telefony, mogę się zająć dopiero we wtorek.
- To jak to, dzisiaj nie mogę przynieść?
Godzina 20. Dzwoni jakiś numer, dość krótko, nie zdążyłam odebrać. Normalnie bym nie oddzwaniała, ale dzisiaj nic nie jest normalne, więc myśląc, że może ktoś kolejny z rodziny, czyjego numeru nie znam, oddzwaniam.
Okazuje się, że to pan klient. Pyta się, czy możliwe jest zrobienie jakiejś pracy. Tak, możliwe, a na kiedy pan to chce, bo w poniedziałek zamknięte na głucho, wyłączone telefony, mogę się zająć dopiero we wtorek.
- To jak to, dzisiaj nie mogę przynieść?
Ocena:
98
(154)
Wkrótce po ślubie zdecydowaliśmy, że zaczniemy się starać o dziecko. Łatwiej jednak zdecydować, niż wykonać. Mijały miesiące, a tu nic.
W przedsięwzieciu tym bohatersko kibicowały nam dwie przyszłe babcie, pytając co jakiś czas "czy coś się dzieje w tej sprawie?"
Czas mijał, pierwsze poronienie bardzo wczesnej ciąży, lekarka (cudowna osoba) mówi - czekać, babcie coraz bardziej się niecierpliwią, a ja mam babć i ich zainteresowania coraz bardziej dosyć. I tak jak moja mama pyta pyta:
- To co, zostanę babcią? - to ja zaciskając zęby, żeby nie wybuchnąć odpowiadam:
- Zostaniesz, ale jeszcze nie teraz, na pewno ci powiem.
To teściowa zmienia taktykę i oznajmia:
- Musicie postarać się o dziecko, małżeństwo bez dziecka jest niepełne, dziecko cementuje związek - i takie tam podobne.
A co my do %&%#@& robimy cały czas? To gadanie wyprowadza mnie z równowagi, mój mąż spokojniejszy, bo on z tych, co się nie denerwują. Jeździmy do teściów coraz rzadziej, oni do nas prawie wcale, a mamy jakieś 20 km odległości i wszyscy mają samochody. Ale przy następnym spotkaniu:
- No, ale to najwyższy czas, MUSICIE postarać się o dziecko.
Opowiadam jej, żeby nie męczyła, że jestem pod opieką lekarza, że zaczynamy robić badania, że bardzo chcemy, ale...
- Musicie postarać się...
W końcu po naprawdę długim czasie zdarzył się cud. Mały lokator wprowadził się tam gdzie trzeba, święto w rodzinie. Urodził się zdrowy chłopak. Moja mama oszalała na jego punkcie, jedyny wnuk, za to teściowa, chociaż to też jedyny wnuk, to przyjechała raz, obejrzała, udzieliła kilku fachowych rad typu: "zakładaj mu czapkę w domu i zawiąż rękawki przy dłoniach, żeby mu nie wiało". Naprawdę? Był czerwiec...
Jak jej coś odpowiedziałam, to dostała focha i więcej nie przyjechała. Następnym razem na pierwsze urodziny. My jeździliśmy do nich na święta, bo na niedzielny obiad nigdy nas nie zaprosiła.
Za to wkrótce zaczęło się przy nielicznych spotkaniach i rozmowach telefonicznych:
- Musicie postarać się o drugie dziecko. Zupełnie inaczej chowa się dwójka.
Z różnych powodów zdecydowaliśmy, że drugiego dziecka nie będzie. I to powiedziałam jej patrząc w oczy, zdecydowanym tonem. Zazwyczaj to skutkowało na doradców w sprawach dzietności, ale nie teraz. Jak syn odrósł trochę, to zaczęło się:
- Powiedz rodzicom, że chcesz siostrzyczkę.
Dzieciak zaskoczył nas wszystkich twierdząc:
- A ja nie chcę.
Warto nadmienić, że teściowa nie nawiązała z naszym synem żadnych relacji. To nie to, że nie chciała pomagać, bo nikt tego nie oczekiwał, ale przyjeżdżała do wnuka raz w roku na urodziny, co przeszło jej po trzecich, jak już się spotykaliśmy (zawsze u teściów), to nie rozmawiała z nim, chyba że mówiąc "powiedz rodzicom, że chcesz siostrzyczkę", żadnego zainteresowania.
W końcu, kiedy mój syn miał chyba ze 12 lat, przy kolejnej rozmowie spytałam jadowicie:
- A mama pomoże przy drugim?
- Nie, ja to mówię dla was.
I skończyło się. Spokój, żadnych namów. Może przestraszyła się, że jej wcisnę do opieki, może zrozumiała, że nic nie wskóra. Odetchnęłam. Ostatnio pojechał do niej mój mąż, jak wrócił, opowiadał mi, że mama powiedziała:
- Wiesz, teraz będą dawać na drugie dziecko po 500 złotych. Postarajcie się.
Wszystko mi opadło. Myślałam, że jej przeszło.
- A skąd, jak ciebie nie ma, to za każdym razem mi mówi, ale nie powtarzam ci, bo nie chcę cię denerwować.
Jestem już w takim wieku, że zaczynam mieć objawy menopauzy.
W przedsięwzieciu tym bohatersko kibicowały nam dwie przyszłe babcie, pytając co jakiś czas "czy coś się dzieje w tej sprawie?"
Czas mijał, pierwsze poronienie bardzo wczesnej ciąży, lekarka (cudowna osoba) mówi - czekać, babcie coraz bardziej się niecierpliwią, a ja mam babć i ich zainteresowania coraz bardziej dosyć. I tak jak moja mama pyta pyta:
- To co, zostanę babcią? - to ja zaciskając zęby, żeby nie wybuchnąć odpowiadam:
- Zostaniesz, ale jeszcze nie teraz, na pewno ci powiem.
To teściowa zmienia taktykę i oznajmia:
- Musicie postarać się o dziecko, małżeństwo bez dziecka jest niepełne, dziecko cementuje związek - i takie tam podobne.
A co my do %&%#@& robimy cały czas? To gadanie wyprowadza mnie z równowagi, mój mąż spokojniejszy, bo on z tych, co się nie denerwują. Jeździmy do teściów coraz rzadziej, oni do nas prawie wcale, a mamy jakieś 20 km odległości i wszyscy mają samochody. Ale przy następnym spotkaniu:
- No, ale to najwyższy czas, MUSICIE postarać się o dziecko.
Opowiadam jej, żeby nie męczyła, że jestem pod opieką lekarza, że zaczynamy robić badania, że bardzo chcemy, ale...
- Musicie postarać się...
W końcu po naprawdę długim czasie zdarzył się cud. Mały lokator wprowadził się tam gdzie trzeba, święto w rodzinie. Urodził się zdrowy chłopak. Moja mama oszalała na jego punkcie, jedyny wnuk, za to teściowa, chociaż to też jedyny wnuk, to przyjechała raz, obejrzała, udzieliła kilku fachowych rad typu: "zakładaj mu czapkę w domu i zawiąż rękawki przy dłoniach, żeby mu nie wiało". Naprawdę? Był czerwiec...
Jak jej coś odpowiedziałam, to dostała focha i więcej nie przyjechała. Następnym razem na pierwsze urodziny. My jeździliśmy do nich na święta, bo na niedzielny obiad nigdy nas nie zaprosiła.
Za to wkrótce zaczęło się przy nielicznych spotkaniach i rozmowach telefonicznych:
- Musicie postarać się o drugie dziecko. Zupełnie inaczej chowa się dwójka.
Z różnych powodów zdecydowaliśmy, że drugiego dziecka nie będzie. I to powiedziałam jej patrząc w oczy, zdecydowanym tonem. Zazwyczaj to skutkowało na doradców w sprawach dzietności, ale nie teraz. Jak syn odrósł trochę, to zaczęło się:
- Powiedz rodzicom, że chcesz siostrzyczkę.
Dzieciak zaskoczył nas wszystkich twierdząc:
- A ja nie chcę.
Warto nadmienić, że teściowa nie nawiązała z naszym synem żadnych relacji. To nie to, że nie chciała pomagać, bo nikt tego nie oczekiwał, ale przyjeżdżała do wnuka raz w roku na urodziny, co przeszło jej po trzecich, jak już się spotykaliśmy (zawsze u teściów), to nie rozmawiała z nim, chyba że mówiąc "powiedz rodzicom, że chcesz siostrzyczkę", żadnego zainteresowania.
W końcu, kiedy mój syn miał chyba ze 12 lat, przy kolejnej rozmowie spytałam jadowicie:
- A mama pomoże przy drugim?
- Nie, ja to mówię dla was.
I skończyło się. Spokój, żadnych namów. Może przestraszyła się, że jej wcisnę do opieki, może zrozumiała, że nic nie wskóra. Odetchnęłam. Ostatnio pojechał do niej mój mąż, jak wrócił, opowiadał mi, że mama powiedziała:
- Wiesz, teraz będą dawać na drugie dziecko po 500 złotych. Postarajcie się.
Wszystko mi opadło. Myślałam, że jej przeszło.
- A skąd, jak ciebie nie ma, to za każdym razem mi mówi, ale nie powtarzam ci, bo nie chcę cię denerwować.
Jestem już w takim wieku, że zaczynam mieć objawy menopauzy.
dobre rady
Ocena:
379
(419)
Pan Antoni pracował w administracji pewnego kompleksu handlowego składającego się z pawilonów, w których były sklepy. Niektóre pawilony były wynajmowane od właściciela terenu, inne były własnością użytkowników. Właściciele tych drugich pawilonów byli jednak zobowiązani do płacenia czynszu za prąd, wywóz śmieci itp.
Jeden z pawilonów od dłuższego czasu stał nieużywany, zaległości niezapłacone, a z właścicielami nie można się było skontaktować. Czynności windykacyjne w toku.
Pewnego dnia pan Antoni wychodził z pracy trochę później niż zwykle, kiedy zauważył, że przy rzeczonym pawilonie coś się dzieje. Zorientował się, że właściciel próbuje sprzedać komuś obiekt. Antoni zatrzymał się i powiedział tylko, że informuje potencjalnego nabywcę, że obiekt jest zadłużony i ewentualne obciążenia przejdą na nowego właściciela. Po czym wsiadł w samochód i odjechał.
Ujechał spory kawałek, kiedy spostrzegł, że pomimo godzin szczytu wokół niego na ulicy zrobiło się pusto, ale za to towarzyszą mu dwa radiowozy. Policja zatrzymała go, Antoni jako wesoły człowiek próbował z uśmiechem zagadać do policjanta, ale zauważył, że do śmiechu nikomu nie jest. Drugi radiowóz stał w gotowości, jakby miał rzucić się w pogoń, policjanci zatrzymujący też wyjątkowo czujni, jakby mieli zatrzymać jakiegoś zbira. Dokumenty, kontrola trzeźwości, przez radio komunikat "mamy TEGO fiata", kontrola trzeźwości, jeszcze raz kontrola trzeźwości i... nic. Napięcie zeszło.
- Nie mogę podać panu szczegółów - powiedział policjant - ale musiał pan komuś zajść za skórę. Mieliśmy zgłoszenie, że pijany i agresywny. Szerokiej drogi.
Wtedy Antoni zobaczył, że na końcu drogi właśnie puszczają blokadę, która zatrzymała inne samochody.
W pracy następnego dnia nic nikomu nie mówił, samochód zaparkował dalej niż zwykle, tylko dlaczego poszła plotka, że Antoni stracił prawo jazdy?
Jeden z pawilonów od dłuższego czasu stał nieużywany, zaległości niezapłacone, a z właścicielami nie można się było skontaktować. Czynności windykacyjne w toku.
Pewnego dnia pan Antoni wychodził z pracy trochę później niż zwykle, kiedy zauważył, że przy rzeczonym pawilonie coś się dzieje. Zorientował się, że właściciel próbuje sprzedać komuś obiekt. Antoni zatrzymał się i powiedział tylko, że informuje potencjalnego nabywcę, że obiekt jest zadłużony i ewentualne obciążenia przejdą na nowego właściciela. Po czym wsiadł w samochód i odjechał.
Ujechał spory kawałek, kiedy spostrzegł, że pomimo godzin szczytu wokół niego na ulicy zrobiło się pusto, ale za to towarzyszą mu dwa radiowozy. Policja zatrzymała go, Antoni jako wesoły człowiek próbował z uśmiechem zagadać do policjanta, ale zauważył, że do śmiechu nikomu nie jest. Drugi radiowóz stał w gotowości, jakby miał rzucić się w pogoń, policjanci zatrzymujący też wyjątkowo czujni, jakby mieli zatrzymać jakiegoś zbira. Dokumenty, kontrola trzeźwości, przez radio komunikat "mamy TEGO fiata", kontrola trzeźwości, jeszcze raz kontrola trzeźwości i... nic. Napięcie zeszło.
- Nie mogę podać panu szczegółów - powiedział policjant - ale musiał pan komuś zajść za skórę. Mieliśmy zgłoszenie, że pijany i agresywny. Szerokiej drogi.
Wtedy Antoni zobaczył, że na końcu drogi właśnie puszczają blokadę, która zatrzymała inne samochody.
W pracy następnego dnia nic nikomu nie mówił, samochód zaparkował dalej niż zwykle, tylko dlaczego poszła plotka, że Antoni stracił prawo jazdy?
współpracownicy
Ocena:
258
(354)
Historia sprzed lat... oj wielu. Nie było jeszcze takiego parcia na wyprowadzanie psów na smyczy i w kagańcach, a o sprzątaniu po psie nikt nie słyszał.
Ciche, spokojne osiedle w Warszawie. Bloki niezbyt wysokie, dużo zieleni i mała, niezbyt ruchliwa uliczka przechodząca na obrzeżu osiedla. Samochody nie były aż tak powszechne jak obecnie, więc tylko od czasu do czasu jakiś przemykał.
W jednym z bloków obok tej uliczki mieszkała pani [E] z rodziną i psem. I właśnie psa dotyczy opowieść.
Pies, mały czarny kundel, był wypuszczany rano, jak jego pani wychodziła do pracy i biegał samopas po podwórku do późnego popołudnia. Dzieci pani [E] nie bardzo się przyznawały do futrzaka. Ktoś mu coś rzucił do jedzenia, popił wody z kałuży, a jego ulubionym zajęciem było ganianie samochodów.
Leżał na trawniku obok ulicy i wyczekiwał, jak jakiś samochód będzie przejeżdżał przez jego terytorium, biegł za nim i próbował ugryźć go w oponę. Jakoś szczęśliwym trafem wychodził cało z tej zabawy, może kierowcy byli ostrożni, a może sam pies wiedział, jak się obchodzić z kupą złomu.
W końcu nie wytrzymała pani [E]. Wzięła rozpęd, wycelowała i sama najechała swoim samochodem na psa. Pies przeżył, ale przez długi czas na osiedlu był spokój - był znoszony na spacer z tylnymi łapami w gipsie. Pani [E] nie wstydziła się swojego uczynku, mało tego rozpowiadała innym, że w ten sposób oduczy sierściucha biegania za pojazdami. Nie nauczyła. Po zdjęciu gipsu, zwierzak wrócił do ulubionego zajęcia.
Nie skłoniło to też pani [E] do jakichkolwiek przemyśleń. Nadal wypuszczała psa luzem, nie interesowała się nim wcale, a smycz, jeżeli w ogóle była, chyba zakurzyła się gdzieś w kącie. Żeby nie było wątpliwości - [E] nie była wcale z marginesu społecznego, była lekarką z zapędami do ustawiania życia (szczególnie moralnego i duchowego) innym ludziom.
Ciche, spokojne osiedle w Warszawie. Bloki niezbyt wysokie, dużo zieleni i mała, niezbyt ruchliwa uliczka przechodząca na obrzeżu osiedla. Samochody nie były aż tak powszechne jak obecnie, więc tylko od czasu do czasu jakiś przemykał.
W jednym z bloków obok tej uliczki mieszkała pani [E] z rodziną i psem. I właśnie psa dotyczy opowieść.
Pies, mały czarny kundel, był wypuszczany rano, jak jego pani wychodziła do pracy i biegał samopas po podwórku do późnego popołudnia. Dzieci pani [E] nie bardzo się przyznawały do futrzaka. Ktoś mu coś rzucił do jedzenia, popił wody z kałuży, a jego ulubionym zajęciem było ganianie samochodów.
Leżał na trawniku obok ulicy i wyczekiwał, jak jakiś samochód będzie przejeżdżał przez jego terytorium, biegł za nim i próbował ugryźć go w oponę. Jakoś szczęśliwym trafem wychodził cało z tej zabawy, może kierowcy byli ostrożni, a może sam pies wiedział, jak się obchodzić z kupą złomu.
W końcu nie wytrzymała pani [E]. Wzięła rozpęd, wycelowała i sama najechała swoim samochodem na psa. Pies przeżył, ale przez długi czas na osiedlu był spokój - był znoszony na spacer z tylnymi łapami w gipsie. Pani [E] nie wstydziła się swojego uczynku, mało tego rozpowiadała innym, że w ten sposób oduczy sierściucha biegania za pojazdami. Nie nauczyła. Po zdjęciu gipsu, zwierzak wrócił do ulubionego zajęcia.
Nie skłoniło to też pani [E] do jakichkolwiek przemyśleń. Nadal wypuszczała psa luzem, nie interesowała się nim wcale, a smycz, jeżeli w ogóle była, chyba zakurzyła się gdzieś w kącie. Żeby nie było wątpliwości - [E] nie była wcale z marginesu społecznego, była lekarką z zapędami do ustawiania życia (szczególnie moralnego i duchowego) innym ludziom.
sąsiedzi
Ocena:
344
(382)
Jakiś czas temu na pustej działce obok naszego domu postawiono dom-bliźniak. Jedną część domu zajęli przemili państwo [A]nielscy. Ludzie kontaktowi, pomocni, szybko nawiązaliśmy znajomość. Dla równowagi druga część przypadła [P]iekielnym. [A] i [P] nie przypadli sobie do gustu, więc zaczęły się atrakcje, z których również korzystali sąsiedzi z kilku pobliskich domów. A to muzyka gruchnie nagle w środku nocy, a to jakieś petardy. Oczywiście bezpośredni adresaci mieli dużo weselej, bo byli bliżej.
Kiedy wykończyły się środki po dobroci, a konflikt wciąż narastał, [A] zdecydowali się na drogę prawną. Do każdego incydentu zaczęli wzywać policję, ci nie mogli nic ustalić, bo gdy podjeżdżali na sygnale, to u [P] gasło światło i cichły odgłosy. [P] czuli się całkowicie bezkarni, ufni w siłę pieniądza i znajomości. W końcu policja postanowiła przesłuchać świadków, czyli innych mieszkańców ulicy.
Padło między innymi na mnie i mojego męża.
Dostaliśmy wezwania na konkretny dzień, godzinę, wszystko odbyło się wyjątkowo sprawnie i w miłej atmosferze. Pani policjantka przeczytała mi protokół, który miałam podpisać. Dowiedziałam się z niego, że to [A] dokuczają [P].
- Nie, odwrotnie, to [P] są ci gorsi.
Pani trochę niepocieszona musiała zmienić zapiski, które dokładnie przeczytałam, zanim złożyłam podpis. Było już dobrze. Pomyślałam, że pani musiała być bardzo zmęczona.
Wracając spotkałam inną sąsiadkę-świadka, która była przesłuchiwana wcześniej przez tę samą funkcjonariuszkę. Jako anegdotkę opowiedziała mi o pomyłce w protokole, takiej samej jak u mnie.
Mój mąż zeznawał jako następny. Zgadnijcie... tak, to samo.
Przypadek?
Kiedy wykończyły się środki po dobroci, a konflikt wciąż narastał, [A] zdecydowali się na drogę prawną. Do każdego incydentu zaczęli wzywać policję, ci nie mogli nic ustalić, bo gdy podjeżdżali na sygnale, to u [P] gasło światło i cichły odgłosy. [P] czuli się całkowicie bezkarni, ufni w siłę pieniądza i znajomości. W końcu policja postanowiła przesłuchać świadków, czyli innych mieszkańców ulicy.
Padło między innymi na mnie i mojego męża.
Dostaliśmy wezwania na konkretny dzień, godzinę, wszystko odbyło się wyjątkowo sprawnie i w miłej atmosferze. Pani policjantka przeczytała mi protokół, który miałam podpisać. Dowiedziałam się z niego, że to [A] dokuczają [P].
- Nie, odwrotnie, to [P] są ci gorsi.
Pani trochę niepocieszona musiała zmienić zapiski, które dokładnie przeczytałam, zanim złożyłam podpis. Było już dobrze. Pomyślałam, że pani musiała być bardzo zmęczona.
Wracając spotkałam inną sąsiadkę-świadka, która była przesłuchiwana wcześniej przez tę samą funkcjonariuszkę. Jako anegdotkę opowiedziała mi o pomyłce w protokole, takiej samej jak u mnie.
Mój mąż zeznawał jako następny. Zgadnijcie... tak, to samo.
Przypadek?
policja
Ocena:
803
(837)
Rozpętała się dyskusja na temat wielodzietności, więc i ja zamieszczę historię zasłyszaną od mojej znajomej.
W mieście, w którym mieszkam ustalono, że wielodzietność będzie "nagradzana" różnymi przywilejami. Nie chodzi o bezpośrednie dawanie pieniędzy, ale różnego rodzaju zniżki i darmowe bilety na komunikację dla rodzin 5+.
Mojej znajomej urodziło się czwarte dziecko. W rozmowie z panią z urzędu dowiedziała się o przywilejach. Nawet nie chciała korzystać, ale została przez urzędniczkę namówiona, bo są na to przeznaczone pieniądze, nikomu nie odbiera w ten sposób, a należy się. Rzeczywiście dla starszego rodzeństwa na dojazdy do szkół może się przydać.
Wybrała się zatem do odpowiedniego działu w urzędzie, przedstawiła sprawę.
- Pff, kolejna patologia - westchnęła ciężko pani za biurkiem.
Na tym chciałam skończyć opis piekielności, ale mniej więcej wiem, jakie komentarze będą. Uprzedzam: tak, była solidna awantura, nie, nie wiem, jakie konsekwencje poniosła urzędniczka.
W mieście, w którym mieszkam ustalono, że wielodzietność będzie "nagradzana" różnymi przywilejami. Nie chodzi o bezpośrednie dawanie pieniędzy, ale różnego rodzaju zniżki i darmowe bilety na komunikację dla rodzin 5+.
Mojej znajomej urodziło się czwarte dziecko. W rozmowie z panią z urzędu dowiedziała się o przywilejach. Nawet nie chciała korzystać, ale została przez urzędniczkę namówiona, bo są na to przeznaczone pieniądze, nikomu nie odbiera w ten sposób, a należy się. Rzeczywiście dla starszego rodzeństwa na dojazdy do szkół może się przydać.
Wybrała się zatem do odpowiedniego działu w urzędzie, przedstawiła sprawę.
- Pff, kolejna patologia - westchnęła ciężko pani za biurkiem.
Na tym chciałam skończyć opis piekielności, ale mniej więcej wiem, jakie komentarze będą. Uprzedzam: tak, była solidna awantura, nie, nie wiem, jakie konsekwencje poniosła urzędniczka.
Urząd
Ocena:
520
(616)
Pewien znajomy ma amputowane jądro. Wybrał się ostatnio na kontrolę do szpitala, w którym był operowany. Lekarz skierował go na USG. Wrócił z wynikiem, lekarz po przeczytaniu opisu prawie rozbił głową biurko. Opis brzmiał: "obydwa jądra w mosznie".
Dobrze, że do badania dołączone były wydruki zdjęć, bo inaczej to chyba można było przyjąć, że cud.
Dobrze, że do badania dołączone były wydruki zdjęć, bo inaczej to chyba można było przyjąć, że cud.
słuzba_zdrowia
Ocena:
490
(554)
Godziny otwarcia - temat-rzeka.
Moja firma mieści się w domu. Tu mieszkamy, tu pracujemy, ale czasem stąd gdzieś wychodzimy, albo odpoczywamy. Dlatego wyznaczyliśmy godziny pracy, które wywieszone są na banerze, umieszczone na ulotkach i wszelkich innych drukach reklamowych. Ponieważ jest nas tylko dwoje, czasem musimy wyjść gdzieś w czasie dnia, więc mamy "sjestę" pomiędzy godziną 13 a 16. Później jest czynne do 18. Ponieważ nie jest to typowy punkt usługowy, klienci raczej wcześniej zapowiadają się, nikomu takie godziny nie przeszkadzają. Jak komuś godziny nie pasują, to staramy się umówić indywidualnie i mamy czas, żeby podjechać do klientów, którym dostarczamy produkty, zakupić materiały, czy chociażby pojechać do zwykłego sklepu, bo po co po południu, kiedy jest najwięcej ludzi. Czasem wychodzimy razem, czasem jedno z nas.
- Godzina 14, akurat jestem na miejscu, przychodzi klient. Pracę przyjmuję, ale tłumaczę, że akurat jestem, ale w tych godzinach ma prawo nikogo nie być, więc raczej niech przychodzi w wyznaczonych godzinach. Dwa dni później pan wraca o 14.30 i radośnie oznajmia, że specjalnie przyszedł w przerwie, bo pomyślał, że na pewno będę.
- Klientka zapowiada się, że przyjedzie około 18. W porządku, jak wiem, że mam czekać, to czekam. 18.15 pani przywozi pracę, umawiam się na następny dzień, mówię, że w godzinach pracy od 9.00 praca będzie czekała. Ona przyjedzie tak jak dzisiaj. OK. 18.15, 18.30, czekam, chcę wyjść, bo mam coś do załatwienia, nie mam do pani telefonu, ona też nie dzwoni. O 19.00 zakładam buty, mówię trudno, pani nie dostanie dzisiaj pracy. Mąż coś jeszcze zwlekał z wyjściem. 19.15 przyszła pani. Jak staliśmy w drzwiach.
- Stała klientka przychodzi o 13.30 i jest oburzona, że nikogo nie ma.
- W soboty z założenia wolne. Ale jak komuś bardzo zależy, to możemy zrobić wyjątek, jeżeli nie mamy innych planów. W sobotę przed południem gdzieś wyjechaliśmy, niedaleko od domu. Dzwoni nowy klient, że jest u nas pod bramą i czy byśmy mu czegoś nie wydrukowali, bardzo mu zależy. Dobrze wracamy, za 15 minut jesteśmy. Pan ma 2 kartki do wydruku. Jakieś 4 złote. Pan bardzo nam dziękuje, że dla niego otworzyliśmy firmę, bo on by tego dla nikogo nie zrobił.
Moja firma mieści się w domu. Tu mieszkamy, tu pracujemy, ale czasem stąd gdzieś wychodzimy, albo odpoczywamy. Dlatego wyznaczyliśmy godziny pracy, które wywieszone są na banerze, umieszczone na ulotkach i wszelkich innych drukach reklamowych. Ponieważ jest nas tylko dwoje, czasem musimy wyjść gdzieś w czasie dnia, więc mamy "sjestę" pomiędzy godziną 13 a 16. Później jest czynne do 18. Ponieważ nie jest to typowy punkt usługowy, klienci raczej wcześniej zapowiadają się, nikomu takie godziny nie przeszkadzają. Jak komuś godziny nie pasują, to staramy się umówić indywidualnie i mamy czas, żeby podjechać do klientów, którym dostarczamy produkty, zakupić materiały, czy chociażby pojechać do zwykłego sklepu, bo po co po południu, kiedy jest najwięcej ludzi. Czasem wychodzimy razem, czasem jedno z nas.
- Godzina 14, akurat jestem na miejscu, przychodzi klient. Pracę przyjmuję, ale tłumaczę, że akurat jestem, ale w tych godzinach ma prawo nikogo nie być, więc raczej niech przychodzi w wyznaczonych godzinach. Dwa dni później pan wraca o 14.30 i radośnie oznajmia, że specjalnie przyszedł w przerwie, bo pomyślał, że na pewno będę.
- Klientka zapowiada się, że przyjedzie około 18. W porządku, jak wiem, że mam czekać, to czekam. 18.15 pani przywozi pracę, umawiam się na następny dzień, mówię, że w godzinach pracy od 9.00 praca będzie czekała. Ona przyjedzie tak jak dzisiaj. OK. 18.15, 18.30, czekam, chcę wyjść, bo mam coś do załatwienia, nie mam do pani telefonu, ona też nie dzwoni. O 19.00 zakładam buty, mówię trudno, pani nie dostanie dzisiaj pracy. Mąż coś jeszcze zwlekał z wyjściem. 19.15 przyszła pani. Jak staliśmy w drzwiach.
- Stała klientka przychodzi o 13.30 i jest oburzona, że nikogo nie ma.
- W soboty z założenia wolne. Ale jak komuś bardzo zależy, to możemy zrobić wyjątek, jeżeli nie mamy innych planów. W sobotę przed południem gdzieś wyjechaliśmy, niedaleko od domu. Dzwoni nowy klient, że jest u nas pod bramą i czy byśmy mu czegoś nie wydrukowali, bardzo mu zależy. Dobrze wracamy, za 15 minut jesteśmy. Pan ma 2 kartki do wydruku. Jakieś 4 złote. Pan bardzo nam dziękuje, że dla niego otworzyliśmy firmę, bo on by tego dla nikogo nie zrobił.
klienci
Ocena:
451
(529)
‹ pierwsza < 1 2 3 4 5 6 7 > ostatnia ›