Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

KatzenKratzen

Zamieszcza historie od: 31 marca 2017 - 11:37
Ostatnio: 11 października 2024 - 19:32
O sobie:

Szanuję Cię.
Zatem Ty szanuj mnie, proszę.
Będzie nam łatwiej żyć.
Naprawdę.

  • Historii na głównej: 98 z 107
  • Punktów za historie: 15788
  • Komentarzy: 1378
  • Punktów za komentarze: 8975
 

#88892

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeśli chcecie przeczytać i zrozumieć poniższą historię to bardzo serdecznie proszę, przeczytajcie najpierw tą:

https://piekielni.pl/82367

Tam jest cały początek a nie bardzo umiem ją sensownie streścić. Jeśli nie chcecie czytać, to pomińcie obecną, bo stanowi ona jej ciąg dalszy.

Parę tygodni temu Jan poczuł się bardzo źle. Jedna z córek (z wykształceniem medycznym), jak tylko przyszła odwiedzić tatę, natychmiast zadecydowała o przewiezieniu go do szpitala.

Jan lekko ścisnął rękę córki i wyszeptał cichutko:
- Asiu, ja już z tego szpitala nie wrócę...

Córka, widząc stan ojca i słysząc jego słowa czym prędzej pobiegła do matki - Anny. Błagała ją o pogodzenie się z ojcem.
Anna spojrzała na córkę spod oka i odrzekła twardo
- Nigdy w życiu!

Córka nie traciła już czasu. Czym prędzej zawiozła tatę do szpitala w pobliskim mieście.

Jan miał dobre przeczucie. Dwa dni później umarł cichutko nad ranem.

Pogrzeb.

Zawiadomiona przez Joasię Aldona postanowiła, że jedynego brata pożegna i na pogrzeb pojedzie. Bała się, oczywiście, jakiś wtrętów ze strony bratowej, ale to jej nie powstrzymało. Jedyny brat, pożegna go godnie. Pojechała.

W kościele trzymała się z daleka. Jednak, gdy podeszła z wieńcem do ołtarza, aby złożyć go u trumny, wypatrzyła ją Anna. Co zrobiła?

Rzuciła się bratowej na szyję.

-Och Aldonko kochana! Moja siostrzyczko! (?) Ach tak dawno u nas nie byłaś, kochana moja, co się stało, czasu dla rodziny nie miałaś??

Aldona stała sztywno, osłupiała, na oczach rodziny i prawie całej miejscowości (Jan był bardzo lubianą i zasłużoną osobą w miejscowości - prawie wszyscy mieszkańcy przyszli na pogrzeb).

Obłuda bratowej odebrała jej mowę.

Ciąg dalszy miał miejsce na cmentarzu. Padał deszcz. Firma pogrzebowa ustawiła rodzaj wielkiej wiaty dla najbliższej rodziny wokół wykopanego grobu. W centrum wiaty znajdowała się trumna i - oczywiście - Anna. Anna urządziła przedstawienie wielkiej klasy. Szlochała wniebogłosy, ale bez jednej łzy. Każdy z żałobników, jak tradycja nakazuje, podchodził do wdowy i składał jej kondolencje. Anna słaniała się na nogach i lamentowała tak, że ptaki z okolicznych drzew się podrywały do lotu. Tak, jak wspomniałam, nie uroniła jednak ani jednej łzy. Na koniec urządziła przedstawienie z rzucaniem się na trumnę męża.

Po pogrzebie stypa - zamówiony z cateringu obiad dla gości przybyłych z dalszych stron. Aldona poszła. Chciała porozmawiać z bratankami. I znów łzawa scena z „och kochana moja, jak ja cię dawno nie widziałam (ciekawe, czemu). No teraz to już musisz przyjechać do mnie, pogadamy jak siostry(?).

Nie pogadały.

Anna przeżyła męża o zaledwie 2 miesiące.

Wiem, o zmarłych dobrze, albo wcale.

Ale ten teatralny płacz na pogrzebie męża. Męża, z którym pożegnania się i wybaczenia sobie wszystkiego odmówiła tak stanowczo. I to rzucanie się na szyję bratowej, którą wcześniej odsądzało się o czci i wiary, bo (wracamy do wcześniejszej historii) mieszkanie...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (188)

#88822

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam sobie losowaną historię o cudownym uzdrowieniu https://piekielni.pl/24456.

A wiecie, że Ubezpieczyciel dokonuje nie tylko cudownych uzdrowień, ale posiada też moc wskrzeszania zmarłych? Jak nie wiedzieliście, to poczytajcie:

Ubezpieczoną jest osoba, której dane znajdują się na polisie - jako dane właściciela i użytkownika sprzętu elektronicznego, objętego ubezpieczeniem. Oczywiście są przewidziane różne przypadki – ktoś może kupować urządzenie gospodarstwa domowego jako prezent dla kogoś innego. Na takie przypadki obowiązuje umowa cesji praw do polisy. Jest to spowodowane tym, że człowiek kupujący polisę musi potwierdzić prawa i obowiązki wynikające z OWU (Ogólnych Warunków Ubezpieczenia), Cesja ma na celu przekazanie tych praw i obowiązków z zaznaczeniem, że osoba przejmująca sprzęt wraz z polisą jest tych praw i obowiązków świadoma. Formalność - ale prawnie wymagana.

Bywa, że urządzenie gospodarstwa domowego kupuje np. mama/tata dla syna/córki, babcia/dziadek dla wnuka/wnuczki itp.. Syn/ córka, wnuk/wnuczka ma prawo korzystać z polisy pod warunkiem wypełnienia umowy cesji praw. Poświadcza wówczas, że jest świadoma swoich praw i obowiązków a Ubezpieczyciel ma “podkładkę” w razie kontroli.

Ale bywa też tak, że Osoba Ubezpieczona umiera. Wówczas polisa - jako dokument finansowy – wchodzi w skład masy spadkowej. Wówczas osobą uprawnioną do korzystania z polisy staje się spadkobierca wskazany jako dysponent sprzętu elektronicznego, do którego była przypisana polisa.

Wybaczcie ten przydługi wstęp.

Zadzwonił młody człowiek aby zgłosić awarię laptopa. Na polisie dane innej osoby, inny adres. Na pytanie o użytkownika pan odpowiada, że polisa jest na babcię, ale babcia jemu to kupiła więc on zgłasza. Zgodnie z opisaną powyżej procedurą prosimy o wypełnienie i przesłanie do na umowy cesji praw do polisy – podpisanej przez osobę ubezpieczoną (babcię) oraz faktycznego użytkownika sprzętu (wnuka). Na to młody człowiek: “ale babcia nie żyje!”

Jest nam bardzo przykro ale i na takie sytuacje mamy procedury. Informujemy o masie spadkowej i notarialnym akcie dziedziczenia. Pan rzuca słuchawka.

Po 10 minutach dzwoni babcia zgłosić szkodę. A nie mówiłam, że Ubezpieczyciel ma dar wskrzeszania?

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (189)

#88821

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pandemia i maseczki.

IV fala. Jakkolwiek oficjalnych lockdownów nie ma, to jednak publikowane liczby robią swoje a maseczki w pomieszczeniach zamkniętych wciąż obowiązują.

Renomowana klinika medyczna w dużym mieście. Koszt wizyty od 300 zł w górę. Można się spodziewać przestrzegania przepisów? Teoretycznie można. Praktycznie nie.

Mój mąż jest tam jako pacjent, oczywiście zamaskowani jesteśmy oboje (dwie dawki szczepienia, ale na czole nie mamy napisane). Wpada para około 40, bez masek. Wypełnili druczki, które mieli wypełnić. Pytamy panią na recepcji, czemu ci państwo nie mają masek a ona nie reaguje (na drzwiach kliniki wielki plakat informujący o konieczności ich założenia). Pani nas zastrzeliła informacją, że … (cytuję) ona nie ma prawa żądać od pacjentów założenia maseczki! (Serio? To kto ma takie prawo?)

Na naszą uwagę zareagowała pacjentka bez maseczki. Usłyszeliśmy, że: “Ona jest lekarzem! Szczepionym dwiema dawkami i ona maseczki nie potrzebuje!”. Serio? My też jesteśmy zaszczepieni dwiema dawkami ale – podobnie jak pani – nie mamy tego wypisanego na czole, zatem maseczki nosimy.

Na koniec smaczek. Pani w recepcji miała maseczkę tylko na ustach. Mój mąż (astmatyk z orzeczeniem lekarskim o astmie) zapytał panią czy może ona założyć maseczkę prawidłowo. A pani na to wypaliła agresywnie “czy mam panu pokazać orzeczenie lekarskie o astmie?”. Na to mój mąż “A czy ja mam pokazać pani swoje? Też mam astmę a pomimo to maseczkę noszę prawidłowo”

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (190)

#88740

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Siła przyzwyczajenia....

Moi rodzice są ludźmi już dość starszymi. Są przecudowni, łagodni, gołębiego serca. Zawdzięczam im bardzo wiele i bardzo ich kocham. Są jednak również ofiarami własnych przyzwyczajeń.

Historia 1. Pies

Rodzice swego czasu przygarnęli ze schroniska kundelka. Kundelek był w średnim wieku i - niestety - dość schorowany, co szybko wyszło na jaw. Rodzice stali się zatem szybko stałymi klientami pobliskiej kliniki weterynaryjnej. Piesek miał problemy z tarczycą, układem oddechowym i krtanią. Ach, ileż tam mu badań robili! Ileż chorób nie znaleźli! Rodzice pokornie płacili za wszystko i tak być powinno. Jak bierzesz stworzenie to bierzesz również odpowiedzialność za nie.

Jednak w pewnym momencie zaczęło mi się coś nie podobać. Piesek po zabiegu miał się całkiem nieźle, nie widać żadnych problemów no ale pani doktor „na wszelki wypadek” zaleciła badania krwi. „Na wszelki wypadek” badania wyszły źle a zatem trzeba zapłacić za to za to i jeszcze za tamto. Aha! I za owamto też. No może i tak. Może i trzeba. Jednak w miarę, jak mama relacjonowała historię pieskowych chorób, widocznych w złych wynikach, zaświeciła mi się lampka alarmowa. Powiem bez ogródek - zaczęłam podejrzewać, że klinika zwyczajnie naciąga moich rodziców.

Zasugerowałam wizytę w innej klinice. W końcu mieszkamy w dużym mieście, klinik nieomal tyle, ile piesków. Ale.. ale nie... bo tu mają całą dokumentację przecież. Tłumaczę, że klinika ma obowiązek wydać duplikat dokumentacji. No ale nie, no jak mamy to zrobić, przecież oni się domyślą, że chcemy zasięgnąć porady innej kliniki i się obrażą a jeszcze zrobią krzywdę pieskowi! Nie wydawało mi się to prawdopodobne, ale uszanowałam obawy. No to z innej beczki - iść do innej kliniki „ z głupia frant”, bez dokumentacji, pokazać stworzenie, niech inny lekarz się wypowie, co jest faktycznie potrzebne a co nie. No tak, no tak, no może.... No tak, no może tak zrobimy..

Piesek aż do swojego zejścia na starość nie przekroczył progu innej kliniki...

Historia 2. Ubezpieczenie samochodu

Rodzice mają niewielkie auto osobowe. Kupione swego czasu, chyba już z 10 czy 11 lat temu, jako nówka sztuka z salonu, chuchane, dmuchane, polerowane i co roku poddawane przeglądowi serwisowemu w salonie ASO. No i również ubezpieczane.

Od zawsze ubezpieczenie (OC+AC) wykupowane było u Pani Joli. Pani Jola (agentka pewnej firmy) pamiętała o terminie zakończenia ubezpieczenia, dzwoniła, umawiała się i przychodziła do domu celem podpisania umowy na kolejny rok. I tak rok za rokiem. Po jakimś czasie coraz wyraźniej okazywało się, że na rynku jest znacznie więcej ofert i to znacznie korzystniejszych niż oferta firmy reprezentowaną przez Panią Jolę (nie była ona multiagentem, oferującym ubezpieczenia różnych firm. Była agentem jednej, konkretnej firmy).

W pewnym momencie okazało się, że rodzice płacą za OC+AC swojej niewielkiej osobówki - wszystkie możliwe zniżki, 40 lat bezwypadkowej jazdy - naprawdę nie tak wiele mniej, niż ja - prawo jazdy od 6 lat, bezwypadkowo, ale duży SUV. Narzekają coraz bardziej - ach jak to drogo, ach znów to ubezpieczenie, ach coraz drożej. No to mówię, tłumaczę. Jest tyle firm na rynku, przeglądarki (pomogę ogarnąć oczywiście) różni multiagenci pomagający wybrać najkorzystniejszą ofertę, czemu wciąż się upieracie na tego jednego, jedynego ubezpieczyciela, obecnie jednego z najdroższych na rynku! Jest tyle innych ofert, czemu!? A bo... bo Pani Jola przychodzi...

Pani Jola przychodzi do dziś...

Historia 3. Telefon stacjonarny

No kiedyś był potrzebny, nie przeczę. Ale od dobrych 10 czy nawet 15 lat już nie jest. Rodzice maja komórki i tylko ich używają. Ale telefon stacjonarny wciąż jest a skoro jest to płacić za niego trzeba. Umowa przedłużana co 2 lata na kolejne 2 lata. Kiedyś, nieomal rwąc sobie włosy z głowy pytam po co?? Po co wciąż przedłużacie tę samą umowę na pakiet telewizyjny wraz z telefonem stacjonarnym? Grosze się płaci, to grosze ale PO CO?? Jest tyle ofert na telewizję, samą telewizję, telewizję z Internetem, telewizję z watą cukrową, czekoladkami i czymkolwiek, co się człowiekowi zamarzy! Więc PO CO?. A no bo.. no bo.. no bo WTEDY taniej było z telefonem...

Czy istnieje coś silniejszego, niż przyzwyczajenie...?

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (186)

#88669

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już tak sobie napisałam historię szpitalną to dorzucę jeszcze jedną. Szpitale - nośny temat :)

Pisałam już kiedyś, jak mój syn - osobnik obecnie „dorosły” bo już 15-letni :) - w wieku miesięcy 6 zachorował na rotawirus. W jednej z poprzedniej historii opisałam perypetie z przyjęciem na oddział. Dziś opiszę Rodzinkę na oddziale.

Jako, że w grudniu szalały rozmaite wirusy i inne pokrewne żyjątka, miejsc w szpitalu było mało, malutko. Mój rotawirusiak został umieszczony w sali z innym rotawirusiakiem i chłopczykiem chorym na zapalenie płuc. Wszystkie dzieciaczki mniej więcej w podobnym wieku, poniżej roku.

Tej sytuacji nie komentuję, bo i po co? Nie było miejsc - robili, co mogli.

Rodzice dziecka chorego na zapalenie płuc byli bardzo młodzi. Tata miał około 23 -25 lat, mama - około 20 -21. Mama usiłowała siedzieć przy swoim synku. Usiłowała ale uniemożliwiłyśmy jej to - ja i mama drugiego rotawirusiaka. Mama sama miała zapalenie płuc. Kaszlała potwornie, miała gorączkę, lała się dosłownie na zydelku, na których spędzałyśmy całe dnie (salka mała, spałyśmy na kocach rozłożonych pod łóżeczkami naszych dzieci. Może uznacie, że byłyśmy okrutne, ale jednak nasze maleństwa miały chorobę brzuszną a nie płucną, nie chciałyśmy, aby złapały dodatkowo płucną. Same też nie chciałyśmy jej złapać. Jednak zanim udało nam się wygnać ją do domu i zastąpić tatą chłopca, dowiedziałyśmy się trochę o jej sytuacji rodzinnej.

Jak się spędza 24 godziny wspólnie w jednym pomieszczeniu z chorymi dziećmi co się robi? Ano gada się. Poznałyśmy nawzajem całkiem nieźle historie swojego życia.

Z ogromnym zdumieniem dowiedziałyśmy się, że młodziutka mama dziecka z zapaleniem płuc ma już dwójkę starszych dzieci i rozpaczliwie nie chce mieć więcej! No to my, jako starsze zaczęłyśmy delikatnie uświadamiać ją w kwestii antykoncepcji (że jest, istnieje, można stosować i działa). Powiecie - kwestie religijne. Otóż nie. Dziewczyna twierdziła, że bardzo chciałaby stosować antykoncepcję ale ma uczulenie dosłownie na wszystko! Na lateks (prezerwatywy). Od tabletek nieomal umarła. Spirala - krwawienie. Kapturki - to samo, co lateks. Szczerze mówić, trudno nam było uwierzyć w taki konglomerat nieszczęść. Można mieć uczulenie na coś, ale żeby od razu na cały świat? No nie wiem. Ta kwestia pozostanie nierozwiązana, bo - jak wspominałam - po dwóch dniach udało nam się przekonać dziewczynę, że obecność taty przy chorym dziecku nie powinna spowodować natychmiastowego zejścia potomka z tego świata.

Pojawił się tata. Mroczny osobnik w glanach (ale nie ze skóry, ze skaju albo czegoś sztucznego - o tym - potem) czarnych spodniach i czarnej bluzie z kapturem. Siedział przy synku bite 6 dni. Przez ten czas ANI RAZU nie umył się, nawet twarzy czy zębów, ani też się nie przebrał. Po 4 dniach jego buty (no, pisałam, że nie ze skóry) wydzielały tak nieziemski zapach, że - pomimo grudnia - próbowałyśmy otworzyć okno, przeciwko czemu tata chłopczyka chorego na zapalenie płuc stanowczo protestował. Woń wydzielana przez tego młodzieńca wprost powalała w małej salce.

Taką ciekawostkę pamiętam - teraz panie pielęgniarki pomykają z termometrami bezdotykowymi. Zbliżają do czółka dziecka i pik, jest. Wtedy rozdawano nam termometry, które rodzice mieli za zadanie wsunąć w odbyt dziecka. Młodzieniec gwałtownie zaprotestował! On jest MĘŻCZYZNĄ i nie będzie niczego wtykał w d... dziecka!!! My mierzyłyśmy temperaturę jego synka.

Siłą rzeczy oczywiście rozmawialiśmy. Generalnie młody człowiek miał ogromną pretensję do swojej żony. Bo „co tylko bara bara to Agniecha w ciąży!” On ma k... dość bachorów! Żeby k... zaru.... to od razu bachor! No po prostu strach zaru...!

Do dziś się zastanawiam, czy nie powinnyśmy mu uświadomić istnienia zabiegu wazektomii.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (175)

#88670

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A jeszcze taka historia apteczna.

Dostałam kiedyś lek dla mojego (wtedy) małego syna, wówczas około półrocznego. Zrealizowałam w pobliskiej Galerii Handlowej, w którym była również apteka. Wróciłam do domu, zajęłam się swoimi sprawami. Po około godzinie - domofon.

Odbieram. Po drugiej stronie zdyszana dziewczyna.

- Czy pani Katzen_Kratzen?
_ Tak, o co chodzi?
- Ja jestem Anna Piekielna z Apteki w Galerii Handlowej XYZ. Czy pani około godziny temu kupiła lek X dla dziecka w wieku pół roku?
- Tak, kupiłam. Zrealizowałam receptę wystawioną przez lekarkę.

Chwila ciszy.

- Niech pani nie podaje dziecku tego leku!!!! Lekarz się pomylił! To lek dla dzieci od 12 lat!!! Niech pani sprawdzi ulotkę!!

Dziękuję dziewczynie. Sprawdzam ulotkę leku.

Miała rację. Od lat 12.

Dla sześciomiesięcznego dziecka.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (168)

#88664

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A takie śmieszne w sumie.

Jeden duży szpital w Warszawie (a są tam małe?). Operacja zaćmy. Głównie starsi ludzie. Wszyscy (dobre dwadzieścia kilka osób) zapisani na jeden dzień, na tą samą godzinę. Czekają całą grupą w jednej sali, każdy z jedną osobą towarzyszącą. Marzec 2020 - pełny lockdown, wszyscy w maseczkach. Z mojej strony osobą oczekującą na operację jest mój mąż, ja jestem tą towarzysząca, mającą za zadanie odbiór małżonka po operacji i bezpieczne dowiezienie do domu.

Towarzystwo spędzone na godzinę 9 rano.

Czekamy.

Czekamy.

Czekamy.

Odbywają się zapewne obchody. Odbywają się operacje „na gwałt”.

Czekamy.

Wszyscy na sali już jesteśmy nieźle zakolegowani, bo co innego robić podczas takiego oczekiwania jak nie gadać?

Około 14:00 zaczyna się wywoływanie osób do zabiegu. Zabieg w sumie prosty i krótki, około 20 minut na oko zaćmione zaćmą. Ale przemnóżcie te 20 minut na 20 kilka osób..

Pacjentom, przebywającym ileś tam godzin na oddziale należy się ... co się należy (... werble..) należy się OBIAD (fanfary!)

Wjeżdża na stół obiad. Ściśle wyliczone porcje wyłącznie dla pacjentów. No, to dość logiczne, obiad należy się pacjentom.

Ale

Przed operacją pacjentom jeść nie wolno. Ci, którzy załapali się szczęśliwie na zabieg przed zniknięciem obiadu ze stołu, zjedli. Reszta obiadów poszła się kochać. Bo część pacjentów nie zdążyła zostać zoperowana zanim wystygłe totalnie obiady nie zniknęły ze stołów.

Kilka tygodni później.


Operacja drugiego oka. Przekopiujcie sobie tą historię od początku aż do słów „Pacjentom przed operacją jeść nie wolno”. Będzie to samo.

Mój mąż, pomny doświadczeń operacji poprzedniej, widząc stan wystygnięcia obiadu i godzinę obecną już wiedział, że z dobrodziejstwa NFZ nie zdąży skorzystać. Namówił mnie zatem do spożycia dobrodziejstwa. Jako, że czekałam z nim od 9 rano, byłam już nieziemsko głodna. Zasiadłam ochoczo do wystygłej porcji.

I wtedy zjawiła się ONA.

Salowa.

Potężnym barytonem wywrzeszczała na całą salę, że „To posiłek pacjenta!!!! Jakim prawem pani je porcję pacjenta??!!!”

Struchlałam ze strachu i klopsik utknął mi w gardle. Mąż zareagował natychmiast i uświadomił groźnej istocie, że on sam tego obiadku szans spożyć nie będzie miał, bo nie zdąży, przed nim do zabiegu jeszcze kilka osób a wystygłe pożywienie zaraz opuści stół, więc niech chociaż strudzona połowica spożyje onego.

Salowa była nieprzejednana. Obiad jest dla pacjenta i szlus. Pacjent nie spożyje to nie, pójdzie do śmieci. Ale osoba towarzysząca spożyć nie ma prawa.

Wyrwała mi niedojedzony obiad spod nosa i wywaliła do takiego pojemnika z resztkami.

No cóż. Nie wyszło mi oszustwo. Chciałam się pożywić nielegalnie na koszt NFZ. Nie wyszło. Obiad został prawilnie zutylizowany do śmieci.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 325 (331)

#88616

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mamy dwa koty (dyskusję o tym, czy to my mamy koty czy koty mają nas, pozostawię na inną okazję). Bracia bliźniacy w identycznym wieku lat 3, rasy europejskiej czyli innymi słowy klasyczne dachowce. Darmo byli, przygarnęłam z ogłoszenia.

Będzie o weterynarzu. Nie wiem czy piekielny, może i nie. Ale boli mnie ta historia do dziś, chociaż dobrze się skończyła.

Pewnego dnia zaobserwowaliśmy, że jeden z kocurków dziwnie się napina. Wyglądało to tak, jakby nie mógł zrobić kupy. Napina się, przesuwa się o kilka kroków i znów napina. Jako, że wydalanie to bardzo ważna część procesu metabolicznego, czym prędzej do weterynarza. Mamy bardzo blisko do naprawdę dobrej kliniki prowadzonej przez dwóch lekarzy - ojca i syna. Tłok w niej od rana do wieczora, ludzie z odległych dzielnic ze zwierzakami przyjeżdżają. Musi być zatem dobra, bo w naszym mieście klinika na klinice siedzi. Mąż poszedł z kotem. Trafił na lekarza - ojca. USG wykazało, że problem tkwi w pęcherzu moczowym - wyłożony kamieniami. Oczywiście oba koty - jako kastraty - dostawały specjalną karmę dla kastratów - ale ze sklepu zoologicznego. Dla jednego z nich okazała się ona niewystarczająco specjalna. Kot dostał środek przeciwbólowy, lekarstwo na rozpuszczenia kamieni i kroplówkę nawadniającą, żeby wydalać rozpuszczone kamienie. Kolejna wizyta jutro. Sprawa śmiertelnie poważna, kastraty na to schodzą. Z samego rana mąż pognał do kliniki. Znów ten sam starszy weterynarz. Starszy - powinien zatem być bardziej doświadczony. Lekarz nie zapytał o nic, tylko wpakował w kota kolejny zestaw - przeciwbólowy, lek i nawodnienie. Wieczorem wróciłam po pracy do domu. Kot się napina, wygina. Wymiotuje. Rozpacz, niemoc, jak pomóc cierpiącemu zwierzęciu?.

Następna wizyta ma być jutro a kot wyraźnie cierpi. W pewnym momencie usłyszałam za zasłoną jakiś dziwny dźwięk - ni to charknięcie ni to rozpaczliwe miauknięcie. Odsłoniłam zasłonę i... no nie umiem tego opisać. Kot był cały spięty w taką kulę i wyglądał jakby się pocił. Przecież koty się nie pocą ale on wyglądał, jakby otaczała go taka wilgotna mgiełka.

Niewiele myśląc (pomyślałam tylko - jest źle!) złapałam go, wpakowałam w transporter i popędziliśmy do weterynarza. W poczekalni tłum. Do dziś nie umiem sobie wybaczyć, że czekałam w tej kolejce zamiast błagać o przepuszczenie... Kot charczał coraz słabiej... Po godzinie weszliśmy. Tym razem trafiliśmy na lekarza - syna. Natychmiast USG... No cóż... Kamyk zablokował ujście cewki moczowej... Nie wiem, czy nie było tego widać na wczorajszym USG czy też kamyk przesunął się później? Nie wiem i nie będę pewnie wiedziała. Efekt był taki, że kot dostał dwie potężne kroplówki nawadniające bez możliwości odprowadzenia tego nawodnienia.

Pęcherz był naciągnięty do granic wytrzymałości i rozpoczynało się już zatrucie moczowe organizmu (stąd wymioty). Oszczędzę Wam opisu cewnikowania kota. Niech Wam wystarczy, że trwało to 40 minut. Biedak nawet się nie bronił, nie używał zębów ani pazurów, po prostu płakał ostatkiem sił i wyginał się konwulsyjnie. Trzymaliśmy go we trójkę - asystentka lekarza, mój mąż i ja. W pewnym momencie zasłabłam i asystentka, zamiast zajmować się kotem musiała zająć się mną. Nie wiem, dlaczego nie dali mu znieczulenia do tego cewnikowania. Znieczulenie - według słów męża, bo ja byłam cucona przez asystentkę - kot dostał dopiero po założeniu cewnika (z którego wystrzelił strumień moczu) celem przyszycia go do cewki moczowej, żeby nie wypadł. Dlaczego umieszczam tutaj tę historię? Bo płacąc za usługę usłyszałam jak lekarz mówił cicho do asystentki: „dlaczego ojciec wpakował w niego dwie kroplówki nawadniające a nie odrobarczył go od razu?”

Leczenie kota było długotrwałe i bardzo kosztowne. Chodził z cewnikiem, z którego się lało. Jego cierpienie potęgowała niemożność umycia się (oczywiście kot chodził w kołnierzu, aby nie wyrwał sobie cewnika). Aby uniknąć podrażnień skóry wokół cewki moczowej, spłukiwałam go delikatnie ciepłą wodą i próbowałam osuszać. Codziennie wizyta, środek przeciwbólowy, kroplówka nawadniająca.

Wyszedł z tego. Do końca życia musi jeść wyłącznie specjalistyczną karmę weterynaryjną (brat też, bo przecież nie jestem w stanie ich karmić osobno, zresztą drugi też może mieć skłonności do kamicy). Siedzi teraz obok mnie i łapką daje do zrozumienia, że pora kończyć klepanie w klawiaturę i zająć się ważniejszymi sprawami czyli głaskaniem.

Po zakończeniu leczenia poszłam podziękować lekarzom. W końcu wyciągnęli kota nieomal z grobu. I tylko nurtuje mnie jedno pytanie - czy naprawdę na pierwszym USG nie było widać tego czopującego kamienia? Jeżeli było to dlaczego kot nie został zacewnikowany dobę wcześniej? Ile cierpienia oszczędziłoby to zwierzęciu?

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (118)

#88535

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie obrałam kilka ząbków czosnku do przygotowywanej potrawy i znów (znów!) stanęła mi w oczach historia sprzed ponad 30 lat..

Miałam 15 lat. Moja przyjaciółka zapoznała mnie ze swoim kolegą, starszym od nas o 2 lata. Po tylu latach nie pamiętam już, jak wyglądał, pamiętam, ze miał na imię Jurek i na jego widok miękły mi kolana...

Stało się. Jurek zaprosił mnie do kina. Szalałam ze szczęścia, niebo się przede mną otworzyło, sięgałam gwiazd...

Co mogło pójść nie tak?

To była sobota. Minęło 30 lat, a ja wciąż pamiętam krzywdę, jaką wyrządziła mi moja kochana mama. Byliśmy umówieni na 17.

Rano moja mama postanowiła zrobić "lekarstwo dla babci" na wzmocnienie. Idea chwalebna ale... Lekarstwo składało się ze 100 gramów obranego i pokrojonego czosnku zalanego mlekiem. Mama postanowiła, że ja mam obrać i pokroić te 100 gram czosnku. Czy ktoś z Was sobie wyobraża, ile to jest 100 gram czosnku??? Płakałam i obierałam. Ząbek za ząbkiem, główka za główką... i tak 4 godziny...

Szorowałam ręce przez godzinę. W mydle, occie, proszku do prania, płynie do naczyń. We wszystkim, co mi przyszło do głowy. Poszłam na randkę. Pamiętam to, jak dziś. Poszliśmy na "Przesłuchanie" z Krystyną Jandą. W kinie siedzieliśmy zupełnie sami, choć film był nowością. Ktokolwiek usiadł obok nas, uciekał. Jurek (któremu od razu opowiedziałam, co jest przyczyną wydzielanej przeze mnie woni i dlaczego tak) bohatersko i rycersko twierdził, że lubi zapach czosnku.

Po filmie pożegnał mnie uprzejmie i nigdy więcej go już nie zobaczyłam.

Nie róbcie tego swoim dzieciom. Tak, jak już pisałam, minęło ponad 30 lat. A ja, za każdym razem, gdy obieram do czegoś czosnek, mam tą historię przed oczami...

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (167)
zarchiwizowany

#88145

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czarny dzień na Piekielnych! Legenda tej strony - SecuritySoldier - usunął konto! Security, czemu nam to zrobiłeś? Tak wspaniale było wracać do Twoich świetnych historii a teraz? Pozostaje losowanie, trafisz albo nie... Czemu??? :(((

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 53 (107)