Profil użytkownika

singri ♀
Zamieszcza historie od: | 13 września 2011 - 4:02 |
Ostatnio: | 7 kwietnia 2025 - 18:10 |
- Historii na głównej: 116 z 149
- Punktów za historie: 18353
- Komentarzy: 1870
- Punktów za komentarze: 12578
Moje kochanie musiało dziś jechać do miejscowego, opuszczonego portu. Prawdopodobieństwo spotkania tam kogoś jest raczej niskie, więc zarządzeń nie łamał. Co opowiedział po powrocie:
1) Jedzie sobie spokojnie, dojechał do skrzyżowania, gdzie zamierzał skręcić w prawo. Jednak na drodze (tej, w którą miał skręcić), na samym środku, stała grupa rowerzystów - dwoje dorosłych, dwoje dzieci. Szczerbus stoi i miga kierunkowskazem, a oni stoją i czekają, aż pojedzie prosto, by móc wyjechać. Teoretycznie to on miał pierwszeństwo, ale żeby z niego skorzystać, trzeba mieć gdzie jechać...
2) Dojechał, wysiadł i patrzy, co się w okolicy zmieniło. Zmiany duże, pojawiły się trzy nowe sterty śmieci. Na szczycie jednej z nich dumnie króluje suszarka stojąca, taka na pranie. Jak stwierdził po powrocie - jemu by się nawet nie chciało wieźć tam suszarki, tylko po to, żeby ją wyrzucić. Może i odbiór śmieci kosztuje, ale serio, wywieźć nad Wisłę i wywalić?
Ludzka głupota nie przestaje mnie zadziwiać...
1) Jedzie sobie spokojnie, dojechał do skrzyżowania, gdzie zamierzał skręcić w prawo. Jednak na drodze (tej, w którą miał skręcić), na samym środku, stała grupa rowerzystów - dwoje dorosłych, dwoje dzieci. Szczerbus stoi i miga kierunkowskazem, a oni stoją i czekają, aż pojedzie prosto, by móc wyjechać. Teoretycznie to on miał pierwszeństwo, ale żeby z niego skorzystać, trzeba mieć gdzie jechać...
2) Dojechał, wysiadł i patrzy, co się w okolicy zmieniło. Zmiany duże, pojawiły się trzy nowe sterty śmieci. Na szczycie jednej z nich dumnie króluje suszarka stojąca, taka na pranie. Jak stwierdził po powrocie - jemu by się nawet nie chciało wieźć tam suszarki, tylko po to, żeby ją wyrzucić. Może i odbiór śmieci kosztuje, ale serio, wywieźć nad Wisłę i wywalić?
Ludzka głupota nie przestaje mnie zadziwiać...
Ocena:
43
(83)
zarchiwizowany
Skomentuj
(15)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
O ludzkim podejściu do obecnej (i nie tylko) sytuacji.
Mam faceta, znanego Wam jako Szczerbus9. Facet mój ma siostrę, dalej zwaną H., która pobudowała się na swoim skrawku ziemi, dosłownie za płotem. Idąc do niej nawet nie musimy wychodzić na drogę.
H. od samego początku sytuacji z coronavirusem zrobiła się trzy razy bardziej nerwowa. Odkąd zamknięto szkoły, nie pozwala jej córkom spotykać się z moją N. "bo kwarantanna". Nie przyszły na urodziny N. 1 kwietnia "bo kwarantanna". Przyszły dzień wcześniej "bo dziewczynki bardzo chciały"(nie skomentuję) i dzień później "bo ziemniaki trzeba sadzić"(można było omówić wszystko przez telefon). Ale nie przyszły w dniu urodzin, N. bardzo to zasmuciło, choć oczywiście jakoś to przełknęła. Aha, wczoraj mama H. pilnowała jej dzieci, a mieszka przecież z nami, więc jeśli N. na coronę, to mama też... Ja natomiast dowiedziałam się, że H. "jest jedyną osobą w rodzinie, która traktuje sytuację poważnie".
Wczoraj rano przeżyliśmy chwilę nerwów, gdy sądziliśmy że grozi nam zamknięcie na pełnej kwarantannie. Przygotowaliśmy taką mega kryzysową listę i Szczerbus pojechał na ostatnie zakupy, zanim zamkną nas w domu (prawdopodobieństwo że złapał wirusa i przekaże go dalej było bardzo niskie, co potwierdziło się w rozmowie z panią z sanepidu). Gdy je wypakowywał zadzwonił jego telefon, a ponieważ wyświetliło się imię H., pozwoliłam sobie odebrać.
H: No i jak tam? Bo jak was zamkną, to i nas!
Ja: Jak do tej pory nic nie wiemy, czekamy na telefon. Damy ci znać.
H: A jak będzie z zakupami?
Ja: To mnie nie martwi akurat. Mamy spore zapasy, a sąsiad zadeklarował pomoc, jakoś to będzie...
H (mocno ironicznym tonem): Wiesz, podziwiam twój spokój w tej sytuacji. Ja siedzę jak na szpilkach, a ty mówisz tak obojętnie.
Ja: H., gdybyś przeżyła to, co ja, wiedziałabyś, że tylko spokój może nas uratować. Nerwy jeszcze nikomu nigdy nie pomogły.
H: Skoro tak uważasz...
Oczywiście, że się denerwowałam, aż do telefonu w którym wypytano Szcczerbusa. Nie miał bezpośredniej styczności z zakażonymi, nie ma objawów, prawdopodobnie jest czysty, a my jesteśmy z grubsza wolni. Ale trzymałam te nerwy na wodzy. Ulegaie panice wydaje mi się niemądre. Wielokrotnie słuchałam od rozmaitych osób, że "mam wywalone", że się nie przejmuję, że mi nie zależy... Prawda jest taka, że staram się nie ulegać zbytnio strachowi i pokrewnym mu emocjom. Wmawianie innym, że nie traktują sytuacji poważnie i zarzucanie im niefrasobliwości, gdy nie ulegają panice jest moim zdaniem piekielne.
A Waszym?
Mam faceta, znanego Wam jako Szczerbus9. Facet mój ma siostrę, dalej zwaną H., która pobudowała się na swoim skrawku ziemi, dosłownie za płotem. Idąc do niej nawet nie musimy wychodzić na drogę.
H. od samego początku sytuacji z coronavirusem zrobiła się trzy razy bardziej nerwowa. Odkąd zamknięto szkoły, nie pozwala jej córkom spotykać się z moją N. "bo kwarantanna". Nie przyszły na urodziny N. 1 kwietnia "bo kwarantanna". Przyszły dzień wcześniej "bo dziewczynki bardzo chciały"(nie skomentuję) i dzień później "bo ziemniaki trzeba sadzić"(można było omówić wszystko przez telefon). Ale nie przyszły w dniu urodzin, N. bardzo to zasmuciło, choć oczywiście jakoś to przełknęła. Aha, wczoraj mama H. pilnowała jej dzieci, a mieszka przecież z nami, więc jeśli N. na coronę, to mama też... Ja natomiast dowiedziałam się, że H. "jest jedyną osobą w rodzinie, która traktuje sytuację poważnie".
Wczoraj rano przeżyliśmy chwilę nerwów, gdy sądziliśmy że grozi nam zamknięcie na pełnej kwarantannie. Przygotowaliśmy taką mega kryzysową listę i Szczerbus pojechał na ostatnie zakupy, zanim zamkną nas w domu (prawdopodobieństwo że złapał wirusa i przekaże go dalej było bardzo niskie, co potwierdziło się w rozmowie z panią z sanepidu). Gdy je wypakowywał zadzwonił jego telefon, a ponieważ wyświetliło się imię H., pozwoliłam sobie odebrać.
H: No i jak tam? Bo jak was zamkną, to i nas!
Ja: Jak do tej pory nic nie wiemy, czekamy na telefon. Damy ci znać.
H: A jak będzie z zakupami?
Ja: To mnie nie martwi akurat. Mamy spore zapasy, a sąsiad zadeklarował pomoc, jakoś to będzie...
H (mocno ironicznym tonem): Wiesz, podziwiam twój spokój w tej sytuacji. Ja siedzę jak na szpilkach, a ty mówisz tak obojętnie.
Ja: H., gdybyś przeżyła to, co ja, wiedziałabyś, że tylko spokój może nas uratować. Nerwy jeszcze nikomu nigdy nie pomogły.
H: Skoro tak uważasz...
Oczywiście, że się denerwowałam, aż do telefonu w którym wypytano Szcczerbusa. Nie miał bezpośredniej styczności z zakażonymi, nie ma objawów, prawdopodobnie jest czysty, a my jesteśmy z grubsza wolni. Ale trzymałam te nerwy na wodzy. Ulegaie panice wydaje mi się niemądre. Wielokrotnie słuchałam od rozmaitych osób, że "mam wywalone", że się nie przejmuję, że mi nie zależy... Prawda jest taka, że staram się nie ulegać zbytnio strachowi i pokrewnym mu emocjom. Wmawianie innym, że nie traktują sytuacji poważnie i zarzucanie im niefrasobliwości, gdy nie ulegają panice jest moim zdaniem piekielne.
A Waszym?
Ocena:
1
(31)
zarchiwizowany
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dziś, na wejściu do Kauflanda (chleb się nam skończył) kazano nam wsadzić ręce do urządzenia, które coś tam na nie psiknęło. Podobno dezynfekcja.
ALE:
Nikt z osób naganiających do "dezynfekcji" nie poprosił nas o UMYCIE rąk. Myliśmy oczywiście rano (ok. 9, zakupy ok 10) ale obsługa o tym nie wiedziała. A dezynfekcja powinna być KOŃCOWYM a nie JEDYNYM etapem dbania o higienę dłoni.
Ale Kaufland ludzki pan, dba o swoich pracowników, dając im złudne poczucie bezpieczeństwa.
ALE:
Nikt z osób naganiających do "dezynfekcji" nie poprosił nas o UMYCIE rąk. Myliśmy oczywiście rano (ok. 9, zakupy ok 10) ale obsługa o tym nie wiedziała. A dezynfekcja powinna być KOŃCOWYM a nie JEDYNYM etapem dbania o higienę dłoni.
Ale Kaufland ludzki pan, dba o swoich pracowników, dając im złudne poczucie bezpieczeństwa.
Sklep
Ocena:
-14
(22)
zarchiwizowany
Skomentuj
(2)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Dwa słowa:
Zamykają szkoły. Przedszkola, żłobki, ogólnie placówki edukacyjne.
To nie jest piekielna historia.
To tylko informacja.
Ale czy tylko mi się zdaje, że to trochę musztarda po obiedzie?
Dobra, wyszło więcej niż dwa słowa :D
Zamykają szkoły. Przedszkola, żłobki, ogólnie placówki edukacyjne.
To nie jest piekielna historia.
To tylko informacja.
Ale czy tylko mi się zdaje, że to trochę musztarda po obiedzie?
Dobra, wyszło więcej niż dwa słowa :D
Ocena:
-4
(28)
"Dlaczego moje dzieci nie dzwonią, nie odwiedzają mnie?!"
Moja matka zadzwoniła do mnie po długiej przerwie... Odebrałam, może coś się stało? Pod zadaniu zwyczajowych pytań "A co u was, a N. zdrowa?" zaraz zaczął się monolog. Bo ja jestem taka, śmaka, owaka. Bo powinnam być taka, taka i taka. A dziecko powinno być nauczone tego, tego i tego. I mama naprawdę nie rozumie, czemu nie dostosuję się wreszcie do jej rad. A poza tym przecież nic mi nie przeszkadza dbać o N. jak należy (czyt. tresować ją jak matka mnie), bo...
BO MAM TYLKO JEDNO DZIECKO.
Zatkało mnie, muszę przyznać i dalszego monologu słuchałam już bezwiednie, nawet nic z niego nie zapamiętałam. Po czym matka krzyknęła "A, skończmy już to!" i się rozłączyła.
A ja siedziałam i patrzyłam przed siebie, połykając łzy.
Trzy miesiące temu urodziłam i straciłam dziecko.
Minęło parę dni. Cały czas się zastanawiam, jak można coś takiego komukolwiek powiedzieć.
Chyba nie mam już matki.
Moja matka zadzwoniła do mnie po długiej przerwie... Odebrałam, może coś się stało? Pod zadaniu zwyczajowych pytań "A co u was, a N. zdrowa?" zaraz zaczął się monolog. Bo ja jestem taka, śmaka, owaka. Bo powinnam być taka, taka i taka. A dziecko powinno być nauczone tego, tego i tego. I mama naprawdę nie rozumie, czemu nie dostosuję się wreszcie do jej rad. A poza tym przecież nic mi nie przeszkadza dbać o N. jak należy (czyt. tresować ją jak matka mnie), bo...
BO MAM TYLKO JEDNO DZIECKO.
Zatkało mnie, muszę przyznać i dalszego monologu słuchałam już bezwiednie, nawet nic z niego nie zapamiętałam. Po czym matka krzyknęła "A, skończmy już to!" i się rozłączyła.
A ja siedziałam i patrzyłam przed siebie, połykając łzy.
Trzy miesiące temu urodziłam i straciłam dziecko.
Minęło parę dni. Cały czas się zastanawiam, jak można coś takiego komukolwiek powiedzieć.
Chyba nie mam już matki.
Rodzina.
Ocena:
156
(174)
Niedawno opowiadaliśmy sobie z chłopem rozmaite drogowe historie i przypomniała mi się sytuacja... No, na szczęście nie tragiczna, ale piekielna i śmieszna.
Mieszkałam wtedy w bezpośrednim sąsiedztwie DK92 (40 km od Warszawy), która przed wybudowaniem autostrady A2 była jedną z najbardziej uczęszczanych dróg w okolicy. Droga jest jednopasmowa, a wtedy była jeszcze przed modernizacją.
Wychodzę pewnego dnia na busa, stoję sobie na przystanku i smętnie obserwuję sznureczek aut przesuwających się pasem dla pojazdów jadących w stronę Warszawy. Ich prędkość oceniałam na jakieś 5-10 km na godzinę i zastanawiałam się trochę nad przyczyną tego spowolnienia (której nigdy nie poznałam) a trochę nad szansą na terminowy przyjazd autobusu. Jakaś część mojego mózgu zastanawiała się nawet, czy już dzwonić do pracy że się spóźnię, czy jednak zaczekać, bo miałam spory zapas.
Ku mojemu zaskoczeniu, bus przyjechał o czasie. Niestety, kierowca nie zatrzymał się, by mnie zabrać. Nawet pokazywał mi przez szybę gesty, jednoznacznie wskazujące na to, jak bardzo bezsensowny jest mój pomysł skorzystania z tegoż środka transportu. Nie był przeładowany. Nie miał opóźnienia.
Po prostu jechał jakieś 60-70 na godzinę.
Pasem dla jadących w przeciwnym kierunku.
Takie przedłużone wyprzedzanie sobie zrobił...
A do pracy zdążyłam dzięki uprzejmości pewnego kierowcy, który nawet nie zjechał na przystanek, tylko otworzył drzwi i zawołał żebym wsiadła. Pieniędzy za przejazd nie wziął.
Mieszkałam wtedy w bezpośrednim sąsiedztwie DK92 (40 km od Warszawy), która przed wybudowaniem autostrady A2 była jedną z najbardziej uczęszczanych dróg w okolicy. Droga jest jednopasmowa, a wtedy była jeszcze przed modernizacją.
Wychodzę pewnego dnia na busa, stoję sobie na przystanku i smętnie obserwuję sznureczek aut przesuwających się pasem dla pojazdów jadących w stronę Warszawy. Ich prędkość oceniałam na jakieś 5-10 km na godzinę i zastanawiałam się trochę nad przyczyną tego spowolnienia (której nigdy nie poznałam) a trochę nad szansą na terminowy przyjazd autobusu. Jakaś część mojego mózgu zastanawiała się nawet, czy już dzwonić do pracy że się spóźnię, czy jednak zaczekać, bo miałam spory zapas.
Ku mojemu zaskoczeniu, bus przyjechał o czasie. Niestety, kierowca nie zatrzymał się, by mnie zabrać. Nawet pokazywał mi przez szybę gesty, jednoznacznie wskazujące na to, jak bardzo bezsensowny jest mój pomysł skorzystania z tegoż środka transportu. Nie był przeładowany. Nie miał opóźnienia.
Po prostu jechał jakieś 60-70 na godzinę.
Pasem dla jadących w przeciwnym kierunku.
Takie przedłużone wyprzedzanie sobie zrobił...
A do pracy zdążyłam dzięki uprzejmości pewnego kierowcy, który nawet nie zjechał na przystanek, tylko otworzył drzwi i zawołał żebym wsiadła. Pieniędzy za przejazd nie wziął.
Polskie drogi
Ocena:
99
(113)
zarchiwizowany
Skomentuj
(2)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Krótko:
N. siadła dziś obok mnie w celu odrobienia lekcji. Jedno ćwiczenie, drugie... "Jeszcze mam przepisywanie w zeszycie."
20xL, 20xD, 20xI - dobra, niech będzie, choć nie rozumiem po kiego tak intensywnie kłaść dziecku do głowy "prawidłowy" kształt liter, skoro potem nikt tak nie pisze. Ale nauczycielkę obowiązuje program i trudno.
Ale potem, z racji popełnianych błędów ortograficznych, były słowa.
N. czyta "zo-la-rza"... Patrzę, jakie zolarza, nie ma takiego słowa!
To było słowo "zdarza". Napisane niby w miarę czytelnie, ale "d" miało postać kółko-przerwa-laseczka. Więc spokojnie mogło być odczytane jako "ol"
Mam ochotę zrobić tam znaczek...
N. siadła dziś obok mnie w celu odrobienia lekcji. Jedno ćwiczenie, drugie... "Jeszcze mam przepisywanie w zeszycie."
20xL, 20xD, 20xI - dobra, niech będzie, choć nie rozumiem po kiego tak intensywnie kłaść dziecku do głowy "prawidłowy" kształt liter, skoro potem nikt tak nie pisze. Ale nauczycielkę obowiązuje program i trudno.
Ale potem, z racji popełnianych błędów ortograficznych, były słowa.
N. czyta "zo-la-rza"... Patrzę, jakie zolarza, nie ma takiego słowa!
To było słowo "zdarza". Napisane niby w miarę czytelnie, ale "d" miało postać kółko-przerwa-laseczka. Więc spokojnie mogło być odczytane jako "ol"
Mam ochotę zrobić tam znaczek...
szkoła...
Ocena:
-5
(27)
Zaraz mnie coś trzaśnie.
Wychowawczyni mojej N. dziś udziela rodzicom konsultacji - czyli siedzi w pokoju nauczycielskim i jest do dyspozycji. Wiedząc o tym poszłam tam dzisiaj w wyznaczonym czasie, by poinformować ją o wyniku badania. Zapukałam, Nauczycielka kserowała i układała jakieś ćwiczenia dla naszych dzieci. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
JA: U N. zdiagnozowano zaburzenia takie a takie, które sprawiają, że gdy siedzi i patrzy na tekst, to jej się linijki rozjeżdżają i...
NAUCZYCIELKA: I na to są okulary.
JA: Nie, okulary są na nadwzroczność, a na to będą ćwiczenia, ale żeby je dobrać potrzebne są dalsze badania. Natomiast zaburzenia utrudniają jej czytanie i pisanie w linijkach, bo...
NAUCZYCIELKA: No właśnie, N. znowu nie nauczyła się czytać! Dukała! Od półtora roku pani powtarzam, że musi pani nad nią siedzieć i ją dopilnować! Ja nad swoją córką do matury siedziałam!
JA: Dobrze, na czytanki zwrócę uwagę, wczoraj faktycznie zapomniałam (tak, jestem tylko człowiekiem i bywa że o czymś zapomnę!). Ale względem czytania i pisania...
NAUCZYCIELKA: Względem czytania i pisania to ona potrzebuje codziennych ćwiczeń! Ona ma dysleksję! I nie chce czytać, nie chce pracować na lekcji, nie chce się uczyć!
JA: Nie chce się uczyć, bo przez te zaburzenia praca z bliska bardzo ją męczy. Ćwiczenia jej pomogą, a gdy przestanie się aż tak męczyć...
NAUCZYCIELKA: To nic się nie zmieni. Ona nie chce się uczyć! Ona nie chce ćwiczyć! A nie ma już czasu, zaraz zacznie się to wszystko nawarstwiać! Ja pani od półtora roku powtarzam! Pani musi ją dopilnować, żeby się uczyła!
JA: Oczywiście, pilnuję jej codziennie przy lekcjach...
NAUCZYCIELKA To za mało! Ona musi ćwiczyć, dużo ćwiczyć! Ona ma dysleksję! I nie uważa na lekcjach!
JA: Okulistka wspominała, że te zaburzenia mogą powodować rozkojarzenie i...
NAUCZYCIELKA: Może coś tam powodują, ale wszystkiego nie można tym tłumaczyć! A ona nie chce! Ona się nie stara!
JA: Stara się, stara, tylko...
NAUCZYCIELKA: Nie stara się, bo nie chce! JA pani mówię, tu leży problem! Ona nie chce się uczyć, nie chce się starać!
W tym momencie odpuściłam sobie dalszą dyskusję. Zresztą, podczas naszej rozmowy ani na moment nie przerwała wykonywanej czynności. Nie zaprosiła mnie, żebym usiadła. Poczułam się jak petent w urzędzie, a nie jak równorzędny partner w rozmowie. No i ewidentnie chciano zakończyć tę rozmowę jak najszybciej.
Szkoda tylko, że nie zadałam Nauczycielce pytań, które cisną mi się na usta od półtora roku:
Czy naprawdę normalne jest siedzenie nad MATURZYSTKĄ i pilnowanie, żeby się uczyła?
Czy powinnam nadal ZMUSZAĆ dziecko ze zdiagnozowanymi zaburzeniami wzroku do pracy ponad niezbędne minimum, przynajmniej dopóki stan jej oczu się nie poprawi?
I najważniejsze - czy dziecko, które po wysłuchaniu rozdziału książki z własnej woli czyta jej dalszy ciąg miga się od czytania?
Czy dziecko, które największym zainteresowaniem obdarza notki biograficzne autorów zamieszczone na tylnych okładkach książek miga się od nauki?
Czy dziecko, które codziennie przegląda wszystkie zeszyty i ćwiczeniówki i sumiennie odrabia lekcje BEZ PRZYPOMINANIA jest niesystematyczne?
Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że rok temu lekcje były odrabiane z płaczem i po wielkich bojach, a teraz są odrabiane z własnej woli i nawet chętnie, choć wciąż pod kontrolą? I że to prosta droga do odrabiania lekcji samodzielnie i prawidłowo?
Skąd przekonanie, że ja dziecka nie pilnuję, skoro ćwiczenia robione na lekcji są pokreślone (bo zrobione źle), a te robione w domu są wykonane prawidłowo? To kto tu nie pilnuje?*
I skąd ta niezachwiana pewność w kwestii dysleksji, połączona ze stałym powtarzaniem mi, że w poradni psych-ped NA PEWNO N. nie przebadają, bo nie chcą diagnozować tak małych dzieci? Skąd przekonanie, że dyslektyk dostaje papierek w celu łagodniejszego oceniania?
Czy może raczej kochana pani nauczycielka nie potrafi, po półtora roku pracy, zmotywować dziecka do nauki?
Długo, bardzo długo wierzyłam w autorytet wychowawczyni mojej córki. Skoro powtarzała mi, że problem leży we mnie (nie zawsze N. dopilnowałam) i w niej (brak koncentracji, bałaganiarstwo, zapominalstwo) to jej wierzyłam. Zmuszałam, pilnowałam, często gęsto krzyczałam (tak, ja też mam nerwy i nie wydaliłam ich rodząc dziecko).
Ale zaczynam dostrzegać też trzecie ognisko problemu. Tzn zaczęłam je dostrzegać dawno, teraz się upewniłam. To nauczycielka o ciasnym umyśle. Która jak raz sobie wbiła do głowy, że dziecko jest takie, takie i takie, to już na amen. Nie szuka innych rozwiązań i w żadną stronę nie jest elastyczna.
I nie, nie domagam się dla N. taryfy ulgowej. Domagam się jedynie zrozumienia, że ona chce, tylko jej nie wychodzi*. Domagam się, by nauczycielka przestała twierdzić, że moje dziecko się nie stara.
Bo wczoraj przy odrabianiu lekcji właśnie to usłyszałam od N. "Pani powiedziała, że się w ogóle nie staram!".
*W klasie, gdzie jest wszystkiego pięcioro dzieci, można znaleźć czas na dopilnowanie każdego. Nas było dwadzieścioro czworo, a nasza wychowawczyni w klasach 1-3 każdego dopilnowała. Nie ograniczała się do "Zróbcie zadanie to i to" i późniejszego wpisania uwag. Było też indywidualne traktowanie uczniów - ja np. miałam łatkę zdolnej, więc dostawałam trudniejsze zadania, które dawały mi zajęcie, a pani cenne minuty dla najsłabszych uczniów. Nie wierzę, że mając pod opieką tylko piątkę dzieci nie da się tego ogarnąć.
Wychowawczyni mojej N. dziś udziela rodzicom konsultacji - czyli siedzi w pokoju nauczycielskim i jest do dyspozycji. Wiedząc o tym poszłam tam dzisiaj w wyznaczonym czasie, by poinformować ją o wyniku badania. Zapukałam, Nauczycielka kserowała i układała jakieś ćwiczenia dla naszych dzieci. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
JA: U N. zdiagnozowano zaburzenia takie a takie, które sprawiają, że gdy siedzi i patrzy na tekst, to jej się linijki rozjeżdżają i...
NAUCZYCIELKA: I na to są okulary.
JA: Nie, okulary są na nadwzroczność, a na to będą ćwiczenia, ale żeby je dobrać potrzebne są dalsze badania. Natomiast zaburzenia utrudniają jej czytanie i pisanie w linijkach, bo...
NAUCZYCIELKA: No właśnie, N. znowu nie nauczyła się czytać! Dukała! Od półtora roku pani powtarzam, że musi pani nad nią siedzieć i ją dopilnować! Ja nad swoją córką do matury siedziałam!
JA: Dobrze, na czytanki zwrócę uwagę, wczoraj faktycznie zapomniałam (tak, jestem tylko człowiekiem i bywa że o czymś zapomnę!). Ale względem czytania i pisania...
NAUCZYCIELKA: Względem czytania i pisania to ona potrzebuje codziennych ćwiczeń! Ona ma dysleksję! I nie chce czytać, nie chce pracować na lekcji, nie chce się uczyć!
JA: Nie chce się uczyć, bo przez te zaburzenia praca z bliska bardzo ją męczy. Ćwiczenia jej pomogą, a gdy przestanie się aż tak męczyć...
NAUCZYCIELKA: To nic się nie zmieni. Ona nie chce się uczyć! Ona nie chce ćwiczyć! A nie ma już czasu, zaraz zacznie się to wszystko nawarstwiać! Ja pani od półtora roku powtarzam! Pani musi ją dopilnować, żeby się uczyła!
JA: Oczywiście, pilnuję jej codziennie przy lekcjach...
NAUCZYCIELKA To za mało! Ona musi ćwiczyć, dużo ćwiczyć! Ona ma dysleksję! I nie uważa na lekcjach!
JA: Okulistka wspominała, że te zaburzenia mogą powodować rozkojarzenie i...
NAUCZYCIELKA: Może coś tam powodują, ale wszystkiego nie można tym tłumaczyć! A ona nie chce! Ona się nie stara!
JA: Stara się, stara, tylko...
NAUCZYCIELKA: Nie stara się, bo nie chce! JA pani mówię, tu leży problem! Ona nie chce się uczyć, nie chce się starać!
W tym momencie odpuściłam sobie dalszą dyskusję. Zresztą, podczas naszej rozmowy ani na moment nie przerwała wykonywanej czynności. Nie zaprosiła mnie, żebym usiadła. Poczułam się jak petent w urzędzie, a nie jak równorzędny partner w rozmowie. No i ewidentnie chciano zakończyć tę rozmowę jak najszybciej.
Szkoda tylko, że nie zadałam Nauczycielce pytań, które cisną mi się na usta od półtora roku:
Czy naprawdę normalne jest siedzenie nad MATURZYSTKĄ i pilnowanie, żeby się uczyła?
Czy powinnam nadal ZMUSZAĆ dziecko ze zdiagnozowanymi zaburzeniami wzroku do pracy ponad niezbędne minimum, przynajmniej dopóki stan jej oczu się nie poprawi?
I najważniejsze - czy dziecko, które po wysłuchaniu rozdziału książki z własnej woli czyta jej dalszy ciąg miga się od czytania?
Czy dziecko, które największym zainteresowaniem obdarza notki biograficzne autorów zamieszczone na tylnych okładkach książek miga się od nauki?
Czy dziecko, które codziennie przegląda wszystkie zeszyty i ćwiczeniówki i sumiennie odrabia lekcje BEZ PRZYPOMINANIA jest niesystematyczne?
Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że rok temu lekcje były odrabiane z płaczem i po wielkich bojach, a teraz są odrabiane z własnej woli i nawet chętnie, choć wciąż pod kontrolą? I że to prosta droga do odrabiania lekcji samodzielnie i prawidłowo?
Skąd przekonanie, że ja dziecka nie pilnuję, skoro ćwiczenia robione na lekcji są pokreślone (bo zrobione źle), a te robione w domu są wykonane prawidłowo? To kto tu nie pilnuje?*
I skąd ta niezachwiana pewność w kwestii dysleksji, połączona ze stałym powtarzaniem mi, że w poradni psych-ped NA PEWNO N. nie przebadają, bo nie chcą diagnozować tak małych dzieci? Skąd przekonanie, że dyslektyk dostaje papierek w celu łagodniejszego oceniania?
Czy może raczej kochana pani nauczycielka nie potrafi, po półtora roku pracy, zmotywować dziecka do nauki?
Długo, bardzo długo wierzyłam w autorytet wychowawczyni mojej córki. Skoro powtarzała mi, że problem leży we mnie (nie zawsze N. dopilnowałam) i w niej (brak koncentracji, bałaganiarstwo, zapominalstwo) to jej wierzyłam. Zmuszałam, pilnowałam, często gęsto krzyczałam (tak, ja też mam nerwy i nie wydaliłam ich rodząc dziecko).
Ale zaczynam dostrzegać też trzecie ognisko problemu. Tzn zaczęłam je dostrzegać dawno, teraz się upewniłam. To nauczycielka o ciasnym umyśle. Która jak raz sobie wbiła do głowy, że dziecko jest takie, takie i takie, to już na amen. Nie szuka innych rozwiązań i w żadną stronę nie jest elastyczna.
I nie, nie domagam się dla N. taryfy ulgowej. Domagam się jedynie zrozumienia, że ona chce, tylko jej nie wychodzi*. Domagam się, by nauczycielka przestała twierdzić, że moje dziecko się nie stara.
Bo wczoraj przy odrabianiu lekcji właśnie to usłyszałam od N. "Pani powiedziała, że się w ogóle nie staram!".
*W klasie, gdzie jest wszystkiego pięcioro dzieci, można znaleźć czas na dopilnowanie każdego. Nas było dwadzieścioro czworo, a nasza wychowawczyni w klasach 1-3 każdego dopilnowała. Nie ograniczała się do "Zróbcie zadanie to i to" i późniejszego wpisania uwag. Było też indywidualne traktowanie uczniów - ja np. miałam łatkę zdolnej, więc dostawałam trudniejsze zadania, które dawały mi zajęcie, a pani cenne minuty dla najsłabszych uczniów. Nie wierzę, że mając pod opieką tylko piątkę dzieci nie da się tego ogarnąć.
szkoła
Ocena:
137
(165)
Natchnęła mnie historia: https://piekielni.pl/85998#comments .
Postanowiłam przybliżyć Wam najbardziej piekielną osobę, jaką kiedykolwiek znałam.
Moją babcię, która miała ogromny wpływ na moje wychowanie.
Babcia dała mi się we znaki przede wszystkim swoim podejściem, które najkrócej można scharakteryzować słowami "jesteś młoda".
1) Młode osoby nie chorują. Nigdy. Chorują wyłącznie dzieci (tak do 10 lat) i osoby starsze. Jeśli 17-letnia wnuczka leży w łóżku z 40 stopniami, osłabiona tak, że ledwo ma siłę dotelepać się do łazienki, a jej matka oblatuje wszystkie okoliczne sklepy i stacje benzynowe w poszukiwaniu czegoś przeciwgorączkowego to należy... kręcić się po pokoju, w którym leży (nie miałam własnego), hallu i pobliskiej kuchni, trzaskając i stukając czym się da i dogadując "A z czego to ta klasówka, co?"
Oczywiście o tym, że babcia, spędzająca cały dzień w domu, zrobi przy okazji i mi herbatę, nie było co marzyć. Mama pracowała, leżałam cały dzień na wodzie z kranu.
2) Młode osoby nigdy nie czują się źle. Nie boli ich głowa. Nie cierpią z powodu np. bólu zębów.
Bolał mnie raz ząb, chyba ósemka. Ból taki, że aż było mi niedobrze. Matka ostro zabroniła mi iść do dentysty, zapowiedziała że mi tego dnia w szkole nie usprawiedliwi, a jeśli na zebraniu dowie się, że mam nieobecność, to mi wleje (tak, była do tego zdolna). Bo ja udaję, żeby się od szkoły wymigać. Tabletek przeciwbólowych mi nie dawały, "bo w lekomanię wpadłaś, a na pewno cię AŻ TAK nie boli". Chodziłam tak ponad tydzień.
Do dentysty pojechałam zaraz pierwszego dnia ferii zimowych i na dzień dobry dostałam opeer pt. "dlaczego tak późno?". Lekarz nie chciał uwierzyć, jak można zabronić dziecku iść do dentysty.
Ale gdy trzy dni później ksiądz "kolędował" i poskarżył się na ból głowy, został należycie ojojany, nakarmiony ibupromem i napojony herbatką. No ale, jak się dowiedziałam, ksiądz to ksiądz, a ja jestem gówniara i to zupełnie co innego.
2a) Młode osoby nie miewają, absolutnie, bolesnych i obfitych menstruacji, które sprawiają że się źle czują. To jest wymysł leniwych gówniar, które wymyślą wszystko, żeby tylko wymigać się od pomocy w domu. Co ciekawe, przeważającą większość osób, które skarżą się na dolegliwości menstruacyjne, stanowią wedle mojej wiedzy młode dziewczęta i kobiety, które nie urodziły jeszcze pierwszego dziecka (znam wiele, którym po pierwszym dziecku przeszły te dolegliwości). No ale babcia wie lepiej.
3) Młode osoby nie bywają zmęczone. Nigdy. Trzy kilometry do stacji, godzina w pociągu, osiem godzin w szkole, godzina w pociągu, trzy kilometry od stacji... Ale nie, ja nie mam prawa być zmęczona. Co najwyżej umysłowo, ale to przecież nie jest prawdziwe zmęczenie. A w ogóle to co ja mogę wiedzieć o zmęczeniu, gówniara przecież jestem.
4) Młode osoby nie miewają potrzeb. Dzieci jedzą, to jasne. Starsze osoby jedzą. Młodym, zwłaszcza dziewczynom, należy wypominać każdy posiłek i śledzić oczami każdy kęs. Inaczej się roztyją.
Młodzi są też kłamliwi. Z tym najlepiej walczyć nie wierząc żadnemu ich słowu i oskarżając na każdym kroku o kłamstwo.
5) Młode osoby nie mają praw. Żadnych. Znajomych najlepiej żeby dobierała mi babcia, ona wie, która z okolicznych dziewczyn "jest grzeczna". A w ogóle to po co mi znajomi? Jak się nudzę, to już mi babcia znajdzie zajęcie. No i muszę pamiętać, że nikt nie chce się ze mną przyjaźnić. Zapraszają mnie, bo liczą na prezent, bo tak wypada. Ale nikt mnie nie lubi, bo mnie nie ma za co lubić.
Gdy poznałam chłopaka z równoległej klasy, awantura trwała kilka dni. Za każdym razem na mój widok babcia sarkała "O, zakochana idzie?" albo "I ty sobie wyobrażasz, że masz prawo do miłości? Ty?!". Faktu, że M. był wspaniałym przyjacielem i TYLKO przyjacielem (wybierał się do seminarium, to raz, dwa - nie wytrzymałabym z nim, jakby miał być moim chłopakiem) babcia nie przyjmowała do wiadomości.
Oczywiście nie miałam też prawa głosu. Choćby najmniej słusznych oskarżeń powinnam wysłuchiwać spokojnie, pokornie, przepraszając i obiecując poprawę.
Jeśli ktokolwiek sądzi, że tak robiłam, niech się stuknie w głowę... Ale wywoływało to tylko kolejne awantury. Nawet matka w końcu uwierzyła, że to ja je wywołuję, bo nie potrafię spokojnie wysłuchać tego, co babcia ma mi do powiedzenia.
W takiej atmosferze upłynęły mi lata dojrzewania i wczesnej młodości. W rodzinnym domu mojej matki na każdym kroku czułam się jak intruz. I nigdy nie zdołałam zapomnieć słów, jakie do mnie skierowała przy jakiejś okazji:
- Jakbym za ten paskudny pysk złapała... Jak ja cię nienawidzę!
- Za co?
- ZA TO, ŻE ISTNIEJESZ!
Postanowiłam przybliżyć Wam najbardziej piekielną osobę, jaką kiedykolwiek znałam.
Moją babcię, która miała ogromny wpływ na moje wychowanie.
Babcia dała mi się we znaki przede wszystkim swoim podejściem, które najkrócej można scharakteryzować słowami "jesteś młoda".
1) Młode osoby nie chorują. Nigdy. Chorują wyłącznie dzieci (tak do 10 lat) i osoby starsze. Jeśli 17-letnia wnuczka leży w łóżku z 40 stopniami, osłabiona tak, że ledwo ma siłę dotelepać się do łazienki, a jej matka oblatuje wszystkie okoliczne sklepy i stacje benzynowe w poszukiwaniu czegoś przeciwgorączkowego to należy... kręcić się po pokoju, w którym leży (nie miałam własnego), hallu i pobliskiej kuchni, trzaskając i stukając czym się da i dogadując "A z czego to ta klasówka, co?"
Oczywiście o tym, że babcia, spędzająca cały dzień w domu, zrobi przy okazji i mi herbatę, nie było co marzyć. Mama pracowała, leżałam cały dzień na wodzie z kranu.
2) Młode osoby nigdy nie czują się źle. Nie boli ich głowa. Nie cierpią z powodu np. bólu zębów.
Bolał mnie raz ząb, chyba ósemka. Ból taki, że aż było mi niedobrze. Matka ostro zabroniła mi iść do dentysty, zapowiedziała że mi tego dnia w szkole nie usprawiedliwi, a jeśli na zebraniu dowie się, że mam nieobecność, to mi wleje (tak, była do tego zdolna). Bo ja udaję, żeby się od szkoły wymigać. Tabletek przeciwbólowych mi nie dawały, "bo w lekomanię wpadłaś, a na pewno cię AŻ TAK nie boli". Chodziłam tak ponad tydzień.
Do dentysty pojechałam zaraz pierwszego dnia ferii zimowych i na dzień dobry dostałam opeer pt. "dlaczego tak późno?". Lekarz nie chciał uwierzyć, jak można zabronić dziecku iść do dentysty.
Ale gdy trzy dni później ksiądz "kolędował" i poskarżył się na ból głowy, został należycie ojojany, nakarmiony ibupromem i napojony herbatką. No ale, jak się dowiedziałam, ksiądz to ksiądz, a ja jestem gówniara i to zupełnie co innego.
2a) Młode osoby nie miewają, absolutnie, bolesnych i obfitych menstruacji, które sprawiają że się źle czują. To jest wymysł leniwych gówniar, które wymyślą wszystko, żeby tylko wymigać się od pomocy w domu. Co ciekawe, przeważającą większość osób, które skarżą się na dolegliwości menstruacyjne, stanowią wedle mojej wiedzy młode dziewczęta i kobiety, które nie urodziły jeszcze pierwszego dziecka (znam wiele, którym po pierwszym dziecku przeszły te dolegliwości). No ale babcia wie lepiej.
3) Młode osoby nie bywają zmęczone. Nigdy. Trzy kilometry do stacji, godzina w pociągu, osiem godzin w szkole, godzina w pociągu, trzy kilometry od stacji... Ale nie, ja nie mam prawa być zmęczona. Co najwyżej umysłowo, ale to przecież nie jest prawdziwe zmęczenie. A w ogóle to co ja mogę wiedzieć o zmęczeniu, gówniara przecież jestem.
4) Młode osoby nie miewają potrzeb. Dzieci jedzą, to jasne. Starsze osoby jedzą. Młodym, zwłaszcza dziewczynom, należy wypominać każdy posiłek i śledzić oczami każdy kęs. Inaczej się roztyją.
Młodzi są też kłamliwi. Z tym najlepiej walczyć nie wierząc żadnemu ich słowu i oskarżając na każdym kroku o kłamstwo.
5) Młode osoby nie mają praw. Żadnych. Znajomych najlepiej żeby dobierała mi babcia, ona wie, która z okolicznych dziewczyn "jest grzeczna". A w ogóle to po co mi znajomi? Jak się nudzę, to już mi babcia znajdzie zajęcie. No i muszę pamiętać, że nikt nie chce się ze mną przyjaźnić. Zapraszają mnie, bo liczą na prezent, bo tak wypada. Ale nikt mnie nie lubi, bo mnie nie ma za co lubić.
Gdy poznałam chłopaka z równoległej klasy, awantura trwała kilka dni. Za każdym razem na mój widok babcia sarkała "O, zakochana idzie?" albo "I ty sobie wyobrażasz, że masz prawo do miłości? Ty?!". Faktu, że M. był wspaniałym przyjacielem i TYLKO przyjacielem (wybierał się do seminarium, to raz, dwa - nie wytrzymałabym z nim, jakby miał być moim chłopakiem) babcia nie przyjmowała do wiadomości.
Oczywiście nie miałam też prawa głosu. Choćby najmniej słusznych oskarżeń powinnam wysłuchiwać spokojnie, pokornie, przepraszając i obiecując poprawę.
Jeśli ktokolwiek sądzi, że tak robiłam, niech się stuknie w głowę... Ale wywoływało to tylko kolejne awantury. Nawet matka w końcu uwierzyła, że to ja je wywołuję, bo nie potrafię spokojnie wysłuchać tego, co babcia ma mi do powiedzenia.
W takiej atmosferze upłynęły mi lata dojrzewania i wczesnej młodości. W rodzinnym domu mojej matki na każdym kroku czułam się jak intruz. I nigdy nie zdołałam zapomnieć słów, jakie do mnie skierowała przy jakiejś okazji:
- Jakbym za ten paskudny pysk złapała... Jak ja cię nienawidzę!
- Za co?
- ZA TO, ŻE ISTNIEJESZ!
Dom.
Ocena:
161
(185)
zarchiwizowany
Skomentuj
(46)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Do szkoły mojej córki, do trzeciej klasy, we wrześniu przybyła nowa uczennica. W. jest dzieckiem sympatycznym, nad wiek dojrzałym. W czasie, gdy leżałam w szpitalu i bezpośrednio po bardzo wspierała moją N., czego nie zamierzam jej zapomnieć. Dziewczęta nawet zawarły "umowę na całe życie, że będą siostrami", co wydaje mi się słodkie i takie jakieś na wskroś dziewczęce.
Dowiedziałam się, że wcześniej chodziła do miejskiej szkoły, ale "pani się na nią uwzięła", więc mama przeniosła ją do naszej wiejskiej szkółki. Czasami słyszałam od córki, że W. w pewnych sytuacjach używa słów nie do końca parlamentarnych, ale na gorącym uczynku jej nie przyłapałam.
Raz u nas była, odrabiały razem lekcje. Okazało się, że W. nie zna tabliczki mnożenia i nikt z domowników nie zapędza jej do nauki, nie pilnuje, nie odpytuje. W. uważa tabliczkę mnożenia za głupią i niepotrzebną. Zaprotestowałam, wytłumaczyłam, ale tu tłumaczenie nie pomoże, to jedna z tych rzeczy które trzeba wyryć na pamięć...
Wczoraj po powrocie ze szkoły N. podzieliła się ze mną nowiną:
"W. wczoraj dostała na angielskim* aż trzy uwagi do dzienniczka! I powiedziała panu, że przecież ona może teraz tę stronę z dzienniczka wyrwać. A pan zrobił zdjęcie strony i się skończyły groźby W."
No to przestałam się dziwić, że "pani się uwzięła" na to dziecko.
I powiem szczerze, że bardzo mi tej małej szkoda, bo charakter ma fajny, ale taki raczej rogaty. Musi się nauczyć, co i kiedy wypada, a co nie i w jaki sposób należy walczyć o swoje. Ja nie chcę się przesadnie wtrącać, bo też nie ma przesłanek świadczących o tym, że dziecko jest w jakiś sposób maltretowane - zawsze czysta, uczesana, w dobrze dobranych ciuchach (choć moim zdaniem bluzka odsłaniająca całe barki nie jest odpowiednia dla dziecka w tym wieku, do szkoły i jeszcze do tego zimą. Latem by uszła.), uśmiechnięta, nakarmiona, wyposażona do szkoły... Nic nie wskazuje na to, by była nieszczęśliwa. Zapowiada się tylko na to, że wyrośnie z niej niezłe ziółko, które może mieć z powodu swego zachowania problemy w przyszłości.
Obawiam się trochę też jej wpływu na moją córkę, ale nie zabronię N. z nią rozmawiać, bo nie wierzę w takie metody. Lepiej tłumaczyć dziecku, co w zachowaniu W. jest nieodpowiednie i jak powinna w takiej sytuacji zachować się młoda dama.
*edit, bo miałam to napisać i zapomniałam - w klasie N. jest pięcioro uczniów, w klasie W. troje. W związku z tym lekcje bywają łączone. Nie zauważyłam, żeby którakolwiek klasa na tym cierpiała.
Dowiedziałam się, że wcześniej chodziła do miejskiej szkoły, ale "pani się na nią uwzięła", więc mama przeniosła ją do naszej wiejskiej szkółki. Czasami słyszałam od córki, że W. w pewnych sytuacjach używa słów nie do końca parlamentarnych, ale na gorącym uczynku jej nie przyłapałam.
Raz u nas była, odrabiały razem lekcje. Okazało się, że W. nie zna tabliczki mnożenia i nikt z domowników nie zapędza jej do nauki, nie pilnuje, nie odpytuje. W. uważa tabliczkę mnożenia za głupią i niepotrzebną. Zaprotestowałam, wytłumaczyłam, ale tu tłumaczenie nie pomoże, to jedna z tych rzeczy które trzeba wyryć na pamięć...
Wczoraj po powrocie ze szkoły N. podzieliła się ze mną nowiną:
"W. wczoraj dostała na angielskim* aż trzy uwagi do dzienniczka! I powiedziała panu, że przecież ona może teraz tę stronę z dzienniczka wyrwać. A pan zrobił zdjęcie strony i się skończyły groźby W."
No to przestałam się dziwić, że "pani się uwzięła" na to dziecko.
I powiem szczerze, że bardzo mi tej małej szkoda, bo charakter ma fajny, ale taki raczej rogaty. Musi się nauczyć, co i kiedy wypada, a co nie i w jaki sposób należy walczyć o swoje. Ja nie chcę się przesadnie wtrącać, bo też nie ma przesłanek świadczących o tym, że dziecko jest w jakiś sposób maltretowane - zawsze czysta, uczesana, w dobrze dobranych ciuchach (choć moim zdaniem bluzka odsłaniająca całe barki nie jest odpowiednia dla dziecka w tym wieku, do szkoły i jeszcze do tego zimą. Latem by uszła.), uśmiechnięta, nakarmiona, wyposażona do szkoły... Nic nie wskazuje na to, by była nieszczęśliwa. Zapowiada się tylko na to, że wyrośnie z niej niezłe ziółko, które może mieć z powodu swego zachowania problemy w przyszłości.
Obawiam się trochę też jej wpływu na moją córkę, ale nie zabronię N. z nią rozmawiać, bo nie wierzę w takie metody. Lepiej tłumaczyć dziecku, co w zachowaniu W. jest nieodpowiednie i jak powinna w takiej sytuacji zachować się młoda dama.
*edit, bo miałam to napisać i zapomniałam - w klasie N. jest pięcioro uczniów, w klasie W. troje. W związku z tym lekcje bywają łączone. Nie zauważyłam, żeby którakolwiek klasa na tym cierpiała.
szkoła
Ocena:
19
(49)