Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

singri

Zamieszcza historie od: 13 września 2011 - 4:02
Ostatnio: 7 marca 2024 - 14:39
  • Historii na głównej: 109 z 140
  • Punktów za historie: 17418
  • Komentarzy: 1833
  • Punktów za komentarze: 12355
 
zarchiwizowany

#86110

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Do szkoły mojej córki, do trzeciej klasy, we wrześniu przybyła nowa uczennica. W. jest dzieckiem sympatycznym, nad wiek dojrzałym. W czasie, gdy leżałam w szpitalu i bezpośrednio po bardzo wspierała moją N., czego nie zamierzam jej zapomnieć. Dziewczęta nawet zawarły "umowę na całe życie, że będą siostrami", co wydaje mi się słodkie i takie jakieś na wskroś dziewczęce.

Dowiedziałam się, że wcześniej chodziła do miejskiej szkoły, ale "pani się na nią uwzięła", więc mama przeniosła ją do naszej wiejskiej szkółki. Czasami słyszałam od córki, że W. w pewnych sytuacjach używa słów nie do końca parlamentarnych, ale na gorącym uczynku jej nie przyłapałam.

Raz u nas była, odrabiały razem lekcje. Okazało się, że W. nie zna tabliczki mnożenia i nikt z domowników nie zapędza jej do nauki, nie pilnuje, nie odpytuje. W. uważa tabliczkę mnożenia za głupią i niepotrzebną. Zaprotestowałam, wytłumaczyłam, ale tu tłumaczenie nie pomoże, to jedna z tych rzeczy które trzeba wyryć na pamięć...

Wczoraj po powrocie ze szkoły N. podzieliła się ze mną nowiną:
"W. wczoraj dostała na angielskim* aż trzy uwagi do dzienniczka! I powiedziała panu, że przecież ona może teraz tę stronę z dzienniczka wyrwać. A pan zrobił zdjęcie strony i się skończyły groźby W."

No to przestałam się dziwić, że "pani się uwzięła" na to dziecko.

I powiem szczerze, że bardzo mi tej małej szkoda, bo charakter ma fajny, ale taki raczej rogaty. Musi się nauczyć, co i kiedy wypada, a co nie i w jaki sposób należy walczyć o swoje. Ja nie chcę się przesadnie wtrącać, bo też nie ma przesłanek świadczących o tym, że dziecko jest w jakiś sposób maltretowane - zawsze czysta, uczesana, w dobrze dobranych ciuchach (choć moim zdaniem bluzka odsłaniająca całe barki nie jest odpowiednia dla dziecka w tym wieku, do szkoły i jeszcze do tego zimą. Latem by uszła.), uśmiechnięta, nakarmiona, wyposażona do szkoły... Nic nie wskazuje na to, by była nieszczęśliwa. Zapowiada się tylko na to, że wyrośnie z niej niezłe ziółko, które może mieć z powodu swego zachowania problemy w przyszłości.

Obawiam się trochę też jej wpływu na moją córkę, ale nie zabronię N. z nią rozmawiać, bo nie wierzę w takie metody. Lepiej tłumaczyć dziecku, co w zachowaniu W. jest nieodpowiednie i jak powinna w takiej sytuacji zachować się młoda dama.

*edit, bo miałam to napisać i zapomniałam - w klasie N. jest pięcioro uczniów, w klasie W. troje. W związku z tym lekcje bywają łączone. Nie zauważyłam, żeby którakolwiek klasa na tym cierpiała.

szkoła

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 17 (47)
zarchiwizowany

#86100

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W naszym mieście postawiono nowego Lidla. Osobiście bardzo lubimy robić tam zakupy, bo blisko, a poza tym akurat ten sklep jest naprawdę bardzo przestronny - w alejce dwa wózki mijają się bez problemów, nawet z zapasem. A tak się składa, że mój Partner nie trawi ciasnoty, więc w innych sklepach czasem czuje się niekomfortowo.

Jednak jest coś, co nam w tym sklepie BARDZO nie pasuje. Jest to parkomat.

Osoby robiące zakupy maja prawo parkować do 90 minut za darmo. W tym celu należy zaparkować, podejść do drzwi sklepu, pobrać bilet i wrócić z nim do samochodu, zanim zacznie się robić zakupy. Brak biletu - opłata, jeśli dobrze pamiętam, 150 zł.

W pierwszej chwili takie rozwiązanie mi się podobało, bo eliminuje osoby, które zostawiają samochód na sklepowym parkingu i idą do pracy po drugiej stronie ulicy.

Tylko że w bezpośredniej bliskości jest tylko jeden pracodawca. Rzeczony Lidl. Z parkingu widać wprawdzie jakiś blok, ale ma on swój parking podziemny. Kawałek dalej jest drugi blok, tez wyposażony w parking. Gdzieś pomiędzy tym znajduje się parking przyszpitalny, a bezpośrednio do parkingu Lidla przylegają miejsca do parkowania prostopadłego, w które można wjechać bezpośrednio z pasa (A których ja strasznie nie lubię, nie mam jeszcze na tyle wprawy, żeby zaparkować tam prosto i na tyle sprawnie, żeby nie spowolnić tych za mną).

Więc serio z parkingu Lidla korzystają TYLKO I WYŁĄCZNIE klienci sklepu. Nikomu innemu nie jest po drodze. Więc po co stawiać parkomat?

Mam na to dwa wytłumaczenia. Pierwsze jest takie, że Lidl po prostu przyjął taką politykę i wszędzie przed każdym Lidlem stoją bądź będą stać parkomaty. Nie jestem w stanie tego sprawdzić.

Druga teoria jest taka, że parkomat postawiono, ponieważ ktoś tam liczy na to, że nie każdemu będzie się chciało pobierać bilet i będzie pretekst do pobrania opłaty. I, delikatnie mówiąc, bardzo mi się to nie podoba. Bo pachnie celowym uprzykrzaniem komuś życia.

Zanim zaczniecie pytać, czy to aż taka uciążliwość pobrać bilet, wyobraźcie sobie że pada deszcz czy wieje wiatr, a Wy musicie latać po parkingu w tę i nazad. Albo macie pod opieką dziecko, przecież malucha w wózku nie zostawi się w przedsionku, trzeba mieć go cały czas na oku. Przedszkolaka tym bardziej.

Tyle tylko dobrego, że miejsca dla niepełnosprawnych są blisko parkomatów...

Sklepy

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (29)

#85951

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiem, że nie lubicie apeli, ale chciałam jednak zwrócić Waszą uwagę na pewien problem.

Jak już pisałam, moja córka (2 klasa SP) miewa problemy w szkole. Być może jest to dysleksja, choć pewności jeszcze nie ma. Natomiast już w zeszłym roku szkolnym skarżyła się, gdy musiała czytać drobniejszy druk (taka powiedzmy czcionka 10-12). Na początku zwalałam to na brak wprawy, potem uważałam, że po prostu trzeba ją zmotywować, że jak odnajdzie w tym sens, to jej "się zachce". Że to tylko problemy z koncentracją.

Ale nie dawało mi to spokoju, a jeszcze mój partner (znany Wam jako szczerbus) dolewał oliwy do ognia, twierdząc że takie problemy z czytaniem nie są normalne, że tu musi być jakaś głębsza przyczyna, a nie tylko, że "jej się nie chce" i "trzeba ją dopilnować i nakłaniać do czytania".

No to poszłam z nią do okulisty.

Nadwzroczność i zaburzenia widzenia obuocznego, powodujące problemy właśnie z pracą z bliska. Czytanie, ładne pisanie, rysowanie. Pośrednio może to powodować problemy z koncentracją i niechęć do czytania - dziecko odczuwa dyskomfort, ból, męczy się, więc nie będzie chciało czytać. Konieczne okulary i terapia wzroku. Na razie ma nosić okulary, za miesiąc sprawdzimy, co się poprawiło i wdrożymy terapię. Najprawdopodobniej da się to "wyleczyć" i nie będzie musiała nosić okularów do końca życia.

Oczywiście wiem, że jest to tylko jedna z wielu możliwości. Ale jeśli potraktowałabym córkę jak dyslektyka (ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć!), to prawdopodobnie zaorałabym kompletnie jej chęć do nauki, bo każda napisana/przeczytana strona to dla niej ogromny wysiłek. A dysleksję swoją drogą rozważę.

Przypomniało mi się, jak jej ojciec skarżył się, że jeśli musi coś przeczytać (a jak nie musiał, to nie czytał) zaraz wywołuje to u niego ból i zawroty głowy. Okulista potwierdziła, że gdyby w dzieciństwie otrzymał właściwą pomoc, problem by zanikł zupełnie.

Potem zapytałam, czy jeszcze jest nadzieja, że oczy mojej córki będą w pełni sprawne. Okulista spojrzała na mnie ironicznie i powiedziała, że jestem rekordzistką, bo rodzice przychodzą do niej zazwyczaj z dziećmi w 4-5 klasie. Czasami, jeśli dziecko ma jakieś zaburzenia typu zespół Aspergera, to psycholog kieruje w 3 klasie.

Tylko jeśli czekamy tak długo, to po pierwsze nie wszystkie zaburzenia da się już w tym wieku wyleczyć, a po drugie - dziecko, które przez cztery klasy odczuwało wyraźny dyskomfort przy czytaniu, najczęściej jest już totalnie zniechęcone do nauki.

Mamy względem swoich pociech pewne obowiązki. Skoro wymagamy od nich, żeby się uczyły, dajmy im do tego odpowiednie narzędzia.

I tak, bagatelizowanie problemów zgłaszanych przez dziecko przez KILKA LAT uważam za piekielne.

Wspomnijcie proszę moje słowa, gdy Wasze pociechy będą migać się od czytania i pisania, skarżyć na bóle głowy i wykazywać objawy zbliżone do dysleksji.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (245)

#85908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ są ferie, siostra mojego partnera podrzuciła swą starszą córkę (2 klasa SP) na tydzień rodzicom.

M. sypia na dole, w salonie "teściów", my na górze.
Dziś wstałam jak na mnie bardzo wcześnie, więc słyszałam lekkie zamieszanie na dole oraz odjeżdżający około siódmej samochód.

Jakiś czas później usłyszałam płacz M. W pierwszej chwili pomyślałam, że pokłóciła się o coś z babcią. No bo skoro M. jest na dole, a nikt nie krzyczał do mnie (wiedzieli, że nie śpię), że ją zostawiają, to babcia musi tam być, prawda? Może poszła do piwnicy...

No ale płacz nie cichnie, nawet przybiera na sile, M. zaczyna wzywać matkę... Schodzę.

M. siedzi na łóżku, spłakana, czerwona. Dziadkowie pojechali na zakupy. Zabrali jej młodszą siostrę, podrzuconą dziś rano przez matkę. M. nie zabrali. Gdy obudziła się sama na dole, chciała zadzwonić do matki, ta jednak nie mogła akurat odebrać, więc dziecko wpadło w panikę tak dużą, że usłyszałam je na górze.

Wysłuchałam, przytuliłam, pocieszyłam, zaproponowałam telefon do mamy ode mnie (nie, nie trzeba) oraz śniadanie (chętnie). Już się pocieszyła, teraz siedzi z moją córą i plotą bzdury, jak to tylko dzieci potrafią :D

Ale czy tak naprawdę trudno obudzić dziecko i powiedzieć "Jedziemy tu a tu, możesz z nami jechać albo iść do ciotki na górę"? Albo dać mi znać, że ją zostawiają, wtedy byłabym uważniejsza, zareagowałabym od razu? Albo napisać kartkę, którą dziecko znalazłoby po obudzeniu: "Pojechaliśmy na targ, idź do Singri".

Otóż nie, nie należy mówić dziecku, że się wychodzi. "Bo będzie płakać".

dom

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (174)

#85817

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odniosę się do niedawnej historii Xynthii, a konkretniej do jej ironicznego stwierdzenia, że jak najbardziej da się żyć rozrzutnie z alimentów wynoszących 300 zł.

Otóż tak, da się. Poznajcie E., moim zdaniem najpiekielniejszą matkę świata:

Jak już wspominałam, w DSM miałyśmy zapewnione trzy posiłki dziennie. Jednak dziecko w wieku żłobkowo-przedszkolnym potrzebuje pięciu posiłków, więc każda matka zaopatrywała się w jakieś jogurty, parówki, wędlinę na własną rękę. Trzeba było kupić też pieluchy, jakieś inne kosmetyki dla dziecka czy dla siebie. Kawę też musiałyśmy mieć własną, jeśli ktoś chciał pić.

I wtedy poznałam E. Otrzymywała co miesiąc 300 zł alimentów i 77 zł zasiłku rodzinnego. Na własne oczy widziałam, jak można za takie pieniądze żyć rozrzutnie.

Otóż pierwszą i podstawową potrzebą w życiu człowieka są papierosy. Miesięczny zapas dla siebie i ojca dziecka*. Kolejną równie ważną rzeczą jest doładowanie telefonu sobie i jemu, bo gdy nie spędza się z nim czasu, trzeba godzinami wisieć na telefonie i z nim rozmawiać. Za to co zostanie, można np...

Kupić coś do jedzenia? Kawę? Pieluchy?

Nie.

Za to,co zostanie dobrze jest zamówić do DSM pizzę z dowozem, wybierając moment kiedy siostry są w kościele. I zjeść ją razem z ojcem dziecka.

Przecież wszyscy wiedzą, że pieluchy dostaje się z Caritasu i innych instytucji, jeść dają w ośrodkach, jeśli dziecko chce drugie śniadanie albo podwieczorek można mu podgrzać resztki z obiadu. Albo poczęstować się masłem i wędliną innej lokatorki (Dziecku żałujesz? Zbiedniejesz od jednego plasterka?). Kawę też można podebrać, nikt nie zauważy że w tydzień zeszła paczka. Aha, pieluchy można też ukraść z magazynu.

Zapomniałabym o kwestii ubrań. Najlepszym źródłem ubrań są worki z rzeczami innych lokatorek leżące tymczasowo na strychu. Na własne oczy widziałam synka E. w bluzie, którą dobrze pamiętałam gdy nosiła ją córeczka K. Nie było mowy o pomyłce, bluza była bardzo charakterystyczna.

I tylko dziecka szkoda, bo przy takiej matce czarno widzę jego podejście do życia i cudzej własności.

*Ojciec dziecka był nam wszystkim dobrze znany. W sądzie odmówił płacenia alimentów, wykazywał zerowe dochody WŁAŚNIE PO TO, żeby E. dostała alimenty z funduszu. Które traktowali jak wspólne pieniądze.

Dom samotnej matki

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (185)

#85808

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O dziwnym podejściu mojej rodziny...

Dwa miesiące po urodzeniu córki kupiłam sobie nową bluzkę. Muszę przyznać, że dekolt miała konkretny, ale był to letni, wakacyjny ciuch, a poza tym świetnie się sprawdzał przy karmieniu. Nosiłam ją do długich spodni, żeby nie było, że jestem zbyt wyzywająca.

Od własnej matki usłyszałam, że to nie wypada, że teraz jestem MATKĄ i powinnam się skromniej ubierać, że w ogóle nie wypada teraz, żebym starała się ładnie wyglądać, bo jestem matką i już. Że moje życie jako kobiety się skończyło, bo teraz jestem MATKĄ. Miałam dwadzieścia siedem lat.

Gdy ktokolwiek z mojej rodziny się zapowiada, przyjeżdżają do mojej córki. Prezenty na gwiazdkę dostaje od nich moja córka. Od prababci, babci, cioci, wujków. Prezenty na urodziny dostaje moja córka. Ja na swoje urodziny nie dostaję od nich nic. Po co? Przecież teraz jestem matką... I nie chodzi tu tylko o moją matkę, moje rodzeństwo zachowuje się tak samo.

Za każdym razem, gdy się kontaktuję z moją rodziną, czuję się jak nic nie znaczący dodatek do dziecka. To trochę frustrujące, a już raz zerwałam z nimi kontakt na parę lat i nie czułam się z tym komfortowo...

rodzina...

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (173)

#85767

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno moja córka przyniosła uwagę w dzienniczku. Brzmiała ona mniej więcej tak:

"N. na lekcji nie uważa, nie wykonuje poleceń, próbuje nawiązać rozmowę z innymi uczniami, co im przeszkadza. Po zwróceniu uwagi obraża się i pyskuje zarówno nauczycielowi jak i innym uczniom."

Podpis pana od angielskiego.

Opieprzyłam, zapowiedziałam że jeśli coś takiego się powtórzy będzie kara. Przez ostatnie dwa tygodnie był spokój, ale nie łudzę się, do kompleksowej zmiany zachowania potrzeba czegoś więcej niż jednorazowej pogadanki i jestem gotowa na zastosowanie cięższych rozwiązań.

Na zebraniu spytałam nauczycielkę, co się stało ze starym dobrym stawianiem do kąta? Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie za podobne przewinienia stałam parę razy w kącie i nie mam w związku z tym żadnej traumy, a i naprostowało mnie to szybko.

Otóż nie. Nie wolno stawiać do kąta. Nie wolno podnieść głosu. Nie wolno przytulić ucznia. Nic nie wolno, tylko stać i nauczać.

To jest moim zdaniem chore. Nauczyciel ma stawiane wymagania - ma uczyć. Ale w przypadkach takich, jak np moja córka* nie każdy sobie poradzi bez stosowania "metod zakazanych". Więc nie przekaże jej wiedzy, jaką przekazać powinien. Oczywiście może napisać do mnie, a ja dam karę jaką uznam za słuszną. Ale to odbiera nauczycielowi cały autorytet.

Dziecko musi czuć lekki respekt i nie da się tego osiągnąć inaczej niż konsekwencją. A konsekwencja złego zachowania powinna (m. in.) być z tymże zachowaniem powiązana. Źle się zachowuje na lekcji, a karę dostaje w domu? Nie składa mi się to po prostu. Może się mylę, ale wydaje mi się że skuteczniejsza byłaby bodaj symboliczna kara, ale wymierzona natychmiast, niż cięższa, ale odwleczona.

*Moja córka cierpi na coś, co nazywam "ADHD rzekomym", czyli ma problem z usiedzeniem w miejscu, łatwo się rozkojarza i gada jak nakręcona, do tego jest leniwa. Nauczycielka podejrzewa dysleksję i dysgrafię, ale moim zdaniem problem leży raczej w tym, że trudno jest napisać/przeczytać prawidłowo jakieś słowo, gdy myśli się o niebieskich migdałach. Trzeba jej dyscypliny i wcale bym się nie pogniewała, gdyby raz i drugi postała sobie w kącie za gadanie na lekcji. Ale nie, nie wolno...

Szkoła

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (278)

#85730

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widok śmiesznie poprzycinanych drzew przy liniach wysokiego napięcia przypomniał mi zdarzenie sprzed wielu lat, kiedy to byłam jeszcze młoda i... No, w liceum byłam.

Zdarzyło się, że po silnych wiatrach, topola rosnąca niedaleko domu mojej babci straciła gałąź. Gałąź spadła na linię elektryczną. Wiatr wieje, gałęzią buja, iskry lecą - mało bezpieczna sytuacja.

Babcia pobiegła natychmiast do sąsiadów z naprzeciwka, ponieważ był to jedyny w promieniu chyba 2 km dom z internetem (takie czasy...), by ogarnęli numer na pogotowie energetyczne, to babcia zadzwoni, żeby coś z tym zrobili.

Za chwilę wróciła i jak nie zacznie sobaczyć...

Sąsiad niczego nie będzie szukał, babcia przesadza, nic się nie stanie, generalnie ma on wywalone na całą sytuację.

Babcia po upuszczeniu pary z zaworów, przypięła się do telefonu stacjonarnego i po kilku połączeniach uzyskała numer na pogotowie energetyczne. Panowie obiecali przyjechać jak tylko będą mogli, dużo wezwań mają - normalne przy wietrznej pogodzie. Adres zapisali, mamy czekać i dzwonić, jakby się sytuacja pogorszyła, np zerwałoby linię.

No to czekamy, świeczki przygotowane na wszelki wypadek, ale tak w sumie to już prawie zapomnieliśmy o całej sytuacji (obowiązek spełniony, to po co drążyć temat?) gdy rozległo się pukanie, a właściwie walenie do drzwi. Ale walenie takie, jakby co najmniej pożar wybuchł.

Otwieram, w drzwiach stoi spanikowany, blady jak śmierć sąsiad z karteczką i praktycznie krzyczy, żeby natychmiast dzwonić, że on już ma numer, natychmiast niech przyjadą i coś zrobią, bo ta gałąź nie może tak na drutach leżeć! BO MU ŚWIATŁO W DOMU ZACZĘŁO MIGAĆ!!!

Aha. Wtedy na nic więcej się nie zdobyłam. Babcia natomiast, w mało cenzuralnych słowach wyjaśniła sąsiadowi gdzie i jak głęboko może sobie teraz ten numer wsadzić i że skoro on nie był łaskaw poszukać, gdy prosiła, to teraz na pewno nie będziemy dzwonić na jego rozkaz. Dodała jeszcze, że u nas nie miga i w związku z tym ma wywalone na całą sytuację. I zamknęła mu drzwi przed nosem.

- Singri, ale ty mu nie mówiłaś, że już wezwałam pogotowie? - spytała mnie jeszcze.
- Nie...
- I dobrze, jak się posra ze strachu to może się czegoś nauczy.

Wieś rodzinna

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 165 (177)

#85544

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W zeszłym tygodniu spędziłam parę dni w szpitalu. Uzbierało mi się trochę...

1) Personel - zaangażowany na 200%, tylko co z tego, skoro go tak mało?! O odpięcie od KTG nie można się doprosić, bo pielęgniarki fruwają po oddziale z lekami, ciśnieniomierzami i najnormalniej w świecie nie mają czasu.

2) Jedzenie - Ja wiem, że nie przyjechałam tam dla przyjemności. Wiem, (z doświadczenia) że NIE DA SIĘ ugotować kartofli na kilkaset osób tak, żeby były zjadliwe (nie da się dobrze odparować i są wodniste). Wiem, że szpinak to kopalnia zdrowia niezależnie od tego, jak wygląda. Wiem, że produkty takie jak majonez czy śmietana są zakazane jako ciężkostrawne. Dlatego na posiłki raczej nie narzekałam (może poza przesłodzoną pomidorówką). Ale moje koleżanki z sali, dotknięte słynną cukrzycą ciężarnych, zostały przez panie z kuchni poproszone o kombinowanie własnego jedzenia, bo TO, CO KUCHNIA PODAJE JAKO DIETĘ CUKRZYCOWĄ DLA CUKRZYKÓW SIĘ NIE NADAJE.

3) Lekarstwa - Stwierdzono u mnie zbyt niski poziom potasu, magnezu i żelaza. O żelazie wiedziałam, łykam od kilku tygodni tabletki przepisane przez ginekologa. Miałam je ze sobą, więc zgłaszam pielęgniarkom, że żelaza mi dawać nie muszą, mam własne. "A jakie?" "Tardyferon". "O, to dobrze, jest znacznie lepszy od naszego Hematofenu". Aha.

4) Badania - mimo serii badań (amniopunkcja, morfologia płodu, przeciwciała, rozmaite wirusowe) wciąż nie wiadomo, czemu mojemu dziecku zrobiło się to, co się zrobiło. Przed wypisem dowiedziałam się jeszcze, że zabezpieczyli materiał do jeszcze jednego badania. Na chwilę obecną nie mają na nie pieniędzy (kilkanaście tysięcy), ale gdy tylko jakaś kasa pojawi się na horyzoncie, to zrobią. Ale to nie może iść z tych "zwykłych" pieniędzy, które szpital dostaje, lekarze muszą się wystarać o specjalny grant i wtedy może się uda. Tak z pół roku może to potrwać, albo i lepiej.

Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Dlaczego szpitale dostają ich tak mało, że muszą oszczędzać na wszystkim?

NFZ

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (153)
zarchiwizowany

#85578

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ech Ferian, Ferian, przypomniałeś mi coś... Zabawnego? Piekielnego? Sami oceńcie:

Przez cały czas, jaki moja córka spędziła w przedszkolu, ja byłam pracującą samotną matką. Bywało różnie - były miesiące kiedy się nawet coś odłożyło, były takie, kiedy za 300 zł (alimenty) musiałam opłacić przedszkole i sama wyżyć (zapewniając dziecku śniadanie i obiadokolację, oprócz posiłków jadanych w przedszkolu).

Opłaty za przedszkole kształtowały się rozmaicie, zależnie od miesiąca, ale jedna pozycja była stała - Rada Rodziców, 40 zł. Niby nie do końca obowiązkowe, ale z tych pieniędzy finansowane były wycieczki, mikołajki, rozmaite inne imprezy - mnie nie interesowały już żadne nadprogramowe składki. Więc płaciłam twardo co miesiąc, powtarzając sobie, że nikt nie będzie mojemu dziecku teatrzyków sponsorował wbrew własnej woli.

Jednak pewnego miesiąca usłyszałam od sekretarki:

- Wie pani co, niech pani tej Rady nie opłaca. Chodzą do przedszkola dzieci, które mają oboje pracujących rodziców, dwa samochody i nie płacą. Jak kogoś stać na utrzymanie dwóch aut, to powinno go być chyba stać na opłaty?

Najspokojniej jak umiałam zgasiłam ją, że mnie czyjeś samochody i portfele nie interesują, ja postępuję jak uważam za słuszne.

Z jednej strony uchylanie się od opłat wydaje mi się piekielne. Ale zaglądanie ludziom do portfela i informowanie o jego zawartości obcą osobę chyba to przebija...

Przedszkola...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (30)