Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ichigo1221

Zamieszcza historie od: 30 grudnia 2016 - 18:39
Ostatnio: 3 listopada 2023 - 14:06
  • Historii na głównej: 13 z 15
  • Punktów za historie: 1952
  • Komentarzy: 93
  • Punktów za komentarze: 440
 

#88854

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarzyło mi się trzykrotnie pracować w Niemczech na różnych stanowiskach. Było to w czasach studenckich, kiedy za granicę wyjeżdżałem na wakacje, by sobie trochę dorobić. Każdy z tych wyjazdów niósł ze sobą masę piekielności.

Pierwszym miejscem do którego trafiłem była wielka piekarnia. Żyjąc w Niemczech każdorazowo dziwiłem się, że nie mogę znaleźć w żadnym supermarkecie zwyczajnego chleba. Graham, albo nieforemne coś na zakwasie? Jak najbardziej. Białe pieczywo? Tylko bułki.

W mojej pracy, poza wieloma innymi wypiekami produkowano na masową skalę także piękne bochenki, które, jak się okazało, jechały wszystkie bez wyjątku za granicę. Nawet w przyzakładowym sklepiku nie mieli ich w ofercie.

Ja jednak nie wylądowałem przy obsłudze chlebów, ale po sąsiedzku, u wylotu pieca do ciastek. Piec ten był kilkudziesięciometrowym taśmociągiem otoczonym grzałkami. Tace z surowym ciastem kładziono na jednym końcu, aby powoli przejechały całą długość i pojawiły się kilkanaście minut później upieczone, po drugiej stronie.

Z jednej strony dwóch Niemców nakładało tace z surowymi wyrobami, z drugiej kolejni dwaj odbierali... chyba, że przyszedł polaczek. Wylądowałem na wylocie pieca sam i musiałem odbierać rozgrzane do 200*C tace w tempie, w jakim po drugiej stronie nakładały je dwie osoby. Jeśli pracowałbym za wolno, albo zrobił 10 sekund (dosłownie) przerwy, jadące tace pospychałyby się wzajemnie na ziemię.

Zdejmowane tace z ciastkami miałem układać na specjalnych stelażach na kółkach, aby tam stygły. Tyle w teorii, bo w praktyce miałem tylko czas na to, żeby złapać tacę, wrzucić ją na podstawiony stelaż i, jeśli akurat się zapełnił, to odepchnąć go i przyciągnąć drugi, stojący metr dalej. Dopiero gdy po drugiej stronie jeden przerywał pracę, by dowieźć mi opróżnione stelaże (a drugi się obijał czekając) miałem chwilę, by pobiec z pełnymi pod ścianę i ustawić je jakoś, a nowe poustawiać jak najbliżej, bo gdy ciastka jechały, nie mogłem sobie pozwolić nawet na zrobienie paru kroków po pusty stelaż.

Stojące byle jak stelaże bardzo denerwowały pewnego Niemca. Wiejski dziad burczał gwarą tak ciężką, że Niemka, pracująca obok przy lukrowaniu, nie potrafiła zrozumieć jego bełkotu. Zadaniem dziada było stać 8 godzin dziennie i patrzeć jak jadą chleby. Dosłownie. Zjeżdżały one z jednego taśmociągu i lądowały na drugim, jadącym prostopadle na sąsiednią halę, do krojenia i pakowania. Problem pojawiał się na łączeniu taśmociągów, gdzie czasem jeden bochenek się zaklinował i blokował kolejne. W ciągu kilku minut powstawał tam spory stos pieczywa. Najtańszym rozwiązaniem okazało się kilku emerytów i niepełnosprawnych, którzy po kosztach stali i pilnowali, by się nie blokowało.

Wiejski dziad jednak nudził się na swoim stanowisku, szedł więc do sąsiedniej hali, gdzie chleby krojono i pakowano, aby zagadywać tam pracujących i przybiegać w panice, gdy te przestawały dojeżdżać (a drogę miały długą, więc z reguły szybciej ktoś u nas orientował się, że jest blokada i krzyczał "korek!")

Jako, że ja stałem najbliżej, dziad wielokrotnie przybiegał do mnie z pretensjami i krzyczał, że mam stać i patrzeć, czy chleby się nie blokują. (Ze swojego stanowiska i tak nie byłem w stanie ich zobaczyć, co najwyżej, gdy raz na kwadrans biegłem z pełnymi stelażami). Ubzdurał sobie też, że za każdy chleb jest mu potrącane z pensji (co nie przeszkadzało wyrzucać kilkudziesięciu dobrych bochenków, gdy zgniecionych było tylko parę), więc awanturował się średnio raz dziennie z kierowniczką, że to moja wina i ja będę za to płacić, bo mam pilnować.

Pewnego dnia jednak przegiął i zaczął mnie szarpać wrzeszcząc coś, i plując na mnie. Nie wytrzymałem i poczęstowałem dziada sierpowym prosto w pysk, a potem poszedłem na spokojnie szukać kierowniczki. Wróciliśmy po dziesięciu minutach, gdy przerażony dziad walczył z udarem cieplnym, próbując robić moją pracę, aby choć trochę opóźnić zasypanie podłogi rozgrzanymi blachami pełnymi ciastek. W rogu była kamera, do tego miałem świadków, więc z miejsca uznano moją rację. Zostałem na tydzień przeniesiony na stanowisko dziada (plus pakowanie na sąsiedniej hali, w końcu nie oddamy najlżejszej fuchy podludziowi ze wschodu), on zaś z jeszcze jednym Niemcem wylądował przy ciastkach. Po tygodniu, gdy wróciłem, przydzielono do pomocy jeszcze jednego Polaka i dopiero wtedy tempo pracy stało się tylko szybkie, zamiast chore.

Drugi mój wyjazd w kolejne wakacje zaprowadził mnie do komisjonowania książek. Komisjonowanie to praca polegająca na zbieraniu z magazynu potrzebnych rzeczy i kompletowaniu z nich indywidualnego zamówienia dla klienta. Komisjonowanie książek, było więc pracą dla internetowej księgarni, gdzie dziesiątki osób biegały z wózkami sklepowymi i zbierały z regałów na przydzielonym sobie obszarze książki, ulotki i broszury, aby układać je w plastikowych kuwetach i posyłać dalej taśmociągiem, wijącym się przez całą halę. Sama praca była nawet ciekawa i nie przesadnie ciężka... Była też bardzo krótka, bo po miesiącu podziękowano mi i 4/5 zatrudnionych razem ze mną, zostawiając tylko grupę, która biegała najszybciej i rzucała książkami do kuwet najcelniej, aby nabić jeszcze jedną więcej, nim zmiana dobiegnie końca.
Firma od początku zatrudniła dużo nowych osób, z zamiarem zwolnienia większości, tak że, po opłaceniu przejazdu w obie strony i wyżywieniu za miesiąc zarobiłem tyle, ile zarobiłbym w Polsce bez wyjeżdżania.

Trzecie wakacje spędziłem nad jeziorem Bodeńskim, pracując na kuchni w ni to barze, ni hotelu. Bardziej przypominało to średniowieczną karczmę, gdzie oferowano noclegi i restaurację. Miałem w życiu okazję poznać wielu dupków, ale właściciel tego przybytku to jedna z najgorszych kanalii jakie spotkałem. W pokojach dla pracowników mieszkało kilku stałych bywalców, którzy wracali do tej pracy rokrocznie co wakacje. Jednym z nich był chamski i wiecznie szukający bójki typ pracujący na zmywaku.

Pracownice, które musiały dzielić z nim pokój, zawsze zgłaszały właścicielowi molestowanie i próby gwałtu po pijaku. Co zrobił z tym właściciel? Pracujące tam kobiety karał za różne przewinienia, przydzielając z gnidą do dwuosobowego pokoju.
Gdy jedna domagała się zmiany pokoju, wypchnął ją przez drzwi, a jej rzeczy wyrzucił oknem. Zlitował się nad nią dopiero jeden z gości i przenocował w swoim pokoju (za dopłatą oczywiście).

Pracownicy w przerwie obiadowej jedli serwowane tam na szwedzkim stole potrawy... aleee, gdzie z tym kotletem?! to dla gości! Pracownicy mają żreć to, co nie schodzi, grubasy pazerne! Na każdej przerwie obiadowej wpadał on skontrolować, kto co ma i komentować, gdy ktoś ośmielił się poczęstować choćby plasterkiem mozarelli, której resztka wróciła na kuchnię.

Godziny pracy? Pracownik jest od tego, żeby pracować! Pracowników jest mało, więc jak ktoś zszedł właśnie z porannej zmiany, to ma wracać i stać do nocy.
Gdy przyszło do zapłaty, pogubił się w tym, ile kto pracował, bo nigdzie nie zapisywał. Gdy uznał, że próbuję go naciągnąć i wymyśliłem sobie godziny, wpadł na genialny pomysł, że mi nie zapłaci. Zapłacił dopiero gdy zmusił go do tego wyrok sądu, ale to już wiele miesięcy później.
Najpewniej odkuł sobie na Ukraińskich kelnerkach. Cztery biedne dziewczyny trafiły w to miejsce zaraz przed tym, jak ja z niego wyjechałem, nie mając nawet pieniędzy na powrót. Aby nie "pyskowały mu jak te polki" z radością stwierdził, że je "wytresuje" (cytat). Na czym polegała tresura? Na podziale na 2 pokoje i przydzieleniu wspomnianego typa ze zmywaka na tydzień do jednych, a potem do drugich. ( o tym dowiedziałem się już od ogrodnika, który tam został i z którym utrzymałem potem kontakt).

Tak że moi drodzy, jadąc gdziekolwiek za granicę pamiętajcie o najważniejszej bodajże zasadzie. Kto jedzie w jedną stronę, musi mieć pieniądze na przeżycie tam miesiąca lub dwóch i powrót z powrotem. Bo nie ma nic gorszego niż utknąć bez pieniędzy na łasce takich pracodawców.

Niemcy

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (149)

#88430

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z czasów, gdy między liceum a studiami, wyjechałem pracować za granicą, żeby mieć z czego się na tych studiach utrzymać.

Agencja pośrednictwa pracy wysłała mnie do wielkiej piekarni w Niemczech. Praca w tak dużym przybytku była w zasadzie robotą przy taśmie. Robiłem tam różne rzeczy, raz przyjemne, raz mniej, aż w pewnym momencie postawiono mnie przy piecu piekącym ciastka. Była to ogromna maszyna z taśmociągiem wewnątrz. Z jednej strony ładowało się obok siebie po 4 tace 50x100cm z surowym ciastem, 15-30 minut później, gotowe wypieki wyjeżdżały z drugiej strony.

Tą właśnie drugą stronę obsługiwałem ja. Teoretycznie opróżnione z tac stojaki na kółkach przepychano do mnie, moim zadaniem było na bieżąco ładować wyjeżdżające tace na te stojaki, pchać je do kąta i ustawiać żeby stygły.

Teoretycznie, bowiem tempo było takie, że jeśli nie miałem stojaka w zasięgu ręki, to przez pierwsze dwa dni ledwie wyrabiałem się z przyciągnięciem go te 2 metry, nim tace zjadą sobie z taśmociągu prosto na podłogę. O przestawianiu załadowanych nie było nawet mowy, pchałem jedne drugimi, a co kilka zapełnionych stojaków były 2-3 minuty przerwy podczas których mogłem pobiec z załadowanymi stojakami pod ścianę, odchodząc choć na moment od tych 230* ziejących mi w twarz przez cały czas.

Temperatura... po pierwszym dniu co prawda przywykłem, nie przywykły natomiast rękawice, które musiałem zakładać. Nie były to zwykłe materiałowe, lecz wzmocnione wewnątrz jakimś tworzywem, które dodatkowo chroniło... przez pierwsze 4-5 godzin. Choć par rękawic miałem kilka i gdy tylko się nagrzały, zrzucałem jedne, by założyć kolejne, już po jednym dniu pracy wspomniane tworzywo piekło się i przestawało cokolwiek dawać. Ciężko mu się dziwić, bo w tych warunkach, więcej czasu trzymałem nimi rozgrzane blachy, niż miały przerwy między puszczeniem jednej a złapaniem drugiej.

Na apel o postawienie ze mną drugiej osoby, kierowniczka stwierdziła, że mogę sobie poszukać innej pracy, jeśli mi nie pasuje.

Szlag jednak trafił mnie, gdy, pewnego pięknego dnia, musiałem iść do toalety. Zastąpić mnie na chwilę przyszło dwóch niemieckich pracowników, a przechodząc obok drugiego końca pieca, zobaczyłem, że ładuje do niego również dwóch Niemców.

Był to trzeci dzień na tym stanowisku i odkryłem, że ten co mi przepycha stojaki z drugiego końca to nie ktoś z innego stanowiska, przychodzący co jakiś czas, żeby wspomóc harujących przy piecu, tylko jeden z ładujących surowe bułki. Potem dowiedziałem się, że jak on idzie ze stojakami, to ten drugi ma przerwę i stąd te 2-3 minutowe przerwy w dostawie. Do ładowania zimnego dali 2 osoby, gorące jak diabli odbierał sobie polaczek, którego można z dnia na dzień zwolnić. Wygodne, nie?

Czarę goryczy przelał jednak pewien wiejski dziad (nazwijmy go Otto), który nawet po niemiecku ledwo mówił, bo zdawał się nie rozumieć w hochdeutsch a jedynie bełkotał coś ciężką gwarą.
Otto teoretycznie pracował obok mnie, pilnując taśmociągu z chlebami. Jechały one sobie po kilka sztuk obok siebie i wjeżdżały na drugi, prostopadły taśmociąg, którym to już jeden za drugim jechały do sąsiedniej hali gdzie je pakowano.

Problem leżał na łączeniu obu taśmociągów. Regularnie któryś bochenek ustawiał się na skos, blokując drogę kolejnym i chwilę później stała tam już pokaźna kupa pieczywa. Otto niby miał stać i pilnować tego (serio, takie stanowisko mieli), ale wolał iść zawracać dupę tym, co pakowali te chleby po sąsiedzku, bo przy piecach było za gorąco.

Zanim chleby przestawały jechać tam, u nas był już spory korek. Otto wpadał wtedy z wrzaskiem, krzyczał na mnie, jako stojącego najbliżej (Niemka pracująca przy lukrowaniu przetłumaczyła mi, że chodziło mu o to, że ja mam pilnować tych chlebów, ale sama nie była pewna, tak bełkotał) Problem w tym, że ja u siebie nie miałem czasu nawet wychylić się i wyjrzeć, a co dopiero interweniować przy piecu kilka metrów dalej.

Otto jednak uroił sobie, że jest mu potrącane z pensji za każdy zmarnowany chleb, (co nie przeszkadzało mu wyrzucać wszystkich kilkudziesięciu tworzących korek, podczas gdy tylko ze 3-4 były pogniecione), a potem każdorazowo iść do kierowniczki i truć jej dupę, że mają potrącić mi, bo to moja wina. Miarka się przebrała, gdy pewnego razu Otto wpadł z wrzaskiem, wywalił wszystkie zablokowane chleby, podszedł do mnie i zaczął mnie szarpać. Nie bawiąc się w negocjacje, strzeliłem dziadowi w pysk i odszedłem spokojnie szukać kierowniczki tego działu. Otto, chyba w tym szoku, złapał za tace i zaczął robić moją robotę, bo tace zdążyły prawie zjechać mu na nogi.

Cała akcja skończyła się szczęśliwie, bo w rogu była kamera i miałem świadków. Gdy wróciliśmy po 10 minutach z kierowniczką, Otto ledwo dyszał już przy tym piecu. Od następnego dnia mieliśmy się zamienić na tydzień (wspomniałem o skardze na warunki pracy przy okazji pisania o ataku na mnie). Nazajutrz Otto po 15 minutach pracy zatrzymał cały piec awaryjnym wyłącznikiem, na jego miejsce przysłano 2 Polaków, a ja spędziłem tamten tydzień pakując chleby i zaglądając co chwila, czy nic się nie blokuje. Na pakowaniu poznałem dwóch fajnych Niemców, którzy wyjawili mi, że nasz Otto nawet nie pomagał im pracować, tylko stał z założonymi rękami i wybiegał, jak na taśmie brakowało chleba.

zagranica

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 181 (197)

#86497

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałem ja kiedyś znajomą, nazwijmy ją X.
Znajoma ta studiowała ze mną na roku. Z początku wiele osób ją lubiło, bo dla każdego była bardzo miła, jednak szybko okazało się, że uwielbia wręcz opowiadać ludziom, jak inni ich obgadują. Niby zaleta, jeśli jednak nikt nic nie mówił, to wymyślała. Dochodziło więc do sytuacji, kiedy jednej osobie nagadała, że ktoś opowiada o niej bzdury, ta osoba, słysząc to, piekliła się na "winną" rozpowiadania kłamstw, a uczynna X donosiła tamtej wszystkie inwektywy, skrzętnie pomijając przyczynę ich wypowiadania.

Udało jej się skłócić wiele osób z naszej 20-osobowej grupy, nim sprawa wyszła na jaw, gdy ktoś w końcu postanowił wyjaśnić sprawy twarzą w twarz. Jak nietrudno się domyślić, z dnia na dzień X zyskała opinię kłamliwej intrygantki.

Było jej to bardzo nie na rękę, gdyż nieszczególnie lubiła się uczyć, lubiła za to dostawać pomoc od innych. Od jednej osoby sprawozdanie, od innej odpowiedzi na nadchodzące kolokwium, a wszystko natychmiast dystrybuowała reszcie. co z tego, że z 20 osób tylko 3 umiały zrobić zadanie? Nawet by się tym podzieliły i pomogły, ale X zgłaszała się od razu do każdego, umawiała "jak napiszesz to wyślij mi od razu pliska, bo chciałabym się tego nauczyć jeszcze" i w efekcie wiele osób było jej coś winnych.

Oczywiście darmowa pomoc skończyła się wraz z rozpowiadanymi pogłoskami, gdy nikt nie chciał utrzymywać z nią kontaktu.

Od tego czasu nie była przygotowana niemal z niczego. Winne były oczywiście te osoby, które zapytała o pomoc i jej odmówiły. Nie zdała kolokwium, bo kolega opracował wszystkie możliwe pytania i jej nie chciał podesłać. Nie ma sprawozdania, bo osoby z którymi je robiła wykonały same tylko najtrudniejsze zadania, ośmielając się zostawić ją z częścią pracy.

Lubiłem i dalej lubię pomagać innym, tłumaczenie zagadnienia, które sam rozumiem, sprawia mi frajdę, toteż zdarzało mi się pomóc jej z czymś (pardon, zrobić za nią). Przestałem, gdy w miarę zwiększającego się wsparcia, rosły oczekiwania względem mnie.

Potrafiła na przykład awanturować się przy innych, że nie powiedziałem jej o kolokwium. Z 20 osób na zajęciach było 17, jedną z nieobecnych była ona. Termin zapowiedziano na dwa tygodnie później, ale jak się z nikim nie utrzymuje kontaktów, to mogłaby mieć i rok, żeby się nie dowiedzieć. Byłem więc winny tego, że się nie nauczyła. Byłem też winny, że na poprawie dostała kolejną dwóję, bo pytania inne, a ja, jako że mam kontakt z grupą, mogłem jej załatwić wszystkie wersje po 1 terminie.

X nie radziła sobie do tego stopnia, że nie zdała, jednak niezrażona, dalej wypisywała do mnie będąc rok niżej, bo przecież miałem już jej zajęcia. Gdy groziło jej ponowne niezdanie tego samego przedmiotu, siadłem z nią, ulegając namowom, żeby ją nauczyć. Znudzona odpuściła po godzinie, a gdy oblała i dostała ostatnią szansę, proponowała mi... różne rzeczy, żebym znowu z nią siedział i głosił kazania, których nie zamierzała słuchać.

Oburzyła się, gdy oferta zabrania jej wieczorem do kina, a potem hotelu, została grzecznie odrzucona. W ramach zemsty rozpowiadała potem wspólnym znajomym, że to ja proponowałem spotkanie, na szczęście nikt jej nie wierzył, za to uprzejmie doniesiono mi o tym.
Kilkakrotnie przełykała urażoną dumę i żebrała o gotowce, jednak po akcji z rozpowiadaniem iż chciałem się z nią przespać, nawet nie odpisywałem.

Zaraz przed kwarantanną, pisała egzamin (poprawkę z poprzedniego semestru, którego wciąż nie zdała), kolejny termin miała mieć zdalnie. Oczywiście zaczęły do mnie napływać prośby i żądania pomocy. nie pomogłem, nie wysłałem też notatek, za to moja dziewczyna pokazała mi wiadomości od X, w których ta opisywała, jak to ją zdradzam i wklejając pocięte fragmenty rozmów.

Cóż. Po pokazaniu całej konwersacji dostałem opiernicz, że nie mówiłem od razu, co tamta do mnie wypisuje, ona zaś całkowicie zamknęła sobie dostęp do materiałów z wyższego roku, bo, o ile ja od dawna jej nie wyręczałem, tak niektórym zdarzało się zlitować. Moja druga połówka, która jest ze mną na roku, pokazała jednak reszcie, co tamta usiłowała zrobić i w efekcie wszyscy odmówili pomocy. Inne grupy też są poza jej zasięgiem, bo zwyczajnie nie zna nikogo spoza mojej, a jej obecni koledzy z roku zostali już dawno uprzedzeni, z kim będą mieć do czynienia.

X dalej uważa, że grupa się na nią uwzięła i dlatego nie zdała, ja zaś uwziąłem się najbardziej i przeze mnie nikt nie chce jej pomóc.

Mimo tego, jestem pewien, że jeśli teraz zda, to przy kolejnej sesji znowu będzie do mnie wypisywać, bo w końcu nieraz jej pomogłem, a to zobowiązuje ;).

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (183)

#86237

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uczelnia wyższa.
Niby miejsce, gdzie gromadzą się wybitne umysły, niepoddające się głupim plotkom i nieprawdziwym informacjom. Odkąd rozpoczęła się "apokalipsa koronawirusa", wszyscy jednak powariowali.
Jeden z wykładowców był niedawno na konferencji w Niemczech. Po powrocie kwarantanna i siedzenie w domu.
Inny w tym czasie był we Włoszech. Sam musiał wziąć sobie urlop i przebadać się prywatnie.

Obecnie trwa wymiana studencka i na wszystkich wydziałach roi się od obcokrajowców.
Oficjalnie na Ukrainie kilka dni temu odnotowano pierwszy przypadek zachorowania, jednak wszyscy studenci z tego kraju traktowani są... dość specyficznie.
Zgodnie z zaleceniem władz, prowadzący mieli odsyłać studentów ze wspomnianego kraju do pokoi, by nie przychodzili na uczelnię, dopóki nie zostanie ogarnięta sprawa badań.
Gdzie znajdują się ich pokoje? W akademikach. Ukraińcy, których traktuje się, jakby przyjechali z środkowych Chin, rozlokowani zostali po 3 z 4 akademików i mają zalecenie, aby w nich siedzieć, gdyby czuli się źle (czyt. wykazywali objawy podobne do zabójczej pandemii).
Jednocześnie na uczelni porozwieszano kartki o zasadach mycia rąk (to akurat nie zaszkodzi), oraz rozpoczęto dyskusję nad innymi środkami bezpieczeństwa. W rozmowach bierze udział także członkini władz mojego wydziału, z wykształcenia mikrobiolog. Historie, które wynosiła z obrad rozbawiły nie tylko innych mikrobiologów (niebędących dopuszczonymi do głosu) ale nawet studentów.

Wirusem średnio się przejmuję, ale to co dzieje się w aptekach, sklepach i miejscach publicznych mnie przeraża.

Ostatnio w kilku aptekach próbowałem kupić maseczkę, by nie wdychać substancji, z którymi pracuję na zajęciach.
Próbowałem...

uczelnia

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (118)

#86003

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia #85997 przypomniała mi, jak kupowałem przez internet długopis z ukrytą kamerą. Dość drogi gadżet, miał nagrywać dźwięk i obraz w jakości HD przez bodajże 2 godziny na 1 ładowaniu.

W rzeczywistości dźwięk brzmiał jak basowa, ocenzurowana wersja z telewizyjnych zwierzeń przestępców, do tego biały szum, jak w TV niełapiącym stacji. Obraz wyglądający, jakby ktoś zasłonił obiektyw grubą folią, spokojnie nadawał się do wysłania jako "udokumentowane duchy", bo widać jedynie rozmazane kształty.

Do tego włączał się raz na 10 prób, a przecież nie ma wyświetlacza, żeby sprawdzić, czy nagrywa. Dioda "sygnalizująca włączenie nagrywania" czasem migała, choć nagrywanie nie ruszało, a czasem w trakcie sobie mignęła, choć wg instrukcji nic takiego nie powinno mieć miejsca.

Skończyło się więc na kilku nagraniach mnie włączającego sprzęt, który sam wyłączał się po max 5 minutach.

Producent nie widział problemu, bo przecież nagrywa.

Aż dziwne, że da się tak spartaczyć robienie czegokolwiek. Czy to w ogóle możliwe, żeby produkt był poniżej jakichkolwiek standardów w wielu kategoriach, przypadkiem?

sklepy_internetowe

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 65 (85)

#83807

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bezdomni - temat rzeka.
Codziennie zdarza mi się dojeżdżać do dużego miasta, dwa razy dziennie bywam więc na dworcu, który zdaje się, upodobali sobie wszyscy okoliczni menele.
Większość z tych historyjek nie jest szczególnie piekielna. Mnie raczej bawią i dlatego zapadły mi w pamięć.

Bezdomniaczek.
Gdy dopiero zaczynałem regularnie jeździć do wspomnianego miasta, na dworcu zaczepił mnie on. Obdarty, szczęśliwie nie śmierdzący, gość z miną wręcz groteskowo smutną. Poinformował mnie, że jest "bezdomniaczkiem", brakło mu pieniążków na jedzonko i ma głodną żonkę i dzieciątko. Nawet mówiąc do niemowlęcia stosuję mniej zdrobnień niż ten pan, ale może taka taktyka żebrania.

Czytelnik.
Zaczepił mnie, gdy czekałem na pociąg z książką w ręku. Skubany zamiast wprost zagadać o wsparcie, chciał się dowiedzieć, cóż to czytam. Zniechęcony zapachem odburknąłem tylko, że fantastykę, na co zostałem zje... pouczony przez bezdomnego, że "teraz to wam się we łbach poprzewracało! Dobre ksionżki sie czyto, nie te fantastyki wszyscy ino". Po chwili krępującego milczenia uznał, że rozmowa jest zagajona i spytał o 2zł na jedzenie.

Podróżni.
Łączy ich jedno - korzystając z ruchu w komunikacji publicznej udają podróżnych, którym brakło do biletu. Czasem zapewne udaje się wyciągnąć niemałą sumkę od nieświadomych, jednak rekordziści potrafią zbierać na powrót do domu miesiącami. Szczególnie pamiętam 2 przypadki - jeden, który zaczepiał mnie 4 dni pod rząd z tym samym, wyuczonym tekstem. Zamknął się, gdy zacząłem recytować razem z nim i bez słowa poszedł dalej. Drugim był typowy żul. Trafił on najwidoczniej na wielkiego altruistę, gdyż spotkałem go w towarzystwie przeciętnie wyglądającego staruszka, który pomagał biedakowi uzbierać "na bilet". Poinformowany, że jego towarzysza widuję na dworcu codziennie, dziadek zdenerwował się i pogonił pijaka.

Lokator.
Na dworcu znajduje się poczekalnia, będąca osobnym pomieszczeniem z ławkami. Ostatnia z nich jest notorycznie okupowana przez śmierdzące, śpiące na niej tobołki. Aby ograniczyć złażenie się żulerii, poczekalnia jest na noc zamykana. Będąc więc na dworcu o 21 byłem świadkiem, jak budzony pijak podniósł się nieprzytomnie, rozejrzał zamglonym wzrokiem i wybełkotał do pierwszej namierzonej osoby "szszy mogłaby pani.... pomóc biednemu szszłowiekowi?"
Panią był wielki, brodaty ochroniarz.

dworzec

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (153)

#83745

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem studentem.
Studiuję od 3 lat i na mojej uczelni regularnie natykam się na piekielności.
Uczelnia ta jest staroświecka i wciąż wymaga od studentów papierowych indeksów. To nic, że na innych lata temu słyszało się w dziekanacie "indeks może pan wziąć jak chce, będzie na pamiątkę". Tutaj warunkiem zaliczenia jest zdanie indeksu. Inaczej w USOSie może sobie wszystko być pozaliczane, ale indeksu brak.

Ostatnio jednak chcieli nadgonić naszą epokę i wprowadzili... e-kolejki do dziekanatu. Pomysł szczytny- student zapisuje się na godzinę i nie czeka w kolejce. Tyle w teorii. System co jakiś czas łapie błędy i niemożliwa jest rejestracja. Ponadto wybierając dziekanat musimy podać kierunek, rok i specjalizację. Dwie ostatnie informacje zupełnie niepotrzebne, bo panie w dziekanacie i tak mają 1 szafę na pokój, w której są wszystkie kierunki z ich zakresu poukładane latami obok siebie. Dodatkowo wszystkie możliwe specjalizacje są w systemie na 1 liście bez opcji wyszukiwania, nieraz więc wchodziłem jako kierunek chemia, specjalizacja- opieka przedszkolna, albo elektroakustyka. Najlepsze jednak jest to, że system pyta nas o powód wizyty i sam daje nam 5,10 lub 15 minut, licząc 5 minut od każdej sprawy z limitem 3 na wizytę. Zdarza się więc, że ktoś na 11.55 wchodzi, po 5 minutach jeszcze siedzi, a gdy ma wejść osoba, która była na 12, jest 12.10 i wchodzi jeszcze kolejna.

Do tego, pomimo rejestracji, działa też stara kolejka. Przypomina to trochę partyzantkę u lekarza (jak ktoś nie przyjdzie na godzinę, to się wciśnie). Szkoda tylko, że te osoby idą swoją własną kolejką, nieraz wchodzą minutę przez czasem kolejnego umówionego studenta i siedzą przez czas jego i jeszcze następnego...
Mnie jednak najbardziej rozwaliła obsługa systemu USOS.

Jestem na dwóch kierunkach, w systemie oficjalnie chodzę na wf, angielski i jeden przedmiot, który sam wybrałem. Wszystkie przedmioty obowiązkowe są niepodpięte i pewnie ktoś nad tym siądzie dopiero, gdy prowadzący nie będą mieli gdzie wpisać ocen. Tak ma wiele osób, nie tylko o mnie zapomnieli.

Ponadto, będąc na 2 kierunkach mogę mieć przepisane powtarzające się zajęcia... pod warunkiem, że nie trwają one na obu kierunkach w tym samym semestrze. Z tego powodu, choć bez żadnych problemów zaliczyli mi ubiegły rok, wciąż na 1 kierunku mam niezaliczony lektorat z angielskiego. Ponieważ miały go oba kierunki, a ja chodziłem tylko na zajęcia jednego. Szkoda, że dla obu były to te same łączone zajęcia, prowadzone jednocześnie dla grup z różnych kierunków w tej samej sali, przez jedną prowadzącą. Aby wypełnić normę, musiałbym więc pisać kolokwia w 2 egzemplarzach, albo najlepiej sam przychodzić w 2 egzemplarzach i siadać z oboma moimi grupami w sali.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (173)

#83015

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia https://piekielni.pl/83014# o dzieciach niszczących cudzą własność przypomniała mi moją kuzynkę. Tyle że tu oberwało się nie rzeczom, a zwierzęciu.
Było i dalej jest to dziecko wychowywane bezstresowo.
W domu zwierząt nie ma - kiedyś jedynie był wielki pies, który, gdy dziecko mu dokuczało, był dość silny, aby się obronić i przewrócić bachora pchającego mu palce do oczu.

Kilka lat temu rodzina z tą kuzynką była u mnie na grillu.
Małą zachwycił królik miniaturka, który kicał sobie po podwórku. Pogłaskać się nie dawał, ale wieczorem był łapany i zanoszony do domu, bo sąsiedzi mieli wylęgarnię kotów, a naszego psa na noc zamykaliśmy w kojcu, żeby nie budził szczekaniem.

Niedługo po złapaniu królika wchodzę do swojego pokoju i widzę taką scenę: Kuzynka klęczy przy klatce z rękami wewnątrz. Jedną ręką trzyma zwierzątko za łebek i powoli mu go ukręca. Odciągnięta od klatki w płacz i woła mamę. Tłumaczyła się, że bawiła się z króliczkiem, bo jak mu przekręca główkę, to on się turla! Do dziś mnie nosi, jak sobie przypomnę to tłumaczenie.

Zwierzę, któremu próbowała skręcić kark, przewraca się na plecy, bo ukręcana główka zaczyna je boleć, a przy dalszym kręceniu, turla się dalej i znów wstaje. Co za zabawa!

Wujostwo jedynie wzruszyło ramionami, że przecież dziecko tylko się bawi. A w ogóle, to jeśli coś jej zrobiłem... (szarpnąłem bachora za rękę, gdy nie chciał odkleić się od klatki). Uprzedziłem wuja, że jeszcze raz zobaczę ją w moim pokoju, a do obolałej łapy dołączy obita miednica, gdy wykopię bachora z domu. Obrazili się, ale za dobrze im się siedziało, więc wrócili do rozmowy z rodzicami, mimo iż ci wyraźnie mieli ich już dość. Młode, niepilnowane, poszło szukać łatwiejszej zdobyczy, zwłaszcza gdy przechodząc obok pokoju złowiło moje spojrzenie. Reszta wieczoru upłynęła na natrętnym ponawianiu przez nich tematu "niewychowanej młodzieży" i pilnowaniu małego pasożyta, który próbował dobrać się do samicy owczarka niemieckiego sąsiadów... i jej szczeniaków, do których ledwie pozwalała zbliżać się właścicielom.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (240)

#82904

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiem, że ta historia zostanie na zawsze w poczekalni, albo zarchiwizuje się z 3/4 pozytywnych ocen, jak to robiły wcześniejsze moje historie, ale i tak dodam.

Kilka miesięcy temu dostałem smsa. Pani Iksińska podała mój numer przy okazji zakładania konta w banku i dostałem od nich powiadomienie, że jest debet na złotówkę z groszami. Przez następne tygodnie co jakiś czas dostawałem raporty z rozwoju długu do zawrotnego 2,50zł. Nic z tym nie robiłem, bo smsy nie były częste, a kwota mała.

Potem jednak, z jakiegoś powodu, długi gwałtownie się powiększyły. z tego, co zdradzili mi (osobie postronnej!) pracownicy banku, to zrozumiałem, że Iksińska wzięła kredyt. Pracownicy... jak już wspomniałem poza smsami zaczęły się rozmowy z pracownikami, a więc telefony.
Najpierw zgłosiła się do mnie firma ściągająca zadłużenie. Po otrzymaniu smsa z informacją, że przejmują sprawę, odpisałem, że podany numer telefonu to pomyłka.
Potem dostałem kolejny sms i telefon od windykatorów. Wytłumaczyłem im, że nie znam Pani Iksińskiej i mój numer podany jest przez pomyłkę.

O dziwo wystarczyło - więcej nie sprawiali problemów.

Po pewnym czasie za to odezwał się sam bank. Tu tłumaczenia, że Pani Iksińskiej nie znam i to na pewno nie jej numer skutkowały czasowo. Po kilku-kilkunastu dniach nowy telefon z banku. Zdarzało się zwykłe pytania, czy to Pani Iksińska, po zaprzeczeniu grzecznie się rozłączano. Raz nawet uradowany pracownik banku zaczął od "Dzień dobry Pani Iksińska! Z tej strony XXX YYY z Idea Banku, dzwonię, bo mam pomysł na poradzenie sobie z zadłużeniem na Pani koncie!" Zanim dał mi dojść do głosu, przedstawił połowę oferty kredytu konsolidacyjnego.

Jednak problem się zaczął, gdy do długu dołączyła się jakaś trzecia instytucja (inna firma windykacyjna?). Oni już pierwszego dnia zadzwonili 2 razy. Po pierwszym wytłumaczeniu, że jej nie znam i zasypaniu masą pytań (bo pewnie ją znam, ale nie wiem, że ona to ona), drugi raz upewniali się od nowa. Po dwóch dniach przerwy, gdy zaprzeczałem, żegnali mnie słowami "proszę w takim razie przekazać Pani Iksińskiej..."

Niedawno z kolei zadzwonili znowu. Gdy zaprzeczyłem, jakobym ją znał, facet po 2 stronie powiedział, żebym przestał sobie robić jaja, bo to, że telefon odbiera ktoś inny nic jej nie da. Rozłączyłem się, nie słuchając dalszej części monologu. Niedawno dzwonili po raz kolejny. Połączenie odrzuciłem i czekam na ciąg dalszy. Jeśli nie przestaną, powiem, że zgłoszę nękanie, a jeśli i to wyśmieją, rzeczywiście ich zgłoszę, bo gadki w stylu "dobra dobra, proszę dać Iksińską" wkurzyły mnie dostatecznie.

Ps. nie mogę ich zablokować, bo dzwonią z różnych numerów.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (202)

#82689

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O fanatykach religijnych.

Czekając na nadjechanie mojego pociągu, siadłem sobie dzisiaj, razem ze swoją dziewczyną, na ławce w dworcowej poczekalni. Oprócz nas siedział tam jeden młody chłopak.

Po chwili zauważyłem, że na każdej ławce leżała kartka zapisana od góry do dołu tekstem, zawierającym wiele pogrubionych i podkreślonych fragmentów.

Gdy wziąłem jedną z tych kartek, okazało się, że jest to służąca chyba tylko szerzeniu nienawiści litania na temat "dlaczego osoby homoseksualne są dziećmi szatana". Pełna była cytatów z Biblii, mających rzekomo udowadniać, że są oni z natury zdeprawowani i robią to, co robią (w domyśle chyba gwałcą wszystko, co ma płeć zgodną z ich własną), bo są zaślepieni złem, a są zaślepieni złem, bo robią to, co robią.

Większość tych tekstów, co ciekawe, była w stylu "a oczy ich są ślepe na dzieła Pana, bo grzeszą”, czyli można by podpiąć pod cokolwiek, bo tylko 1 fragment wprost mówił, że o "sodomitów" w nim chodzi.

Całość podpisana "chrześcijanie".

Kartkę zgniotłem i wyrzuciłem do kosza, na co przyglądający mi się typek obecny przed nami podszedł do mnie, awanturując się, że "sprzyjam gejostwu, pozwalam na szerzenie się bluźnierstwa i pewnie sam jestem jednym z nich, że tak się boję słów prawdy".

Na jego nieszczęście miałem dziewczynę u boku, więc trzy kolejne osoby, które przyszły po nas nie miały zbyt długiego widowiska, jako że krzykaczowi brakło argumentów.

Jednym z przybyłych był ksiądz.

Wziął pierwszą z brzegu kartkę, przeczytał w milczeniu, zgniótł w kulkę i dał "chrześcijaninowi" ze słowami "a teraz pozbierasz pozostałe i wszystko wyrzucisz".

Kartki o pedofilach w Kościele prawdopodobnie już w druku.

komunikacja_miejska

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (239)