Profil użytkownika
singri ♀
Zamieszcza historie od: | 13 września 2011 - 4:02 |
Ostatnio: | 10 listopada 2024 - 8:35 |
- Historii na głównej: 113 z 145
- Punktów za historie: 17891
- Komentarzy: 1856
- Punktów za komentarze: 12507
Piekielny tutaj jest chyba bardziej system niż jakiś konkretny człowiek...
U mojego najmłodszego dziecka wykryto wadę serca - otwór w przegrodzie międzyprzedsionkowej. To dość lekka wada, takie otwory się przeważnie zarastają przed skończeniem przez dziecko roku, ale obserwować trzeba. Byliśmy jakiś czas temu na oddziale, kazali przyjechać 25 września. Pojechaliśmy.
25 września zrobiono USG serca (otwór się zmniejsza) i podłączono holtera. Następnego dnia pojechałyśmy z córką na zdjęcie holtera. Pan doktor na pożegnanie powiedział nam, że wypis będzie gotowy po południu, bo dane z holtera muszą zostać zgrane na komputer i odczytane przez niego, a teraz ma przyjęcia itp. więc nie ma sensu żebyśmy tyle z córką siedziały na korytarzu. Wyślą papiery pocztą. No to do widzenia panu doktorowi, miłego dnia.
Czekam tydzień, drugi, listu nie ma. Może mają dużo roboty, pomyślałam, dam im jeszcze czas.
Ale miesiąc? To już wydało mi się przesadą. A że dziś jest ostatni dzień miesiąca i przypomniało mi się o sprawie akurat gdy miałam telefon pod ręką, pomyślałam że trzeba to wreszcie załatwić.
Najpierw telefon na ogólny numer szpitala. Przez pięć minut byłam dwunasta w kolejce, potem się rozłączyłam. Znalazłam telefon bezpośrednio na oddział. Wyjaśniłam sprawę, że dziecko, że holter, że pan doktor X obiecał list... Pani pielęgniarka uprzejmie sprawdziła w systemie i poinformowała mnie, że list nie został jeszcze wysłany. I że ona radzi mi zadzwonić pod numer z końcówką xxx, bezpośrednio do pokoju lekarskiego, ona ze swojego kontuaru widzi, że doktor wchodzi właśnie do tego pokoju, więc najlepszy moment. A pan doktor ma tylu pacjentów, że mógł zapomnieć, więc ona by się na moim miejscu upomniała. Zadzwoniłam.
X: Kardiologia.
J: Dzień dobry, jestem matką państwa pacjentki, M.S. czy z panem Z można rozmawiać?
X: Przy telefonie.
J: Byłyśmy z M u pana 25 września na kontroli. Obiecał pan doktor przesłać wypis pocztą i nie ukrywam, że trochę się niepokoję, bo to już miesiąc minął...
X: Jeszcze raz, jak nazwisko? A dziecko miało zakładany holter? Aha. A zdjęli wam holter? (Nie, dziecko ponad miesiąc z holterem "chodzi"...) A kiedy holter był zdejmowany? Dobrze, to ja przejrzę ten zapis i wyślę wam wypis. Już sobie kartę położyłem na wierzchu, żebym nie zapomniał.
Miesiąc. Nawet ponad. A on nawet do zapisu nie zajrzał. I ja rozumiem, masa spraw, zapomnieć każdemu może się zdarzyć.
Ale czy system, który zmusza lekarza do brania na siebie tylu pacjentów nie jest piekielny?
U mojego najmłodszego dziecka wykryto wadę serca - otwór w przegrodzie międzyprzedsionkowej. To dość lekka wada, takie otwory się przeważnie zarastają przed skończeniem przez dziecko roku, ale obserwować trzeba. Byliśmy jakiś czas temu na oddziale, kazali przyjechać 25 września. Pojechaliśmy.
25 września zrobiono USG serca (otwór się zmniejsza) i podłączono holtera. Następnego dnia pojechałyśmy z córką na zdjęcie holtera. Pan doktor na pożegnanie powiedział nam, że wypis będzie gotowy po południu, bo dane z holtera muszą zostać zgrane na komputer i odczytane przez niego, a teraz ma przyjęcia itp. więc nie ma sensu żebyśmy tyle z córką siedziały na korytarzu. Wyślą papiery pocztą. No to do widzenia panu doktorowi, miłego dnia.
Czekam tydzień, drugi, listu nie ma. Może mają dużo roboty, pomyślałam, dam im jeszcze czas.
Ale miesiąc? To już wydało mi się przesadą. A że dziś jest ostatni dzień miesiąca i przypomniało mi się o sprawie akurat gdy miałam telefon pod ręką, pomyślałam że trzeba to wreszcie załatwić.
Najpierw telefon na ogólny numer szpitala. Przez pięć minut byłam dwunasta w kolejce, potem się rozłączyłam. Znalazłam telefon bezpośrednio na oddział. Wyjaśniłam sprawę, że dziecko, że holter, że pan doktor X obiecał list... Pani pielęgniarka uprzejmie sprawdziła w systemie i poinformowała mnie, że list nie został jeszcze wysłany. I że ona radzi mi zadzwonić pod numer z końcówką xxx, bezpośrednio do pokoju lekarskiego, ona ze swojego kontuaru widzi, że doktor wchodzi właśnie do tego pokoju, więc najlepszy moment. A pan doktor ma tylu pacjentów, że mógł zapomnieć, więc ona by się na moim miejscu upomniała. Zadzwoniłam.
X: Kardiologia.
J: Dzień dobry, jestem matką państwa pacjentki, M.S. czy z panem Z można rozmawiać?
X: Przy telefonie.
J: Byłyśmy z M u pana 25 września na kontroli. Obiecał pan doktor przesłać wypis pocztą i nie ukrywam, że trochę się niepokoję, bo to już miesiąc minął...
X: Jeszcze raz, jak nazwisko? A dziecko miało zakładany holter? Aha. A zdjęli wam holter? (Nie, dziecko ponad miesiąc z holterem "chodzi"...) A kiedy holter był zdejmowany? Dobrze, to ja przejrzę ten zapis i wyślę wam wypis. Już sobie kartę położyłem na wierzchu, żebym nie zapomniał.
Miesiąc. Nawet ponad. A on nawet do zapisu nie zajrzał. I ja rozumiem, masa spraw, zapomnieć każdemu może się zdarzyć.
Ale czy system, który zmusza lekarza do brania na siebie tylu pacjentów nie jest piekielny?
Ocena:
94
(104)
Nie wiem, czy to już piekielność, czy może ten facet naprawdę chciał dobrze?
Otóż moja najstarsza córka ma pewne problemy. Nie może się skoncentrować, bywa nadpobudliwa i nadaktywna. Podobno ADHD. Odkąd wiem, że to ma, bardziej interesuję się tematem i wdrażam trochę inne metody (więcej spokoju, więcej cierpliwości, więcej powtórzeń, żadnego odpuszczania) i to działa, jej zachowanie się poprawia. Ale ja nie o tym chciałam.
Żeby Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna wystawiła diagnozę czy też opinię o pewnych potrzebach ucznia (uczniowi z ADHD przysługują konsultacje z psychologiem itp.) potrzebne jest m.in. zaświadczenie od psychiatry. Jak ktoś się nudzi, to niech spróbuje poszukać psychiatry dziecięcego na NFZ. Dodatkowe punkty, jeśli ten specjalista będzie miał terminy bliższe niż w przyszłym roku i jeśli będzie w zasięgu dwóch godzin jazdy autem. Mission impossible...
Po którymś tam telefonie uznałam, że na coś te 500+ w końcu dają i postanowiłam umówić się prywatnie. Znalazłam poradnię, która miała nawet rozsądne terminy, pierwsza wizyta 350zł, każda następna 200. Zdzierżyłam.
Niemal wszystkie wizyty wyglądały tak samo - pan psychiatra rozmawiał głównie ze mną, trochę z córką w mojej obecności, raczej na tematy ogólne. Żadnych testów nie przeprowadzał.
Pojechałam raz, dostaliśmy zalecenia - kołdra obciążeniowa, skierowanie na EEG, więcej obowiązków w domu, widzimy się za dwa miesiące.
Drugi raz - EEG w normie, inne zalecenia spełnione, recepta na leki (Konaten) wypisana, widzimy się za dwa miesiące. Zaświadczenie? No można, ale to następnym razem.
Trzeci raz - leki się nie przyjęły? (córka po nich kompletnie nie miała apetytu) Trudno, pomyślimy o nowych... Ale ona coś za chuda, za mało waży... Z pięć kilo przybrać i widzimy się za dwa miesiące. Zaświadczenie? Najpierw niech przybierze.
Czwarty raz - waga zwiększona, dobrze, widzimy się we wrześniu. Recepta na leki? A po co, wakacje idą (był maj). Zaświadczenie? Wakacje idą, po co wam zaświadczenie, widzimy się we wrześniu.
I to był moment, kiedy uświadomiłam sobie jasno, że jestem naciągana na kasę. Wcześniej to podejrzewałam, ale w tym momencie zyskałam pewność... Etyka lekarska?
Otóż moja najstarsza córka ma pewne problemy. Nie może się skoncentrować, bywa nadpobudliwa i nadaktywna. Podobno ADHD. Odkąd wiem, że to ma, bardziej interesuję się tematem i wdrażam trochę inne metody (więcej spokoju, więcej cierpliwości, więcej powtórzeń, żadnego odpuszczania) i to działa, jej zachowanie się poprawia. Ale ja nie o tym chciałam.
Żeby Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna wystawiła diagnozę czy też opinię o pewnych potrzebach ucznia (uczniowi z ADHD przysługują konsultacje z psychologiem itp.) potrzebne jest m.in. zaświadczenie od psychiatry. Jak ktoś się nudzi, to niech spróbuje poszukać psychiatry dziecięcego na NFZ. Dodatkowe punkty, jeśli ten specjalista będzie miał terminy bliższe niż w przyszłym roku i jeśli będzie w zasięgu dwóch godzin jazdy autem. Mission impossible...
Po którymś tam telefonie uznałam, że na coś te 500+ w końcu dają i postanowiłam umówić się prywatnie. Znalazłam poradnię, która miała nawet rozsądne terminy, pierwsza wizyta 350zł, każda następna 200. Zdzierżyłam.
Niemal wszystkie wizyty wyglądały tak samo - pan psychiatra rozmawiał głównie ze mną, trochę z córką w mojej obecności, raczej na tematy ogólne. Żadnych testów nie przeprowadzał.
Pojechałam raz, dostaliśmy zalecenia - kołdra obciążeniowa, skierowanie na EEG, więcej obowiązków w domu, widzimy się za dwa miesiące.
Drugi raz - EEG w normie, inne zalecenia spełnione, recepta na leki (Konaten) wypisana, widzimy się za dwa miesiące. Zaświadczenie? No można, ale to następnym razem.
Trzeci raz - leki się nie przyjęły? (córka po nich kompletnie nie miała apetytu) Trudno, pomyślimy o nowych... Ale ona coś za chuda, za mało waży... Z pięć kilo przybrać i widzimy się za dwa miesiące. Zaświadczenie? Najpierw niech przybierze.
Czwarty raz - waga zwiększona, dobrze, widzimy się we wrześniu. Recepta na leki? A po co, wakacje idą (był maj). Zaświadczenie? Wakacje idą, po co wam zaświadczenie, widzimy się we wrześniu.
I to był moment, kiedy uświadomiłam sobie jasno, że jestem naciągana na kasę. Wcześniej to podejrzewałam, ale w tym momencie zyskałam pewność... Etyka lekarska?
lekarz psychiatria dziecięca
Ocena:
165
(179)
Piekielne (moim zdaniem) poglądy...
Właśnie kłócę się z pewnym osobnikiem na tiktoku o rzecz, która może niektórych kosztować życie... A mianowicie o obowiązkowe szczepienia niemowląt.
Zawsze byłam zwolenniczką obowiązkowych szczepień i nigdy nie unikałam szczepienia swoich dzieci. Dość się naczytałam o możliwych konsekwencjach takich chorób jak błonica, gruźlica, polio czy... Krztusiec.
Dlaczego wyróżniłam ostatnią chorobę? Bo moje najmłodsze dziecko złapało to cholerstwo, zanim zdążyło osiągnąć wiek wymagany do szczepienia...
Nikomu nie życzę, żeby jego trzytygodniowa pociecha znienacka zaczęła się dusić i zsiniała. Na szczęście byłyśmy akurat u pediatry i pani doktor Romanija Łukacz (nazwisko podaję z premedytacją) ocaliła mojej córeczce życie, odsysając wydzielinę ustami.
Dwa tygodnie w szpitalu, w reżimie sanitarnym, bez możliwości odwiedzin, w strachu o życie i zdrowie dziecka, które musiało znosić nie zawsze komfortowe zabiegi medyczne. Świadomość, że brakowało naprawdę niewiele, by dziecko zmarło.
A taki debil będzie mi tłumaczył, że jego szwagier był szczepiony i i tak się zaraził, więc szczepionka nie chroni i po co szczepić dzieci...
Szczepionka na krztusiec działa jakieś dziesięć lat, potem trzeba odnowić szczepienie.
Właśnie kłócę się z pewnym osobnikiem na tiktoku o rzecz, która może niektórych kosztować życie... A mianowicie o obowiązkowe szczepienia niemowląt.
Zawsze byłam zwolenniczką obowiązkowych szczepień i nigdy nie unikałam szczepienia swoich dzieci. Dość się naczytałam o możliwych konsekwencjach takich chorób jak błonica, gruźlica, polio czy... Krztusiec.
Dlaczego wyróżniłam ostatnią chorobę? Bo moje najmłodsze dziecko złapało to cholerstwo, zanim zdążyło osiągnąć wiek wymagany do szczepienia...
Nikomu nie życzę, żeby jego trzytygodniowa pociecha znienacka zaczęła się dusić i zsiniała. Na szczęście byłyśmy akurat u pediatry i pani doktor Romanija Łukacz (nazwisko podaję z premedytacją) ocaliła mojej córeczce życie, odsysając wydzielinę ustami.
Dwa tygodnie w szpitalu, w reżimie sanitarnym, bez możliwości odwiedzin, w strachu o życie i zdrowie dziecka, które musiało znosić nie zawsze komfortowe zabiegi medyczne. Świadomość, że brakowało naprawdę niewiele, by dziecko zmarło.
A taki debil będzie mi tłumaczył, że jego szwagier był szczepiony i i tak się zaraził, więc szczepionka nie chroni i po co szczepić dzieci...
Szczepionka na krztusiec działa jakieś dziesięć lat, potem trzeba odnowić szczepienie.
komunikacja_miejska
Ocena:
140
(152)
Emocje trochę opadły, mogę to opisać:
Jak już pisałam, zmarła moja Mama. W spadku po niej zostały głównie długi, na kwotę 20 000 zł, a także fragment działki i domu. Konkretnie 3/40 z połowy działki i analogiczna część domu.
Logiczną decyzją było odrzucenie spadku. Ja już pomijam ten drobny szczegół, że muszę odrzucić go również w imieniu dzieci, w tym tego nienarodzonego, jak również to, że w sprawie najstarszej córki muszę iść do sądu. To się załatwi.
Ale po tym, jak odrzuciliśmy spadek, w kolejkę dziedziczenia wskoczyło rodzeństwo mojej mamy, Ciocia i Wujek. I konkretnie ciocia jest bohaterką tej historii. Na szczęście nie ja z nią rozmawiałam, mi się oberwało rykoszetem, bo siostra musiała się komuś wygadać.
Ciocia PRZEZ NAS ma teraz straszne problemy, bo musi odrzucić spadek, a po niej muszą to zrobić jej dzieci, sztuk dwoje. Z czego jedno również za swoje dzieci. Problemem jest drugie "dziecko", czyli ponad czterdziestoletni P, urodzony z zespołem Downa. Jak tylko usłyszał, że cokolwiek dziedziczy, strasznie się nakręcił i namówienie go, by się zrzekł spadku będzie bardzo trudne. A P cieszy się pełnią praw obywatelskich, ponieważ jego rodzice go nie ubezwłasnowolnili, mimo wyraźnych przesłanek, że jest to konieczne. Bez lukrowania - chłop ma upośledzenie umysłowe w stopniu co najmniej średnim i przekonanie go do CZEGOKOLWIEK przypomina orkę na ugorze, właściwie tylko jego matka ma do niego cierpliwość.
I ja w pełni rozumiem, że ciocia znalazła się w trudnej sytuacji, ale nie rozumiem wylewania żalu na moją siostrę. Wisienką na torcie było stwierdzenie, że: "Przed odrzuceniem spadku trzeba było zadzwonić do mnie i wujka K (brat mamy) i zapytać, co macie robić!"
Tutaj siostra nie wytrzymała i rzuciła, że ona żadnego wujka K nie ma, według papierów jest to wujek Z, a żeby wiedzieć, że woli on być nazywany K musiałaby go z raz w życiu na oczy zobaczyć (widziała mając jakieś półtora roku, czego z przyczyn oczywistych nie pamięta).
To nie jest pierwszy raz, kiedy cieszę się, że wyprowadziłam się 200 km od domu rodzinnego i takie akcje dotykają mnie jedynie pośrednio.
Aha, czy wspomniałam, że ciocia wraz z P zamierza się wprowadzić do babci, do pokoju po mamie, bo "ktoś się babcią musi zaopiekować"? Ale długi my powinniśmy pospłacać, bo "to twoja matka była!"
Żeby było jasne - długi zostały zaciągnięte, gdy wszyscy czworo byliśmy już na swoim i nawet nie powąchaliśmy tych pieniędzy.
Jak już pisałam, zmarła moja Mama. W spadku po niej zostały głównie długi, na kwotę 20 000 zł, a także fragment działki i domu. Konkretnie 3/40 z połowy działki i analogiczna część domu.
Logiczną decyzją było odrzucenie spadku. Ja już pomijam ten drobny szczegół, że muszę odrzucić go również w imieniu dzieci, w tym tego nienarodzonego, jak również to, że w sprawie najstarszej córki muszę iść do sądu. To się załatwi.
Ale po tym, jak odrzuciliśmy spadek, w kolejkę dziedziczenia wskoczyło rodzeństwo mojej mamy, Ciocia i Wujek. I konkretnie ciocia jest bohaterką tej historii. Na szczęście nie ja z nią rozmawiałam, mi się oberwało rykoszetem, bo siostra musiała się komuś wygadać.
Ciocia PRZEZ NAS ma teraz straszne problemy, bo musi odrzucić spadek, a po niej muszą to zrobić jej dzieci, sztuk dwoje. Z czego jedno również za swoje dzieci. Problemem jest drugie "dziecko", czyli ponad czterdziestoletni P, urodzony z zespołem Downa. Jak tylko usłyszał, że cokolwiek dziedziczy, strasznie się nakręcił i namówienie go, by się zrzekł spadku będzie bardzo trudne. A P cieszy się pełnią praw obywatelskich, ponieważ jego rodzice go nie ubezwłasnowolnili, mimo wyraźnych przesłanek, że jest to konieczne. Bez lukrowania - chłop ma upośledzenie umysłowe w stopniu co najmniej średnim i przekonanie go do CZEGOKOLWIEK przypomina orkę na ugorze, właściwie tylko jego matka ma do niego cierpliwość.
I ja w pełni rozumiem, że ciocia znalazła się w trudnej sytuacji, ale nie rozumiem wylewania żalu na moją siostrę. Wisienką na torcie było stwierdzenie, że: "Przed odrzuceniem spadku trzeba było zadzwonić do mnie i wujka K (brat mamy) i zapytać, co macie robić!"
Tutaj siostra nie wytrzymała i rzuciła, że ona żadnego wujka K nie ma, według papierów jest to wujek Z, a żeby wiedzieć, że woli on być nazywany K musiałaby go z raz w życiu na oczy zobaczyć (widziała mając jakieś półtora roku, czego z przyczyn oczywistych nie pamięta).
To nie jest pierwszy raz, kiedy cieszę się, że wyprowadziłam się 200 km od domu rodzinnego i takie akcje dotykają mnie jedynie pośrednio.
Aha, czy wspomniałam, że ciocia wraz z P zamierza się wprowadzić do babci, do pokoju po mamie, bo "ktoś się babcią musi zaopiekować"? Ale długi my powinniśmy pospłacać, bo "to twoja matka była!"
Żeby było jasne - długi zostały zaciągnięte, gdy wszyscy czworo byliśmy już na swoim i nawet nie powąchaliśmy tych pieniędzy.
Ocena:
93
(95)
Trafiło mi się combo...
Nie dość, że złapałam jakieś paskudne przeziębienie, to jeszcze znów jestem w stanie podobno błogosławionym... A więc ibuprofen zakazany, podobnie jak 90% specyfików.
Poszłam do lekarza, żeby mi coś zalecił. Pan doktor najpierw posłał mnie na test (chwali się, nie chciałabym sprzedać córeczce RSV), a potem powiedział, że istnieją leki bezpieczne dla ciężarnych i mam sobie "coś kupić i brać".
Osłuchał mnie z wielką łaską, dopiero po tym, jak się upomniałam. Zajrzenie do gardła, sprawdzenie węzłów chłonnych? Po co? Przecież, uwaga cytat: "Choćby nawet coś wyszło, to antybiotyk nie wchodzi w grę".
Leki dobierała mi farmaceutka w aptece, a ja się zastanawiam, po co w ogóle do tego lekarza poszłam?
Nie dość, że złapałam jakieś paskudne przeziębienie, to jeszcze znów jestem w stanie podobno błogosławionym... A więc ibuprofen zakazany, podobnie jak 90% specyfików.
Poszłam do lekarza, żeby mi coś zalecił. Pan doktor najpierw posłał mnie na test (chwali się, nie chciałabym sprzedać córeczce RSV), a potem powiedział, że istnieją leki bezpieczne dla ciężarnych i mam sobie "coś kupić i brać".
Osłuchał mnie z wielką łaską, dopiero po tym, jak się upomniałam. Zajrzenie do gardła, sprawdzenie węzłów chłonnych? Po co? Przecież, uwaga cytat: "Choćby nawet coś wyszło, to antybiotyk nie wchodzi w grę".
Leki dobierała mi farmaceutka w aptece, a ja się zastanawiam, po co w ogóle do tego lekarza poszłam?
Ocena:
148
(160)
Piekielność nr 1: Ktoś ukradł mojemu Partnerowi konto na Facebooku i rozesłał do części znajomych prośby o blik na 800zł.
Piekielność nr 2: Dwóch kolegów z pracy dało się nabrać, wysłało pieniądze, oszust jest 1800zł do przodu.
Piekielność nr 2: Dwóch kolegów z pracy dało się nabrać, wysłało pieniądze, oszust jest 1800zł do przodu.
oszustwo
Ocena:
119
(127)
Historia opowiedziana mi przez brata. Wyjechali gdzieś tam w dwie pary - brat z żoną i jakiś kumpel ze swoją drugą połówką. Jechali sobie spokojnie samochodem, gdy ujrzeli, według słów brata, że "jaka dziewczynka idzie jak zombie, o tak" - tutaj brat zademonstrował dziwny chód, charakteryzujący się jak największym oszczędzaniem jednej nogi. Zaparkowali w pierwszym nadającym się do tego miejscu i wydelegowali ładniejsze połowy do sprawdzenia, czy może dziecko nie potrzebuje pomocy.
Okazało się, że dziewczynka jeżdżąc na hulajnodze złamała nogę i teraz usiłuje wrócić do domu. Nie chciała wsiąść do samochodu, ale pozwoliła się odprowadzić do mieszkania.
Gdzie piekielność? Zanim towarzystwo przejechało i znalazło miejsce do zaparkowania, dziewczynkę minęło jakieś 30 osób. Nikt nawet nie spojrzał na zapłakane, kulejące dziecko...
Okazało się, że dziewczynka jeżdżąc na hulajnodze złamała nogę i teraz usiłuje wrócić do domu. Nie chciała wsiąść do samochodu, ale pozwoliła się odprowadzić do mieszkania.
Gdzie piekielność? Zanim towarzystwo przejechało i znalazło miejsce do zaparkowania, dziewczynkę minęło jakieś 30 osób. Nikt nawet nie spojrzał na zapłakane, kulejące dziecko...
Ocena:
110
(124)
O tym, że niektórzy nie myślą...
Traf chciał, że musiałam dziś pochować własną matkę. W poniedziałek zasłabła w sklepie i dostała drgawek, wieczorem zdiagnozowano ogromny wylew, we wtorek nad ranem odeszła. Dziś był pogrzeb.
Moja babcia za zasługi dla lokalnej parafii dostała w prezencie od proboszcza miejsce na cmentarzu, dwuosobowe. Tam chowaliśmy mamę i tam babcia do niej kiedyś dołączy. Tuż po opuszczeniu trumny, gdy ludzie podchodzili z kondolencjami, do brata podszedł jakiś facet i poprosił go na stronę. Usłyszałam tylko, jak brat powiedział, że moment niezbyt dobrze dobrany, jak na tego rodzaju prośbę.
Dopiero na stypie dowiedziałam się, jak ta prośba brzmiała.
"Mam nadzieję, że teraz zaczniecie wreszcie dbać o ten grób, a nie taki pozarastany. Mam kwaterę obok i aż się nieprzyjemnie patrzy na te wszystkie chwasty."
Traf chciał, że musiałam dziś pochować własną matkę. W poniedziałek zasłabła w sklepie i dostała drgawek, wieczorem zdiagnozowano ogromny wylew, we wtorek nad ranem odeszła. Dziś był pogrzeb.
Moja babcia za zasługi dla lokalnej parafii dostała w prezencie od proboszcza miejsce na cmentarzu, dwuosobowe. Tam chowaliśmy mamę i tam babcia do niej kiedyś dołączy. Tuż po opuszczeniu trumny, gdy ludzie podchodzili z kondolencjami, do brata podszedł jakiś facet i poprosił go na stronę. Usłyszałam tylko, jak brat powiedział, że moment niezbyt dobrze dobrany, jak na tego rodzaju prośbę.
Dopiero na stypie dowiedziałam się, jak ta prośba brzmiała.
"Mam nadzieję, że teraz zaczniecie wreszcie dbać o ten grób, a nie taki pozarastany. Mam kwaterę obok i aż się nieprzyjemnie patrzy na te wszystkie chwasty."
pogrzeb
Ocena:
166
(180)
Ciągną u nas w okolicy światłowód. Mój Partner rozważał podłączenie się do niego, ponieważ internet radiowy ma bardzo słaby zasięg. Przy okazji dowiedzieliśmy się zabawnej rzeczy:
Stan faktyczny jest taki, że posesja sąsiada, a jednocześnie stryja mojego Partnera ma numer 11. Posesja, na której stoi nasz dom - 11a, ponieważ kiedyś obie stanowiły całość.
Tymczasem operator dysponuje mapą, na której nasz dom ma numer 11, a 11a to domek w ogrodzie. Taka chatka 2x2 metry, którą teść zmajstrował ku uciesze swoich wnuczek. Dom stryja nie istnieje.
Czyli jeśli chcemy mieć internet pod adresem 11a, musimy się przeprowadzić do domku w ogrodzie XD
Stan faktyczny jest taki, że posesja sąsiada, a jednocześnie stryja mojego Partnera ma numer 11. Posesja, na której stoi nasz dom - 11a, ponieważ kiedyś obie stanowiły całość.
Tymczasem operator dysponuje mapą, na której nasz dom ma numer 11, a 11a to domek w ogrodzie. Taka chatka 2x2 metry, którą teść zmajstrował ku uciesze swoich wnuczek. Dom stryja nie istnieje.
Czyli jeśli chcemy mieć internet pod adresem 11a, musimy się przeprowadzić do domku w ogrodzie XD
internet
Ocena:
127
(141)
Żeby dobrze oddać piekielność sytuacji, muszę najpierw podać mały opis topograficzny:
Mamy szkolne podwórze łamane przez parking. Wygląda ono mniej więcej tak:
Brama.
Podjazd długości mniej więcej 5 samochodów osobowych (na metry nie umiem :D ) na tyle wąski, że dwa auta się nie miną.
Dalej podjazd się rozszerza, przechodząc w placyk, taki "akurat" do zawracania i parking na 4 samochody bezpośrednio pod ścianą szkoły.
Wjeżdżając ma się po lewej stronie chodnik, po prawej trawnik.
Mam nadzieję, że opis jest jasny. Przechodzę do rzeczy:
Odbieram córkę ze szkolnego festynu. Jestem na wąskim podjeździe. Po lewej mam wspomniany już chodnik, po prawej pickupa, zaparkowanego częściowo na trawniku, tak że da się przejechać. Przed sobą, na tym placyku do zawracania, mam stado dzieciarni na rowerach, wrotkach i deskorolkach. Znaczy trzeba cofać i wyjechać na ulicę tyłem.
Skontrolowałam sytuację ze wszystkich stron, m.in. stwierdziłam obecność dwóch kobiet z wózkiem wchodzących na teren szkoły. Założyłam, że będą szły chodnikiem i stwierdziłam, że nie będę się nimi przejmować.
Cofam powolutku, bo wkoło dzieciarnia, dość wąsko, nie chcę uszkodzić ani pickupa (nic mi nie zrobił) ani swojego auta, więc orientuję się głównie na krawężnik, żeby za daleko od niego nie odjechać, ale też rozglądam się na wszystkie strony. Nagle uświadomiłam sobie, że te kobiety z wózkiem zniknęły z chodnika. Zniknęły na chwilę, żeby zaraz potem pojawić się w prawym lusterku i bez namysłu wpakować się między cofającą mnie a zaparkowany samochód...
Na głośne CHODNIK JEST!!! zareagowały jedynie wzruszeniem ramion...
Mamy szkolne podwórze łamane przez parking. Wygląda ono mniej więcej tak:
Brama.
Podjazd długości mniej więcej 5 samochodów osobowych (na metry nie umiem :D ) na tyle wąski, że dwa auta się nie miną.
Dalej podjazd się rozszerza, przechodząc w placyk, taki "akurat" do zawracania i parking na 4 samochody bezpośrednio pod ścianą szkoły.
Wjeżdżając ma się po lewej stronie chodnik, po prawej trawnik.
Mam nadzieję, że opis jest jasny. Przechodzę do rzeczy:
Odbieram córkę ze szkolnego festynu. Jestem na wąskim podjeździe. Po lewej mam wspomniany już chodnik, po prawej pickupa, zaparkowanego częściowo na trawniku, tak że da się przejechać. Przed sobą, na tym placyku do zawracania, mam stado dzieciarni na rowerach, wrotkach i deskorolkach. Znaczy trzeba cofać i wyjechać na ulicę tyłem.
Skontrolowałam sytuację ze wszystkich stron, m.in. stwierdziłam obecność dwóch kobiet z wózkiem wchodzących na teren szkoły. Założyłam, że będą szły chodnikiem i stwierdziłam, że nie będę się nimi przejmować.
Cofam powolutku, bo wkoło dzieciarnia, dość wąsko, nie chcę uszkodzić ani pickupa (nic mi nie zrobił) ani swojego auta, więc orientuję się głównie na krawężnik, żeby za daleko od niego nie odjechać, ale też rozglądam się na wszystkie strony. Nagle uświadomiłam sobie, że te kobiety z wózkiem zniknęły z chodnika. Zniknęły na chwilę, żeby zaraz potem pojawić się w prawym lusterku i bez namysłu wpakować się między cofającą mnie a zaparkowany samochód...
Na głośne CHODNIK JEST!!! zareagowały jedynie wzruszeniem ramion...
Ocena:
82
(90)