Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ruuda25

Zamieszcza historie od: 23 maja 2015 - 23:57
Ostatnio: 17 stycznia 2020 - 17:27
  • Historii na głównej: 2 z 5
  • Punktów za historie: 311
  • Komentarzy: 26
  • Punktów za komentarze: 80
 

#59022

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna historia sprzed 2 lat.
Tytułem wstępu - mój chrzestny a brat mojej matki był alkoholikiem. Takim typowym brudnym żulem, który mieszkał w meliniarskiej kamienicy i miał wszystko gdzieś. Mimo, że od lat próbowaliśmy mu pomóc, nie chciał ratunku. A próbowaliśmy wszystkiego (pomagaliśmy w remoncie mieszkania, dostał do niego meble kupowaliśmy jedzenie czy papierosy, znaleźliśmy mu kilka prac, w końcu wysłaliśmy na odwyk), nawet narodziny córki nic w nim nie zmieniły.

No i nadszedł sądny dzień, razem z koleżkami menelami - w tym swoim "najlepszym przyjacielem" sąsiadem - zapił ślepotkę (z tej chyba felernej dostawy z Czech czy Ukrainy). Teraz możemy tylko przypuszczać, ale najpewniej odpadł pierwszy, więc koledzy zanieśli go do jego mieszkania. Sąsiad po jakimś czasie zaczął się tragicznie czuć, wezwał więc do siebie pogotowie, ale o koledze zza ściany już zapomniał. Chyba go jednak Bozia pokarała, bo padł na izbie przyjęć. Do mojego chrzestnego jednak nikt nie zapukał, tak więc dokończył żywota na kanapie w mieszkaniu.

Tutaj już zaczynają się piekielności w związku z koleżkami menelami. Najpewniej na następny dzień wpadli do mieszkania i rozkradli co się dało, meble, telewizor, piecyk. Niestety, żaden kretyn nie raczył nawet anonimowo zadzwonić na policję. Chrzestnego po bodajże 4 dniach znaleźli inni mieszkańcy kamienicy, ale że nie mieli z nami żadnego kontaktu - nie mogli poinformować.
A co za tym idzie dotarliśmy do piekielności urzędowych! Otóż, po ok. 3 miesiącach od śmierci, do chrzestnego byłej narzeczonej a matki jego córki, przyszło zawiadomienie z MOPSu, że przestają jej wypłacać alimenty, ponieważ ojciec dziecka nie żyje. Tego samego dnia przyszła do nas, zebraliśmy się więc by pojechać do jego mieszkania. I tam dowiedzieliśmy się wszystkiego.
Okazało się, dzięki internetowi i nowoczesnemu cmentarzowi w mieście (można na ich stronie wyszukać po nazwisku zmarłego jego grób), że chrzestny został pochowany ze swoimi rodzicami. Tak więc urząd miasta potrafił znaleźć grób dziadków, żeby go pochować; matkę dziecka, żeby odebrać jej alimenty; ale NIKOGO z rodziny, żeby poinformować o śmierci!
Do tej pory nie mogę zrozumieć, jak to możliwe.

P.S. Nie szukaliśmy go przez te 3 miesiące, ponieważ przy ostatniej wizycie kazał nam się odp., zresztą co jakiś czas znikał z naszego życia na kilka miesięcy.

urzędy częstochowa

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 684 (760)

#74430

przez ~narkomanka ·
| Do ulubionych
Jak wskazuje mój nick, jestem narkomanką. Tak, właśnie JESTEM, a nie BYŁAM, ponieważ uzależnienie jest na całe życie, abstynencja nie upoważnia do używania słowa "byłam". Jestem narkomanką, trzeźwą od wielu lat. Pracuję, studiuję, wychowuję dziecko.

Nie każdy wie o mojej przeszłości. Ja to ujmuję tak - nie ukrywam tego, ale chwalić też się nie ma czym. Nie przedstawiam się nowo poznanym osobom słowami: "cześć, jestem X i jestem trzeźwą narkomanką", ale też nie robię z tego "tajemnicy stanu", w sumie większość ludzi, którzy znają mnie dłużej, wiedzą o moim problemie.

Impreza u sąsiadki. Raczej nie przyjmuję takich zaproszeń, chociaż z alkoholem problemów nie mam, po prostu nie bawi mnie picie dla samego picia. Zazwyczaj jak już dam się skusić, to przez całą imprezę sączę jedno, max dwa piwa, okazja była naprawdę ważna, sąsiadka zapraszała gorąco, więc poszłam. Niestety, tym razem towarzystwo uznało, że alkohol to mało i w połowie imprezy postanowiono zadzwonić po kogoś, kto przywiezie "marychę". Dopiłam piwo i stwierdziłam, że w takim razie ja się ulatniam - naprawdę bez ostentacji, chciałam wyjść "po angielsku", niestety ktoś podsłuchał, jak żegnam się z gospodynią. No i zaczęło się...

"Świętoszka" - no co ty, marychy nie zapalisz?!

"Damulka" - pewnie towarzystwo jej nie odpowiada...

"Konfident" - jak wyjdzie, to zaraz na policję zadzwoni, weźcie uważajcie!

I najlepsze, jak już zostali uświadomieni o co chodzi - PATOLOGIA!!! Narkomanka, degenerat, dno totalne, wypie***lać od normalnych ludzi! Jakim prawem toto w ogóle po świecie chodzi??? Sąsiadka przepraszała gorąco, kilku znajomych dyplomatycznie akurat "musieli być gdzie indziej", reszta zaprezentowała postawę jak powyżej.

Czy piekielne? Nie wiem, sami oceńcie. I jedno wyjaśnienie - nie uważam, że wychodząc z nałogu dokonałam czegoś "wspaniałego". Nie, wróciłam do normalności, więc zrobiłam rzecz normalną, zwyczajną. Nie oczekuję kwiatów i czerwonego dywanu, nie oczekuję wyrazów uznania, nie oczekuję nawet pomocy od nikogo - ja mam dać sobie radę SAMA, inaczej nie jestem warta tego, aby dalej żyć. Ale, do cholery, przynajmniej nie przeszkadzajcie mi w tym normalnym życiu!!!

Z góry uprzejmie dziękuję za wszystkie minusy i komentarze typu: "weź zdechnij, patologio je*ana!".

impreza

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 465 (505)

#21110

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed chyba 3 lat.
Urodziłem się w marynarskiej rodzinie (czyt. z dziada pradziada każdy facet to marynarz) i chociaż ze szkoły morskiej udało mi się wywinąć na rzecz AWF′u, to jednak wszelkie możliwe patenty żeglarskie i motorowodne wyrobiłem jeszcze przed zdaniem na prawo jazdy.

Pracowałem nad morzem jako sternik na motorówce ciągnącej banana. Lato w pełni, ale jako, że miejscowość nie za duża to i ludzi mało i kursy były średnio, co około dwie godziny.

Zebrała się grupka ludzi, dwa miejsca jeszcze wolne, ale uznaliśmy że ruszamy, bo jeszcze jeden dzieciak chce po prostu w motorówce się przepłynąć, bo na banana za mały. No i pojawia się on. Przepraszam !ON! WIEEEELKI jak Giewont, na oko z 3 tony ważył (na poważnie to tak około 160kg tłuszczu), wraz z dziewczyną. Chcą na banana.
W motorówce dwa silniki po 215KM, no chyba damy radę.

1. Ubieramy kamizelki ratunkowe. ON wielkie oburzenie, przecież on umie pływać, jest super wysportowany i w ogóle był kiedyś WOPRowcem. Po tłumaczeniu, że przepisy to przepisy, że Straż Graniczna lubi nas kontrolować, itp. dał się przekonać do założenia kamizelki XXXL (dobrze że mieliśmy taki namiot).

2. Wypłynięcie odbyło się bez przeszkód, ale nie mogło być tak pięknie. Parę minut pływaliśmy spokojnie, no ale co, pora na wywrotkę (to sternik decyduje kiedy banan ma się przewrócić, nie pasażerowie;)). Plum, wszyscy w wodzie. Szybka pętla, podprowadzam banana jak najbliżej klientów, wyłączam silniki i tłumaczę z motorówki jak obrócić banana na płozy i jak wsiadać. Ratownik -obserwator (ktoś taki zawsze musi być ze mną na pokładzie) szykuje się, żeby w razie czego pomóc.
No i ON jest tym "w razie czego".

Nie może wejść nawet na płozę. Ratownik już chce wskakiwać, gdy HURA! Udało mu się, tylko zapomniał, że jak już osiągnie pion siedząc, to już jest ok i spadł z drugiej strony banana. Oczywiście uchwytu nie puścił. Nietrudno się domyślić jak to się skończyło dla innych pasażerów. Plum.
Wszyscy powsiadali (ratownik w wodzie i pomaga jak może). ON nie może wsiąść. "Ja już nie mogę, weźcie mnie na motorówkę". No dobra, nic nowego, że ktoś przeliczył swoje siły. Tylko że pan-były-WOPRowiec... nie umie pływać. Wskakuję do wody i pomagam ratownikowi doholować go do rufy, po której może wejść.

3. Motorówka sportowa, strugowodna, czyli rufa na równi z linią wodną, ale drabinki brak. Problem. Chwyciłem się pod wodą za osłonę turbiny, tworząc ze swojego ramienia coś na kształt schodka. Trochę się przy tym podtopiłem, ale udało się. Siedzi na rufie, dziób nad wodą :)

4. SZOK! Nie może tak zostać! ON musi jeszcze wejść do środka i usiąść na fotelu. Przed NIM do pokonania dwa schodki i duży krok nad fotelem. Schodek nr jeden bez problemów, ale odpoczynek musi być. Schodek nr dwa z kolei, postanowił pokonać razem z fotelem. Jednej nodze się udało, ale stopa drugiej postanowiła zostać za fotelem. Bum. Wylądował na twarzy, na szczęście już w motorówce.

5. Pasażerowie trochę zmarzli, ale uśmiali się jak na kabaretonie. Reszta rejsu bez większych przeszkód.

6. Dopływamy do brzegu. Banan odpięty, ludzie szczęśliwi. Na pokładzie ON i dzieciak. Podaję przez burtę małego do ojca i mówię do NIEGO, żeby wysiadł tak jak wsiadał (w domyśle przez rufę). Zrozumiał to chyba zbyt dosłownie. Zanim zdążyłem zobaczyć co robi... Bum, plum, bul bul bul. Noga znowu postanowiła zostać, twarz przywitała się z rufą i wraz z właścicielem zsunęła się do wody.

7. Utrata przytomności i podtopienie na wodzie o głębokości 70cm...

Przepraszam, że tak długo, ale nawet bardzo obrazowe opisy to za mało.

banan

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1105 (1147)

#59877

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wyłudzanie od starszych ludzi pieniędzy metodą „na wnuczka” jest zapewne wszystkim znane. W tym miejscu chciałem się podzielić historią, którą przypomniałem sobie czytając ostatnie opowieści użytkowników i która spotkała mojego dziadka i przy okazji mnie osobiście.

Smochowice to spora dzielnica domków jednorodzinnych i bliźniaków na obrzeżach Poznania. Historia wydarzyła się sześć albo siedem lat temu. Mój żyjący jeszcze wówczas dziadek mieszkał sam w połowie bliźniaka. Pewnego letniego przedpołudnia dziadek zadzwonił do mojej mamy informując, że przed chwilą dostał dziwny telefon od mężczyzny, który zwracał się do niego per „wujku”. Dziadek miał problemy ze słuchem i po krótkiej rozmowie uznał, że skoro tamten tytułuje go „wujkiem”, to jest to zapewne „Jarek”. Otóż mamy w rodzinie niejakiego Jarka – mieszkającego wszakże 200 kilometrów od Poznania. Dziadek zapytał więc nieznajomego: - „Jarek?”, na co tamten z ochotą potwierdził - „Tak, Jarek” i poczuwszy zapewne że fortuna się do niego uśmiecha, wyłożył karty na stół: Właśnie jest na Smochowicach i potrzebuje na szybko pięciu tysięcy złotych (nie pamiętam już, jak i czy w ogóle to uzasadnił). Pieniądze odda jutro. Dziadek był kompletnie zaskoczony, z dużą przytomnością umysłu powiedział jednak „Jarkowi”, żeby zadzwonił za pół godziny. Potem wykonał telefon do mojej mamy.

Mama, przestraszna, rzecz jasna natychmiast zatelefonowała do prawdziwego Jarka. Jak można się domyślić, nic nie wiedział o telefonie. Mama niemal zemdlała ze strachu, zdołała jednak poinformować o sytuacji mnie i moich dwóch młodszych braci.
Oprócz obawy o dziadka poczułem przede wszystkim wściekłość, moi bracia również. Oto jakiś amoralny typ chciał bezczelnie naciągnąć naszego dziadka, człowieka złotego serca i uczciwości. Nie namyślając się wiele zadzwoniliśmy do dziadka, mówiąc mu, żeby w razie ponownego telefonu „Jarka”, kazał mu się pojawić. Tak, pojawić. Po pieniądze. Tymczasem my w trójkę przyjedziemy do dziadka i na „Jarka” poczekamy.

Dlaczego nie zadzwoniliśmy od razu po policję? Powodów było kilka. Nasza niewiara w skuteczną i szybką interwencję (a błyskawiczne działanie było w tym przypadku koniecznością), brak przekonania co do poważnego podejścia policji do sprawy (wyobrażaliśmy sobie radiowóz w całej okazałości parkujący przed domem, tak, tak, "Jarek" na pewno wówczas się pojawi), wreszcie zwyczajna chęć dania nauczki bydlakowi, który chciał wyłudzić od dziadka pieniądze, a kto wie, jak mieliśmy prawo przypuszczać, czy nie chodziły mu po głowie bardziej mroczne myśli.

W dwie minuty ułożyliśmy plan, wsiadłem z bratem w samochód, drugi z braci na skuter i dziesięć minut później byliśmy na Smochowicach.

Najmłodszy brat stanął skuterem na parkingu w centrum Smochowic, skąd miał doskonały widok na dom dziadka. Tymczasem z drugim bratem zaparkowałem u wylotu uliczki. Ustaliliśmy, że wejdę do domu a bracia będą obserwować dom – jeden z samochodu drugi ze skutera – i skoro tylko zacznie się „akcja” udzielą mi wsparcia, uniemożliwiając „Jarkowi” ucieczkę. Przepełniała nas adrenalina, mogliśmy się poczuć niczym bohaterowie taniego serialu kryminalnego. O ewentualnych komplikacjach (co by się stało, jeśli Jarek uzbrojony byłby w coś więcej niż tylko elokwencję?) żaden z nas nawet nie pomyślał.

Modląc się w duchu, by „Jarek” nie obserwował domu dziadka, co zepsułoby nam wszystko, przemknąłem przez furtkę i wszedłem do środka. Na telefon nie czekaliśmy długo. Dziadek, czarująco uprzejmy, powiedział, że pieniążki są już przygotowane, oczywiście. Jarek na to, że akurat coś mu wypadło i nie może się osobiście pojawić, wyśle jednak kolegę. Cwaniactwo równe bezczelności.

Na gorąco z dziadkiem ułożyłem plan. Zaprosi „kolegę” do domu. Zadzwoniłem do jednego i drugiego brata. Jak tylko tamten wejdzie, podjadą pod dom. Tymczasem zająłem pozycję „bojową” na półpiętrze, skąd miałem doskonały widok na furtkę.

„Kolega”, młody, nie więcej niż 20 lat, pojawił się przed furtką może po piętnastu minutach. Pieszo. Najwyraźniej samochód dla bezpieczeństwa zaparkował dalej. Wysoki, garnitur, pod krawatem, lakierki, czarny neseser, przylizane włosy. Słowem – profesjonalista pełną gębą.

Przez okno na półpiętrze obserwowałem sytuację. Dziadek dość długo dyskutował przed furtką. Później się dowiedziałem, że tamten chciał koniecznie dostać pieniądze na zewnątrz, dziadek jednak nie ustąpił. W końcu chęć łatwego zarobku zwyciężyła.

Akcja toczy się teraz szybko. Dziadek idzie pierwszy, za nim elegancik. Wchodzą przez wiatę po schodach na górę. W tym momencie schodzę z półpiętra i z uśmiechem, najbardziej szczerym na jaki mnie stać, mówię „dzień dobry”.

Na twarzy tamtego wymalowało się bezbrzeżne zdumienie, chwilę potem strach. Wykonał obrót z szybkością baletnicy i gracją słonia i po schodach rzucił się się na dół. Ucieka przez wiatę, ja za nim, biegnie przez ogród, ale moi bracia są już przy furtce.

Bandzior, co trudno było dostrzec z daleka pod garniturem, nie jest ułomkiem. Mimo że trzymamy go w trójkę nie zamierza się poddać – w tym momencie gra toczy się dla niego już o coś więcej niż tylko pieniądze. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać dość zwodniczo. Trzech rosłych typów w bardzo nieformalnych strojach (w tym jeden brodaty, w bojówkach, krótkim zielonym t-shircie i chuście na głowie) trzyma miotającego się, elegancko ubranego młodego człowieka.

Wywiązał się mniej więcej taki dialog:
- Puśćcie mnie!!!
- Spokojnie. Wejdziesz do domu i pogadamy.
- Nie wejdę! – nadal się szarpie.
- Owszem, wejdziesz.
- Nie wejdę, puśćcie mnie! Ku...a, puśćcie mnie! K...a!
- Wyluzuj, kolego.
- K...a!!!.... - z desperacją. Kolejne próby wyrwania się.
W oknie naprzeciwko zauważyłem zaciekawione twarze sąsiadów. Dwóch czy trzech pojawiło się na ogródkach. Ktoś przechodząc chodnikiem przystanął. Elegant wciąż się szarpie, zgubił oddech, nic już nie artykułuje a tylko coraz mocniej sapie. Kilka mocnych kuksańców pod żebra i kompletnie uleciało z niego powietrze. Poddał się.

„Zaprosiliśmy” go do środka. Usiadł na schodach, zrezygnowany, jak oficer najeźdźcy wzięty do niewoli po przegranej bitwie. W międzyczasie zadzwoniłem na policję i przedstawiłem sytuację. Obiecali, że pojawią się jak najszybciej.

„Jeniec” poprosił o wodę i papierosa. Dostał od dziadka i pociągnięty za język opowiedział swoją historię. „Jarka” poznał w klubie. Skusiła go perspektywa szybkich pieniędzy. Odwalał czarną robotę, podczas gdy pryncypał nie narażając się kasował gotówkę. Z tego co wspominał, takich młodych durniów było więcej. Zrobiło mi się go nawet trochę żal. Ale tylko trochę.

Skończywszy opowieść, resztę czasu oczekiwania na policję spędził wysłuchując umoralniającej katońskiej tyrady, której nie zamierzałem mu oszczędzić. Paląc jednego papierosa za drugim, kiwał głową. Może coś do niego dotarło, albo tylko udawał, że dociera. Sama policja pojawiła się jak to policja „błyskawicznie” - po godzinie. Okazało się, że nie myliliśmy się w swoich osądach, nie wzywając ich na wsparcie. Bracia wyszli po policjantów i kiedy tylko ci znaleźli się w środku ujrzeli siedzącego na schodach elegancika i mnie – wyglądającego jak separatysta brodacza siedzącego po turecku na podłodze w wejściu, ze sfatygowanym papierosem w ustach.

- Ten? - jeden z gliniarzy wskazał na mnie głową.
- Nie... tamten – odparł brat pokazując elegancika.

Gliniarze wyglądali na takich, co z niejednego pieca chleb jedli, ale na ich twarzach odmalowało się rozbawienie.

Może dwa dni później pojawiła się krótka notka w „Głosie Wielkopolskim”. Policja pochwaliła się sukcesem. Jeden z członków groźnej szajki od dłuższego czasu działającej metodą „na wnuczka” został schwytany dzięki – nie pamiętam dokładnie słów redaktora, ale brzmiało to zapewne dość podobnie - „podjętym czynnościom operacyjnym”. Brawo, panowie policjanci.

Nie jestem pewien, czy „Jarka” udało się w końcu złapać. Z przecieków, jakie do mnie dotarły, wiem tylko, że młody zaczął „sypać” i działania szajki zostały ograniczone. Miałem jednak nadzieję, że mózg całej bandy, trafił w końcu tam, gdzie jego miejsce.

policja

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 563 (633)

#36647

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno spotkała mnie bardzo przykra sytuacja. Postanowiłam ją opisać "ku przestrodze" wszystkich czytających.

Wybrałam się wieczorem na zakupy, wszystko kupione - pora wracać do domu. Na dworze było już szarawo, wsiadam w samochód i jadę.
W połowie drogi do domu zauważyłam na poboczu samochód stojący w dość dziwny sposób. Pomyślałam- mistrz parkowania, ale gdy mijałam auto, zauważyłam że kierowca jest w środku i trzyma głowę na kierownicy.
Pełna złych przeczuć zatrzymałam się i szybko podbiegłam, żeby sprawdzić czy z gościem wszystko w porządku. Otwarłam drzwi i próbowałam go docucić. Nie było czuć od niego żadnego alkoholu i chciałam sięgnąć po telefon, żeby zadzwonić na 112, ale telefon został w torebce w samochodzie.

Gdy spojrzałam w stronę auta o mało nie dostałam zawału. Siedziało w nim dwóch facetów i chyba próbowali odpalić silnik. Nie udawało im się to jednak, pomimo kluczy w stacyjce, bo mam założone odcięcie zapłonu i trzeba się trochę namęczyć, żeby je znaleźć. Zauważyli mnie, szybko wskoczyli do swojego auta i odjechali, "nieprzytomny" gościu także.
Stałam w tak wielkim szoku, że nawet nie spisałam numerów rejestracyjnych.

Efekt - brak torebki z kasą i dokumentami oraz rozwalona stacyjka. Strach pomagać :(

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1197 (1247)

#72141

przez ~unicorntears ·
| Do ulubionych
Mam psa. Dość niewielkich rozmiarów, co jest samo w sobie dużym plusem, bo mieszkam w centrum miasta, a i w razie czego nie trzeba się z psem mocować.

Tak się stało, że ów pies reaguje wyciem na inne psy. Są dni, kiedy wystarczy jedynie rzucić "przestań" i jest spokój, ale są też i takie, gdy po paru minutach ciągłego wycia, irytacja sięga zenitu i wycofuję się na tyle daleko, by innego czworonożnego nie zobaczył.

Chodzę z wyjcem na smyczy. Zawsze. Kiedy jesteśmy w nowym miejscu, zawsze zachowuję się tak samo - tak długo siedzę z psiurem na lince, dopóki nie ogarnie gdzie są granice terenu, po którym może chodzić. Logiczne - w miastach i wszędzie gdzie są drogi, inni ludzie bądź zwierzęta pies zostaje przy mnie. Szanuję prywatność innych i wiem, że nie wszyscy sobie życzą, by jakiś obcy pies podlatywał im pod nogi. Piekielna jednak jest rodzinka. A może to jednak ja... Sama nie wiem, oceńcie.

Zdarzyło się parę razy, że na spacer wyszedł ktoś z rodziny. Ogólnie staram się ich w to nie ingerować, bo pies jest mój i to mój obowiązek, a nie ich.
Okazało się parę razy, że w centrum miasta psa ze smyczy spuszczono. Niestety pies widząc innego czworonoga (a nie daj boże reklamówkę! to to podstępne stworzenia są!) przełączał się na tryb "zacznę wrzeszczeć i podbiegnę". Nieważne czy przed sobą miał ruchliwą ulicę, autostradę, tłum ludzi czy stado jednorożców. Więc biegł. Tak na oślep. Potem rodzinka wielce zdziwiona, że inny właściciel ich opierdzielił, żeby pilnowali psa albo kierowca zatrąbił, gdy psiur stanął na środku drogi. Pff, dziwni jacyś, prawda?
Zdarzyło się parę razy, że kończyło się na kłótniach z rodzinką. Bo psa im puszczać luzem nie wolno. Głupie to to i niepojętne. Pracuję nad nią. Okej, okej, wszystko rozumieją.
Tak doskonale to rozumieją, że:

1. Pies został ugryziony 3 lata temu przez znacznie większą od siebie sukę. Do teraz ma ogromny uraz do psów większych rozmiarów. Oczywiście rodzinka zdziwiona. To co oni? Agresywnego psa na smyczy nie trzymali? Trzymali, właściwie to naprawdę mocno i naprawdę starali się odgonić mojego psiura. Udało mi się ją zwinąć, po tym jak została dziabnięta w kark i uciekła. A czemu do tego doszło? Babcia spuściła ją ze smyczy, tłumacząc to "niech sobie polata". Jak chciałam jej wyrwać smycz (cóż, prośby nie wystarczały), to się na mnie obraziła ;)

2. Została potrącona przez auto. Na szczęście lekko, bo prędkość była niewielka, a i w porę zahamować zdążyło. Oczywiście w panice uciekła. A dlaczego w ogóle znalazła się na drodze? Postój mieliśmy akurat w podróży, miałam słuchawki na uszach i praktycznie spałam, więc tego nie zakodowałam. Oczywiście nikt mnie nie tyrpnął, nie szarpnął mną, nie oblał wodą, że otwierają bagażnik w którym jednym z chwilowych lokatorów był także mój pies. Kto musiał ją gonić? Zgadniecie?

3. Została kopnięta parę razy przez starszego pana, bo do niego podleciała z ujadaniem. Nie przepada za facetami ubranymi w ciemne płaszcze, kaptury, z teczkami i laskami (tymi drewnianymi!) gwoli wyjaśnienia. Babcia oburzona przyszła do mnie, że co to ją ten stary dziad będzie pouczał i pewnie psów nie lubi! A to gbur!

Wychodzę z nią najczęściej jak mogę, ale zdarza się, że nie jestem w stanie. Rodzina nie widzi problemu. Nadal potrafi się zdarzyć sytuacja, że psa w centrum miasta puszczają. Niestety rozmowy nie pomagają. Może mi ktoś coś poradzić? Jak mogę im przemówić do rozumu, zanim naprawdę doprowadzą do tragedii?

pies w centrum

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (183)

#27618

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z infolinii telefonicznej.

Ostatnio zadzwoniła do mnie klientka, w celu uzyskania kodu puk2. Zdziwiłam się trochę, bo mało kto wie, że w ogóle coś takiego jest, ale kobiecina, mimo że starsza, twardo wie czego chce. To ok, nie ma sprawy. (Dla niewtajemniczonych - kod puk2 uzyskuje się na podstawie kodu puk1.)
I tu zaczęły się schody, bo kobiecina nie znała kodu puk1, a o ten kod jej chodziło, bo chciała odblokować kod pin. Zaczęłam więc jej tłumaczyć co to jest kod pin, kod puk, do czego służy, skąd się go bierze, itp. Pani nie przyjęła moich wyjaśnień i podsumowała rozmowę:

- Co to mi pani opowiada? Ja czytałam w Internecie, że kod pin i kod puk to to samo, tylko po angielsku mówi się puk, a po polsku pin.

BOK

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 451 (503)

#66789

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajomi mają psa, małego kundelka z jasnym włosiem, które co jakiś czas trzeba przycinać. Piesek nie przepada za obcinaniem. Znajomi przeprowadzili się do innego miasta i musieli znaleźć nowego psiego fryzjera. Wybór padł na panią prowadzącą działalność w swoim mieszkaniu, w wieżowcu.

Przy pierwszej wizycie pies grzecznie jechał windą. Przy drugiej wizycie już wiedział, co to za miejsce i co go za chwilę czeka, więc zapierał się i nie chciał wejść do windy. Został zaciągnięty siłą, niestety w drodze na właściwe piętro obsikał całe wnętrze windy. Znajomy zaprowadził pieska do pani fryzjerki i poprosił o jakiś kawałek papieru czy cokolwiek, żeby to powycierać, a pani na to:
- Niech pan zostaaawi, tutaj prawie codziennie się zdarza, że pieski klientów 'robią' w windzie.

Innym mieszkańcom musi być miło ;)

psi fryzjer

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 498 (516)
zarchiwizowany

#34864

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam.
Opowieść o mojej "wychowawczyni".
Było to w zamierzchłym XX w.

Gdy kończyłem 4 klasę technikum kończyła się też i Historia.
Ocena z tego roku uwzględniała lata wcześniejsze i szła na świadectwo maturalne, więc na proponowany "dostateczny" nie miałem ochoty. Próby porozumienia się z wychowawczynią - historyczką nie dawały rezultatu.
Nie jestem typem, który prosi, błaga, obiecuje.
W głowie pojawiła się szybka i krótka myśl - "Podanie o egzamin komisyjny".
Składam na ręce "Pani" wniosek, obok kolega ściemnia: "...,że na prawo chciałby i taka ocena to zablokuje...".
- Dziękuję. - odwracam się i wychodzę.
-"No dobrze masz tę piątkę" - słyszę w drzwiach.
- A kolega, bo on ma taką samą średnią, jak ja?
- On już sobie ocenę wybrał!
Krew mnie zalała za drzwiami! Nauczę się, nie dam się - myślę.

Dzień egzaminu. Jest nas dwóch. Ja zdaję na dobry, kolega na dostateczny. Koniec, wychodzimy.
Wysoka komisja w składzie "Wychowawczyni", Historyk, Rusycystka-dyrektorka rozpoczyna obrady.
Siedzimy, czekamy, nic się nie dzieje, nuda, aż się chce wyjść z kina...
Pytania nie były trudne, więc dam radę.
Do sali wchodzi "wtyka" z piątej klasy, Historykowi zanosi jakieś papiery.
Czekamy na jego wyjście z niecierpliwością. W końcu jest.
- No i jak? - pytamy razem.
- Jeden zda jeden nie. Cześć, trzymajcie się.
No to fajnie! Wiadomo ja nie! - myślę sobie.
Chcę rzucać mięsem, ale czekam pod drzwiami.
- Proszę wejść - głos dyrektorki.
Tylko spokojnie, tylko spokojnie ...
- Dnia bla, bla, bla.. Przed komisją, bla, bla w składzie bla, bla,... obaj Panowie zdali egzamin. Gratuluję. - Komunikuje historyk.
Yes! Yes! Yes!
I tylko uśmieszek pod nosem wychowawczyni, jakiś taki dziwny. Ale co tam. Ocena w arkuszu, więc czas na wakacje.

Minął rok. Zdany egzamin dojrzałości.
Czas rozdania świadectw.
Czytam:
Język polski.... ...
Matematyka...... ...
Historia........ Dostateczny...

Tylko się cieszyć wakacjami.

szkoła

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (178)

#5614

przez ~mrówka ·
| Do ulubionych
Telefon na emergency: Przerażona kobieta wzywa karetkę do swojej małej wnuczki w obawie, że mała mogła zatruć się mrówkami, które pozjadała z mrowiska. Koleżanka uspakaja kobietę, że mrówki nie są trujące. Lekko uspokojona babcia na koniec dodaje, że wnuczka jakoś dziwnie robi się blada, może dlatego że dała jej wypić środek mrówkobójczy. Karetka została natychmiast wysłana pod wskazany adres.

Emergency

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2025 (2253)

1