Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

prasbs

Zamieszcza historie od: 16 lutego 2011 - 16:43
Ostatnio: 24 listopada 2015 - 13:44
  • Historii na głównej: 30 z 37
  • Punktów za historie: 21824
  • Komentarzy: 211
  • Punktów za komentarze: 1504
 

#10383

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozmawiałem ostatnio z sąsiadem i przypomniała nam się historyjka sprzed blisko 2 lat. Jak zwykle będzie długo. Głównym bohaterem był pies sąsiada marki labrador (czarny) o dźwięcznym imieniu Wars (bo urodził się w wagonie Warsu, gdzieś przed Katowicami – ale to inna historia ;) ).

Sąsiad jest „zwykłym” policjantem pełniącym – co istotne - służbę w okolicy, w której mieszkamy. Wars jest psem policyjnym „w rezerwie”. Podczas służby odniósł podobno niejakie sukcesy w poszukiwaniu narkotyków, a później udał się na zasłużoną emeryturę w domu Mirka (sąsiada). Jako rezerwista, ma obrożę ze stosowną informacją o przynależności do służb mundurowych, choć służby czynnej już nie pełni. No i z racji „policyjności” jest doskonale ułożony, zdrowy jak byk, urodziwy i (to już ze względu na swoją naturę) bardzo lubiany przez młodsze (i nie tylko) pokolenie okolicznych mieszkańców. Ma tylko jedną słabość – świruje jak zobaczy dzieci. Może z nimi ganiać kilka dni bez przerwy, co zresztą ma swoje plusy. Spacery polegają na wyjściu na podwórko, w godzinach, kiedy jest oblegane przez młodzież, puszczeniu psa luzem i poczekaniu na ławce (czasami nawet bardzo długo) aż rzeczona młodzież padnie z głodu i zmęczenia od nadmiaru zabawy. Można wtedy psa zawołać i z czystym sumieniem udać się do domu.

Historia zdarzyła się pewnego wolnego, letniego dnia, kiedy to zostałem przez sąsiada poproszony o wyjście z Warsem na spacer. Mirek miał służbę a jego żona trochę chorowała i sama nie mogła. Pies mnie doskonale zna, problemów nie było - no to wziąłem i wyszedłem. Dzieciarni nie było, więc pomyślałem, że usiądę na chwilę w ogródku osiedlowego sklepiku, wypiję coś (bezalkoholowego) zjem loda i poczekam. Pies sobie usiadł grzecznie w kącie, został – dla picu bo i tak by się nie ruszył – przywiązany do ogrodzenia, na długiej smyczy. Trzeba dodać, że miał na sobie taki skórzany kaganiec – zapięty na tyle luźno żeby móc coś przekąsić ale nie na tyle żeby (co było nieprawdopodobne) np. ugryźć.

W ogródku siedziało kilka osób, mieszkańców osiedla – znałem ich z widzenia, i obce małżeństwo z trzylatkiem (na oko) marudzącym w wózku. Rodzice byli zajęci piciem piwa i zupełnie nie zwracali uwagi na małego. A ten, sprytnie, wygramolił się w z wózka, piskiem „pieeeesioooo” przyczłapał do Warsa i „pac” go w ucho. Wars takich okazji nie przepuszcza – zrewanżował się namiętnym lizem przez nos małego. Za to „oberwał” w drugie ucho i natychmiast oddał językiem przez pół twarzy.
„Rozmowa” rozwijała się dość obiecująco, kiedy zaalarmowana śmiechem małego matka oderwała się od piwa i wrzasnęła, że „jakieś bydle” atakuje jej pociechę. Na to jej partner zerwał się, podbiegł i porwał małego na ręce usiłując jednocześnie kopnąć psa. Jedyną reakcją Warsa był unik i ponowny siad, tym razem poza zasięgiem nogi. Tu już musiałem się wtrącić, ale zanim coś powiedziałem, ojciec zaczął wrzeszczeć o konieczności pilnowania niebezpiecznych (!) psów i że on zadzwoni na policję.

I zadzwonił. Patrol przyjechał dość szybko – jak się domyślacie – w jego składzie był właściciel psa. Oczywiście zapanowało zamieszanie. Rodzice dziecka krzyczeli, mały przestraszony zamieszaniem popłakiwał, świadkowie - klienci sklepu - oburzeni zachowaniem ojca zaczęli na niego naskakiwać, tylko Wars siedział spokojnie dalej. Zobaczywszy pana zaszczekał tylko i zamerdał ogonem, ale komenda „siad” obowiązywała, to nie ruszył się z miejsca. A ja czekałem co będzie dalej. Sąsiad nie podszedł do mnie, znaczy zaczął obowiązywać wariant „nie znamy się i zobaczymy co dalej”.

Po uspokojeniu sytuacji policjanci wypytali strony i świadków o sytuację i kiedy wszystko stało się jasne, rodzice dziecka dowiedzieli się, że:
1. Pies nie jest agresywny i ma kaganiec,
2. Rodzice nie dopełnili obowiązku opieki nad małym dzieckiem,
3. Są pod wpływem,
4. Policja w zasadzie powinna zmierzyć zawartość alkoholu i jeśli okaże się, że jest powyżej jakiegoś progu - nie pamiętam jakiego - to może skutkować ograniczeniem praw rodzicielskich (blef, bo to nie działa tak prosto).
Poskutkowało, ojciec zaczął się kajać, że to taki „wypadek przy pracy” i że oni już się poprawią. Policjanci stwierdzili że im wystarczy i dali spokój.
No i historia mogłaby się skończyć – rodzice dostali nauczkę, wszyscy już spokojni, prawie happy end. Ale nie.

Właśnie wtedy do sklepiku wpadła grupka okolicznych dzieciaków (jasne – jak są potrzebni do wybiegania psa to się szwendają gdzieś indziej ;) ). Zobaczyły Warsa, natychmiast zapomniały o zakupach, podbiegły do Mirka i zaczęły się jęki:
- Panie Mirku możemy się pobawić z pieskiem? Proooosiiiimyyyyy!
Co było robić – zamierzał pozwolić, ale jego wzrok wyraźnie mówił „No i cały misterny plan w pi*******u!”.

U piekielnego ojca włączyło się myślenie, błysk zrozumienia i zaczyna znowu:
- Aaaaaa! To wasz pies, a wy go bronicie. Zobaczycie złożę skargę. Popamiętacie!
Tu już sąsiad nie wytrzymał, wziął gościa pod rękę, zaprowadził do psa, pokazał obrożę i walnął z grubej rury:
- Widzi pan to jest pies policyjny, pan go chciał, będąc w dodatku pod wpływem alkoholu, kopnąć. Potraktuję to jak atak na funkcjonariusza. Proszę o dowód.

Delikwent zbladł, potem zrobił się czerwony. Po kilku sekundach zmiany kolorów zaczął przepraszać i prosić, żeby już nie pisać. Jednak został spisany i oświecony, że w razie ponownego wybryku pod wpływem, zwłaszcza w obecności dziecka, zainteresuje się nimi np. pogotowie opiekuńcze.
Zmyli się jak niepyszni, tylko jeszcze przez jakiś czas słychać było krzyki małego „ja chcę do pieskaaaa!”

.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 839 (913)

#10213

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W zimie, przed urlopem postanowiłem udać się do sklepu sportowego celem uzupełnienia ekwipunku narciarskiego. Sklep taki typowy, w centrum handlowym – ze wszystkim. W planach miałem tylko spodnie. Wszedłem i natychmiast pojawiła się dziewczyna z sakramentalnym „czy mogę w czymś pomóc?”. Zazwyczaj korzystam z takiej pomocy bo mam skonkretyzowane potrzeby i szkoda mi czasu na samodzielne szukanie. Ale przy okazji bywam wybredny i lekko marudny
[Tu muszę zaznaczyć, że będąc zaznajomionym z wszelkiego typu technikami sprzedaży i implikacjami wynikającymi z relacji sprzedawca – klient, jestem odporny na próby manipulowania mną za pomocą wdzięków. Niestety nigdy nie uodporniłem się na przejawy inteligencji i fachowości sprzedawców (tak, to był właśnie taki przypadek)].

Dziewczyna zaczęła typowo – uśmiechy, machanie rzęsami, ale szybko odpuściła. Powiedziałem co chcę, dziewczę przyniosło poradziło, generalnie była bardzo fachowa i sprawna. Rozmawiało się bardzo miło. Nawet na pytanie „jak wyglądam”? (taki standardowy test sprawdzający) odpowiedziała, zamiast ściemniać, że „te to może nie, bo za długie, przyniosę inny rozmiar”. I nie reagowała na moje wydziwianie tylko z uporem maniaka proponowała inne wzory i modele. Czyli ogólnie miodzio – tak jak lubię.

No ale później się zaczęło. W trakcie rozmowy, konspiracyjnym szeptem, zwierzyła mi się, że bierze udział w konkursie na najlepszego sprzedawcę, można wygrać jakąś wycieczkę od firmy i czy bym może czegoś jeszcze nie kupił. Bo np. skarpety mają fajne i niedrogie. Myślę sobie: a co mi tam, i tak potrzebuję jeszcze paru rzeczy, to będzie hurt, może na zniżkę się załapię. Po następnych 30 min wyszedłem ze sklepu uboższy o trochę więcej pieniędzy, niż planowałem wydać ale z ciężkimi torbami i niezmiernie zadowolony z zakupów – zniżkę dostałem :D

W domu oglądanie, jak to zazwyczaj bywa. Okazało się, że jedna para skarpet jest innego rozmiaru niż chciałem – zapewne przez pomyłkę znalazła się w torbie. Postanowiłem wymienić następnego dnia, i przy okazji dokupić jeszcze jedną bo się okazało, że mam za mało.

Następny dzień, powtórna wizyta w sklepie. Wszedłem i szukam dziewczyny z wczoraj. Nie ma. Pytam o nią innych pracowników. Nie ma – ma wolne.
- Szkoda, bo ja chciałem coś dokupić, to by sobie jeszcze dorobiła do konkursu.
Chłopaki w śmiech. Okazało się, że to jest jej jeden z kilku standardowych sposobów na „urabianie” klientów. Nie ma żadnego konkursu, a pracownicy mają po prostu prowizję od sprzedaży. Tylko się uśmiechnąłem bo w końcu nic złego się nie stało. Drogo wcale nie było, potrzebne rzeczy miałem i to niezłej jakości. Dokupiłem, wymieniłem, udałem się na zasłużony urlop.

Traf chciał, że podczas urlopu zepsułem gogle. Myślę sobie – po urlopie idę do sklepu, końcówka sezonu to może znajdę coś tańszego. No to poszedłem. Moja „ulubiona” sprzedawczyni tym razem była. Pewnie jej powiedzieli o mojej powtórnej wizycie, bo ujrzawszy mnie zrobiła ruch jakby chciała się schować. Nie zdążyła...
- (z wyszczerzonymi zębami) Dzień dobry, jak konkurs?
- (z rumieńcem) A bo wie pan, niezbyt dużo płacą, to musimy jakoś sobie wyrabiać prowizję. Studia i takie tam...
Obok stał jej kolega i widocznie nie mógł się powstrzymać, bo parsknął śmiechem. Panienka posłała mu spojrzenie bazyliszka.
- No dobra, ja też potrzebuję na ciuchy!
- To trzeba było tak od razu. Ale jakby klient się w domu rozmyślił to przyjmujecie zwroty?
- Tak, do 5 dni.
I szybko dodała:
- Ale jak tu pracuję, ja żadnego zwrotu jeszcze nie miałam!
- To ja pani przepowiadam długą i owocną karierę w tym zawodzie. Dobrze, teraz proszę mi pokazać gogle. I TYLKO gogle.

.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 547 (703)

#10067

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia długa, zalecam więc colę i popcorn. Zaczęła się dawno, ostatnio nastąpił jej finał, i to wszystko niniejszym opisuję.

Razu jednego kolega, zapragnął zakupić auto swojej żonie. Ponieważ żona to moja dobra przyjaciółka i dodatkowo obaj lubimy ten temat :), poprosił mnie o towarzystwo. Miało to być auto jednej z bardziej... „prestiżowych” marek. No i niezbyt tanie.

Nadszedł dzień wizyty w salonie. Jednak przed wizytą uczestniczyliśmy, z większą grupą w marszu na orientację (dla niewtajemniczonych: kilkugodzinne bieganie po lesie z mapą i szukanie oznaczonych miejsc). Ubrani byliśmy byle jak, pogoda nie najlepsza, więc wiadomo – wygląd pozostawiał trochę do życzenia. Ale co tam, reszta towarzystwa poszła na kawę i pogaduchy a my do salonu.
Weszliśmy. W salonie kilka osób obsługi i kilku klientów. Nikt nie podszedł to zabraliśmy się za oglądanie. Po dłuższej chwili, kiedy kolega chciał się „przymierzyć” do, z grubsza wybranego, auta, podbiegł(!) do nas sprzedawca i poprosił o niewsiadanie do samochodu, a w ogóle to okazało się, że obserwuje nas już dłuższy czas i mamy opuścić salon.
- Dlaczego?
- Ponieważ straszą panowie klientów a poza tym i tak nic nie kupicie.
Mnie zamurowało, bo kolega mógłby od niechcenia kupić sobie cały ten salon i jeszcze by mu zostało na lody. Kątem oka widziałem że Krzysiek usilnie nad czymś myśli. Po chwili się odetkałem i miałem zacząć dyskusję ale kumpel prawie siłą wyciągnął mnie na zewnątrz. Trzeba zaznaczyć, że jesteśmy raczej ugodowi ale jeśli chodzi o nasze prawa, walczymy jak wściekły bóbr.

Krótka dyskusja nad strategią. Ja miałem być w niedługim czasie w stolicy, to postanowiłem że odwiedzę przedstawicielstwo marki, Krzysiek udawał się na drugi koniec Polski i zaplanował wywiad w konkurencyjnym salonie.
Kolega wywiad zrobił, ja podczas pobytu w Wawie udałem się po pracy do biura rzeczonego przedstawicielstwa. Niestety nie miałem czasu przebrać się „na luz” więc wyglądałem „oficjalnie”. W sumie żałuję ale cóż – trudno.
Przyszedłem bez zapowiedzi i poprosiłem przemiłą panią na recepcji o krótkie spotkanie z osobą, która się u nich zajmuje salonami, jakością lub kontaktami z klientem.
- Niestety pan X jest zajęty, chętnie pana umówię na inny termin.
- Ale ja nie mam wolnego „innego” terminu. Proszę zatem zapytać Pana X czy poświęci mi 3 minuty teraz i odpowie na 1 lub 2 pytania, czy może chce od jutra odpowiadać na te same pytania wszystkim krajowym mediom motoryzacyjnym?
Poskutkowało. Pan X znalazł czas w ciągu 30 sekund.

Przywitaliśmy się i zapytałem czy polityka firmy przewiduje selekcję klientów, tak ja stosują to drogie, niszowe, marki?
- Niczego takiego nie stosujemy, służymy każdemu chętnemu klientowi (??).
- To proszę mi wytłumaczyć taką sytuację (tu nastąpił opis zajścia w salonie).
X przez chwilę nie mówił nic, na zewnątrz zachował spokój choć widać było, że się gotuje. Jednak po chwili się opanował, przeprosił za sytuację, wręczył wizytówkę i obiecał, że zanim wsiądę do samochodu sprawa zostanie załatwiona. Mamy z Krzyśkiem iść do salonu, prosić kierownika, lub właściciela, a jakby były kłopoty dzwonić od razu do niego.

No to kilka dni później poszliśmy. Krzysiek gadał ja obserwowałem (co mnie zawsze bardzo bawi).
Oczywiście zgłosiliśmy się do kierownika, ten chyba dostał wcześniej ostro po uszach, bo – mimo, że nas wcześniej nie widział – domyślił się od razu o co chodzi. Rozmowa była może nie bardzo miła ale rzeczowa. W ramach rekompensaty za zaistniałą sytuacje zaproponowano naprawdę duże zniżki. Kolega jednak cisnął dalej, mówiąc że był w salonie w YYY i tam zaproponowano mu taki sam rabat bez „zaistniałej sytuacji”. Kierownik zęby zacisnął i dorzucił jeszcze kilka tyś. w wyposażeniu .
Koniec końców K. kupił auto w cenie o 5 cyferek niższej od wartości cennikowej i zniżkami na przeglądy.
Skończyło się na zapewnieniach, że zawsze jest mile widzianym klientem, etc.

I teraz konkluzja: osób które łamią nasze prawa jest mniej niż osób, których prawa są łamane. Gdyby tak każdy zareagował, zamiast tylko o tym pisać, za kilka lat żyłoby się nam odrobinę lepiej. Mam wrażenie.

Salon motoryzacyjny

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 626 (792)

#10310

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytam sobie zamieszczone tu opowieści, zastanawiając się często dlaczego mi się nigdy takie prozaiczne historie nie zdarzają. Jak już się coś pojawi (niezmiernie rzadko) to zalicza się do kategorii absurdów. No i właśnie nastąpiło...
Dramatis personae:
Ja – typowy Kowalski aczkolwiek ciut leniwy;
Kasjerka – posiadaczka donośnego głosu, obrończyni moralności i gorąca orędowniczka Ustawy o Wychowaniu w Trzeźwości;
Pracownik Ochrony Sklepu – młody i zapewne niedoświadczony, a na pewno mało stanowczy;
Patrol Policji – bez znaków szczególnych ale z dużą dozą rozsądku;
Kierowniczka – nie wiadomo dokładnie czego była kierowniczką ale posiadała, jak przystało na swoje stanowisko, TEN ton; (przepraszam wszystkich miłośników Pratchetta za nieudolną kopię – ale tak mi się od razu skojarzyło)
Napój Energetyczny – śmierdzące świństwo, podejrzewa się, że jest przyczyną całego nieporozumienia;
Do rzeczy.

Wstałem wyjątkowo wcześnie i jak co dzień zebrałem się, aby odbębnić codzienne 5 km truchtem. Do plecaka zapakowałem batona i – zamiast porannej kawy - napój, bohatera historii (jak ktoś ma zamiar uświadamiać mnie, że niezdrowo, niech lepiej ugryzie się w język ;)). Niedaleko mnie jest duży hipermarket, postanowiłem więc, że wracając wstąpię i nabędę załącznik wysokoprocentowy na spotkanie firmowe. Wiadomo, koledzy z różnych stron kraju – niektórych długo nie widziałem – to trzeba zmoczyć pysk przy rozmowie... Przed wejściem jeszcze skonsumowałem batona i popiłem napojem. Domyślacie się, że po tym nie pachniałem fiołkami.
Wszedłem. Sklep prawie pusty no to szybko wybrałem jakiegoś „Dżonego W.” i do kasy. Tej alkoholowej. Zapłaciłem, dostałem paragon i... no właśnie. Zamiast wyjść przy ochronie – tam gdzie się wchodzi – wymyśliłem sobie, z lenistwa, że wyjdę przez kasę, o tej porze bez klientów. Nie musiałbym iść przez cały sklep.

Podszedłem do kasy, postawiłem na taśmie zakup, na szczęście nie zdążyłem dać paragonu. Kasjerka spojrzała na mnie badawczo i oznajmiła, że będę musiał zwrócić zakup bo... czuć ode mnie alkohol, a nie wolno takowego sprzedawać osobom nietrzeźwym. A koleżanka z kasy alkoholowej jest „młoda i mało bystra” (!) to pewnie nie zauważyła. Po czym złapała butelkę i z donośnym „idziemy do obsługi klienta” poczłapała na drugi koniec linii kas. Jak już złapałem oddech poszedłem za nią, próbując tłumaczyć, że nie jestem pijany i że w zasadzie to ona mi tę flaszkę ukradła bo przecież za nią zapłaciłem. Nie skutkowało. W obsłudze było pusto. Jednocześnie zaalarmowany donośnym głosem kasjerki podszedł do nas Ochroniarz. Nie zdążył nawet zapytać co się stało, tylko usłyszał kategoryczne „leć po kogoś!”
- Ale co...
- Nie gadaj tylko leć, gamoniu!
No to „poleciał”. W międzyczasie próbowałem jednak tłumaczyć, ale nie przynosiło to żadnego skutku. Prosiłem o kontakt z kierownictwem. To samo. Co mi pozostało – telefon na Policję z zawiadomieniem o próbie kradzieży (nic innego nie przyszło mi do głowy).

Znalazła się dziewczyna z obsługi. Kasjerka wykrzyczała tylko, że ma odebrać towar i zwrócić pieniądze. Tu próbował się wtrącić ochroniarz, że „w zasadzie to nie powinni...” ale został zakrzyczany i wyzwany od nieuków. Tak się trochę przepychaliśmy – nie chciałem dać paragonu – aż do przyjazdu (szybkiego) Policji.
Zaczęliśmy opowiadać swoje wersje, ale przyniosło to mały skutek, bo cały czas zagłuszała nas kasjerka. Policjanci próbowali ją uspokajać ale nic to nie pomagało.
Wreszcie cud. Znalazła się Kierowniczka. Oczywiście „co się stało?”. Ja próbuję znowu opowiadać, znowu zagłuszanie. Kierowniczka nie wytrzymała i do Kasjerki:
- CICHO BĄDŹ!
Zapadła cisza. Kierowniczka do mnie.
- PAN MÓWI.
Opowiedziałem. Do Kasjerki:
- TY MÓW!
Kasjerka opowiedziała swoją historię, o dziwo już spokojnie. Potem o swoją wersję został „poproszony” ochroniarz. Policjanci stali i nic nie mówili, uśmiechali się tylko pod nosem.
Kierowniczka długo nie myślała. Zapytała Policjantów.
- CO Z TYM... znaczy, co z tym robimy?
- W zasadzie to zgłoszenie powinniśmy przyjąć. Pan nie jest pijany – możemy sprawdzić ale wg. nas nie jest – a wykroczenie jest. Kradzież to chyba nie przejdzie ale może odmowa sprzedaży. No to jak pan chce. (z powagą) Bardziej nam się chce śmiać niż pisać.
- Ja raczej też nie mam ochoty na tę całą zabawę, chciałbym tylko (do Kierowniczki), żeby pouczyła pani personel o tym co zrobił źle.
- Oj ja już ich pouczę! Pan poczeka.

Powiedziała coś cicho Ochroniarzowi, ten poszedł na halę i po chwili przyniósł drugiego „Dżonego”. Kierowniczka mi go wręczyła i tonem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła „od firmy”. A do Kasjerki:
- ALE TO TY ZA TO ZAPŁACISZ!
Wychodząc, widziałem jeszcze Policjantów zwijających się ze śmiechu w radiowozie.

Hipermarket

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 973 (1043)

#8658

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako, że sporo tu teraz opowieści o naszym narodowym przewoźniku kolejowym, dorzucę swoją. Historia obrazuje, że to co się dzieje w PKP wymyka się wszelkiej logice, choć muszę przyznać, że nie było tu piekielnych sensu stricto.
Jako się rzekło, pewnego razu musiałem skorzystać z usług ww. instytucji.

Mój pociąg miał odjechać o 18:30 z Centralnego z Wawy. Z biura wyszedłem nieco późno, więc szybko do taksówki z prośbą do kierowcy o pośpiech. Odpowiedź jedyna możliwa: „Panie i tak się spóźni!”. Mimo wszystko byliśmy pod dworcem kilka minut przed odjazdem. Po pokonaniu labiryntu korytarzy, wpadłem na peron (dosłownie!) 30 sek. przed planowanym odjazdem. Niestety, pociąg już ruszał a kiedy na tablicy pojawiła się 18:30, minęły mnie czerwone światła ostatniego wagonu.
Lekko poirytowany udałem się do okienka, w którym zwraca się bilety – bez wielkiej nadziei na odzyskanie pieniędzy – ale co szkodzi spróbować. Po wysłuchaniu mojej historii Pani zza szyby patrzyła na mnie dłuższy czas jakby zobaczyła Sigourney Weaver z Obcym na smyczy. Kiedy już się ocknęła, bez słowa, postukała w swój monitor, wyszła na chwilę, podniesionym głosem z kimś porozmawiała po czym wróciła z koleżanką. Koleżanka okazała się... obyta z realiami kolejnictwa:
- Idzie na Śródmieście, wsiądzie do podmiejskiego i jedzie na Wschodni to jeszcze złapie swój pociąg.
- Ale jest Pani pewna, że zdążę?
- Tak, on tam będzie stał jeszcze przynajmniej 40 min. Bo czeka na pośpieszny z X - ma zabrać część wagonów – a tamten ma opóźnienie.

To co, popędziłem na podmiejski, kupiłem bilet i wsiadłem do pierwszego składu jadącego na wschód. Dojechaliśmy w 20 min. Wybiegłem na peron... uff mój pociąg czekał. Zapytałem konduktora:
- Jak długo jeszcze będzie stał?
- Jakieś pół godziny najmarniej.
- Ale na pewno?
- Na bank.
No to pomyślałem, że jeszcze sobie zakupię prasę jakąś, coś do picia, itp. Jakieś 5 min. później byłem właśnie w trakcie wybierania gazet, kiedy usłyszałem z megafonów:
- Pociąg do Y odjeżdża z toru...
Taki sprint po dworcu, jak wtedy, zaliczyłem ostatnio w czasach studenckich. Wpadłem na peron a pociąg... nadal stoi. Konduktor ćmi pecika, pasażerowie rozmawiają, nikt nie zamierza odjeżdżać. Podszedłem do konduktora:
- Łaskawy panie, kiedy w końcu zamierzacie odjechać bo kobieta w megafonie twierdzi, że was już tu nie ma!?
- No a pan jej uwierzyłeś?
Zamurowało mnie.
- To w końcu kiedy?
- A bo ja wiem? Jak ten z X przyjedzie. Jeszcze jakieś pół godziny (!!)
Nie ryzykowałem, wsiadłem.
Odjechaliśmy 90 minut po czasie.

PKP

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 890 (966)

#7666

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja zdarzyła się wczoraj, czyli 8 marca i jest dość nieprawdopodobna. Jest również długa i cukierkowo słodka, więc osoby uczulone na taki typ opowieści są proszone o jej pominięcie. Nie występują w niej „piekielni”, tylko ich przeciwieństwa.
Wracałem z delegacji trasą, którą pokonuję dość często. Postanowiłem zatrzymać się w znajomym barze przy drodze, gdzie czasami jadam - niezbyt często ale wystarczająco, aby obsługa – w większości żeńska - znała mnie z widzenia. Wszedłem, zostałem przywitany z uśmiechem (jak zawsze!), rzuciłem obligatoryjne „Wszystkiego dobrego” bo Dzień Kobiet trwał w najlepsze. Zamówiłem zestaw dnia (karkówka z dodatkami), od razu zapłaciłem bo takie tam panują zwyczaje i zacząłem szukać stolika.
Sala jadalna jest dość duża i zawsze jest sporo miejsca, jednak wtedy bar przeżywał najazd jakiejś sporej wycieczki bo wolny stolik znalazłem dopiero po chwili. Siadłem, rozejrzałem się… obsługa zwijała się jak nigdy, z kuchni dobiegały krzyki typu „no co z tymi pierogami!?”. Właśnie, co ciekawe wszyscy goście zajadali się pierogami.
Po okresie oczekiwania, nieco dłuższym niż zazwyczaj, podeszła do mnie kelnerka i z uroczym uśmiechem postawiła przede mną talerz z… pierogami. Do kłótliwych nie należę, zasoby cierpliwości posiadam też nie najmniejsze, więc grzecznie zwróciłem uwagę, że to pomyłka bo zamawiałem zestaw. Dziewczyna w lekkiej konsternacji przeprosiła i pobiegła wymienić. Widziałem jeszcze, że konsultowała się przy kasie z koleżanką, wskazując na mnie. Spostrzegły, że się im przyglądam, posłały uśmiechy (mówiłem, że będzie słodko), odwzajemniłem się i przystąpiłem do dalszego oczekiwania. Czekałem dość długo, w międzyczasie goście zaczęli się rozchodzić, atmosfera robiła się luźniejsza.
Podeszła wreszcie do mnie kelnerka (inna niż poprzednio) niosąc oczywiście talerz z pierogami. Byłem już dość głodny a pierogi wyglądały nieźle więc stwierdziłem , że jak już tak bardzo nalegają to ja zjem te pierogi a rozliczę się później. Dziewczyna chyba nie zrozumiała ale zostawiła danie i poszła.
Jadłem właśnie przedostatniego, kiedy podeszła do mnie pierwsza kelnerka z… moim zamówionym zestawem dnia. Zobaczyła, że jem i lekko zbaraniała.
- To Pan zmienił zamówienie?
- Nie, ale Pani koleżanka, po raz drugi przyniosła mi te nieszczęsne pierogi, nie miałem serca odmówić.
Widziałem, że dziewczynie właśnie się przelało. Chyba wyszło z niej zmęczenie. Wyglądała tak, jakby zaraz miała wybuchnąć albo się rozpłakać, więc uznałem za stosowne zareagować.
- Jadła już Pani obiad?
- Nie (?)
- To proszę usiąść ze mną i zjeść tę karkówkę. Tak w ramach zadośćuczynienia za moje długie czekanie.
[gwoli wyjaśnienia: w kącie sali stał stolik, przy którym jak zauważyłem bywając tam wcześniej, obsługa często się posilała – w ramach przerwy zapewne, więc nie byłoby to takie dziwne ]
- Nie mogę, szefowa może zaraz przyjść.
- To ja sobie z nią porozmawiam. Właśnie należy się Pani przerwa.
Chyba już nie miała siły się spierać, rozejrzała się po sali, która już się wyludniła, siadła i zaczęła jeść.
Trochę sobie porozmawialiśmy i byłoby bardzo miło gdyby nie to, że przed stolikiem zmaterializowała się Szefowa. Widać było pytanie w jej oczach i niemą zapowiedź bury dla kelnerki, więc szybko zabrałem głos, opisując całą sytuację. Skończyłem czymś w stylu „Jako rekompensatę za inne danie, stracony czas wypije Pani z nami kawę”. Nie liczyłem na to specjalnie ale zgodziła się(!). Oczywiście rozmowa, która się potem toczyła, była przesłodzona do granic możliwości ale miła: „że jedzenie super, że obsługa jeszcze bardziej (a jaka profesjonalna ;) ), że zawsze jak mogę to przyjeżdżam itp.” Skończyło się na ogólnej wesołości i zaproszeniach do ponownej wizyty. Oczywiście wymogłem na niej brak jakichkolwiek negatywnych konsekwencji dla dziewczyn. I zamierzam to sprawdzić w najbliższym czasie. Czyli za tydzień.
Żeby nie było – 8 PLN za pierogi (całkiem niezłe) dopłaciłem. Kawę dostałem „od firmy”.
Historyjkę dedykuję wszystkim, których „piekielność” bierze się z przemęczenia.

.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 487 (649)

#7632

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dość dawno temu, we wczesnych czasach popeerelowskich, opiekowaliśmy się (dwudziestka dorosłych osób, głównie mężczyzn, w tym ja) grupą młodzieży z zespołem Downa. Takie warsztaty, nazwijmy to.
Rzecz działa się w niewielkim miasteczku w środkowej Polsce. Wybraliśmy się całą grupą, wraz z podopiecznymi na spacer. Przechodziliśmy akurat obok sklepu a ponieważ było ciepło postanowiliśmy wejść do niego celem nabycia czegoś mokrego. Przed sklepem na ławce siedziały dwie panie oddając się plotkom. Typowy obrazek tej okolicy.
Padło na mnie i „mojego” muminka. Weszliśmy. W środku, za ladą dziewczę, a obok dwóch „dresów” zajętych namiętnym flirtem. Weseli, rozchichotani itp. Nie zdążyliśmy nawet zamknąć drzwi i się przywitać, kiedy jeden z amantów, chcąc się pewnie popisać, krzyknął (tak, że prawdopodobnie słychać było na całym rynku): „Nie wchodzić z psami!”. Odruchowo odpaliłem „No tak, do świń nie ma po co” i wyszliśmy.
Za chwilę wypadli za nami kolesie z zamiarem wiadomym, ale jak zobaczyli całą naszą grupę podjęli zorganizowany odwrót.
Tak szybko, jak oni znikali w sklepie, tak jedna z kobiet siedzących przed sklepem, cała czerwona wpadła do środka i za chwile, tym razem całe, towarzystwo wypadło i uciekło w siną dal. Cała ta akcja odbyła się w takim tempie, że dokładnie pamiętam tylko kobietę stojącą w drzwiach sklepu, z kijem od miotły i krzyczącą coś w stylu „Nie macie tu już wstępu, ojcu i matce opowiem co tu się działo, gówniarzeria…”
Scena jak z jakiegoś filmu, ale jest prawdziwa i będę ją pamiętał do końca życia.

.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 464 (624)

#7527

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nieopodal biura naszej firmy jest bar. Taki w którym od początku jego istnienia (a było to dawno) nie zmieniło się nic. Ta sama, łuszcząca się lamperia na ścianach, twarde, niewygodne krzesła, te same obrusy w kratkę - nierzadko ze śladami plam, tanie, wyblakłe landszafty na ścianach. Wreszcie te same kucharki, często bardzo głośno plotkujące w kuchni – wszystko słychać w pomieszczeniu, gdzie się je. Jedyna nowość, to młodziutka dziewczyna, która wydaje posiłki. Ale te wszystkie wady niweluje ogromna zaleta – jedzenie w tym barze jest genialne. I tanie.
W godzinach południowych, ustawiają się kolejki, a schodzi tam bardzo różne towarzystwo – od „żulików”, którzy przychodzą na tanią zupkę, przez emerytów po biznesmenów „pod krawatem”, z okolicznych biur.
Razu jednego po długim okresie oczekiwania na wolne miejsce, zasiadłem w rogu i czekałem na zamówione danie. W naprzeciwległym kącie, siedziały dwie kumoszki, w okolicach sześćdziesiątki. Obok jednej stały kule. Tak na pierwszy rzut oka – mohery.
Gdzieś w środku dobrze ubrany i „ważny” Pan w średnim wieku, odebrał właśnie obiad, odstawił i cofnął się jeszcze aby wziąć sztućce – stały w kubkach przy ladzie. Wziął, obejrzał i… się zaczęło.
Że widelec niedomyty, że tu się nie dba o higienę, że skąd on ma wiedzieć co je jak tu wszystko takie brudne - i zaczyna się nakręcać. Dziewczę za ladą, próbowało mu podać nowy, czysty widelec, ale ten nawet nie zauważył, zaczął straszyć Sanepidem, PIPem, FBI i czym tam jeszcze.
Na sali ucichło, ale zanim ktoś zdążył zareagować poderwała się jedna z ww babć (w życiu nie widziałem, żeby starsza osoba, która używa kul, poruszała się tak zwinnie), wycelowała w pieniacza kulę i – dosłownie – ryknęła:
- (nie pamiętam dokładnie ale coś w tym stylu) Będzie cicho, gówniarz jeden. Dostał to niech je i idzie a nie mi tu dziecko straszy. A jak spróbuje komuś donieść to znajdę i gnaty poprzetrącam…
A do dziewczyny:
- Ewunia, nic Ci nie jest? – panna była lekko oniemiała – To przynieś mi jeszcze herbaty.
I jak gdyby nigdy nic, wróciła do przerwanej rozmowy z koleżanką. Awanturnik zjadł, wyszedł i nigdy go tam więcej nie widziałem.
Jak tu nie polubić takiego „mohera” :)

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 904 (1030)

#7351

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja działa się w jakże popularnym, w tym serwisie, hipermarkecie. Okres przedświąteczny, tłum, koszyki zapakowane po brzegi, kolejki do kas długie na kilometr. Stałem już czas jakiś, przede mną klient, jak wszyscy, nieco zirytowany kolejkami, z koszykiem jak wyżej - właśnie w trakcie kasowania. Trwało to dość długo, bo jeszcze dwa produkty miały złe kody. W międzyczasie do klienta podeszła (chyba) żona, po krótkiej rozmowie oznajmiła że ona poczeka na ławce za kasami.
Kasjerka skończyła kasować (wyszło dobre kilka setek), pan podaje jej kartę, ta przeciąga... i odmowa.
- Pani spróbuje jeszcze raz!
Kasjerka spróbowała i znowu odmowa. Po trzecim razie klient zaczął się pienić, że taki „gorący” okres a tu awaria. Kasjerka na to, że raczej nie, bo wcześniej wiele osób płaciło kartami i wszystko było ok. Na szczęście 15 m. dalej był bankomat, pan stwierdził, że szybko podejdzie. Kolejkowicze zacisnęli zęby, ale cóż było robić, czekali.
Po, rzeczywiście krótkiej, chwili wrócił klient, bez pieniędzy i zaczyna się pieklić, że jednak awaria i że jak to tak może być itd.
Wtrąciłem się grzecznie, że to jednak nie awaria bo ludzie wypłacają pieniądze z tego bankomatu (widać go było z miejsca gdzie staliśmy).
Tu klient nieco się zadumał, gestem przywołał partnerkę i zadał kluczowe pytanie:
- Kochanie, brałaś jakieś pieniądze z tego konta?
Ta z niewinnym uśmiechem i oczami jak u kota ze Shreka (a oczy miała ładne, muszę to przyznać):
- Nie, wczoraj tylko byłam na zakupach z Hanką.
Pan, po dłuższej chwili, z lekkim jękiem:
- Ale tam było ponad 3000.
- Ooo, nie wiedziałam, że tylko tyle...
Skończyło się na anulowaniu zakupów co oznaczało następne kilka minut czekania – choć dało się zauważyć wyraźnie weselsze miny kolejkowiczów.

Hipermarket

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1047 (1157)

#7309

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podjechałem do serwisu w celu umówienia się na przegląd auta. Razem ze mną na parking przy serwisie wjechała taksówka, z której wyskoczył starszy jegomość i prawie biegiem wpadł do biura. Wszedłem tuż za nim i zastałem taką sytuację:
Pracownik serwisu, który najwidoczniej znał tegoż pana, wstał na jego widok i z uśmiechem chciał się przywitać... ale nie zdążył nic powiedzieć bo klient zarzucił go potokiem słów:
- Panie X, co wy tu odp****ie, wczoraj odebrałem samochód, przejechałem, k***a 2 km i tyle. Stanął i nie jedzie. A to samochód żony, ona was k***a zeżre na śniadanie jak się dowie, a najpierw dostanę zj**kę ja. Żona musi go mieć na jutro, bo wyjeżdża…
I tak dalej w tym klimacie. Jak już klient trochę ochłonął, a pracownikowi udało się dojść do słowa, spokojnie zapytał co się stało. Klient, też już trochę spokojniejszy (w końcu się wyładował) zaczął opowiadać:
- No wyjechałem od was, podjechałem jeszcze przed domem na stację, ale jak ruszyłem to przejechał 100m i zdechł. No i stoi przy tej stacji. Macie go ściągnąć i naprawić i to szybko bo ze mną będzie źle, a potem z ewami będzie źle.
- Tankował pan na tej stacji? (już przeczuwał co się święci)
- Tak, ale to dobra, znana stacja, zawsze tam tankuję i nic się nigdy nie stało.
- A co pan zatankował?
- No jak? 95ę... O JEZU...!
Po dłuższej chwili:
- A mówiłem babie żeby wziąć benzyniaka, to nie, uparła się na diesla. Bo tańsze paliwo! No i teraz ma tańsze! To mam przej***ne.
I tyle go widzieliśmy. Potem się dowiedziałem, że to stały klient, zawsze serwisuje u nich swój własny samochód. Jak się domyślacie, zasilany Pb95.

Serwis samochodowy

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 716 (834)