Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Tekturowy

Zamieszcza historie od: 17 maja 2018 - 14:40
Ostatnio: 29 lipca 2019 - 18:50
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 293
  • Komentarzy: 10
  • Punktów za komentarze: 55
 

#53230

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję, a w zasadzie służę w najbardziej komentowanej formacji mundurowej, znanej z CHWDP czy JP 100%. Da się zauważyć, iż na tym portalu historie funkcjonariuszy policji są rzadkością. Podzielę się kilkoma historiami, tym razem po drugiej stronie munduru.

1.
Interwencja domowa, zgłoszenie, że X nie życzy sobie, aby konkubent jej matki - Y ponownie nocował w ich mieszkaniu, w którym koczuje już około tygodnia, gdyż ją wyzywa. Dzielnica raczej nieprzyjemna. Na miejscu okazuje się, że Y wraz z matką X zaplanowali sobie dziś kolejną z rzędu "randkę" alkoholową, w której główną atrakcją była wspólna noc w zapyziałym barłogu. Jedynym problemem była X, która plątała się po mieszkaniu, zamiast ulotnić się i nie psuć atmosfery. Gadamy z matką oraz X, gdy nagle w progu staje ledwo trzymający się na nogach Y i wywiązuje się dialog:

Y: Polisjaaa? A po so poliiisja?
X: Nie chce żebyś tu był! Wyzywasz mnie od głupich! I jeszcze gorzej!
Y: Jaaaa? Ja csie wysywam? Dziefczszszyno, ja nawet nie wiem jakch ty masz na imie...

Mamusia się słowem nie odezwała.

2.
Był sobie Pan V. V nie założył rodziny, wszystkie kandydatki z biegiem lat jakoś straciły nim zainteresowanie. Mieszkał on z mamusią, jak mu się przypomniało to poszedł gdzieś dorobić na czarno, a jak zapomniał to matula z cienkiej renty parę złotych dała. Feralnego dnia V wrócił do domu po piwku z kolegami i tak zaczął rozmyślać o jego marnym losie. Wpadł na pomysł, coby tak skrócić cierpienia swoje i innych i popełnić samobójstwo. W piwnicy wygrzebał jakąś starą broń, załadował, a żeby było efektowniej, włożył lufę do ust i strzelił... Śrut utknął w podniebieniu. Tak, to była wiatrówka. I tak oto zakończyła się samobójcza przygoda Pana V...

3.
Policja zajmuje się również zabezpieczeniami imprez masowych. Przyszło mi zabezpieczać manifestację przed Ambasadą Rosji w Warszawie. Średnia wieku +65, las antenek od moherowych berecików. Jak się bawili? "Kto nie skacze ten za Tuskiem HOP HOP HOP". I ten las zafalował. Ale jak... Jedno przez drugie skakało, kto wyżej, kto dłużej, ręce w górę, parasolki w ruch, ze śpiewem na ustach. Więc już wiecie gdzie tak biedni autobusowi emeryci tracą energię. Padały także w naszym kierunku zaczepne słowa "Noooo, nie chciało się uczyć, a teraz tu stoicie, za tymi barierkami, jak... jak... jak ZWIERZĘTA W ZOO!!" "Tusk was przysłał, żebyście nas pałowali jak za komuny!!! RAZ SIERPEM, RAZ MŁOTEM, CZERWONĄ HOŁOTĘ!!!" I wiele innych tekstów które aż żal przytaczać. I staliśmy tam, opluwani, wyszydzani, pilnowaliśmy, aby nic im się nie stało, żeby żadne "łby" się do nich nie przyplątały. Ale oni wiedzieli swoje. Co poradzić - odezwać się nie mogę, żeby nie prowokować. A do milczenia idzie się przyzwyczaić.

policja

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1070 (1224)

#71955

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu przyszło mi zamienić uroki patrolowania ulicy na papierki. Mimo to zdarza mi się jeszcze jechać na interwencję czy kolizję.

Dziś historia o pewnym małżeństwie, z którym przeprawy mieliśmy w rożnych konfiguracjach.
Żona to atrakcyjna kobieta koło 40., pracująca jako kelnerka (podobno), często na noce, albo po kilka dni.
Mąż to alkoholik, dostał gospodarkę z hektarami i trzodą po rodzicach, otrzymywał dopłaty z Unii, z których połowa szła na przelew. Facet wykształcony i inteligentny, po trzeźwemu można było z nim pogadać, ale po wódce...

Kłopoty w rodzinie były od zawsze. On pił, awanturował się, potrafił ją i szarpnąć, chociaż najczęściej to po wypiciu spał. Ona korzystając z jego niedyspozycji zostawała po godzinach w pracy, w celach towarzyskich z gośćmi, za co miała napiwki, które pozwalały jej przetrwać miesiąc, w razie gdyby mąż przepił więcej niż zwykle.

Mąż jak się o tym dowiadywał, to znów zapijał smutek i wszczynał awanturę, bo żona mu się puszcza. Interwencje policji kończyły się albo rozmową z mężem na miejscu po której on dopijał w samotności resztkę butelki i zasypiał, albo zabraniem na wytrzeźwiałkę, gdy był bardziej pobudzony. Żona była informowana, że ma się zgłosić na policję aby złożyć zawiadomienie o znęcaniu się. Nie korzystała z tej opcji. Po wizycie policji było kilka dni spokoju. Później od nowa, picie i awantura. Sytuacja jakich wiele w naszym kraju, więc czemu o tym piszę?
By uzmysłowić czytelnikom, że policja czasem w takich przypadkach jest bezradna.

Pani Żona jak pijactwo trwało już kilka dni, szła do GOPSu i żaliła się na swoją sytuację. Panie z GOPSu wysłuchiwały tych historii, użalały się nad nią, sporządzały tzw. Niebieską Kartę dotycząca przemocy w rodzinie oraz pisały zawiadomienie do prokuratury. Prokuratura po rozpatrzeniu zawiadomienia, wysyłała je do nas. My po jego otrzymaniu w ciągu kilku dni kontaktowaliśmy się z Żoną, aby ta stawiła się do nas na przesłuchanie.

I tu zaczynały się schody, bo od jej wizyty w GOPSie do naszego kontaktu z nią mijał około tydzień (droga urzędowa pisma). Po tygodniu małżeństwo już było pogodzone, bo Mąż się przestraszył, odstawił butelkę, zaczął się interesować gospodarstwem i dawać pieniądze na życie. A to jeszcze w ramach bonusu kupił jej jakiś samochód po okazyjnej cenie, a to kuchnie odmalował, teściowi drzewo porąbał, no inny człowiek normalnie. Ona odmawia zeznań, czego my się czepiamy. No to my swoje czynności i tak prowadzimy, chociaż rodzina nie chce się wtrącać, sąsiedzi jak zwykle nic nie widzą, nic nie słyszą.

Po 2-3 tygodniach Żona dostaje od nas decyzję o odmowie wszczęcia dochodzenia albo o jego umorzeniu. I co? I źle! Bo on się wczoraj znowu upił i znowu była awantura i dlaczego my tu nie chcemy jej pomóc... Takich sytuacji było ze trzy. W końcu po poważniejszej awanturze i szarpaninie, Żona zgłosiła w nadrzędnej jednostce znęcanie się, mąż dostał trzy miesiące tymczasowego aresztu. Jednak na pytanie, czy zgłaszała wcześniej znęcanie na policję odparła że tak, wielokrotnie, policjanci z posterunku wszystko wiedzą co się u nich dzieje, ale nic z tym nie robią i nie chcą jej pomóc...

Uprzedzę pytania - Żona dałaby radę się wyprowadzić, sama się utrzymać, co też kilkukrotnie czyniła w przeszłości. Wynajmowała mieszkanie na 2-3 miesiące po czym wracała do męża, bo on złote góry obiecywał, poza tym to mąż, któremu ślubowała na dobre i złe, w zdrowiu i w chorobie...
A tak naprawdę, to po rozwodzie nie miałaby nic. A jak mąż się zapije, to cały majątek będzie dla niej.

Tak więc jak się dzieje jakaś tragedia rodzinna, sąsiedzi nagle chętnie opowiadają co się działo, choć wcześniej "nic nie widzieli", to pytanie "to gdzie była policja? Gdzie były inne organy zobowiązane do pomocy rodzinie?" Wydaje mi się nie na miejscu. Bo byli - bezradni. Ja nic na siłę zrobić nie mogę. Bo czasami się po prostu nie da pomóc.

policja

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 357 (361)

#84523

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w policji. Jakiś czas temu przyszło mi zamienić uroki patrolowania ulicy na papierki. Mimo to zdarza mi się jeszcze jechać na interwencję czy kolizję.

Dziś chcę napisać dwie historie o zupełnie niesamodzielnych dorosłych ludziach, czyli efektach nadopiekuńczości. Z założenia, zgodnie z naszym prawem, w sprawach karnych osoba od 15. roku życia może być przesłuchana bez rodzica, natomiast od 17. roku życia odpowiada jak dorosły. Tak że zawsze wychodzę z założenia, że osoba, która ukończyła 18 lat, jest przygotowana do samodzielnego życia, radzi sobie w kontaktach z różnymi urzędami, potrafi napisać najprostsze podanie itd.

Część pierwsza:

Trafił mi się powiedzmy 19-letni Piotruś. Nie Piotr, Piotruś. Inaczej się do niego mama nie zwracała. Piotruś się poszarpał z kolegą, dali sobie po kilka strzałów w twarz, jednak kolega miał takiego pecha, że jego uderzenie było na tyle skuteczne, iż skończyło się to dla Piotrusia złamaniem nosa.

Mamusia usilnie chciała wejść z Piotrusiem na przesłuchanie. Gdy nie pozwoliliśmy, to Piotruś miał łzy w oczach, a mamusia postanowiła warować pod drzwiami. Dopiero kolega odholował ją na korytarz, gdzie mogła poczekać, a i stamtąd dochodziły krzyki typu "Piotruś, nie zapomnij powiedzieć o tym czy o tamtym".

Piotruś nie miał przy sobie dowodu, więc dane do protokołu musiały być z jego oświadczenia. Piotruś swojego PESEL-u nie pamiętał (zdarza się) i nie umiał podać swojego miejsca urodzenia. W trakcie przesłuchania odpowiedzi na pytania musiał powtarzać po 2-3 razy, bo mamrotał je tak cicho pod nosem, że nie dało się ich usłyszeć. Próbowaliśmy różnymi sposobami, uspokajaliśmy, kilka razy tłumaczyliśmy, co dalej, jakoś poszło. Po przesłuchaniu Piotruś podszedł do mamusi, która powiedziała, aby do mnie jeszcze raz poszedł, bo jak ładnie poprosi, to może mu skseruję protokół przesłuchania, to go sobie trochę w domu poczyta, nauczy się, to i lepiej w sądzie wypadnie...

Wizyty Piotrusia z mamusią były średnio raz w tygodniu. A czy możemy wziąć adwokata? A podejrzany to podobno może mieć trzech, a czy my też możemy wziąć trzech?

Telefon za Piotrusia też odbierała mamusia. Dopiero po przedstawieniu się i powiedzeniu, w jakiej sprawie dzwonię, słychać było w oddali "Pioooootruś, policja do ciebieeee".

Piotruś chciał się zapoznać z materiałem, jego prawo - jako pokrzywdzony ma do tego prawo na każdym etapie postępowania, o ile nie zakłóci to prawidłowego toku postępowania. W momencie, gdy Piotruś musiał napisać podanie - jednozdaniowe, pt. proszę o udostępnienie mi jako pokrzywdzonemu akt sprawy o sygnaturze XXX, Piotruś zrobił w tył zwrot i stwierdził, że nieee, jednak nie chce. U mamusi w korytarzu zrobił kolejny w tył zwrot, bo mamusia mu kazała, i że jak ładnie poprosi, to mu ten wniosek napiszemy. Stanęło na podyktowaniu. Chłopak po maturze, szykujący się na studia, nie miał zielonego pojęcia, jak napisać podanie, gdzie miejsce i data, gdzie dane itd.

Na zapoznanie się z aktami pchała się mamusia, bo ona musi, bo on nie będzie wiedział, na co patrzeć. Odmowę udziału przyjęła z godnością, ponownie krzycząc z korytarza "Piotruś, ty tam czytaj dokładnie, zapamiętaj jak najwięcej".

I nie, Piotruś w żadnym stopniu nie był upośledzony umysłowo. Gdy już się uspokoił i mamusi nie było widać w pobliżu, to normalnie gadał, opowiadał, gdzie chce iść na studia, co chce robić w przyszłości. Tyko jak w rozmowie trzeba było podjąć jakąś decyzję, zdecydować się na coś, to już występowała panika i zdanie "to ja pójdę i zapytam mamy". W końcu nie dało się wytrzymać i padło pytanie - czemu ty tak o wszystko pytasz mamy, masz przecież 19 lat, jesteś pełnoletni, możesz decydować sam o sobie. Piotruś po chwili zastanowienia stwierdził, że od zawsze mamusia podejmuje za niego wszelkie decyzje i jemu jest tak po prostu łatwiej.

Rozumiem, że nie każdy musi znać na pamięć PESEL (chociaż to bardzo przydatne) czy być mistrzem w pisaniu podań, jednak w dzisiejszych czasach jest internet, gdzie wszystkie wzory można znaleźć, a i w szkole i na studia już kilka podań w różnych sprawach trzeba napisać. A dostęp do internetu chłopak miał, bo pokazywał mi wiadomości pomiędzy nim a sprawcą, które wcześniej wymieniali.

policja

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (200)

#84529

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wyjechaliśmy na majówkę na wieś. Fajna agroturystyka. Czyste pokoje, dobre jedzenie, świetlica w razie brzydkiej pogody i ze 30-40 arów zagospodarowanych terenów zielonych: piaskownica, huśtawki, zjeżdżalnie, boiska, gry terenowe, miejsce na ognisko itp.

Pogody najlepszej nie zapowiadali, więc kalosze i kurtki przeciwdeszczowe w torbie, poza tym logiczne dla mnie, że w takim miejscu ja się pobrudzę, a co dopiero dziecko. Tak że na zwiedzanie pobliskiego miasta jedne ciuchy, a do biegania po trawie buty z Pepco, które wcześniej były na plac zabaw.

Dwie inne rodziny wyszły z tego samego założenia i dzieciaki szaleją razem. Natomiast trzecia rodzina od przyjazdu tylko krzyczy na dzieci:

- Jak pobrudzisz buty, to resztę wyjazdu spędzisz w pokoju - do dziewczynki na huśtawce w jasnych markowych butach.
- Nawet nie próbuj, spodnie pobrudzisz - do chłopca w jasnych spodniach, który miał zamiar zjechać na zjeżdżalni.
- Nie biegaj, bo zaraz się przewrócisz.

W zasadzie dzieci te nawet jak świeci słońce siedzą na świetlicy.

W ośrodku tym każdy ma w pokoju łazienkę i czajnik, posiłki są w cenie pobytu, ale do dyspozycji gości jest ogólnodostępna kuchnia.

Dopóki nie było rodzinki nr 3, każdy korzystał z kuchni, sprzątał i wychodził, odkąd się pojawili, nie można wejść do kuchni, bo rodzinka tuż za drzwiami zostawia swoje buty (kuchnia i ich pokój mają wspólne wejście, kuchnia jest po lewej stronie, a ich pokój po prawej). W zlewie jest chlew, w całej kuchni brudne naczynia i nieważne, o jakiej porze potrzebuję kuchni, rodzice tych dzieciaków zawsze tam siedzą.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (166)

#84421

przez ~bekazbialorycerzy ·
| Do ulubionych
Będzie o najżałośniejszym typie mężczyzny jaki istnieje - o białorycerzu.

Najpierw słownikowa definicja, a właściwie najważniejsze w tym przypadku fragmenty:

"Białorycerz to rozszerzona wersja pantoflarza, od którego różni się tym, że służalczą i podporządkowaną postawę wykazuje nie wobec tylko jednej, swojej kobiety, a wobec wszystkich kobiet. (...) Białorycerz trzyma się kurczowo swojej postawy, mając nadzieję, że któregoś dnia jakaś kobieta obdarzy go uczuciem i pożądaniem, co na ogół nigdy nie następuje".

Teraz akcja właściwa. Mieszkam w studenckim mieszkaniu. Ja, jeszcze jeden normalny facet, białorycerz i dwie księżniczki. Księżniczki, swoim zwyczajem, są na bakier z higieną i porządkiem, toteż chronicznym problemem jest zaleganie gór brudnych garów w kuchni.

Któregoś dnia myję gary po swoim obiedzie, podchodzi do mnie białorycerz i stwierdza - zaznaczam, że stwierdza, nie pyta:

- Ej, ale po dziewczynach też umyjesz.
- W żadnym wypadku.
- No weź umyj, to tylko kilka talerzy.

Ta, kilka. Półmetrowa hałda garnków, patelni, talerzy i sztućców z prawie całego tygodnia.

- Skoro tylko kilka, to same mogą umyć i się nawet nie zmęczą.
- Pewnie cię żadna nie chce i dlatego nienawidzisz kobiet!

Standard u białorycerzy - insynuowanie każdemu, kto nie jest białorycerzem, że nienawidzi kobiet i że żadna go nie chce.

Gdy skończyłem myć, białorycerz sam stanął przed zlewem i umył wszystko po księżniczkach. Wieczorem, gdy jadły kolacje w kuchni, dumnie im o tym zameldował, co one skwitowały krótkim:

- Dobrze.

Nawet na niego nie patrząc. Coś tam próbował zagadywać, ale go spławiły.

Teraz najlepsze.

Dzieje się to co najmniej raz w tygodniu. Białorycerz prawie za każdym razem myje gary po księżniczkach i próbuje zaprząc do tego też mnie i tego drugiego gościa. Za każdym razem próbuje po umyciu garów nawiązać z nimi rozmowę, a one za każdym razem go spławiają. Co ciekawe, ze mną i drugim współlokatorem rozmawiają normalnie, tak jak się rozmawia ze współlokatorami.

białorycerz białorycerze

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 88 (166)

#57890

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia przytargana z sobotniego piwka

Rzecz o podejściu ubezpieczycieli gdy chodzi o wypłatę odszkodowania - never ending story.

Sprawa z przed kilku już lat. Pan X drogą zakupu nabył nowy samochód wyższej klasy, jako że samochód "funkiel nówka nie śmigana" prosto z salonu, X ubezpieczył ją pakietem w TU, które miało podpisaną umowę z salonem (tudzież marką - nie jest to istotne).
X dopilnował, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik - papierkologia, zabezpieczenie były zgodne z wymaganiami TU, certyfikowane itd.

Nie wiadomo jaki był poziom wku...nia X gdy po około 2 tygodniach od chwili odebrania samochodu z salonu, nie zastał swoich 4 kółek w miejscu gdzie je poprzedniego dnia zostawił. Ochłonąwszy trochę nasz bohater zadzwonił do ubezpieczyciela aby dowiedzieć się jak ma w takiej sytuacji postępować i zgodnie z otrzymanymi wskazówkami X zaczął się przedzierać przez ubezpieczeniowe procedury.

W związku z tym, że nasz bohater miał naprawdę wysoki pakiet ubezpieczania, od momentu złożenia dokumentów w TU pomykał sobie samochodzikiem zastępczym. Jakoś po upływie 2 tygodni dostał od TU list, w którym ten poinformował w sposób lakoniczny, że o odszkodowaniu może zapomnieć w związku z niedotrzymaniem obowiązku czyli naruszeniem tam jakiegoś paragrafu OWU i ma zwrócić w trybie natychmiastowym zastępczaka, który też mu się w takiej sytuacji nie należy.
Niewiele myśląc X pojechał do prowadzącego jego sprawę oddziału ubezpieczyciela, ażeby sprawę wyjaśnić, to co usłyszał przeszło jego najśmielsze oczekiwanie - na zlecenie TU zostało przeprowadzone badanie mechanoskopijne na podstawie którego rzeczoznawca jednoznacznie orzekł, że z jednego z przekazanych TU przez X kluczyków bez żadnych wątpliwości została sporządzona kopia, w związku z czym X nie dotrzymał warunków ubezpieczenia nie oddając wszystkich kluczy do pojazdu...

X zbaraniał, od Pani w inspektoracie dostał kopie opinie rzeczoznawcy i po dojściu do wniosku, że jedynym miejscem gdzie ktoś mógł wykonać tę kopię był salon w związku z czym udał się żeby sprawę zbadać.
Po bardzo rzeczowej rozmowie w salonie, w którym nasz bohater dowiedział się, że kluczyki do jego samochodu są w praktyce nie do skopiowania i ASO zamawia dodatkowe klucze w fabryce na podstawie jakichś ściśle tajnych procedur i są one robione i kodowane od zera tam, a Pan rzeczoznawca to powinien kury macać, a nie wypowiadać się w temacie na których nie ma zielonego pojęcia i oni mu mogą wydać zaświadczenie na piśmie, że kluczyki nie były zamawiane, już bardzo mocno wku...ny Pan X udał się do prawnika.

Od mecenasa usłyszał, że próba podważenia opinii rzeczoznawcy to walka z wiatrakami i będzie się ciągnąć latami, ale ma inny pomysł. Zapytał się X co się stało z kluczykami po przekazaniu ich pracownikowi TU? X zgodnie z prawdą odpowiedział, że kluczyki wraz z dokumentami wylądowały w koszulce i w jakimś segregatorze. W tym momencie prawnik kazał mu pozyskać od dealera obiecany papier i samemu sporządzić oświadczenia, że on X nigdy nie zamawiał kopii kluczyków, ani nie próbował robić ich kopii w inny sposób.

Razem z tymi oświadczeniami X zaniósł do TU pismo, w którym Pan Mecenas zręcznie napisał, że zważywszy na załączone oświadczania jedynym czasem kiedy próba dorobienia kluczy mogła mieć miejsce jest ten pomiędzy przekazaniem ich pracownikowi TU w oddziale, a badaniami mechanoskopijnymi (w tym miejscu opis, że klucze nie były w tym czasie należycie zabezpieczone przed dostępem osób trzecich, że od momentu przekazania to TU ma obowiązek ich zabezpieczenia przed jakąkolwiek ingerencją itp.). W tym momencie TU stało się bezbronne - bo to na nim w tym momencie spoczywa ciężar obalenia oświadczeń X i salonu, z kolei udowodnienie, co w czasie ponad tygodnia od momentu przekazania do badań się w działo z kluczami jest nierealne.
Pan X w terminie zgodnym z warunkami ubezpieczenia dostał należne odszkodowanie.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 659 (701)

#84176

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kieszonkowe w domu dziecka (dalej dd)...

Większość z Was w dzieciństwie raczej pozytywnie wspomina na co sobie zbierali, co kupili, czy po prostu wydali na słodycze swoje kieszonkowe.

Jednak w dd co miesiąc "to była walka" by wydać te kilkanaście złotych na cokolwiek, a najlepiej właśnie na słodycze; i zjeść je jak najszybciej, a najlepiej jeszcze w drodze ze sklepu by nie zdołali ich zabrać(pieniędzy/słodyczy).

W praktyce starsi mieli caaaały miesiąc, by wymyślić jak sprawić, byś "był im winny kasę" abyś w dniu wypłat kieszonkowego po prostu im oddał(mogli też po prostu zabrać, ale istniało ryzyko, że wszystko wydasz-patrz wyżej).

Przykład:
Przychodzi to twojego pokoju starszy wychowanek i mówi, że zostawia w twoim łóżku na przechowanie radio-magnetofon (zaprotestuj-bęcki). Jakiś czas później przychodzi z kolegami, którzy w chwili twojej nieuwagi zabierają ów samograj po czym później już sam wraca aby go odebrać z przechowania.

Jak to nie ma, oddajesz kasę za niego, z kieszonkowego.

Niekiedy kieszonkowe im nie starczyło więc bywało, że z bratem chodziliśmy zbierać puszki/butelki po piwie, czy złom by spłacić "dług". Wiedzieliśmy ile dokładnie puszek trzeba, by uzbierać kilogram, oraz w którym sklepie przyjmują butelki bez paragonu/nie na wymianę.

Do dziś pamiętam, jak z bratem jakimś cudem kupiliśmy za jedne kieszonkowe bazarową podróbkę Pegasusa, wywieźliśmy do ojca aby jej nam nie ukradli i 2-3 razy w roku po 2 tygodnie(w ferie, wakacje czy święta) naparzaliśmy w Mario/Contre.

dom dziecka

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (119)

#81991

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu siedziałam sobie na przystanku tramwajowym.
(Wizja lokalna: wiatki przystankowe w obu kierunkach znajdują się naprzeciwko siebie, pomiędzy nimi i torami tramwajowymi znajduje się płotek)

Patrzę sobie na wprost, a tam pan z penisem obnażonym wszem i wobec, onanizuje się.
Znając moje szczęście, to jakbym się tam przeszła pana upomnieć, akurat nadjechałby mój tramwaj i musiałabym biec. Poza tym dzieci na przystankach brak, więc uśmiecham się pod nosem, piszę SMS-a do znajomych... Koleś zaczyna się do mnie uśmiechać i oblizywać... Po chwili wychodzi z wiatki - myślę sobie - zrobił sobie dobrze i poszedł do domu.

Ale nie, okrążył płotek, wszedł do "mojej" wiatki, usiadł obok mnie na ławce, sprzęt w dłoń. Zaczyna się przysuwać.Dotyka udem mojego uda (na ławce, na której zmieściłyby się 4 osoby siedziałam sama- z brzegu).
I w tym momencie dostał gazem, ode mnie. Bynajmniej nie w twarz.
Momentalnie wstał, wyszedł. Myślę sobie - kurczę, zwietrzały ten gaz czy co? I słyszę tylko donośne "k@#$%^&aaaaa!!!".

Nadjechał tramwaj, wsiadłam. I zobaczyłam tylko przez szybkę, jak pan pakuje sobie w spodnie śnieg...
Jestem złym człowiekiem- mówcie co chcecie, satysfakcja niebywała.

onanista

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (288)

#81481

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Od zawsze byłam zdrowa jak ryba, nawet jako dziecko szczególnie często nie chorowałam i tylko raz byłam w szpitalu na usunięciu wyrostka; problem pojawił się pewnego ranka podczas wakacji nad jeziorem, gdy po obudzeniu nie mogłam zgiąć w kolanie lewej nogi.

Pierwsza rada od rodziny: „pewnie za mało się ruszasz, spróbuj to rozchodzić”. Po kilku godzinach zamiast poprawy pojawił się ból przy każdej próbie zrobienia ruchu. Szybka decyzja - do szpitala; jako że szpital był w odległej miejscowości od obozowiska, ktoś musiał mnie tam zawieźć, bo sama nie byłam w stanie chodzić.

Na miejscu w szpitalu w małej miejscowości, bez zrobienia żadnych badań oprócz RTG, diagnoza: odklejona łąkotka, trzeba nogę wsadzić w gips. Nie pomogło tłumaczenie, że nie wykonywałam żadnej wymagającej aktywności fizycznej i tylko pojechałam się opalić nad wodą. Nie miałam wtedy żadnej odpowiedniej wiedzy medycznej, więc skapitulowałam i dałam sobie założyć gips (lekarz pewnie zna się lepiej niż ja).

Już z gipsem założonym aż do pachwiny wróciłam do domu, do miasta wojewódzkiego nad Wisłą. Nie minął tydzień, a zaczęło się dziać coś podejrzanego: czułam, jakby gips nagle stał się za ciasny, noga spuchła tak, że nie było mi widać kostek, a jestem szczupłą osobą.

Kolejna wizyta w szpitalu, tym razem w dużym szpitalu dziecięcym (nie miałam jeszcze 18 lat). Pan doktor całkiem miły, stwierdził po wstępnych oględzinach, że to zapalenie stawu, a nie odklejenie łąkotki i gips można zdjąć, bo jest zbędny. Zalecił jonoforezę, laser i punkcje w kolano (zastrzyki), co miało załatwić sprawę; żadnych badań oprócz kolejnego RTG nie zalecił.

Minęło kilka tygodni, zamiast poprawy było znacznie gorzej, noga spuchła do rozmiarów pnia drzewa i ból był nieznośny i rozrywający (chodzić w ogóle nie mogłam, nawet z kulami). Trafiłam 3. raz do szpitala, bo dostałam 40-stopniowej gorączki i zaczęłam majaczyć.

Dopiero wtedy trafił się lekarz, który wpadł na pomysł zrobienia mi podstawowych badań krwi. Już podczas pobierania krwi coś było nie w porządku, bo krew była gęsta jak czarny kisiel, co przeraziło pielęgniarkę. Ekspresowo zrobiono wyniki i okazało się, że to infekcja, a problem z kolanem to wielki ropień podudzia (w który namiętnie robiono zastrzyki, przez co znacznie się powiększył).

Diagnoza: sepsa idąca w górę nogi, potrzebna była natychmiastowa operacja i podanie antybiotyków (wtedy nie wiedziałam, bo personel nie chciał mnie straszyć przed operacją, ale gdybym trafiła do szpitala później, to mogłabym stracić nogę, a nawet umrzeć przez infekcję).

Po operacji dowiedziałam się, że pozbyto się ropy, ale przez dłuższy czas będę musiała zostać w szpitalu, bo ropa dalej będzie się gromadzić i niezbędny będzie cewnik przechodzący przez kolano (wyglądało to makabrycznie). Leżałam w szpitalu prawie 2 miesiące, większość czasu z unieruchomioną nogą i cały czas wlewano we mnie litry antybiotyków. Schudłam niemiłosiernie, wyglądałam jak połowa człowieka, a moje wyniki nie poprawiały się. Wtedy do akcji wkroczyła moja mama i zaczęła szukać informacji na własną rękę, znalazła lekarza w szpitalu prywatnym, który zgodził się na diagnozę na odległość, gdyż ja byłam uziemiona w szpitalu dziecięcym.

Przyjrzał się dokładnie historii choroby, poprosił mamę, by zrobiła kilka dodatkowych badań, a także pobrała samodzielnie wymaz z rany na kolanie i wysłała do analizy (czego oczywiście szpital nie zrobił i nie chciał zrobić, nie wiadomo dlaczego). Wynik - Yersinia - bakteria wywołująca jersiniozę, czyli odzwierzęcą chorobę, której pierwszymi objawami są problemy z układem pokarmowym - ból brzucha i zaparcia, w następnych etapach posocznica.

Pamiętacie, jak mówiłam, że miałam usuwany wyrostek? Okazało się po zrobieniu wielkiej awantury w szpitalu, że wyrostek był całkowicie w porządku i wycięto mi zdrowy, ale nikomu już się nie chciało dowiedzieć, co powodowało ból brzucha (tak, to ten sam szpital, który prawie zafundował mi amputację nogi). Nigdy w życiu nie widziałam mojej mamy, zazwyczaj bardzo spokojnej kobiety, w takim stanie jak wtedy, gdy poszła pokazać wyniki lekarzom na oddziale. Rzucała takie wiązanki w ich kierunku, że jestem pewna, iż zapamiętają nas tam na długo.

W końcu zmieniono moje leczenie i nareszcie mogłam pomyśleć o powrocie do domu (rok szkolny już dawno się zaczął i miałam gigantyczne zaległości w szkole), niestety po tylu miesiącach leżenia i bezwładu mięśnie w mojej nodze odmówiły posłuszeństwa, musiałam na nowo nauczyć się chodzić i czekała mnie długa rehabilitacja. Wszystko skończyło się dobrze tylko dzięki mojej mamie, która nie jest lekarzem, ale postanowiła myśleć samodzielnie i nie wierzyć ślepo w puste tłumaczenia lekarzy, którzy po prostu nie wiedzieli, co mi jest i nie wykazali się inicjatywą, żeby się dowiedzieć. Po prostu na oko stosowali różne metody, licząc, że to zadziała.

Taka jest prawda, że gdyby na samym początku zrobiono mi podstawowe badania, nie byłoby całej tej sytuacji, nie wiem, dlaczego nikt nie wpadł na pomysł zrobienia zwykłej morfologii, badanie za drogie? Nie mieli czasu? A może po prostu olali mnie i mój przypadek? Myślę, że to trzecie, przez ich lekkomyślność mogłabym umrzeć lub zostać kaleką.

Na koniec: aktualnie jestem na studiach medycznych, ten pomysł zaczął mi krążyć po głowie po całej tej aferze, chcę być lepszym lekarzem niż grupa konowałów, która mnie "leczyła". W tym zawodzie powinni być ludzie z powołania, a nie tacy, których zmusili rodzice lekarze i teraz są wypaleni zawodowo. Przestroga dla wszystkich: nie wierzcie ślepo w to, co mówią lekarze, szukajcie drugiej opinii i nie bójcie się podważać diagnozy, bo może wam to uratować życie!

słuzba_zdrowia

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (162)

#82188

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Każdy z nas chyba spotkał pracowych "pożyczaczy". A to kubek weźmie, tam trochę cukru albo kawy.
Ja również się z tym spotkałam, więc zaczęłam rzeczy chować lub brać ze sobą do domu. Ale od czasu do czasu się zapomni albo nie chce dźwigać.

Po kilku awanturach, że po to sobie z domu kubek i łyżeczkę wzięłam, żeby z nich korzystać, a nie zastawać umyty wieczorem kubek następnego ranka usyfiony czym się da, myślałam, że dotarło.
Już machnęłam ręką, że z kupionej kawy wykorzystałam może 20%, a reszta magicznie wyparowała. No bo przecież nikt nie brał, bo "mają swoją".
Ale dziś przegięli pałę.

Rozumiem "pożyczanie", jak czegoś jest dużo, ale... Wczoraj została mi resztka kawy, ot, na jeden poranny kubek. Nawet rzuciłam o tym uwagę.
Dziś przychodzę i co widzę?
Ktoś znowu zabrał mi kubek i zostawił w nim kawę tak do połowy. Już stwierdziłam, że awantury od rana robić nie będę, biorę jeden ze wspólnych kubków, grzeję wodę, wsypuję cukier i sięgam po kawę, ale coś z puszki nie chce lecieć. Skamieniała czy co? Patrzę do środka i mnie krew zalewa.
Jak bezczelnym lub głupim trzeba być, by "pożyczyć" ostatnią porcje czegokolwiek wiedząc, że nie ma bata, by właściciel tego nie zauważył?

Po pracy idę kupić proszki na przeczyszczenie. Następne kawy będą sobie robić z "wkładką".

praca pracowi janusze

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (226)

1