Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Casandra

Zamieszcza historie od: 7 listopada 2010 - 19:55
Ostatnio: 11 lipca 2021 - 1:31
Gadu-gadu: 43829694
O sobie:

Zapraszam na mojego bloga
casandra-pisze-opowiadania.blogspot.com

  • Historii na głównej: 57 z 73
  • Punktów za historie: 38849
  • Komentarzy: 245
  • Punktów za komentarze: 2278
 
zarchiwizowany

#51986

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia nr 51889 przypomniała mi o tak zwanej "aferze karcianej", która swego czasu napsuła nam krwi w pracy.

Przepisy dotyczące płatności kartą są znane naszym kasjerom od pierwszych dni pracy, to zagadnienie jest zawsze szczegółowo omawiane podczas szkoleń.
Jeszcze kilka lat temu przepisy te nie były w większości sklepów przestrzegane z taką starannością jak teraz. Nie był kładziony taki nacisk na sprawdzanie podpisu na karcie, karty pay pass jeszcze nie były używane a niejednokrotnie spotkałam się z przymknięciem oka przez kasjerkę na sytuację, w której mąż płacił kartą żony, lub odwrotnie.
Również w naszym sklepie zdarzały się sytuację, że akceptowaliśmy niepodpisane karty. Podkreślam - zdarzały się, nie było to nagminne.
Przyszedł dzień, gdy te przepisy zaostrzyły się. Zostaliśmy ponownie przeszkolenie i poinformowani o konsekwencjach grożących za olanie tematu.
Chciałabym przytoczyć tutaj kilka z tych rozporządzeń:

- Kasjerowi nie wolno przyjąć karty od innej osoby, niż ta, na którą jest ona wystawiona. Drogi (czyjś) mężu, nie interesuje nas to, że od zawsze w innych sklepach płaciłeś kartą żony, że macie wspólne konto, że bankomat po drodze do sklepu był nieczynny i nie mogłeś wypłacić gotówki. Mamy gdzieś to, że jesteśmy (twoim zdaniem) śmieszni, tylko dlatego, że działamy zgodnie z prawem. No bo kto w dzisiejszych czasach przestrzega prawa, prawda? Masz rację, drogi mężu, to absurdalne, przecież skoro reklamujemy się, że dla klienta wszystko i jeszcze więcej, to powinniśmy nawet łamać przepisy i narażać swoje stanowisko pracy.

- Może to kogoś zdziwi, ale karta jest własnością banku, nie Waszą. Bank ustala reguły, klient zgadza się na nie stawiają podpis na karteluszkach zwanych umową. Jeśli macie wątpliwości, czy kasjer postępuje zgodnie z prawem i przepisami to zapraszam do lektury tej umowy. Ewentualnie można wykonać telefon do banku - będzie szybciej. Nasi kierownicy nie raz i nie sto próbowali tłumaczyć klientom zawiłości prawa bankowego, za każdym razem ponosili klęskę, bo pracownicy sklepów to ogólnie strasznie zakłamany i obłudny naród jest. Nam nie wolno wierzyć. My działamy w zmowie z szatanem i siłami nieczystymi (mógłby w końcu ktoś te siły wyprać) i mamy moce pozwalające nam nawet na skuteczne wciskaniu lodu Eskimosom i olejku do opalania Afroamerykanom.

- Karta płatnicza bez podpisu posiadacza nie jest ważna. Wyjątek stanowią karty MasterCard, które są zawsze na PIN. Są banki, które nie uznają żadnych wyjątków, ale to już nie nasza wina.
Pamiętacie jak kiedyś, gdy odbierało się kartę w oddziale banku, miły pan lub jeszcze milsza pani pilnowała, aby klient grzecznie podpisał swoją nową kartę? Ja pamiętam. Teraz karty są wysyłane pocztą i banki jakoś zapominają doczepić do przesyłki miłego pana lub jeszcze milszej pani, którzy by stanęli nad swoim klientem jak matka nad urwisem i nakazali, grożąc palcem: podpisz kartę, albo dostaniesz pięć klapsów na gołą pupę!

Mi nie trzeba było gróźb, abym kartę podpisała, przeczytałam umowę ze swoim bankiem.

Z drugiej strony rozumiem osoby, które bronią się rękami, nogami i innymi gałązkami przed złożeniem autografu na takiej karcie. No bo czy sam podpis uchroni nas przed czymś? Sprawi, że karta stanie się niezniszczalna, a jeśli się zgubi to sama odnajdzie właściciela? A no nie. Staramy się zrozumieć naszych klientów. Jeśli ktoś nie chce podpisać karty, niech okaże dowód osobisty podczas płatności. To nam wystarczy.

- Tak, kasjer jest upoważniony do sprawdzenia dowodu osobistego podczas zakupu wyrobów tytoniowych, alkoholu i...podczas płatności kartą, jeśli ma jakieś wątpliwości. Ma też prawo odmówić przyjęcia takiej karty w razie wystąpienia tych wątpliwości, nawet jeśli będzie się na niego wrzeszczało, pluło, groziło zwolnieniem z pracy, wymordowaniem rodziny i gwałtem zbiorowym.

Każdy kasjer w naszym sklepie wie, co mu grozi za olewcze podejście do tego tematu i za przymykanie oka dla świętego spokoju (klienci są znani z bardzo zdrowych płuc). Klienci w większości przypadków są już od dawna poinformowani o zaostrzeniu tych przepisów, co nie przeszkadza im sprawdzać co jakiś czas, czy jednak nie zmieniliśmy zdania.

Oto jedna z wielu sytuacji, które się działy (oraz dzieją do dziś):

Klient to bardzo cwany gatunek. Swoją ofiarę wyczuwa już z daleka i szybko przystępuje do ataku...

Jaś w ciągu pierwszego tygodnia pracy dzwonił do mnie w sprawie "karcianych klientów" kilkanaście razy. Klienci szybko wyczuli "świeże mięsko" na sklepie. Za każdym razem taki klient stwarzał inny problem, do tych dotyczących powyższych punktów dochodziło jeszcze wymuszanie sprawdzenia stanu konta przez nasze terminale służące wyłącznie do płatności kartą za zakupy. Ludzie...gdyby każdy byle kasjer miał wgląd do cudzego konta bankowego, to sama osobiście wolałabym trzymać kasę w skarpecie pod poduszką, niż w banku.
Za każdym razem, gdy Jaś zaczynał tłumaczyć klientom jak ma się sprawa z tego rodzaju płatnościami, uruchamiał się w nich tryb "głuchy na wszystko" wraz z aplikacją "gówno wiesz, ja wiem wszystko".
Zadzwonił Jaś, podobno wyczerpał wszystkie logiczne argumenty i prosi o pomoc. Podchodzę do jego kasy i proszę o wyłuszczenie sprawy. Klient nie daje dojść Jasiowi do głosu i go przekrzykuje. Ciągle tylko słychać "ta karta jest moja, masz mi ją przyjąć, to moja karta i każdemu g*wno do tego". Biorę kartę klienta do ręki a tam czarno na niebieskim jest napisane "Anna Kowalska". Klient bardziej wygląda mi na Antka, niż na Annę, ale w sumie co ja tam wiem...
- Pani Anno, czy mogłabym coś powiedzieć? - przerywam mężczyźnie jego krzyki. Klient zamarł, zrobił się czerwony i rzekł śmiertelnie obrażonym głosem:
- Pani mnie znieważa prosto w oczy! Ja tego tak nie zostawię! - po czym wyrwał mi kartę i wyszedł ze sklepu odgrażając się.

Nie wiem co ja mu takiego zrobiłam, to już do człowieka po imieniu nie można powiedzieć? Przecież sam mówił, że to jego karta...

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 259 (369)
zarchiwizowany

#36325

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u, czyli Punktu Obsługi Klienta w dużym, znanym hipermarkecie. W ostatnim czasie w naszym sklepie nastały pewne istotne zmiany, szczególnie dla klientów. Między innymi, jako jeden z ostatnich sklepów zaczęliśmy pobierać opłaty za reklamówki jednorazowe. W końcu…
W momencie, gdy dowiedzieliśmy się z maila o tym, iż w dniu tym i tym rozpoczynamy wprowadzanie w życie planu A – „my wiecznie darmowi będziemy jak nowi (za drobną opłatą)”, jak na to mówiliśmy w przypływie czarnego humoru, zaczęliśmy się zastanawiać nad planem B – wystarczą nam same kaski przeciw gromom, które się posypią nam na głowy, czy jednak lepiej mieć kilka kamizelek kuloodpornych na zbyciu? Okazało się, że trzeba nam było „tylko” złożyć się na dobrego psychiatrę…

Nadszedł sądny dzień. Piękny dzień. Słoneczny, bezwietrzny, spokojny. Klienci powinni być zrelaksowani, mniej roszczeniowi, pozytywnie nastawieni, chętni do wydawania grosza. My za to odwdzięczylibyśmy się pełnymi zrozumienia i sympatii uśmiechami, cudownym profesjonalizmem, poświęceniem i oddaniem. Każdego innego, pięknego dnia by tak było. Ale nie tego…Tego dnia nastąpił Armagedon…wprowadziliśmy reklamówki płatne po 8 groszy za sztukę…
No jak mogliśmy? Jak mogliśmy to zrobić naszym klientom? Przecież to czysta obraza, cios zadany w samo serce naszych klientów…Brzmi jak ironia? To tylko jeden z komentarzy jakie usłyszeliśmy. A oto inne…
- Was chyba już całkiem popier*dolilo!...(tekst jakiegoś piętnastolatka)
- W dupach wam się poprzewracało od tego dobrobytu!...(słowa pana w gajerku za jakieś 3 tysiące)
- Ile?! 8 groszy? Toż to rozbój w biały dzień, o Boże, chyba mi słabo… (manifestacja emerytki)
- Ja u was robię takie duże zakupy! Nie powinienem płacić za reklamówki, tak jak inni…(powiedział to pan, który kupił jedną kawę i snickersa)
- Ja bym się na waszym miejscu wstydził pracować w takiej firmie, co żeruje na biednych klientach! Powinniście się zbiorowo zwolnić w ramach protestu!...(gdy pracownik rzucił tekst, że bardzo chętnie to zrobi, jeśli tylko klient obieca mu zatrudnić go u siebie, usłyszał, że klientowi jest baaardzo przykro, ale jest akurat bezrobotny i sam szuka pracy. No tak, my się zwolnimy, to może jego zatrudnią. A przecież to taki wstyd u nas pracować)
- Ja tu przychodziłam tylko dlatego, że mieliście bezpłatne reklamówki! Więcej tu nie przyjdę!.. (szanowne „Tęgie Głowy” i inne „Bardzo Ważne Osobistości” zasiadające na samej górze w hierarchii, po co wymyślacie co tydzień nowe super promocje i targujecie jak najniższe ceny? Skoro klient i tak od zawsze przychodził do nas tylko po reklamówki?)

O my naiwni…a my myśleliśmy, że chodzi klientom o niskie ceny, szeroki wybór asortymentu i miłą obsługę…jacy krótkowzroczni byliśmy…jacy bezmyślni. Cały nasz interes kręcił się wyłącznie wokół foliowych reklamówek, marnej jakości, tak na marginesie.
Szkoda, że nie widzieliście miny Dyrektora, który usłyszał tego newsa. Oddałabym miesięczną pensję, żeby jeszcze raz móc ją zobaczyć.

Pozwolę sobie przytoczyć rozmowę pracownika POK-emonowej Twierdzy ze sławną Psorką (upierdliwą emerytowaną nauczycielką) :
- Idę do was! – krzyczy już z daleka, wymachując garścią reklamóweczek i woreczków zajumanych z działu warzywnego. No chodź Psorka, chodź. Tęskniliśmy jak potłuczeni. Miejmy to już za sobą…
- Idę do was, bo nie mogę sobie darować, że przegapię taki cudny spektakl jakim będzie wasza klęska! – Psorka zaciera grube paluchy z uciechy i szczerzy mocno sfatygowaną protezę.
- Może popcorn do tego?- mruczy pod nosem jeden z przechodzących pracowników, który nie raz miał już z nią różne przeboje.
- Będziesz się śmiał łobuzie, ale baranim głosem, kiedy klienci przestaną już do was przychodzić a was wszystkich na zbity ryj wywalą.
- Pani Psorko, a skąd u pani takie wesołe myśli z samego rana? - pokpiwa pracownik.
- Bo żeście sobie sami bat na wasze tłuste dupsko ukręcili! Reklamówek płatnych się zachciało? Powiedziałabym wam co o tym myślę ale leżącego się nie kopie, ha ha ha. A to mi się fajnie powiedziało…A ja mam w duszy te wasze durnowate pomysły, ja znalazłam te darmowe – i tu manifestuje tą ściskaną z nabożeństwem garść folii, spoglądając po każdym z nas z triumfem w oczach, wzrokiem mówiącym „och, Boże, jaka ja sprytna jestem”.
- To Psorki zdaniem one są darmowe. My za nie płacimy. Tak jak płaciliśmy za te poprzednie „darmowe”. I to nie mało. Sama pani wie, że w życiu, a szczególnie w biznesie nie ma nic za darmo. Wyprodukowanie nawet takiego cienkiego badziewia kosztuje. A szło tego tony, setki tysięcy ton. Nawet Pani potrafiła jeden chleb zapakować w 30 sztuk siatek!
- No bo po co mam na worki na śmieci wydawać, skoro u was za darmo było – przerywa kobiecina, śmiertelnie zdziwiona tym, że my tego nie rozumiemy. Przecież to takie logiczne jest.
- No tak, tylko, że na ten pomysł co pani wpadło jeszcze tysiąc innych klientów – spokojnie tłumaczy pracownik.
- No bo genialny jest, to co się dziwić – odpowiada niewinnie Psorka.
Pracownik uderza się otwarta dłonią w czoło, liczy głośno do dziesięciu i próbuje z innej beczki.
- A słyszała pani o czymś takim jak ekologia?
- No ba! Sama mam energooszczędne żarówki w domu! – wypina dumnie pierś, rozglądając się wokół w oczekiwaniu na oklaski. W tym momencie, korzystając z okazji, bardzo Psorkę przepraszam, że zawiedliśmy…
- Yyyyy…nie o to mi chodziło – pracownik czuje, że uderza głową w mur. I to taki postawiony z wyjątkowo opornych pustaków – Wie pani ile lat rozkłada się taka reklamówka? A my ich produkowaliśmy setki tysięcy ton. Tylko dlatego, by nasz klient miał w czym zanieść do domu jeden chleb lub dziesięć bułek, bo osoby, które robią ogromne zakupy przeważnie, dziwnym trafem, mają się w co zapakować. Czyli, reasumując, to nie kręcenie bata na siebie, tylko wprowadzenie oszczędności, walka z zaśmiecaniem środowiska i próba nauczenia ludzi, że noszenie swojej siatki nie boli. Serio. I nic nie kosztuje, co najlepsze.
- O matko! – Psorka aż otwiera oczy ze zdumienia słysząc to wszystko. W pracownika wstępuje nowa nadzieja, no bo skoro taka Psorka zrozumiała, to inni też zrozumieją. Pracownik zaczyna być z siebie dumny, gdy nagle słyszy :
- I wam się kazali tego wszystkiego na pamięć nauczyć, by klientom klepać jak litanię? Co za potwory! – i tu wyszła litując się nad nami i kręcąc nosem nad naszym marnym losem.

Po jakimś czasie POK-emon odbiera telefon :
- To tylko ja – słychać szczebiot Psorki – dzwonię, by powiedzieć, że na opuchliznę języka od ciągłego dziamolenia najlepszy jest okład z lodu. Fakt faktem, lód nadal macie najtańszy w mieście.
I dziwić się, że taki pracownik zapytany chwilę później przez innego klienta, dlaczego wprowadziliśmy opłaty za reklamówki, odpowiada z żądzą mordu w oczach:
- BO TAK!!!

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (265)
zarchiwizowany

#36274

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam Brata. Może nic w tym dziwnego, w końcu posiadanie takowego osobnika w rodzinie nie wzbudza ogromnej sensacji, jak na przykład posiadanie rasowego krokodyla. Ja z dwojga złego jednak wolałabym tego krokodyla. Mój brat jest specyficznym człekiem, aby się nie rozpisywać powiem tylko, że ma mało pożądaną cechę „pożyczania” sobie wszystkiego i od wszystkich bez pytania (bo po co, w rodzinie nic nie zginie, prawda?) i to na wieczne oddanie. Próbowałam go tego oduczyć na wszelkie możliwe sposoby, jednak Brat jest wyjątkowo odporny na wiedzę i trudny do zaje*bania, jak sam o sobie z dumą mówi. Jak wiadomo, życie bywa bardzo nieprzewidywalne i potrafi zaskoczyć pozytywnie w najmniej spodziewanym momencie…
Jakiś czas temu dostałam od znajomej dysk przenośny do kompa, z uwagą, że leży to u niej w szufladzie nikomu niepotrzebne, sama nie wie skąd ma to ustrojstwo. Zalega, nie pasuje do wystroju wnętrza, tudzież kwiatków na kanapie, więc chcesz to bierz, nie – to wywal. Chcę i biorę. Mnie się nada jak nic. No i się tak nadawał, że jak go rzuciłam do swojej szuflady (ten dysk to się szufladowo-przenośny powinien nazywać) tak leżał i kwitł nabierając mocy czysto urzędowej.
Wpada do mnie Brat, jak do stodoły po łopatę i jego niezawodny węch kieruje go od razu, z progu do tej magicznej szuflady.
[B] – Siooooraaa! Jaki ty masz zajefajny dysk. A czemu to cacuszko tak się kurzy w tej szufladce, skoro może dać tyle radości Braciszkowi?
[Ja] – Precz potworze, to nie twoje. Zabierz te lepkie łapska, bo ci je poupitalam przy samym przyrodzeniu i żonka będzie płakać.
[B] – Ale ty jesteś wredna! Braciszek tak sobie tylko ogląda a ty zła, niedobra kobieto od razu ziejesz jadem jak jakiś gad maści nieznanej.
Pomruczał, pogderał, spojrzał wilkiem i poszedł śmiertelnie dotknięty do żywego. Zapomniałam o całej sprawie, do momentu, gdy po kilku tygodniach jednak ten obiekt pożądania zwany dyskiem raczył być mi potrzebny. Zapuszczam żurawia do szuflady a tam puchy totalne, tylko jakieś złe chichocze ze mnie, aż się nóżkami nakrywa z uciechy, widząc moją rozdziawioną ze zdziwienia paszczę. No dobra…gdzie on jest? Nie dysk. Brat. Bo, że to jego sprawka, to było proste jak pęczek drutu. Miedzianego. Ponoć w cenie. Tak jak dyski.
Brat wyparował, znikł, ulotnił się. Nikt go nie widział, nikt nie wie gdzie jest, paru członków rodziny nawet się zarzekało, że go nie znają (o dysku nic nie wspominałam). Faaaajnie. Ja cierpliwa jestem, poczekam. No i się doczekałam. Dzień później dysk zmaterializował się sam w szufladzie. A podobno cuda się nie zdarzają…Olałam sprawę tymczasowo, zemszczę się później.

Tego samego dnia, druga w nocy, telefon. Wielki Brat dzwoni.
[B] – Siemasz siooora, słuchaj, ja mam tu sprawę życia i śmierci. Potrzebuję Windowsa na wczoraj, jak nie będę go miał za chwilę to ocipieję normalnie i skrętu dupska dostanę.
[Ja] – Polecam Paracetamol – syczę do telefonu.
[B] – Ale co ma Paracetamol do Windowsa?
[Ja] – Do Windowsa ma niewiele, ale jako, że wścik dupska ponoć bywa bolesny, to lepiej się zaopatrzyć wcześniej w odpowiednie środki – jestem już totalnie wnerwiona.
[B] – Czy ty mi próbujesz powiedzieć, że nie dasz mi tego Windowsa?
[Ja] - …
[B] – Czy to jest zemsta za pożyczenie sobie tego dysku?
[Ja] - …
[B] – To wiesz co ci powiem?! – Tu Brat zaczyna krzyczeć – w zadek sobie wsadź ten swój cholerny dysk! W zadek, słyszysz?! Bo ja go tylko na chwile pożyczyłem i podłączyłem a on mi Windowsa wyje*bał! Taka siostra z ciebie? Czego mi nie powiedziałaś, że on jest zjechany?! Przecież dobrze wiedziałaś, że i tak go sobie wezmę, znaczy się pożyczę. No znasz mnie przecież! Jak tak można rodzinę na minę wsadzać?! Ty mnie nienawidzisz! Ja wszystko ojcu powiem, zobaczysz…To twój cholerny obowiązek załatwić mi teraz Windowsa, bo to przez ciebie nie mam teraz kompa! Dzwoniłem do wszystkich znajomych i nikt nie ma pożyczyć (mają, mają, tylko za dobrze go znają). Więc jak? Dajesz mi tą płytkę, czy ma ojcu o tym sabotażu powiedzieć?
[Ja] – Wiesz co Ci powiem? – pytam głosem ociekającym słodyczą, bo news, który właśnie usłyszałam był najpiękniejszą muzyką dla mych uszu, spełnieniem wszelkich marzeń i najgorętszych modlitw, jeśli chodzi o Brata.
[B] – No co? – warczy Brat.
[Ja] – Jak już będziesz w tej aptece, to weź sobie jeszcze coś na uspokojenie, Neospazminę, czy co tam polecają, bo coś cienko to widzę… - tu się rozłączam z głośnym „Yes, yes, yes!” Euforia!
A jednak jakaś sprawiedliwość na tym świecie istnieje. Od razu dodam, że nie miałam zielonego pojęcia o tym, że dyskowi coś dolega i może zrobić kuku.

Najlepsze dzieje się dwa dni później. Wracam z pracy do domu i kogo zastaję? Brata. Nie przyszedł przeprosić ani nic z tych rzeczy, to by było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. A ja też nie mogę od losu wymagać za dużo na raz, prawda?
[B] – Siooostraaa, ja tu czekam na ciebie, bo mam sprawę. Trzeba mi pożyczyć adapter do karty pamięci i USB.
[Ja] – O żesz ty, a od kiedy to ty się o zdanie pytasz? – otrząsam się z szoku po chwili milczenia spowodowanego totalnym zaskoczeniem.
[B] – Bo ty złośliwa bestia jesteś, powiem ci – burczy zły jak osa – zawirusowałaś wszystko, tylko po to, by Braciszka ukarać, a ja nie mam zamiaru znowu systemu na nogi stawiać. Widzę, że rodzonej siostrze wierzyć nie mogę, a podobno rodzina rzecz święta. Dupa tam, nie święta, chyba, że śnięta….

Ostatnie zdanie do dziś jest popularnym rodzinnym powiedzonkiem, a ja zawsze się uśmiecham, słysząc, jak ktoś mówi „złośliwość rzeczy martwych”. Oj, święta prawda…

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (307)
zarchiwizowany

#13930

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś czas temu robiłam zakupy w PSS Społem. Mimo, że nasze osiedle nie jest duże to kolejka do kasy tego dnia była ogromna. Działała tylko jedna kasa i jak na złość nie było widac nikogo z obsługi. Nagle ktoś wysłuchał naszych modlitw i wysłał zbawienie w postaci elfa o fioletowych włosach, który zmierzał do drugiej kasy w celu otworzenia jej. Jeden z klientów, który stał w kolejce przede mną widząc to, zerwał się do biegu i słabo manewrując swoim wózkiem na zakupy przy...fasolił w bok owej kasy. Coś tam chrupnęło, coś tam odpadło, coś tam się posypało a wredny wózek odbił się i facet dostał rączką w brzuch. Klient kuli sie i stęka a wokół wózka walają się kawałki kasy (nie całej, oczywiscie), jakiś odłamek listewki, czerwonego drewienka, parę plastikowych elementów itp. Widać, że facet ładnie grzmotnął. Elf stoi z przerażeniem w oczach i pewnie cieszy się, że to nie jej "części" tam leżą porozwalane. Ale skoro to Społem, to byłam pewna, że odpuszczą facetowi i jeszcze go przeproszą, za siniak na brzuchu. Ale nie... Przyszła pani kierownik, zawołała pana na zaplecze, odbyła z nim pouczającą rozmowę i...wypuściła delikwenta dużo bledszego i uboższego o kilkaset złotych*. I pożegnała go słowami :
- Po co się było tak spieszyć? Przecież byśmy pana obsłużyli, obojetnie czy byłby pan w kolejce pierwszy czy ostatni.

*Informacja uzyskana jakiś czas potem.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (204)
zarchiwizowany

#7410

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Któregoś dnia jechałam autobusem miejskim do pracy. Akurat trafił mi się pojazd całkowicie zapchany pasażerami, więc byłam zmuszona stać ponad 30 minut. Ogólnie nie mam nic przeciwko temu, w koncu jestem osobą młodą i zdrową, jednak stan naszych dróg jest tak tragiczny, że utrzymanie równowagi w takim pojeździe jest nie lada wyczynem. Parę przystanków po mnie do autobusu wsiadła kobieta (ok 50-60 lat) i od progu rozglądała się za wolnym miejscem. Gdy nie znalazła takiego stanęła obok siedzącej młodej kobiety, zaczęła znacząco chrząkać i ostentacyjnie wzdychać. Gdy to nie przyniosło zamierzonego efektu zaczepiła pasażerkę w prost, mówiąć:
- Kultura nakazuje by ustąpić miejsca starszemu - oczywiście ton i mina kobieciny były bardzo wymowne. Młoda kobieta spojrzała na nią zdziwiona i mówi:
- Nie wiedziałam, że ciężarne też muszą ustępować miejsca starszym.
Babka obrzuciła ją podejrzliwe wzrokiem :
- Też coś, dobra wymówka. Nic po pani nie widac. Zrozumiałabym, dgyby była pani w zaawansowanej ciązy! Ciąża to nie choroba! - ofuknęła ją.
Na te słowa dziewczyna tylko się uśmiechnęła, pokręciła głową i powiedziała :
- A ja myślałam, że ustępuje się miejsca osobom w zaawansowanym wieku. Wcale nie wygląda mi pani na starą i chorą.
I w tym momencie wstała i ustąpiła miejsca. Teraz dało się już zauważyć rysujący się pod kurtką brzuch kobiety (na oko 5 mieiąc ciąży). Byłam pewna, że w takiej sytuacji starsza pani przeprosi ją za swoje słowa lub chociaż podziękuje za wolne miejsce. Nic takiego nie nastąpiło. Całą drogę myślałam nad tym, jakim prawem taki człowiek śmie uczyć kultury innych ludzi...

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 375 (487)
zarchiwizowany

#7408

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia, która przydarzyła mi się podczas jazdy autobusem miejskim :
Działo się to w piękny choć mroźny dzień. Czekałam na przystanku na autobus, którym bardzo często dojeżdżam do pracy. Nie mam biletu miesięcznego więc zazwyczaj wsiadam przednimi drzwiami aby nabyć bilet jednorazowy u kierowcy. Tym razem było inaczej. Kierowca podjechał na przystanek z dużą prędkością, gwałtownie zahamował i nie otworzył drzwi. Czekam cierpliwie wraz z kilkoma osobami aż łaskawie nas wpuści ale ten tylko machnął ręką i wskazał tylne drzwi. Podchodzimy do nich, drzwi się otwierają, wsiadło dosłownie kilka z czekających osób, drzwi szybko się zamknęły a kierowca gwałtownie ruszył, pozostawiając na przystanku zdezorientowanych pasażerów. Ci którym udało się wsiąść podchodzą do kierowcy domagając się wyjaśnień i proszą o sprzedaż biletów. Na to kierowca :
- Nie będę wietrzył tej obory w taki mróz i nie będę czekał aż ktoś łaskawie się namyśli czy wsiada, czy nie! W dupie to mam! Jest kurewsko zimno a ja tu muszę 12 godzin wytrzymać! A bilety do nabycia tylko w czasie postoju!
Ludzie zaczęli się bulwersować ale nikt nie przegadał wyszczekanego kierowcy. Skasowałam bilet szczęśliwie zabunkrowany w portfelu i starałam się utrzymać równowagę, bo kierowca jechał jak rajdowiec. Całkowicie zignorował kilka mniejszych przystanków i zatrzymał się dopiero na jednym z większych. Historia się powtórzyła - zabrał tylko parę osób, wpuścił pasażerów tylnymi drzwiami i szybko odjechał. Dodam, że wysiadać kazał również tymi drugimi, bo mu "piździ". W autobusie nie było ogrzewania ( a nawet jeśli było to nie działało )i nikomu ciepło nie było. Wszyscy widzieli ilu ludzi pozostawił na przystankach pozbawiając ich środka transportu, szczególnie, że wśród tych osób były i osoby starsze i matki z małymi dziećmi. A u nas w mieście linii autobusowych jest jak na lekarstwo...Dlatego bardzo zdziwiło mnie to, że ludzie nie zareagowali ostrzej. Zbliżaliśmy się do przystanku na którym wysiadam, stanęłam przy drzwiach ( przednich) i pomyślałam niech się dzieje co chce. Nie będę przepychać się na tył, skoro cały czas stałam z przodu. MUSI MI OTWORZYĆ! Mój bunt zauważył pewien pan w podeszłym wieku i odezwał się głośno:
- Chodź kobito na tył! Nie otworzy ci, bo się boi, że mu jajca odmarzną! A to wszystko co mu pozostało, bo mózg już dawno mu się w bryłę lodu zamienił!
Kierowca poczerwieniał, zatrzymał się na przystanku i łaskawie otworzył wszystkie drzwi. Na dowidzenia rzucił:
- Co to za ludzie, którzy nie rozumieją drugiego człowieka?!
- Ty już nam pokazałeś, jak rozumiesz innych ludzi! Tych z dziećmi i tych spieszących do pracy! - odpowiedział starszy pan. Po czym zapowiedział wizytę u dyrektora linii autobusowych. Musiał spełnić swoją groźbę, bo od jakiegoś czasu dojeżdżam do pracy autobusem z działającym ogrzewaniem i odpowiedzialnym kierowcą za kółkiem.


Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 274 (410)
zarchiwizowany

#7282

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia którą przeżyła moja Ciocia. Wszystko działo się kilka tygodni temu w szpitalu w mało znanej miejscowości. Moja Ciocia dostała skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu do szpitala na mały zabieg, który miał trwać dosłownie chwilkę. Stawiła się o 7 rano w szpitalnej izbie przyjęć owego oddziału. Od progu zrobiła "oczy jak 5 złotych" na widok kolejki ustawionej przed drzwiami "pokoju badań"( w nim dokonywano selekcji, wypełniano papierki i kierowano dalej). Cierpliwie ustawiła się na końcu ogonka i stała tak...do 12:00. Cierpliwość jej była już na wykończeniu, szczególnie gdy zobaczyła, że pierwszeństwo przyjęć mają wszyscy oprócz 3 kobiet ( w tym jej) czekających na podobne zabiegi. Zostały przyjęte jako ostatnie. Jak to określiła Ciocia : zaraz za "trupami" (tak nazwała jedna z pielęgniarek ludzi chorych na choroby nieuleczalne. Myślała, że jej nikt nie słyszy)
Po trwającej prawie 30 minut "biurokracji" , 3 w/w pacjentki trafiły w końcu na oddział. Zostały zaprowadzone pod drzwi gabinetu zabiegowego i pozostawione same sobie. Z każdym mijającym kwadransem miały coraz bardziej dość tego czekania, swoich bolących nóg i całego personelu, który całkowicie je ignorował. O godzinie 14:00 jedna z tych kobiet postanowiła przerwać tą farsę i udała się do gabinetu ordynatora. Wyszła stamtąd razem z panem ordynatorem, który pożegnał ją słowami:
-Pani Kowalska, widzimy się jutro o ósmej rano. Sam osobiście się panią zajmę. Nie będzie czekała pani ani sekundki, obiecuję!
Moja ciocia spojrzała zaskoczona na drugą czekającą kobietę i zapytała, co tamta musiała zrobić, że została tak miło potraktowana.
-Jak to co? Dała w łapę!-odpowiedziała zapytana. Ciocia się zbulwersowała śmiertelnie, lecz postanowiła w duchu, że za żadne skarby świata nie da nikomu łapówki, choćby miała skonać tu na tym oddziałe. Po kolejnej godzinie czekania, towarzyszka cioci również dała za wygraną. Z głośnym westchnieniem żalu udała się do tego samego lekarza. Wyszła stamtąd razem z ordynatorem, który osobiście odprowadził ją pod same drzwi wyjścia i powiedział:
- Tak jak się umawialiśmy, jutro o 14:00. Proszę od razu pytać o mnie! Ja będę sam osobiście na panią tu czekał! itp.
Moja ciocia aż poczerwieniała ze złości.
- A figę dostaniesz! - odgrażała się pod nosem - ja mam czas, ja tu poczekam. Zobaczymy kto kogo przetrzyma-ty mnie, czy ja ciebie. Za dwie godziny rura ci zmięknie!
Niestety ciocia nie wytrzymała tych obiecywanych 2 godzin. Cały dzień nic nie jadła, robiło jej się już słabo, nóg dosłownie nie czuła i miała wszystkiego po dziurki w nosie. Wpadła wściekła jak osa do gabinetu ordynatora ( pech chciał, że tylko jego mogła znaleźć w danej chwili). W gabinecie razem z nim przebywała pielęgniarka oddziałowa. Lekarz na widok cioci uśmiecha się szeroko i rzuca:
- O proszę! A już myślałem, że się pani nie doczekam! I po co było tyle stać i czekać? Nie mogła pani od razu na to wpaść, że trzeba do mnie przyjść? To jak, na kiedy się umawiamy? Jak na jutro to 300 zł. Jak termin późniejszy to taniej.
No i w tym momencie coś w mojej cioci po prostu pękło. Zrobiła mu taką awanturę, że facet się prawie pod biurkiem schował. Zagroziła prasą, telewizją i wszystkim co jej tylko do głowy przyszło. Wygarnęła mu wszystko co jej leżało na wątrobie a trochę się tego uzbierało od godziny 7 rano. Facet próbował jej przerywać ale nawet do słowa mu dojść nie dała. Pielęgniarka w międzyczasie uciekła z gabinetu. Wróciła po chwili, wyciągnęła rozjuszoną ciocię na korytarz, zaczęła ją uspokajać i tłumaczyć, że lekarz już czeka na nią w gabinecie zabiegowym. Ciocia spojrzała tylko na zegarek ( dochodziła 16:00) i kazała jej się wypchać. Zapowiedziała jeszcze raz wizytę z policją i wymaszerowała z budynku. W domu popłakała się jak bóbr z tej całej bezsilności, żalu i nerwów. Na drugi dzień poszła prywatnie do lekarza specjalisty i poprosiła o skierowanie do szpitala w innym mieście. Za wizytę zapłaciła 90 zł, ale to były całe koszty tego leczenia. Nikomu nie musiała dawać w łapę i z nikim się nie użerała. Dodam jeszcze, że została przyjęta ze skierowaniem w ciągu 15 minut. Cała rodzina ją namawia do złożenia skargi i podjęcia kroków w celu ukarania tej bandy łapówkarzy, jednak ciocia nie chce nawet o tym wszystkim rozmawiać i słyszeć. I za takie traktowanie wszyscy płacą składki zdrowotne!

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 426 (558)
zarchiwizowany

#7251

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia opowiedziana przez kolegę:
Robert pracuje w dużej znanej sieci handlowej. Któregoś wieczoru zauważył na sklepie grupkę młodzieży ( na oko 16 lat), pijącą piwko koło linii kas. Już miał wykonać telefon na monitoring, gdy nagle usłyszał rozmowę zbulwersowanego klienta z przypadkowo przechodzącym ochroniarzem (rozmowa działa się za regałami odrobinę zasłaniającymi linię kas):
-Panie! To jest sklep czy burdel? Ja się pytam! Sklep czy burdel? Tam piwo piją!
-Kto? Gdzie?- zapytał znudzony "mundurowy". Wyglądał, jakby dopiero się obudził, ciągle ziewał ukratkiem.
-No tam! Na kasach! Wy kamer nie macie? Gówniarze piją na sklepie! Zrób pan coś z tym!
-Gdzie piją?- zapytał nieprzytomnie ochroniarz
Tutaj kolega Robert postanowił się włączyć i krzyknął:
-Właśnie wyrzucają butelki do śmietnika i idą do wyjścia!
--A do którego śmietnika te butelki wyrzucają?-zapytał obojętnie "mundurowy"
W tym momencie cierpliwość klienta się wyczerpała, poczerwieniał ze złości i wrzasnął:
-A co ty do cholery patałachu skup butelek otwierasz, że się o butelki dopytujesz?! Z przełożonym poproszę! Natychmiast!
Ochroniarz oprzytomniał w ciągu 3 sekund, zaczął przepraszać i błagać faceta o wyrozumiałość. Nie spał 2 noce i stąd ten brak reakcji. Klient był jednak nieubłagany i złożył skargę na pracownika. Skarga zaowocowała ostrą reprymendą ze strony dyrektora obiektu.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 35 (197)
zarchiwizowany

#7249

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Osobiście nie mam nic do pracowników firm ochroniarskich, szczególnie tych, którzy służą na obiektach typu duże hipermarkety. Poniższa historia opisuje jednak, że do tej pracy nadają się wyłącznie ludzie odpowiedzialni.
Pracowałam na kasie w godzinach bardzo póżnych (nasz sklep jest całodobowy). Mamy kilku ochroniarzy na jednej zmianie a oprócz tego pracowników monitoringu. Tyle gwoli wyjaśnienia.
Do jednej z kas podchodzi 2 młodych chłopaków pod wpływem alkoholu. W rękach mają flaszkę. Z wiadomych wzgledów kasjer "Krzyś" odmówił im sprzedaży tej wódki. Nabił towar na kasę zanim zorientował się w jakim stanie są ci panowie, więc zawołał kierownika w celu anulowania tranzakcji. Kierownik po przybyciu na miejsce potwierdził, że kasjer miał rację. Kierownik powiedział to głośno i wyraźnie i oddalił się do swoich obowiązków. I w tym momencie "rozpoczął się Meksyk". Jeden z klientów zaczął grozić Krzysiowi:
-Nie żyjesz! Słyszysz? Już jesteś trupem! (TUTAJ STEK WYZWISK) Już jesteś martwy! Czekam na ciebie po pracy, nie dojdziesz do domu!
Krzyś jest człowiekiem spokojnym, opanowanym i bardzo kulturalnym. Nie wdawał się w żadne dyskusje, wstał, zamknął kasę i chciał się udać do toalety( najlepszy sposób na pieniaczy - ignorować). Tego afrontu "piekielny" znieść już nie mógł - podszedł i uderzył Krzysia w twarz.Ciągle sypał obelgami i groźbami.I wcale się nie spieszył do wyjścia! Krzyś się zachwiał, zbladł i zamarł. A ochrony nigdzie nie ma! Klientów na sklepie w tym czasie nie było ( jak na złość). Kasjerki złapały za telefony.( Było nas dwie w tym czasie). Dzwonimy na monitoring i wszystkie dostępne numery "mundurowych". Wszędzie głucha cisza. Krzyś w tym czasie zwiał na zaplecze a delikwenci jak by nigdy nic wyszli spacerkiem ze sklepu. To wszystko trwało dosłownie sekundy. Gdzie była ochrona w tym czasie? Nie wiem. Gdzie byli pracownicy monitoringu? Nie wiem. Kasjerki wróciły do pracy, ponieważ zaczęli schodzić się klienci i po chwili niby wszystko wróciło do normy. Przed klientami musiałyśmy udawać, że nic się nie stało. Tak nam się trzęsły ręce, że drobne pieniądze brzęczały nam w dłoniach jak paciorki w grzechotkach. Ochrona o incydencie dowiedziała się w momencie, gdy łaskawie odebrali telefon po kilku minutach. Krzysia odnaleźli, poklepali po plecach, pocieszyli (czytaj: olali sprawę)i chłopak po 30 minutach musiał wrócić do pracy. A "piekielny" dwa dni później robił u nas zakupy, zupełnie jakby nic się nie stało. Kamera niby nic nie zarejestrowała, bo była skierowna w drugą stronę( jaki zbieg okoliczności). Ja się tylko zastanawiam : co by było, gdyby ten klient użył zamiast pięści noża lub tej flaszki którą chciał kupić...I ile tragedii musi się wydarzyć, aby niektórzy ludzie przejrzeli na oczy. I zaczęli swoją pracę traktować odpowiedzialnie i poważnie...

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 325 (483)
zarchiwizowany

#7245

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak wszystkim wiadomo od listopada mamy w Polsce zakaz palenia w miejscach publicznych. Pracuję w dużym hipermarkecie mieszczącym się w centrum handlowym. Na przeciwko linii kas znajduje się wiele butików. Pracownicy mojej firmy mają swoją palarnie w środku budynku, reszta pracowników obiektu musi "karmić raczka" na zewnątrz. Są tam poustawiane popielniczki i wyznaczone miejsce z dala od wejścia dla klientów. Do tej pory nikomu nie przeszkadzało, gdy raz na jakiś czas taki palacz wyszedł za potrzebą. Niejednokrotnie klienci sklepów również korzystali z tej "palarni". W końcu jest to teren prywatny. Wszystko do czasu...Jedna z klientek- kobieta na oko lat 50+ zobaczyła z daleka, że jedna z pracownic butiku (łatwo je odróżnić- nie mają "mundurków" tak jak my) pali papierosa na "palarni". Wpadła do sklepu jak burza i "zaatakowała" od progu pracownicę naszego punktu obsługi klienta:
- Czy TU się pali?!
- Tutaj nie można-odpowiedziała zaskoczona dziewczyna
- No ale ja się pytam, czy TU można palić?!
- Jeśli chce pani zapalić, zapraszam na zewnątrz, tam jest wyznaczone do tego miejsce - odpowiedziała grzecznie pracownica.
- Jest zakaz palenia! Co to ma być?! Przecież ja was do gazety podam!
Dziewczyna lekko zdezorientowana zaczyna wypytywać kobiecinę o co konkretnie jej chodzi. Czy ta w końcu chce zapalić czy wręcz odwrotnie.
-Ja nie palę! Wam też nie można! Jest zakaz! Są przepisy! A wy jak ślepe barany! Anarchia! Kierownika wezwać! Na policję zadzwonię!Wy nas trujecie! Och, Boże! Otruć nas chcą, zaduszą nas!- itp, itd...pracownica w końcu ją przekonała, że to bezcelowe, nie ma po co się awanturować( nie wspominając o tym, że pracownicy innych sklepów nie podlegają naszej jurysdykcji i nie mamy wpływu na ich zachowanie). Kobieta trochę się uspokoiła i poszła zrobić zakupy. Nie minęło pare minut a ona znowu leci do naszej pracownicy i zaczyna od nowa :
- Ale tu napewno można palić? Jest pani tego pewna? - i tak w koło Wojtek...Skończyło się na tym, że klientka obiecała wpaść na drugi dzień ze swoją koleżanką "co to zna wszystkie przepisy" i obiecała, że jeśli nie mamy racji to znajdziemy się na pierwszych stronach prasy lokalnej. Nasza pracownica po stoczeniu tego boju dłgo nie wychodziła z naszej prywatnej palarni...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 80 (212)