Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ulv

Zamieszcza historie od: 2 lutego 2011 - 1:00
Ostatnio: 2 listopada 2012 - 17:28
  • Historii na głównej: 5 z 12
  • Punktów za historie: 2933
  • Komentarzy: 131
  • Punktów za komentarze: 879
 

#35934

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozmowa ze znajomym, odnośnie naszych zagranicznych szefów i ich opanowania języka polskiego, przypomniała mi jedną sytuację z początków mojej pracy.

Złożyło się tak że trzeba było coś zrobić u szefa. Jedziemy razem, bo miał wytłumaczyć swoją wizję. Na miejscu przedstawia mi swoja dziewczynę i mnie jej, po czym postanowił się chyba popisać i pyta po polsku:
- Fajna ci.ka?

Mnie zatkało. Konsternacja na mojej twarzy musiała być tak wielka, że coś go tknęło i zaczął się dopytywać, że może nie tak wymówił, a w końcu, co to tak naprawdę znaczy. Choć niechętnie, to jednak przetłumaczyłem. Przy niej, bo nie było opcji żeby w tym momencie wyszła. Dostał tak z liścia że zatoczył się na ścianę.
Powiedział później, że jeden z pracowników nauczył go tego, twierdząc że to znaczy "fajna dziewczyna". Foch był przez tydzień.

Swoją drogą z niego też była ci.a, że tego nijak nie sprawdził, tylko używał. I to do własnej dziewczyny. Choć jeden plus, że po tym incydencie zaczął używać translatora.

zagranica

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 546 (620)
zarchiwizowany

#35540

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ciekawostka. "Sława" z piekielnych wędruje po necie. I tak oto przeglądając przed chwilką onet.pl trafiłem na taki artykuł, czytam i klapki w pamięci się otwierają.

http://biznes.onet.pl/jak-kombinuja-klienci-restauracji,18572,5184816,1,news-detal

Pierwszy akapit:

– Pewnego dnia przyszli goście. Z pozoru sympatyczni, zamawiają bardzo dużo różnych potraw. Chcą wszystkiego spróbować...
...Proszę pani, te talerze są brudne i śmierdzą...
...Chcieli wyłudzić darmowy posiłek...

I tak ta pamięć uświadomiła mi że czytałem tą historię tutaj, na piekielnych, Tyle że nie pamiętam tam takiego podpisu:
...opowiada Paulina, manager jednej z warszawskich restauracji.

Nie pamiętam kto dodawał tę historię ale jest tu przytoczona niemalże słowo w słowo. Pytanie tylko czy mieli zgodę autorki na jej użycie, czy po prostu jest w sieci to można brać?

EDIT1 12.07.12
Jak widzę to onet lub autorka przeredagowali artykuł :)
Teraz przynajmniej jest zgodny z prawdą:
"...pisze użytkowniczka Shineoff w serwisie Piekielni.pl."

Edit2 13.07.12

Odpowiedź @Shineoff

"Hej, przepraszam za zamieszanie. Tak w skrócie od razu odpowiem :
1. Owszem, byłam pytana o zgodę i ją wyraziłam.
2. Jestem managerem i współwłaścicielem, ale często zdarza mi się pracować na sali, kiedy nie mam nic innego na głowie - lubię kontakt z Gośćmi (no, może nie wszystkimi, ale jak mówiłam miażdżąca większość jest bardzo sympatyczna).
3. Prosiłam żeby podpisać mnie imieniem, nie nickiem. Wyszło jak wyszło, bo wybuchła mini-aferka.
4. Ponieważ współprowadzę firmę z branży eventowej, mogę Wam chętnie opisać w jaki sposób traktowane są prawa autorskie przez Fakt, Super Ekspres i nasze rodzime "gwiazdy".

Dziękuję Wam wszystkim, że zwróciliście uwagę na moją historię i jakby nie patrzeć moją własność intelektualną. Dzięki Wam prawdopodobnie już żaden dziennikarz nie odważy się publikować artykuł z czyimiś cytatami bez zgody autora :)
Buziaki dla wszystkich Piekielnych :* "

I oto jak łatwo, nawet w dobrej wierze, stać się piekielnymi. (komentarze tutaj i pod artykułem)I na dokładkę ludziom którzy na piekielność są wyczuleni XD

To jednak nie plagiat

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 278 (298)
zarchiwizowany

#33596

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia zatrucia na weselu przypomniała mi anegdotą zasłyszaną gdzieś dawno w rodzinie. Uprzedzam że nie wiem gdzie i kiedy dokładnie to było. Nawet nie pamiętam kto mi to opowiadał i czy on sam był na tym weselu. Ale piekielnie było.

Do rzeczy:

A więc były to czasy dawne i do tego na terenie gospodarstw rolnych zwanych potocznie wsią. Szykowano się do wesela hucznego, a jak że, jak to mówią "zastaw się a postaw się". Specjałów wszelakich przygotowano sporo a między innymi kotlety mielone.

Wiedzieć jednak trzeba że były to czasy gdy technika nie była zbyt powszechna. Na wsi samochód to była sensacja, gotowano na fajerkach, a lodówka była dobrem luksusowym. Żywność przechowywano w komórkach, przy kuchni, lub w studni w bańkach metalowych, ewentualnie w zebranym w zimie lodzie przesypanym trocinami.

Wracając do historii, w dniu ślubu okazało się, że przygotowane wcześniej kotlety zrobiły się śliskie. Radzono co tu zrobić i uradzono że wysmażą je porządnie i dadzą kilka z wyprzedzeniem psu (niech będzie że Fafikowi). Jak psu nic nie będzie to podadzą gościom.
Jak uradzili tak zrobili, pies biegał najedzony, zdrowy i szczęśliwy, goście się zjechali, weselicho ruszyło. Na weselu, jak wiadomo obżarstwo i pijaństwo, orkiestra skocznie grała, ludzie się bawili. Kotlety wszystkim smakowały. Do czasu...
Do czasu kiedy najmłodsza pociecha rodziców panny młodej , nie długo po spożyciu feralnych kotletów, przybiegła zapłakana do mamy i w spazmach wydukała że Fafik nie żyje.
Na rodzinę padł blady strach. Bez zastanawiania się przerwano wesele, naświetlono gościom problem, pogotowie i zborowe płukanie żołądków.

I perełka na koniec. Kiedy już "oporządzono" weselników i rodzina sprzątała bajzel, bo jakoś nikomu już weselić się nie chciało, ktoś w końcu zajął się najmłodszą, wciąż płaczącą pociechą. Uspokoił i wypytał gdzie leży pies coby go pochować. Okazało się że pies leżał przy głównej drodze, gdzie potrącił go śmiertelnie przelatujący przez wioskę samochód.

wieś dawno temu

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 398 (444)
zarchiwizowany

#26017

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeglądając poczekalnię przypomniała mi się historia parkingowa jaka miała miejsce jakieś 15 lat temu i dotyczyła ojca.

Nakreślając plan sytuacyjny: Mieszkaliśmy na blokowisku z lat siedemdziesiątych. Przed naszym blokiem znajdował się się jedyny w okolicy parking na jakieś 120-130 miejsc może. Jeden z ciągów miejsc postojowych kończył się w połowie pozostałych i stał tam budynek byłej stacji transformatorowej.

Ktoś zaradny wykupił czy wydzierżawił część tego budynku i zrobił sobie tam garaż. Niestety tak nieszczęśliwie że brama tegoż garażu wychodziła nie na drogę, tylko na miejsca parkingowe. Dodatkowo wyjeżdżało się z garażu prostopadle do pozycji parkowania, czyli mówiąc prościej jechało się przodem w bok zaparkowanego auta. Po uzgodnieniach z administracją właściciel dostał zgodę na wymalowanie koperty zakazu parkowania, ale tylko na jedno miejsce, co ni jak nie zostawiało wystarczająco miejsca na wyjechanie z garażu "na raz"

I zdarzyło się raz tak, że ojczulek mój wrócił raz późno w nocy, a właściwie wcześnie rano, z trasy i na parkingu było wolne miejsce zaraz przy tej kopercie. Zaparkował tam nasz zabytek motoryzacji zwany Żukiem, a że miejsca było mało to stanął tuż przy linii koperty, ale co ważne, ani trochę na nią nie najeżdżając i poszedł do domu spać. Godzina coś koło 3,30
Około godziny 6,30 łomot do drzwi, że te mało z zawiasów nie wypadną. Ojczulek zwlókł się z wyra i otwiera, a tam sąsiad z bloku obok, w gajerku i od razy drze się że co to, że jak tak można, że on do pracy musi, a się wyjechać nie da i że natychmiast tego złoma mamy zabierać i że jeszcze raz tak staniemy to on nie poprzestanie na spuszczeniu powietrza tylko nam opony poprzecina.

Headshot.

Ojczulek poszedł i faktycznie wszystkie cztery koła totalny flak. Stwierdził więc tylko że on nie wyjedzie puki sąsiad nie napompuje z powrotem kół. Na grożenie policją zwrócił mu tylko uwagę że na kopercie nie stoi, więc guzik z tego będzie. Sąsiad próbował się wykpić stwierdzając że nie ma pompki, ale i na to dostał odpowiedź w postaci pompki ręcznej - samochodowej, gdzie stało się na poprzecznej blasze z przyspawanym cylindrem i dymało oburącz wajchą przymocowaną do tłoka.

Piekielny wybałuszył tylko gały, ale co było zrobić, zdjął marynarkę, chwycił się za wajchę i dyma. Jako że Żuka oponki miał nie małe, to efektem tych wysiłków było półtora napełnionego koła po około 40 minutach. Ojczulek ulitował się nad nim w końcu i wyciągnął sprężarkę samochodową. Napełnił pozostałe koło w czasie znacznie krótszym i prze parkował auto.

I zasadniczo do dziś nie jesteśmy w stanie zrozumieć logiki, jaka kierowała piekielnym przy spuszczaniu powietrza przed prze parkowaniem. Zemścił się sam na sobie.

parking osiedlowy

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (203)

#24661

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z dzisiejszego dnia pracy.

Pracuję jako ni to serwisant, ni to mąż na godziny od spraw technicznych. Generalnie jadę na wskazany adres i usuwam wszelkie usterki, tudzież zamocuje półki, nowe gniazdko, sylikon położę, uszkodzoną płytkę wymienię. I płytki mi się właśnie dziś trafiły.

Zadaniem moim było wymiana 2 płytek z dziurami po mocowaniach jakichś haczyków. Zajęcie o tyleż pracochłonne, że płytkę należy rozkruszyć i wydłubać po kawałeczku tak, aby nie uszkodzić znajdującej się pod spodem płyty gipsowo -kartonowej i membrany uszczelniającej jakie się stosuje w budownictwie drewnianym szkieletowym.

I tak odkuwam kawałek po kawałku. Łazienka z kibelkiem na piętrze. Zaraz obok sypialnia rodziców i 3 pokoje dziecięce. W jednym z nich mama bawi się z trójką dzieci.

Czas płynie, zajęcie odmóżdżające, więc myśli moje krążą po innych orbitach, aż tu na ziemie sprowadza mnie głos mamuśki że ona chciała by z łazienki na 5 minut skorzystać. Pomyślałem że przecież ma drugą pralnio-łazienkę na dole, ale widocznie musi tu, bo najmniejsze trzymała na ręku. Może przewinąć, albo co. Wylazłem i czekam. 5, 10, 15, 20 minut i jest. Wreszcie wylazła. Wodę jeszcze wychodząc spuszczała.

Zabieram się zatem do kontynuacji pracy, wchodzę do łazienki i moja pierwsza myśl - "Nosz kur... kobieto gdzie ty się stołujesz?" Smród taki że oczy automatycznie zaczynają łzawić, a woskowina sama wypływa z uszu. Zerkam na kibel, klapa w górze, a na porcelance piękny brązowy pas startowy dla myśliwców. Łazienka bez okna, wentylacja grawitacyjna. Delikatny nie jestem, ale myśli się kołaczą iż nie dość, że z czasem w plecy to jeszcze warunki szkodliwe dla zdrowia.
Trudno się mówi, zostawiłem drzwi otwarte i oszczędzając na oddechach kontynuuje pracę. Ledwo zacząłem, a tu łup. Drzwi zostały zatrzaśnięte. WTF?? Podchodzę, otwieram, nikogo nie ma. Mamuśka z dziećmi gra w pokoju obok. Znów chcę kontynuować, zostawiwszy drzwi otwarte, a tu jak drzwi nie pier... Zamkną się z impetem, aż myślałem że z futryną wylecą.

Wpieniłem się niemiłosiernie, wychodzę i pytam co jest grane? Kto i czemu tak trzaska tymi drzwiami?
Mamuśka stwierdziła że ona i że drzwi mają być zamknięte. Pytam dlaczego?
Bo ona ma małe dzieci, a ja mam narzędzia.
WTF? Mówię zatem, że dzieci bawią się z nią w pokoju, a ja narzędzi niebezpiecznych nie mam i poza tym pod kontrolą, więc żaden berbeć się do nich nie dostanie.
Na co mamuśka "zabiła" mnie odpowiedzią:
- No tak, ale ŚMIERDZI!!

Nie mogłem znaleźć szczęki, ani myśli. Posprzątałem wykruszone kafelki, pozbierałem narzędzia i wyszedłem bez słowa.
Szefowi zgłosiłem, że klientka będzie zgłaszać zażalenie.

zagranica

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 897 (931)
zarchiwizowany

#16653

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Było to dawno, dawno temu, kiedy jeszcze bramy Krakowa zapinanee były na guziki, a ja zaliczałem się do grona wiecznie głodnych osobników, bez grosza przy duszy, potocznie zwanych studenci. Zwykłe rozważania nad sensem życia, z myślą przewodnią: "szyszko est do dufy" często zaczynały się dość niewinnie. Ktoś do kogoś przyszedł, potem ktoś dołączył i jeszcze kogoś ściągnęli i nagle robiła się niezła biba.

Podczas jednej ze spokojniejszych imprez, mimo sporej ilości osób, z których 1/3 nie znałem, wywiązała się przy sączonym piwku, o dziwo, kulturalna rozmowa o wszelkich rodzaju zainteresowaniach i sztukach. Idee zmieniały właścicieli, myśli tłoczyły się nad głowami, alkohol był aplikowany.

Nagle przebiła się do mnie wypowiedź jednego z nieznanych mi gości:
"A ja mam specjalne nasionka do BONSAI"

Wzrok mój skupił się na jegomościu i ujrzałem na-żelowanego figofago z błyszcząca buźką, modnych ciuchach i cwaniactwem w oczach. Zalecał się intensywnie do mojej koleżanki, próbując zabłysnąć "yntelygencią". Koleżanka po usłyszanej rewelacji rzuciła mi spojrzenie, ale pokręciłem tylko głową, uśmiechnąłem się szelmowsko i dalej podbijam do gostka z postawą "naiwny wierny fan"

Zasypałem go gradem pytań: (przytoczę mniej więcej, dokładnie nie pamiętam)

A jak takie nasionko wygląda?
A gdzie można dostać?
A czy jak drzewko małe to czy nasionka też?
A jak taki mały kasztan wygląda?
A jak to jest że takie małe listki?
A jak to się pielęgnuje?
A jak to się robi żeby takie ładne konary poukładane miały?
A czy ma jakieś i czy mogę obejrzeć?

I tak dalej w ten deseń. Gościu produkował się jak mógł i przyznam się że był w tym dobry. Fantazje ułańską przeplatał znaczącymi spojrzeniami ku "wybrance swego serca". Koleżanka stanęła na wysokości zadania i ani razu nie parsknęła śmiechem, jak i inne, bliżej mnie znające osoby. Wśród tych osób był mój dobry przyjaciel i jednocześnie gospodarz imprezy. (istotne)

Po mniej więcej 30 minutach takiego nawijania makaronu na uszy, chłopaczek był tak napuszony, że niemalże piętami nie dotykał podłogi. Przerwałem mu brutalnie kolejną fantastyczną historię i zwróciłem się do przyjaciela u którego byliśmy z pytaniem:

Możesz mi użyczyć książkę, którą dostałeś ode mnie na urodziny?

Maciej wyszedł na chwilkę i wrócił z przepięknym albumem w formacie zbliżonym do A4 pod tytułem:
"BONSAI wszystko o sztuce i pielęgnacji bonsai"

Podałem tą książkę naszemu "artyście" z przykazaniem aby się zaznajomił z wiedzą fachową nim następnym razem spróbuje błyszczeć. Sumiennie oglądał obrazki nie unosząc nawet na chwilkę wzroku, a czerwień jego błyszczącej buźki mogła by służyć za wzór koloru flagi rosyjskiej. Nikt nawet się nie zorientował kiedy gostek się zmył i wszelki słuch po nim zaginął.

I na koniec małe wyjaśnienie. Ogrodnictwem zainteresowałem się od wczesnego dzieciństwa. Podobno już jako 2-latek pomagałem babci sadzić kwiatki. Z tematyką Bonsai zetknąłem się w podstawówce. W "Młodym Techniku" (czy ktoś to jeszcze pamięta?) w roku 84 ukazała się seria artykułów o tej dziedzinie sztuki. W latach 90-tych wydana została pierwsza, polsko-języczna książka. Czarno biała, z kilkoma kolorowymi ilustracjami, ale nie zdjęciami)Praktycznie zaraz nie do dostania. Dopiero dekadę później pojawił się pierwszy kolorowy albumik i zaraz ten większy, przytoczony w historii.
Dodać też trzeba że czas powszechnego dostępu do internetu, wówczas dopiero się zaczynał, a i to strony w większości były po angielsku, gdzie w szkołach dogorywał jeszcze rosyjski.
W momencie dziania się tej sytuacji intensywnie uprawiałem tą sztukę, wciąż uważając się ta laika.

biba

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (218)
zarchiwizowany

#10104

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia @luksik85 o doświadczonym przez życie człowieku, który mimo to zachował godność, skłoniła mnie do podzielenia się z wami opowieścią o człowieku, który diametralnie zmienił moje postrzeganie świata i ludzi.

Od przeszło 6 lat mieszkam na obczyźnie. Zaczęło się to dość niefortunnie. Zakończył się właśnie mój 5 letni związek, w który zaangażowałem się na 110% a ona dobrze się bawiła. Wpadłem w depresje, postanowiłem wszystko odmienić. Wyjechałem. Trafiłem do obcego kraju, z paroma groszami w kieszeni, wystawiony do wiatru przez "pewnego" pracodawcę. Wówczas byłem gotów z sobą skończyć. Czystym przypadkiem trafiłem na wieś, do 73 letniego człowieka. Za wikt, dach nad głową i drobne wynagrodzenie miałem dbać o dom i "staruszka" Otrzymałem znacznie więcej.

Mój gospodarz, Arne mimo swojego wieku, był bardzo żywotny i dość sprawny. Nigdy! nie narzekał, nie skarżył się. Jeśli coś było niewłaściwie zrobione, po prostu mówił w jaki sposób to widzi. Przy czym otwarty był na sugestie. Nigdy nie podniósł głosu. Zawsze! pełen cierpliwości i życzliwości. Widział moje rozdarcie, ale nie pytał. Nie naciskał. Opowiadał. O wojnie, jak będąc dzieckiem, mimo dziejących się wokół okropieństw, bawili się z rówieśnikami i o ich przygodach, o wujostwie u których się wychował, o szkole w latach powojennych, o radzeniu sobie z biedą, jaka wówczas panowała, o zmianach jakie zachodziły po odnalezieniu czarnego złota, o swoim gospodarstwie. Zawsze pozytywnie, zawsze ciepło, zawsze z uśmiechem na twarzy. Kiedy pytałem go o rodzinę, rodziców, żonę, dzieci, to odpowiadał w zamyśleniu, że to inna historia.
W między czasie ja się otworzyłem. W pierwszym momencie wylałem z siebie żal do eks, do despotycznego ojca i do wielu innych spraw które mnie unieszczęśliwiały. Jednakże z czasem, pod wpływem Arne i naszych rozmów zmieniłem spojrzenie na te sprawy. Zacząłem wspominać to co było dobre, co wnosiło nadzieję, co wywoływało uśmiech. Nasze relacje się zacieśniły. Życie płynęło powoli, spokojnie. Z łezką w oku wspominam niejeden dzień sielanki, przy warcabach i lemoniadzie. Tak minął ponad rok

Pewnego dnia zaczął mi opowiadać "tą inną historię" Jego rodzice i rodzeństwo zginęli w czasie wojny z rąk niemców. On akurat był u wujostwa gdzie już pozostał. Bezdzietne małżeństwo ukochało go i wychowało jak własnego syna. Niestety dość szybko pomarli. W wieku 26 lat Arne ożenił się z Ingrid. Jej rodzice go zaakceptowali, Byli szczęśliwi, byli rodziną. Niedługo potem urodziła im się córka (imienia nie pamiętam, słyszałem je tylko raz) Nazywał ją Iskierką. "Żywe dziecko", wszędzie jej było pełno. W wieku 5 lat zachorowała. Na białaczkę. Odchodziła w oczach. Wraz z nią usychała matka. Wkrótce umarła. Ingrid nie była w stanie pogodzić się z jej odejściem. W tydzień po pogrzebie dziecka odebrała sobie życie.

Arne powiedział że w tym momencie świat się dla niego skończył. Że nie zostało mu już nic co można mu odebrać. Mylił się. Rodzice Ingrid, w trakcie podróży na pogrzeb swojej jedynej córki, zginęli w wypadku.

Patrząc na niego, z jakim spokojem opowiada o tak przeraźliwie strasznej... (ja nawet nie znajduje słów jak można to określić) ... historii swojego życia, nie byłem w stanie powstrzymać łez. Teraz zresztą, przypominając sobie jak o tym opowiadał, też nie jestem. Nie byłem w stanie pojąć w jaki sposób on się nie załamał pod tym brzemieniem. Jak mógł uzyskać taki pokój ducha.

Na koniec mi powiedział tak: "Od tamtej pory szczerze i z całego serca nienawidzę Boga. Nie mam nic do ludzi i nigdy nikogo nie skrzywdziłem, ale Jego nienawidzę. I wiem że za to trafię do piekła i liczę na to. Bo moja Iskierka jest gdzieś tam w górze (niebie) I ma się nią kto zaopiekować. Ale moja Ingrid, za to co zrobiła, trafiła do piekła. I chcę ją tam odnaleźć. I być przy niej. A teraz jestem zmęczony i idę spać"

Tej nocy umarł. Tak po prostu, we śnie.
Na pogrzebie był pastor, dwóch sąsiadów, którzy czasem przychodzili pograć z nim w warcaby, kobieta z opieki i ja.

Ku pamięci Arne

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 336 (406)
zarchiwizowany

#10021

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj, dość nieoczekiwanie, dowiedziałem się jak perfidni potrafią być ludzie którym się pomogło i nie tylko oni.

Mieszkam i pracuję na obczyźnie. Początkowo pracowałem na czarno, ale jak już stwierdziłem że zostaję na dłużej to poszedłem do legalnej pracy i czasem klepie jakieś fuszki z wykończeniówki.


Historia zaczęła się jakieś 8 miesięcy temu. Jeden klient umówił się ze mną na obejrzenie roboty i wycenę: generalny remont łazienki. Podałem cenę, klient się skrzywił, że to sporo bo on myślał że wyda 50% mojej ceny i że słyszał od znajomego że inni za tyle robią. Mówię zatem że, może sobie wziąć tych "tanich" ale czy zrobią to dobrze? i czy dadzą mu jakąś gwarancje jak to miał do tej pory u mnie? Klient stwierdził że się namyśli o odezwie.


I niby koniec historii. Opowiedziałem sytuacje mojemu współlokatorowi. Pośmialiśmy się że ludzie szukają frajerów i tyle.

Ów klient zadzwonił wczoraj; że woda mu się leje gdzieś w ścianie i kapie z sufitu piętro niżej. Ustaliłem że zjawię się dziś rano i zobaczymy co i jak. Pierwsze co mnie "uderzyło" w łazience to fatalnie położone płytki. Fugi nierówne, i masa innych drobnych defektów. Nie przyjechałem oceniać efektów taniej pracy tylko ratować klienta. Określiłem mniej więcej gdzie się leje, zrywam kafle i okazuje się że blisko, ale rurka prowadzona w dół pod podłogę i gdzieś tam cieknie, otwieram sufit w salonie, żeby nie przerywać specjalnej izolacji pod podłogą łazienki i szok. Instalacja miedziana była w tym miejscu dokręcana do starej. Połączenie wykonane nieprawidłowo ciekło i zamiast wszystko wyciąć i polutował na nowo, to przeciek obsmarowano silikonem tworząc jednego wielkiego "gluta" którego owinięto jeszcze taśmą izolacyjną. W życiu TAKIEJ fuszerki nie widziałem.


Wołam klienta i pokazuje mu co znalazłem. Mówię że muszę podjechać po materiały żeby naprawić złącze i pozamykać wszystko tak jak było. Dodałem że koszt materiałów to około tyle i tyle, a koszt robocizny tyle. W tym momencie klient wielce się obużył że jak to? Że przecież gwarancja, że on nie zamierza nic płacić itd. Pytam jaka gwarancja? Mnie odmówiono roboty i nic tu nie robiłem, ani nawet nie byłem od czasu wyceny?? Na co klient stwierdził że to "mój" człowiek się do niego zgłosił pare dni po tym jak tam byłem, on to robił, a że nie ma z nim kontaktu (jakieś 6 miesięcy temu zjechał na stałe do kraju) Więc obowiązki gwarancyjne przejmuję ja!


Wyśmiałem klienta i stwierdziłem że skoro nie ja wykonywałem i nikogo mu nie polecałem, to i do odpowiedzialności się nie poczuwam. Jak chce to niech szuka wykonawcę, a jeśli ja mam to robić to koszta są takie i w tym momencie płatne z góry!! Klient odmówi, a ja wyszedłem.


Naświetlając kwestię współpracownika: Znajomym, znajomego, któremu powinęła się noga w kraju, wpadł w potężne długi, żona bezrobotna, dwoje dzieci z czego jedno malutkie. Zaprosiłem go więc do współpracy, Na robocie się znał ( z pominięciem elektryki, hydrauliki i kafelek), to zaproponowałem podział zarobków 50/50 po odliczeniu kosztów. Po ok 2 latach zapowiedziałem że szukam legalnej pracy i sporadycznie będę tylko brać jakieś roboty na boku. Przekazałem mu większość kontaktów, on ściągnął swoje auto i sprzęt i łączyło nas tylko wspólne mieszkanie. Czasem pożyczał jakieś narzędzia, ale nie robiłem problemów skoro i tak leżały.


W domu zastanawiałem się nad tą sytuacją i skojarzyłem fakty, że po powrocie z polski widziałem iż ruszane były narzędzia i to między innymi hydrauliczne i kafelkarskie, ale wówczas współlokator się tłumaczył że czegoś szukał i je tylko poprzestawiał. Zadzwoniłem teraz wieczorem do niego do polski i nakreśliłem mu sytuacje, na co ten coś zaczął mętnie tłumaczyć, że ja przecież nie chciałem tej roboty, że przecież mógł używać moich narzędzi itd itp. I tak gadał może z 5-8 minut po czym stwierdza już totalnie zmienionym, "hardym" głosem:


"A właściwie to wiesz co... Pier..ol się." I rzucił słuchawką


I jak tu wierzyć w ludzi i wyciągać pomocną dłoń??

prywatnie

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 221 (243)
zarchiwizowany

#9913

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kobitka moja pracuje w hipermarkecie na dziale kosmetycznym. Kilka dni temu mieli jednodniową promocję na jakieś części drobiu, ćwiartki czy jakoś tak. Cena niemalże dumpingowa więc jak zwykle przy takich okazjach, starsza klientela (nie koniecznie moherowa) zaczęła się gromadzić pod drzwiami sklepu już o godzinie 7!! Sklep otwierają o 8.


Słowem wyjaśnienia: Wejście na halę sprzedaży i stoisko garmażeryjne znajdują się dosłownie w dwóch przeciwległych narożnikach budynku, a dział kosmetyczny, na którym pracuje moja pani leże mniej więcej na środku, pomiędzy nimi.

Po otwarciu drzwi nastąpił istny sprint, połączony z biegami przez przeszkody. Ludzie z wózkami tratują wystawione na alejkach stendy i regały promocyjne, zrzucają produkty, skaczą przez nie i biegną po nich. Normalnie koszmar, jak by wojna wybuchła i trza się zaopatrzyć puki jest.

I stało się tak, że moja pani, pracująca w bocznej alejce przy końcówce promocyjnej, poczuła potężne uderzenie w plecy (wkładała akurat cenówki przy niższych półkach więc przykucnęła) Aż poleciała na podłogę i zobaczyła świeczki w ochach. Jakaś starowinka, z laską zawieszoną na rączce wózka, kurczowo się go trzymając, wjechała jej prosto w plecy. Dziewczyna wypaliła do klientki: Proszę uważać jak pani jeździ. Na co piekielna, z grymasem na twarzy się wydarła: No co??? Przecież specjalnie tego nie zrobiłam!!! Po czym bez żadnego przepraszam, czy pytania czy nic się pani nie stało pognała dalej.

A kobitka moja ostatecznie wylądowała na pogotowiu. Szczęście w nieszczęściu obyło się bez złamań, tylko mocne stłuczenie i siniak na pół pleców.

hiper-m

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (218)

#8387

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Słowem wstępu: Wiele było na tym serwisie historii i komentarzy związanych z z kwestią dłużnego grosika. Będąc niedawno w Polsce na urlopie robiłem jakieś zakupy na osiedlowym bazarku i spotkała mnie taka sytuacja:

Kupowałem kila produktów w warzywniaku. Pani ekspedientka w wieku 40-45lat zadbana i uśmiechnięta. Popakowała mi o co prosiłem, nabija na kasę i wyskakuje kwota 44,99. Podałem 50 zł, pani otwiera kasetkę, wydała mi 5 zł i pokazując pusty przedział groszówek pyta z uśmiechem "czy może być winna grosika"? Co ciekawe sąsiednia przegródka zawierała dość sporo dwugroszówek, a sprzedawczyni nawet nie zapytała czy może mam grosza żeby mogła wydać. Pomny historii tu przeczytanych i troszkę z przekory, z uśmiechem powiedziałem do niej:
To może pani mi wyda 2 grosze i ja będę winien grosika?
Uśmiech z miejsca jej spłynął z twarzy i się zaczęło:
- Co pan sobie wyobraża?!! Że tak będę rozdawać pieniądze na prawo i lewo?!! Jakbym tak każdemu miała dać, to bym z torbami poszła!! - Itd, itp.
Grosz by mnie nie zbawił i może gdyby reakcja była inna od pokrzykiwań, to bym odpuścił. Niemniej jednak, na tak postawioną sprawę już bez uśmiechu, ale spokojnie powiedziałem:
- To ja poproszę swojego grosza.
I w tym momencie przeżyłem szok, bo "pani" ze złością sięgnęła pod kasę do, jak się okazało trzymanego tam kubeczka od napoi wypełnionego grosikami. A dowiedziałem się o tym tylko dla tego, że w tej złości paniusia go strąciła i potoczył się po podłodze rozsypując swoją zawartość!
Wydała mi tego grosza z miną zawodowego zabójcy. Ja jednak nie wytrzymałem i skomentowałem sytuację mówiąc:
- No tak, ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka.
Ze spojrzeniem jaki posłała mi ta pani, to bazyliszek przegrał by w przedbiegach.

warzywniak

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 841 (945)