Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

prasbs

Zamieszcza historie od: 16 lutego 2011 - 16:43
Ostatnio: 24 listopada 2015 - 13:44
  • Historii na głównej: 30 z 37
  • Punktów za historie: 21824
  • Komentarzy: 211
  • Punktów za komentarze: 1504
 

#15228

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zapewne większa część z Was powie, że zmyślam, a większa część pozostałej części powie, że to stary dowcip. Jednak historyjka jest autentyczna, w dodatku dziś, mój szanowny rodziciel nieświadomie dopisał jej epilog. Zdarzyło się z soboty na niedzielę... i może nie powinienem tego opisywać ale szanse na identyfikacje bohaterów, nawet przez nich samych są nikłe. A jeżeli nawet, to mam to gdzieś.

Zupełnie niespodziewanie „dostałem” kilka dni wolnego, postanowiłem więc odwiedzić rodzinne strony. Jednym z planów jakie poczyniłem w związku z wyjazdem było zapolowanie na łosia. Aparatem oczywiście ;) bo podobno od mojej ostatniej wizyty rok temu, trochę się stadko powiększyło. Fajne zdjęcia miały być nagrodą za wyrzeczenie się ciepłego łóżka i snu do południa.

Wstałem o 3 nad ranem, szybka kawa, i do lasu. Miejsce w którym się zasadziłem jest przecudne – w środku lasu polana przy niewielkim jeziorku - ulubiony wodopój zwierzaków maści przeróżnej. Zasadziłem się na ambonie, przykryłem kocem i z lufą obiektywu wystawioną między deskami czekałem cierpliwie.

Długo nie czekałem ale to co mi podeszło pod aparat, łosia nie przypominało... jelenia bardziej może... łanię... nie wiem zresztą. Konkretnie był to stary Golf z, wracającą zapewne z jakiejś imprezy, parką, który z piekielnym warkotem (nawet jak nie był za mocny, to w porównaniu z ciszą porannego lasu wydawał się głośniejszy od ryku odrzutowca) wtoczył się na polanę.

No to ze zdjęć nici, pomyślałem sobie i dodatkowo, szeptem wyczerpałem roczny limit wulgaryzmów. A parka po kilku namiętnych uściskach zaczęła zrzucać z siebie ubrania i pognała do jeziora. Na golasa! Normalnie rusałka i faun.

Pochodzę z małego miasteczka, więc mimo rzadkiej w nim bytności, ludzi kojarzę. Rusałkę zidentyfikowałem jako mieszkankę bloku mojego taty, wdowę, która bardzo niedawno straciła męża w wypadku. Fauna znam z widzenia, choć nie z nazwiska.

Wnerwiony straconą okazją na niezłe zdjęcia i lekko zaspany nie dałem wykazać się mózgowi i bez zastanowienia, najniższym basem na jaki mnie było stać, ryknąłem na cały las: „Zooooośkaaaa, ty zdziiiirooo!”. A rano się niesie, oj niesie...

Takiego odwrotu z miejsca zbrodni, jakiego byłem świadkiem, nie powstydziłaby się najsprawniejsza armia świata.

Kiedy warkot silnika ucichł, wściekły zebrałem się do domu odespać zarwaną nockę. Nikomu nic nie mówiłem, aż tu dziś, przy obiedzie tata mój z niejakim zdziwieniem uraczył mnie spostrzeżeniem. Otóż od dwóch dni widuję na cmentarzu (tata codziennie odwiedza grób ś.p. mamy) zapłakaną Zośkę, siedzącą przy grobie swojego męża. Rodziciel nie mógł się nadziwić dlaczego, bo od pogrzebu nie widział jej tam ani razu.

Nie skomentowałem. W sumie sam się nie spodziewałem takiego efektu.

,,,

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1090 (1202)

#15164

przez (PW) ·
| Do ulubionych
„Robienie zakupów w naszym sklepie to zupełnie inne doświadczenie”, tak pisze o sobie pewien koncern oferujący kompletne wyposażenie wnętrz. Postanowiłem sprawdzić, a ponieważ akurat dysponowałem nadmiarem czasu – sprawdzenie wyszło cokolwiek długo... i dziwnie.

Zamarzył mi się taki fotel, co to może służyć za leżak. Nic nadzwyczajnego, ot po prostu rama drewniana z jakimś wygodnym obiciem. Udałem się zatem do sklepu i po długim błądzeniu trafiłem do sali z ekspozycją poszukiwanych mebli. Znaczy – przybyłem, zobaczyłem i... wmurowało mnie – modeli było chyba ze 20 różnych. No, myślę sobie – dobrze, że jestem po obiedzie bo trochę to potrwa.

Fotel nr 1. Start testu – 13:00 CET. Zaczynam się mościć, na wznak, na boku, wstaję, kładę się – normalnie testy prawie zmęczeniowe :).
Fotel nr 1 – test zakończony. Zostało jeszcze 19. Oszczędzę wam opisów testów następnych 3 modeli, ważne że przebiegały podobnie. Kiedy wylegiwałem się na czwartym z kolei fotelu przydreptał do mnie młodzian z obsługi i nakazał zakończyć proceder niszczenia ekspozycji. I że mam wybrać, zapłacić i iść w cholerę (oczywiście to wszystko tonem pełnym profesjonalnej uprzejmości – po prostu nie było się do czego przyczepić).

Zdziwiłem się, rozejrzałem, upewniając czy na pewno jestem we właściwym sklepie. Byłem we właściwym, tzn. takim, w którym znalezienie obsługi graniczyło z cudem, a ponadto – dopóki nie rzucało się krzesłami do celu, w postaci działu z oświetleniem – można było testować ekspozycję do woli. No a tu masz – taki szok.

Krótka analiza sytuacji doprowadziła do konkluzji, że nie będę się kłócił i przy okazji sprawdzę jeszcze jedną przechwałkę sklepu. Pokazałem fotel którego jeszcze nie przetestowałem i kazałem wypisać karteczkę do kasy. Wypisał, zapłaciłem, odebrałem, pojechałem do domu, ostrożnie złożyłem. Testy trwały do wieczora. Potem rozłożyłem, zapakowałem i następnego dnia pojechałem do sklepu celem wymiany na inny - „bo ten uciska pod lewą łopatką”. O dziwo przyjęli bez szemrania, kasę oddali, a ja po 10 minutach byłem posiadaczem następnego fotela.

Proces „testowy” został powtórzony i kolejnego dnia z uśmiechem dookoła głowy zażądałem zwrotu pieniędzy za fotel „bo głowa za bardzo ucieka na boki” po czym natychmiast nabyłem drogą kupna kolejny.

Wszystko to robiłem w porach, mniej więcej, tych samych, więc na dziale gdzie dokonywało się zwrotów były te same osoby. Już przy zwrocie drugiego fotela dziwnie na mnie popatrzyły ale ponieważ wszystko odbywało się w atmosferze ociekającej uprzejmością, tylko się uśmiechały.

Czwartego dnia chyba jednak ciekawość wzięła górę. Dziewczyna zza lady powiedziała, że nie muszę ich sprawdzać w domu. Na górze są wszystkie rozłożone i mogę je przetestować na miejscu.

(Alleluja, już mi się to zaczęło nudzić).

Bezczelnie się zdziwiłem:
- Taaaak, a to można? Bo jakiś pan z obsługi na górze mi zabronił.
Zachowała się jak profesjonalistka:
- Niech pan usiądzie i chwilkę poczeka. Kawy?
Podziękowałem. Po chwili przyszedł ktoś, zapewne ważniejszy i zapytał kto mi na gadał takich bzdur?
- A nie pamiętam!
I w myślach pokazałem mu środkowy palec za próbę zrobienia ze mnie kapusia.

Myślał krótko. Zabrał mnie na dział, zwołał pracowników działu (w której był oczywiście sprawca całej sytuacji), w żołnierskich słowach przedstawił sytuację, kończąc groźbą, że albo „pan wyjdzie zadowolony albo...”
Niedopowiedzenie zadziałało chyba bardziej niż groźny ton zwierzchnika, bo przez cały czas wybierania miałem asystę gotową na każde skinienie. A reszta kupujących zapewne, klęła w duchu, że w pobliżu nie można znaleźć nikogo z obsługi.

Fotel wybrałem, co prawda tu i ówdzie uwiera, ale nie zamierzam tam nigdy wracać z reklamacją bo jeszcze Pan Zwierzchnik gotów spełnić swoje „albo...”

I faktycznie, sprawdzone – tak jak obiecują, można tam oddać towar kiedy się chce.

...

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 715 (945)

#14173

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W imieniu całego kolektywu piekielnych klientów pizzerii opisuję zajście.

Cała nasza sąsiedzka „brać” zamawia jedzenie w jednym miejscu. Miejsce to dobre, pizza (i nie tylko) smaczna, transport szybki, ceny niewygórowane. Pomijając kwestie produkcyjne, transportem od pewnego czasu zajmuje się Tomek. Studenciak – jak sam o sobie mówi – jest właścicielem pomarańczowego malucha, który bardzo głośno oznajmia fakt, że lata świetności ma już za sobą, ale jako wozidło na linii pizzeria – nasze osiedle, sprawdza się dobrze.

Trzeba zaznaczyć, że Tomek ma u nas istne Eldorado, bo z napiwków wyciąga pewnie drugą pensję. A to dlatego, że leniwe głodomory częściej wolą zamówić obiad w rzeczonym lokalu niż samemu coś ugotować, jak również dlatego, że „przywoziciel” swoim sposobem bycia szybko zaskarbił sobie sympatię wszystkich mieszkańców, co za tym idzie napiwki dostaje wyższe niż jest to normalnie przyjęte.
Studenciak zaraz po tym jak zaczął nam żarcie przywozić, rozdał wszystkim numer swojej komórki i przykazał dzwonić jak tylko będą jakieś problemy – my skwapliwie z tej możliwości korzystamy, a on wywiązuje się z obietnicy i problemy rozwiązuje.
Tak więc ryk pomarańczowego bolidu słychać na osiedlu nierzadko i 5-6 razy dziennie.

Pewnego dnia Tomek przywiózł komuś jedzenie i poprosił o przekazanie wszystkim, że jedzie na 3 tyg. wakacje i zastępować go będzie w tym czasie kolega. Nie do wszystkich to, co prawda, dotarło ale młody i tak zachował się przyzwoicie.

Wróciłem po 4 dniach nieobecności. Był już wieczór, w lodowce pusto, więc jak w większości przypadków, postawiłem na jedzenie z zewnątrz. Zamówiłem i czekam. Minęło pół godziny, żołądek się domaga, a ryku malca nie słychać. Po 45 minutach mózg, na wniosek impulsów płynących z dolnej części brzucha, polecił rękom wybrać numer. Odruchowo do Tomka właśnie.

Tomek odebrał od razu ale z głosem wskazującym na spożycie, a w tle wyraźnie było słychać odgłosy imprezy. Lekko się zdziwiłem ale wyłuszczyłem problem, na co usłyszałem lekko bełkotliwe ale ze śmiechem:
- No to już czwarty raz dziś. Na wakacjach jestem. Ale pan poczeka, zaraz oddzwonię.

Oddzwonił jak obiecał. Ponieważ był pod wpływem opowiedział (czego raczej nie powinien robić ze względu na dobre imię firmy) ze szczegółami, jak jego zastępca stwierdził, że „po tych wertepach” to on nie będzie jeździł bo zniszczy sobie Auto (duża litera zamierzona). Powiedział również że zrobił lekką awanturę i mam czekać.
Po jakimś czasie podjechał zastępca. Stareńkim polonezem z pakietem stylizacyjnym w stylu „wiejski tuning”. Przyniósł zamówioną – zimną już – kolację i mocno obrażony za brak napiwku odjechał.

Następnego dnia, przy sąsiedzkim grillu opowiedziałem historyjkę towarzystwu i dowiedziałem się że miałem wyjątkowe szczęście. Trzech sąsiadów w ogóle zamówienia nie dostało a jeden dopiero po 2(!) godzinach i 2 monitach. No to postanowiliśmy być piekielni. Nieświadomi konsekwencji, umówiliśmy się, że każdy z nas – w sumie 8 osób – wykona telefon do restauracji z konkretnym żądaniem/wyrażeniem dezaprobaty na pogarszającą się jakość usług. I że chcemy aby jakość była przynajmniej taka jak w przypadku Tomka.

Kilka dni później sąsiad zamawiał pizzę. Po 20 minutach całe osiedle usłyszało grzmoty, mimo słonecznej pogody, a na ulicę wtoczył się, ziejąc spalinami, pomarańczowy potwór. Wysiadł z niego uśmiechnięty Tomasz z zamówieniem dla sąsiada.
Oczywiście zaraz został zasypany pytaniami.
- No przecież miałeś być na wakacjach!?
- No ale stary mnie odwołał i kazał wracać, bo „ci wariaci (to o nas) chcą Ciebie”.
Lekka konsternacja bo dotarło do nas, że popsuliśmy młodemu wakacje ale ten widząc miny szybko sprostował.
- Dobrze jest, szef zwrócił kasę za wyjazd, dorzucił małą premię, a ja po 2 dniach i tak miałem dość wódy. Towarzystwo też jakieś takie mdłe, no i cały czas lało! Za zamówienie 32,50 się należy!

.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1364 (1434)

#14105

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sąsiad przez drogę, wynajął sobie ekipę budowlaną w celu postawienia na posesji budynku gospodarczego i jeszcze paru drobiazgów. Ale historyjka wcale nie będzie o tej ekipie… :)

Kilka słów o sąsiedzie – dla ułatwienia niech to będzie Zenek. Otóż Zenek ma najbardziej okazały dom na osiedlu. Jednak nie jest to pałac w miniaturze tylko zwykły duży, ale wykończony z klasą budynek. A Zenek nie jest typem nuworysza - to miły starszy pan, który ceni sobie po prostu jakość. Dzięki temu jego dom budzi powszechne uznanie a on sam powszechną sympatię.

Jako się rzekło, Zenek wynajął ekipę, taką profesjonalną z majstrem i fachowymi pracownikami. A ponieważ jest ciekawy świata to często sam zakłada robocze ciuchy i wylewa beton razem z nimi żeby liznąć trochę nowej wiedzy o budowlance. Jak mam wolne to sam do nich chodzę i podpatruję, pomagając co nieco jednocześnie. Ot taka terapia zajęciowa.

Na naszym osiedlu jest sklep, taki zwykły osiedlowy ze wszystkim co potrzebne w domu. O 6 rano kłębi się tam tłumek mieszkańców, którzy mają ochotę na świeże pieczywo. Jak to na takich osiedlach bywa, większość ludzi się zna, więc nikt się nie bawi w konwenanse i nie przykłada wagi do stroju. Przychodzą tam osobniki rozczochrane, nieogolone, w gumiakach a czasami nawet w pidżamach. Lub też, jak ostatnio przypadek Zenka pokazywał – w stroju roboczym (tak, fachowcy zaczynają pracę tak rano) uwalanym wapnem.

No i ostatnio staliśmy sobie z Zenkiem (w strojach opisanych powyżej) czekając na dostawę bułek, kiedy pod sklep podjechało nowiutkie, (pseudo)terenowe BMW, a z niego wysiadła dystyngowana pani w średnim wieku, ubrana w markowe, lśniące nowością, sportowe ciuchy z górnej półki. Za nią wyskoczył szczekający breloczek w postaci miniatury Yorka. Jako, że pani była nieznana ogółowi kolejkowiczów, padło podejrzenie, że to właścicielka jednego z nowych domów na sąsiednim – budującym się jeszcze - osiedlu.

Przybyszka skierowała się od razu do Zenka. Bez żadnego przywitania, uprzejmie acz z wyższością poprosiła:
- Da mi pan telefon do właściciela waszej firmy.
Ja zdębiałem, bo Zenek to szacowny emeryt i nie słyszałem żeby gdzieś pracował, a jeżeli nawet to sam byłby właścicielem takowej firmy.
Zenek jednak, chyba nie otrząsnął się jeszcze ze snu, albo myślami był głęboko... przy szalunkach, bo odburknął tylko:
- Nie mam!
- Jak to pan nie ma?
- No po prostu nie mam, nie znam... Ale o co pani chodzi?
Ale ta już nie słyszała. Z fochem wsiadała właśnie do samochodu. Gdybyśmy mieli asfalt na drodze, to ruszając na pewno dobrze by go przeszlifowała, a tak tylko przemieściła w naszą stronę trochę żwiru i odjechała.

No nic, zdarzają się ludzie i parapety – o sytuacji zapomnieliśmy.
Wczesnym popołudniem wróciłem z biura, przebrałem się w robocze ciuchy i dawaj do Zenka, pobierać nauki od fachowców. Jakąś godzinę później podjechał do nas majster, spojrzeć na efekty budowy, który już od drzwi, roześmiany jak dziecko, wołał do sąsiada.
- Panie Zenku, był pan dziś rano w sklepie?
- Ano byłem.
- A tak myślałem, że ten „gruby stary dziad” to musiał być pan (majster jest dość... bezpośrednim człowiekiem). Bardzo mi przykro ale będę musiał pana zwolnić.
I w śmiech. Pracownicy też. Zenek – totalna konsternacja. Na szczęście majster szybko wyjaśnił (na tyle na ile pozwalały mu ataki śmiechu).
- A bo złapała mnie na drodze jakaś lalunia z piłką co to udawała psa i kazała mi wylać na zbity pysk tego niekompetentnego, nieuprzejmego, brudnego, łysego pracownika, co nie zna telefonu do własnego szefa. I że on burzy wizerunek naszej firmy, i stracimy przez jego nieprofesjonalne zachowanie wszystkich klientów. No jak pan mógł ją tak bezczelnie potraktować, gdzie my teraz znajdziemy robotę...? A właściwie to co pan jej powiedział, bo nie raczyła wyjaśnić?
- Właściwie to nie pamiętam...

No cóż, jak już mówiłem, są ludzie i... Pośmialiśmy się i wróciliśmy... a właściwie to chcieliśmy wrócić do pracy. BMW podjechało. To samo nowiutkie i (pseudo)terenowe. Wyskoczyła z niego ta sama dama, ubrana tym razem w stylu tenue de ville (wersja perfekcyjna), podeszła (z pewnymi kłopotami, bo rozmiękły żwir naszej drogi nie dogadywał się z obcasami jej pantofli) do majstra i bez niepotrzebnego wstępu tak do niego rzekła:
- Widzę, że ten wałkoń jeszcze tu pracuje. Mam nadzieję, że już niedługo. A teraz da mi pan numer do właściciela tego domu (i jakby do siebie) bardzo ciekawa bryła, ciekawe kto to projektował...
- Wie pani, to może ja poproszę właściciela, on tu jest.
- Tak, tak, niech pan go zawoła.
Tu majster machnął ręką w kierunku Zenka.
- A proszę, pan Zenon X, nasz inwestor i właściciel tej chałupy.

Tu apel do pań. Jeśli znajdziecie się na rozmiękłej gruntowej drodze w butach na obcasach, nie próbujcie biegać nawet jak goni was śmiech kilku facetów! Buty tego nie lubią. Poza tym kiepsko prowadzi się samochód w jednym ubłoconym bucie na lewej nodze a drugim w prawej ręce. Samochód z automatem też.

.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1014 (1094)

#13884

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I prawem serii następna historyjka drogowa… a właściwie to o dużych dzieciach.

Ale przedtem – nieco przydługi – wstęp. Mam dość nietypowe hobby: strzelam sobie czasami z łuku (z różnej innej broni też ale łuk ma priorytet). Kiedy moi stoliczni koledzy z pracy dowiedzieli się o tym, wkręcili mnie w swoje hobby, które się nazywa dźwięcznie ASG. W skrócie polega to m. in. na posiadaniu hyzia na punkcie replik broni palnej. Repliki te nie są bronią w rozumieniu prawa i może je posiadać każdy. Strzelają plastikowymi kulkami.

Koledzy pokazali co to za licho, mi się spodobało, nabyłem jakiś krótki egzemplarz do przetestowania, oni mi pożyczyli trochę swoich „zabawek”, żebym popróbował. Popróbowałem, postanowiłem, że „wchodzę w to”. Póki co jednak pożyczone trzeba oddać. Zapakowałem więc sprzęt do bagażnika, dorzuciłem swoje łuki (a co – też im pokażę :) ) i pojechałem, korzystając z delegacji do stolicy właśnie.

Jadę sobie spokojnie, nauczony doświadczeniem i niedawnym mandatem, przestrzegając przepisów.
W najmniej spodziewanym momencie – patrol. I halt! Nic na sumieniu nie miałem to się grzecznie zatrzymałem i czekam. Od razu widać że była to jakaś większa akcja, bo po jednej stronie patrol w radiowozie, po drugiej dwóch policjantów na hulajnogach a na poboczu sznurek kontrolowanych aut.

Podszedł pan policjant. Przedstawił się, poprosił o dokumenty i powiedział że kontrolują trzeźwość i stan techniczny samochodów. No to skontrolowali: promile – 0,0. Stan techniczny - 10/10. To jeszcze poprosili o pokazanie gaśnicy i trójkąta. W bagażniku. To pan otworzy i pokaże. No ładnie! W myślach zerwałem kwiatek i wyrywając płatki wróżyłem: zapiąłem pokrowce z „bronią”, nie zapiąłem, zapiąłem, nie zapiąłem... Wyszło że jednego niestety nie.

Myślałem, że mnie rzucą na maskę i skują. Szybko zacząłem wyjaśniać ale nie miałbym żadnych szans gdyby nie motocykliści, którzy przybiegli – widząc zamieszanie – na pomoc kolegom. Okazało się, że jeden z nich też połknął bakcyla, więc zna temat i tak samo jak ja, jest w stadium początkującym.

Po wyjaśnieniu sytuacji pozostali panowie zaczęli się nagle interesować. A co to, a jak działa, a pan pokaże itp. Zaczęliśmy, już całkiem miło, rozmawiać. Zapomnieliśmy o reszcie świata, policjanci oglądali, podziwiali, a przejeżdżający kierowcy tylko na tym korzystali :).

Było fajnie dopóki nie zapragnąłem pokazać im jeszcze jednego okazu. Wyciągnąłem z dna bagażnika kopię karabinu M60 i z dumą zaprezentowałem całemu światu. Duże toto, ciężkie ale prezentuje się (zwłaszcza z przypiętym magazynkiem) rewelacyjnie i całkiem... prawdziwie.

[Postąpiłem tu wbrew zasadom, które mówią, że nie należy wystawiać czegoś takiego na widok publiczny, ale w końcu „władza” chciała obejrzeć]

Policjanci zrobili z zachwytu wielkie oczy. Niestety tylko oni docenili wygląd bo za plecami usłyszeliśmy nagle pisk hamulców a potem kilka następnych (na szczęście bez żadnego „łup”). Odwróciłem się i zdążyłem tylko zauważyć wpatrzone we mnie, przerażone oczy kierowniczki najbliższego auta, kiedy policjant z najlepszym refleksem wrzasnął „schowaj to!” po czym wszyscy rzucili się rozładowywać szybko powstający korek.

Po dłuższej chwili, kiedy emocje opadły, a korek zniknął policjanci prawie siłą wpakowali mnie do samochodu i przykazali na odjezdne:

- Nie mów nic nikomu ale w razie czego musieliśmy sprawdzić co to jest!

.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (760)

#13875

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracałem sobie z drugiego końca Polski. Późno już było, ciemno a droga jakaś taka wiejska, ponura i kręta. Nuda i monotonia. Do czasu.

Wyjeżdżałem z jakiejś wsi właśnie, kiedy na środek drogi, prawie pod koła, wyskoczyła drobna kobietka machając ręką jak oszalała. Do strachliwych nie należę, jednak wiadomo – ciemno, odludzie, nie wiadomo ki czort. Paradoksalnie, uspokoiło mnie to, że nawet pomimo ciemności widać było na jej twarzy przerażenie. Zatrzymałem się więc. Zapytała czy jadę do X, a zrobiła to tak drżącym głosem, że trudno ją było zrozumieć. Jadę. Podrzucę? A wsiadaj kobieto.

Wsiadła. Jedziemy. Dziewczyna cała drżąca, na pewno nie ze względu na temperaturę – musiałem zapytać co się stało i czy nie potrzebuje pomocy.
Okazało się, że poszła do pracy a swoją sześcioletnią córkę zostawiła pod opieką babci (swojej matki). No i jak wracała właśnie z przystanku to sąsiadka zdybała ją tuż przed domem i histerycznie wywrzeszczała, że córkę 10 minut temu zabrało pogotowie do miasta. Ponieważ następny autobus dopiero rano to ona niewiele myśląc (swoją drogą widząc jej stan byłem pewien, że nie myślała wcale) zawinęła się usiłowała złapać stopa.

Złapała mnie. No cóż, bliźni w potrzebie, to pomyślałem, że zawiozę ją do tego szpitala, zwłaszcza, że w zasadzie było po drodze. Zaproponowałem tylko, żeby może zadzwoniła do domu to się dowie o co chodzi. Ta mi na to, że nie ma komórki. Dałem swoją. Wierzcie albo nie ale z tych nerwów nie mogła sobie przypomnieć numeru do domu! Trudno, rozumiem – gaz do dechy i jedziemy.
Przez drogę widziałem, że jej histeria się nasila i głowę dałbym, że nie byłaby w stanie podać swojego nazwiska, więc na miejscu postanowiłem zaprowadzić ją do tego szpitala i ewentualnie tłumaczyć z histerycznego na polski.

Wpadliśmy na izbę ale tu konsternacja. Karetka nikogo nie przywoziła w ciągu ostatnich kilku godzin. - A wyjeżdżała?
- No chyba tak ale to trzeba pytać u nich, o tamte drzwi.
Poszliśmy a w tym czasie oczy dziewczyny robiły się coraz większe z przerażenia.

„U nich” potwierdziło się, że nikogo nie przywozili, choć załoga Włodka właśnie wróciła ze wsi gdzie mieszkała moja roztrzęsiona pasażerka. No to szukać Włodka!
Włodek po zapoznaniu się z sytuacją z niejakim zdziwieniem, potwierdził, że byli u dziewczynki, która, jak mówiła „starsza pani, wzywająca pogotowie”, spadła z łóżka i porządnie otarła sobie o coś rękę. Sporo krwi ale w sumie nic groźnego. Opatrzyli, dali jakiś zastrzyk i pojechali.

W tym momencie to moja pasażerka potrzebowała pomocy bardziej chyba niż jej córka. Rozkleiła się do tego stopnia, że nie mogła wydusić słowa. O dziwo szybko się zebrała w sobie i poprosiła abym ją odwiózł na dworzec PKS (zaznaczam: aktualny czas akcji – ok. 00:30)
- A o której ma pani autobus?
- Rano.
Westchnąłem tylko i kazałem się pakować do auta. W 20 minut byliśmy w jej wsi. Po drodze, już odmieniona histeryczka snuła na głos plany, jaką to okropną śmiercią zginie sąsiadka. Uświadomiłem jej, że w zasadzie sama sobie jest winna bo wystarczyło tylko wejść do domu (lub mieć zapisany własny numer telefonu).

Na miejscu doszła do siebie na tyle, żeby mi zaproponować jakąś kanapkę i kawę, z czego skwapliwie skorzystałem (dzięki temu dojechałem do domu w jednym kawałku).

Mała i babcia spały w najlepsze.

.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 745 (809)

#11834

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio częściej niż zwykle spotykają mnie dziwne przypadki – a może pod wpływem piekielnych zaczynam je zauważać.. Tym razem wcale nie będzie zabawnie.

Lubię sobie czasami usiąść w jakiejś kawiarni, wypić kawę, poczytać lub nawet popracować – zwłaszcza jak jestem w obcym mieście. Lepsze to niż gnicie w hotelu. Tak więc znalazłem sobie, sieciową co prawda, ale przytulną kawiarenkę. Zamówiłem kawę, odpaliłem kompa z zamiarem odwalenia zaległości. Obok mnie, przy pustym stoliku siedziała dziewczynka – tak na oko 8-9 lat. Po prostu spokojnie siedziała sama, wpatrzona w drzwi.

Zamówiłem kawę, zagłębiłem się w słupki na ekranie komputera i zapomniałem o bożym świecie.
Po godzinie, kiedy kawa była wypita i ćwierć roboty za mną ocknąłem się i rozejrzałem. Dziewczynka obok jak siedziała tak siedzi. Tylko może trochę bardziej smutna ale cały czas spokojna. Jeszcze zapytałem kelnerkę czy wie co to za mała. Nie wiedziała – ale za to powiedziała, że obserwują ją już trzecią(!) godzinę. Przyszła z jakąś kobietą – pracownice nie pamiętają dokładnie bo duży ruch – kobieta poszła, a mała siedzi od tamtej pory.

Zamówiłem coś jeszcze i wróciłem do pracy, tylko co chwilę zerkałem na sąsiadkę. W międzyczasie któraś z kelnerek przyniosła jej ciastko i coś do picia. Dziewczę musiało być bardzo głodne bo rzuciło się na jedzenie jak wyposzczony sęp. Tknęło mnie i zasugerowałem obsłudze sklepu wezwanie ochrony. Ochroniarz przyszedł bardzo szybko, zapytał małą jak się nazywa i po niedługim czasie z głośników zaczęły płynąć wezwania, że opiekunka małej Kasi ma się zgłosić tu i tu.
Postanowiłem skonsultować się ze znajomym policjantem. Zadzwoniłem, opisałem sytuację, a ten poradził, bezwzględnie zadzwonić na policję. Krótki wywiad czy może już ktoś dzwonił. Okazało się, że nie, to zadzwoniłem ja.

Mijała już czwarta godzina odkąd dziewczynka została sama.
Wezwania z głośników płynęły dalej, mała dostała następne ciastko, czekaliśmy coraz bardziej zaniepokojeni.

Patrol przyjechał a w jego składzie na szczęście, bardzo sympatyczna, kobieta. Zajęła się Kasią i wypytała co się stało. Okazało się, że matka, małej zostawiła ją tam bo miała jeszcze zajść do jednego sklepu i zaraz wrócić. Oczywiście wszyscy w tym czasie zaczęli mieć podejrzenia, że kobiecie coś się stało, ale ochrona nie słyszała o żadnym wypadku na terenie.

Robiło się coraz większe zamieszanie. Wypytywanie dziewczynki gdzie mieszka, jakim samochodem przyjechała itp. Mała podała adres, policjanci poprosili przez radio, żeby jakiś patrol tam podjechał.
Właśnie mijała piąta godzina samotności Kasi, kiedy do kawiarni wpadła jakaś kobieta. Zobaczyła zamieszanie i od razu w krzyk „co robicie mojej Kasi!”. O dziwo mała tylko na nią popatrzyła, ale się nie odezwała.

Policjantka raptem przestała być miła i sympatyczna. Ostro zażądała dokumentów i kiedy już się okazało, że to faktycznie matka dziewczynki, zaczęła wręcz na nią krzyczeć. Coś o głupocie i skrajnej nieodpowiedzialności. Ta się próbowała bronić, że „przecież nic się nie stało” i „co to kogo obchodzi” ale przycichła jak się dowiedziała, że może jej grozić nawet do 3 lat.

Najciekawsze pytanie do matki na koniec.
- A gdzie właściwie pani była?
- Poszłam do sklepu, trochę mi się zeszło. A potem jeszcze do kina...

.

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1511 (1575)

#11576

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historię dałoby się przedstawić krócej, ale jak zwykle, nie mogę odmówić sobie opisów oddających klimat opowieści – wychodzi więc długo. Za co – jeśli jest taka potrzeba – przepraszam.

Rzecz będzie o wiejskiej drodze, grupce dzieciaków, policji drogowej i… trójkącie ostrzegawczym.

Bardzo rano wyjechałem sobie w delegację. Nie lubię głównych szlaków komunikacyjnych, wybrałem więc trasę alternatywną. Wąską, krętą, ale za to krajoznawczą i beztirową. I gorzej utrzymaną, co się w końcu na mnie zemściło. W mniej więcej połowie drogi, przejeżdżałem przez jakąś wioskę, kiedy… łup! i samochód dostał drgawek. Oczywiście guma.
Przekląłem w myślach feralne koło na wszystkie sposoby i we wszystkich znanych mi językach ale mimo to, opona nadal wymagała wymiany. Otworzyłem bagażnik wyjąłem trójkąt i jako przykładny obywatel ustawiłem go w przepisowej (mniej więcej) odległości.

[Tu muszę wtrącić, że trójkąt mam nietypowy. Wytwór holenderskiej myśli technicznej – w stanie złożonym ma wielkość przeciętnego batona, rozkłada się go jednym ruchem, a maty odblaskowe dają po gałach tak, jak średniej wielkości latarnia morska. Jest w wersji limitowanej – dostałem go jako bonus specjalny, przy zakupie auta i jestem z nim związany emocjonalnie (jak każdy facet ze słabością do gadżetów)]

Nieopodal zdarzenia bawiło się kilkoro dzieciaków w wieku 8-10 lat. Nie za bardzo zwracałem na nie uwagę, zajęty wymianą koła. Po kilku otarciach ręki i wyzwiskach skierowanych w stronę opornej śruby, świat przesłonił mi cień głowy w czapce z daszkiem. Tak, oczywiście – patrol policji i ich srebrzysty rumak w postaci Kii Ceed. Było ich dwóch i już na pierwszy rzut oka widać było, że to Uczeń i Mistrz.

Podniosłem się, a młody od razu przystąpił do rzeczy. Przyjął postawę zasadniczą, strzelił obcasami, zasalutował i wyrecytował: „dzieńdobrymłodszyposterunkowyKowalskipolicjadrogowazxpopełniłpan-
wykroczeniepolegającenaniewystawieniutrójkątaostrzegawczegoza-
unieruchomionympojazdempoproszęprawojazdyidowódrejestracyjny”. Starszy pokiwał z aprobatą głową.
- Ale panowie, wystawiłem trójkąt, o tam stoi….

I tu mnie trafiło. Trójkąta oczywiście nie było - pomyślałem, że dzieciarnia, widząc błyszczącą ciekawostkę, buchnęła go i uciekła w siną dal.
Zacząłem tłumaczyć policjantom sytuację i moje domysły, że właściwie ja chcę zgłosić kradzież i że jak się przejdą po okolicy to znajdą zgubę itp., itd…
Mina starszego mówiła wyraźnie: „takie tłumaczenia już nie raz słyszeliśmy”. Mina młodszego równie wyraźnie oznajmiała: „poproszędokumentypoproszędokumentypoproszę…”.
Odpuściłem. Przyjąłem, że dla funkcjonariuszy dwie sprawy naraz to za wiele, podałem dokumenty, niech najpierw zrobią jedno a potem przejdziemy do drugiego.

Starszy policjant zaczął coś mówić, ale ja, zamiast go słuchać obserwowałem co się dzieje za jego i jego towarzysza, plecami. Okazało się bowiem, ze dzieciarnia wcale nie uciekła, tylko z pobliskich krzaczorów obserwowała zajście. Widząc – i zapewne słysząc – całą sytuację, zlitowali się nad biednym kierowcą. Krzaki zafalowały, wynurzył się z nich umorusany ośmiolatek z moim trójkątem w ręku, odstawił go tuż za radiowozem i z hiperprędkością zniknął był tam, skąd się pojawił.
Odetchnąłem, uśmiechnąłem się i wróciłem myślami do policjanta, na tyle szybko żeby jeszcze usłyszeć: „… co podlega karze w wysokości 100 zł i 2 punktów. Przyjmuje pan mandat?”
Udałem głupiego.
- Zaraz, ale właściwie za co?
- Za niewystawienie trójkąta (z politowaniem). Przecież Kowalski panu mówił.
- No tak, ale ja mówiłem, że przecież on tam stoi. O tam, o…
Policjanci obejrzeli się i zaniemówili. Tak przez dobrą minutę zastanawiali się zapewne, czy jestem uczniem Houdiniego, czy może Copperfielda. Starszy doszedł do wniosku, że chyba ani jedno ani drugie bo wydarł się na młodszego:
- No jak żeś ty go nie zauważył!?
- Niewiemniewiemniewiemnie….
Pozostało mi tylko wtrącić:
- To panowie pozwolą, że się odmelduję.

Wożę ze sobą zapas lizaków (rzucam palenie) i słowo daję, gotów byłem cały ten zapas oddać dzieciakom za sprowokowanie tego całego zajścia ale te gdzieś bezpowrotnie uciekły.

gdzieś w Polsce

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 965 (1029)

#10737

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z całkiem niedawna.
Postanowiłem znaleźć jakiś sklep, aby zakupić coś niezdrowego do podjadania na wieczór. Teren nieznany (delegacja) to wszedłem do pierwszego, jaki się nawinął. Spożywczak okazał się takim tradycyjnym sklepem, w którym „towar podaje sprzedawca”. Przy ladzie stała kobieta, właśnie wybierająca jakieś produkty, a za nią pan w średnim wieku. Zapamiętałem go dokładnie bo ubrany był w wytarty garnitur, w ręku dzierżył starą aktówkę a do tego wszystkiego pod szyją widniała ogromna mucha w kropki. Pomimo tej ekstrawagancji wydawał się być sympatyczny.

Stanąłem w tej krótkiej kolejce. Kobieta przy ladzie poprosiła o coś, dostała ale zamiast zapakować zaczęła czytać to, co napisano na opakowaniu. Po lekturze, mruknęła „za tłuste”, oddała sprzedawczyni i poprosiła o coś innego. Następny produkt okazał się mieć za dużo konserwantów. Jeszcze następny białko sojowe, kolejny - za mało mięsa w mięsie.

Widać było, że pan przede mną zaczął się lekko niecierpliwić ale kulturalnie zagaił:
- A co pani tak wybiera? Może pomogę?
- Wie pan, odżywiam się zdrowo – sąsiadka mi poradziła, chce jeszcze trochę pożyć...
Niespodziewanie, pan okazał się żartownisiem:
- Kochana, w gazetach piszą, że ZUS za kilka lat padnie, emerytury nie będzie to zostanie pani chleb i woda. Pani używa póki może. Proponuję te parówki – pyszne!
W kobietę wstąpił diabeł, zaczęła krzyczeć:
- Co za cham, chce mnie otruć, sam sobie jedz te parówki, zdechniesz po nich! Może wtedy w Polsce będzie lepiej!
Pan Mucha stanowczo ale i z uśmiechem przerwał tymi słowami:
- Proszę pani, jeśli ja, jak to pani wdzięcznie ujęła, „zdechnę”, to zabraknie składek na pani emeryturę. Trzeba będzie skądś wziąć te pieniądze. Zwiększy się deficyt i lepiej to chyba jednak nie będzie. Jeśli jednak to pani raczyłaby zejść, wtedy moje składki zostaną – być może - wykorzystane z większym sensem. Tak, wtedy może być lepiej w kraju. Zatem proponuję jednak te parówki*.
Kobieta zapomniała języka. Przez jakiś czas jej twarz zabawiała się w kameleona, jednak ostatecznie dała za wygraną. Wykrztusiła tylko „sam sobie to jedz” i opuściła sklep, energicznie sprawdzając wytrzymałość futryny drzwi wejściowych.

Ekspedientka, dotychczas cicha, stwierdziła z lekkim wyrzutem:
- Wie pan, chyba trochę za ostro, mogło jej się z tych nerwów coś stać.
- No właśnie o tym, przecież mówiłem, prawda? Pani mi da te parówki.

Lokalny spożywczak

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (767)

#10511

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nadszedł w końcu taki dzień, i znalazł się taki człowiek, który mnie naprawdę zirytował. Nie jest to wcale proste, więc tym bardziej jestem w szoku. Znowu historia z psem w tle. I chwilowo bez zakończenia.

Korzystając z kilku dni w miarę wolnych i w miarę ciepłych, postanowiłem się zrelaksować i przejść na plażę. A więc książka w łapę i dalej - obcować z naturą.
Przybyłem, znalazłem miejsce, siadłem i czytam. Fale szumiały, wiało trójką, mewy darły dzioby, słowem - piękne okoliczności przyrody i tego... niepowtarzalne.

Kilkadziesiąt metrów dalej okolicznościami napawała się jakaś para. Baraszkował przy nich pies, razy nieustalonej. Już nie szczeniak ale jeszcze niezbyt dorosły. W każdym razie rozbrykany.
Psiak, jak to młodzież, hasał po całej plaży, i w pewnym momencie, przybiegł do mnie w celach zapoznawczych. Szczeknął, poprzymilał się, dał się pogłaskać i pobiegł. Po dłuższej chwili przybiegł znowu. Z patykiem. Chwila ustalania reguł i zaczęło się rzucanie. W sumie fajnie. W międzyczasie podszedł właściciel i – co było bardzo w porządku z jego strony – zapytał czy pies nie przeszkadza i czy ma go zabrać. Odpowiedziałem, że nie trzeba i że się fajnie bawimy. Uśmiechnął się i poszedł napawać się dalej. Psina co chwilę biegała zaczepiać innych spacerowiczów, potem wracała, przynosiła patyk, przerywając mi czytanie, i tak to trwało. Sielanka, jednym słowem.

Nawet nie zauważyłem, jak nade mną zmaterializowała się para strażników miejskich. Bez przydługich wstępów stwierdzili:
- Proszę pana, jest zakaz wchodzenia na plażę z psami, w sezonie. Są tablice przed wejściami. Musimy wypisać mandat.
- Ja wiem, że jest zakaz, ale to nie mój pies.
Teraz to mi się zrobiło głupio, bo powinienem wcześniej ostrzec właściciela, ale po prostu o tym nie pomyślałem.
- Jasne. Każdy tak mówi w takich przypadkach, proszę o dokument.
Tu już mi trochę podniósł ciśnienie. Jak na złość pies, zaczął przymilać się do strażników i ani myślał się tłumaczyć. Na szczęście właściciel znowu okazał się w porządku – podszedł i zapytał o co chodzi. Wyjaśniłem, a ten zaczął tłumaczyć, że to jego zwierzę i może tego dowieść.
Co prawda nie miał żadnych dowodów na miejscu, oprócz smyczy i kagańca, ale w domu ma książeczkę. I chce mandat na siebie. Strażnik na to, że nie będzie czekał ani tym bardziej jeździł, a mandat, tak czy owak wypisze. Na mnie, bo pies był przy mnie. Koniec, kropka!

Zagotowałem się ale kilka głębokich oddechów wystarczyło. Machnąłem na właściciela, żeby już dał spokój, dałem strażnikowi dokument. Nie mogłem się tylko powstrzymać od lekceważącego „pisz pan i przygotuj się na kłopoty”. Nie zrobiło to na nim wrażenia, mandat wypisał, ja go (po głębokim przemyśleniu) przyjąłem. Wziąłem jeszcze tylko dane i telefon do właściciela psa, mruknąłem coś w rodzaju „it means War”, wsiadłem do samochodu i pojechałem do biura Straży.

Jak się można domyśleć niewiele zwojowałem, ale też na wiele nie liczyłem. Pracownica oznajmiła mi, że widocznie strażnik miał podstawy i mogę się odwołać. Ja na to, że nie omieszkam, potrzebuję jeszcze tylko od niej adres biura zwierzchnika Straży Miejskiej. Ta machnęła ręką:
- Adres biura Komendanta jest na tablicy.
- Nie łaskawa pani, proszę o adres do biura waszego zwierzchnika!
Z nieukrywanym zdziwieniem:
- To znaczy?
Tu nie mogłem sobie odmówić:
- No Prezydenta Miasta przecież. To pani nie wie dla kogo pracuje?
Trochę ją zatkało.
- Eeee.., nie znam adresu.
- No nic znajdę sobie. Póki co, do widzenia pani.
Nie usłyszałem odpowiedzi, więc pozostało mi tylko trzasnąć drzwiami.

Siedziałem wczoraj i pisałem odwołanie. Do wiadomości dostaną: Komendant i Prezydent. I dla większej motywacji urzędników – dodatkowo kancelaria zaprzyjaźnionego prawnika. Czekam 2 tygodnie (plus czas potrzebny na przesyłkę). Jestem bardzo ciekaw jak to się skończy. Jeśli są zainteresowani – poinformuję.

PS: Może i wyjdę na pieniacza ale od wszystkich, tak samo jak od siebie, wymagam dokładnego wypełniania swoich obowiązków i dodatkowo – używania mózgu. Zwłaszcza jeśli ja za to płacę.

.

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 835 (917)