Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 2 października 2024 - 18:54 |
- Historii na głównej: 145 z 155
- Punktów za historie: 18742
- Komentarzy: 603
- Punktów za komentarze: 4580
Miał być komentarz do historii (i dyskusji pod nią) o wychowywaniu dzieci - dawać klapsy czy nie? - ale wyszło za długie, więc niech będzie historia.
Tytułem wstępu - nie jestem zwolenniczką kar cielesnych, ale to nie oznacza, że nie wychowuję swojego dziecka i na wszystko mu pozwalam. Raczej staram się, aby kara była adekwatna do przewinienia, a raczej aby była nie tyle karą, co konsekwencją (niewłaściwego) zachowania dziecka. Tak było i w tej historii.
Młoda, wówczas bardzo młoda (przedział wiekowy 4-5 lat, dokładnie już nie pamiętam), "zbiesiła się" i nie chciała posprzątać bałaganu po swojej zabawie. Upomniana raz i drugi nic sobie z tego nie robiła, więc uprzedziłam, że owszem, ja posprzątam, ale zabawek posprzątanych przeze mnie długo nie zobaczy. Nadal bez reakcji, więc, aby uświadomić jej, że nie żartuję, wzięłam jedną z jej ulubionych zabawek i odłożyłam wysoko na szafę, informując jednocześnie, że za chwilę wyląduje tam cała reszta nieposprzątanych zabawek. Wyszłam na chwilę z pokoju, a po powrocie zastałam widok jak z kreskówki...
Kojarzycie taki śmieszny widoczek, kiedy bohater kreskówki stoi na piramidce różnych sprzętów, sięgając (najczęściej bezskutecznie) po coś, co znajduje się bardzo wysoko? Piramidka chwieje się, wygina na wszystkie strony, a bohater najczęściej ląduje efektownie na ziemi z różnymi komicznymi efektami. Otóż mnie wcale nie było do śmiechu, kiedy zastałam Młodą na piramidce krzesło-stołek-stołeczek-cośtam, z bardzo zaciętą miną, wspinającą się na palce i usiłującą sięgnąć tę nieszczęsną zabawkę z szafy.
Skoro już jesteśmy w temacie kreskówek, to prędkości i refleksu mógłby mi w tym momencie pozazdrościć sam Struś Pędziwiatr - w momencie byłam przy niej i zgarnęłam ją z tej piramidki (a w sumie to chyba złapałam, bo mam wrażenie, że ona już spadała), usiadłam z nią w ramionach byle gdzie, przełożyłam przez kolano i wlepiłam dwa-trzy solidne klapsy. Młoda w ryk, bo pierwszy (i ostatni) raz dostała klapsa, z oburzeniem krzyczy: "to boli!!!". No cóż, ja byłam tylko w stanie ją poinformować, że złamana ręka czy noga boli bardziej...
Nie, nie uważam że postąpiłam właściwie. Te klapsy to był wyraz mojej bezradności i strachu, ja po prostu w ten sposób odreagowałam mocno stresującą sytuację (uwierzcie mi, widok dziecka będącego sekundy od potłuczenia/połamania się to "niezapomniane" przeżycie), ale, wracając czasem pamięcią do tej sytuacji, nadal nie wiem, co właściwie miałabym zrobić, jak zareagować po ściągnięciu jej z tej piramidki...
Tytułem wstępu - nie jestem zwolenniczką kar cielesnych, ale to nie oznacza, że nie wychowuję swojego dziecka i na wszystko mu pozwalam. Raczej staram się, aby kara była adekwatna do przewinienia, a raczej aby była nie tyle karą, co konsekwencją (niewłaściwego) zachowania dziecka. Tak było i w tej historii.
Młoda, wówczas bardzo młoda (przedział wiekowy 4-5 lat, dokładnie już nie pamiętam), "zbiesiła się" i nie chciała posprzątać bałaganu po swojej zabawie. Upomniana raz i drugi nic sobie z tego nie robiła, więc uprzedziłam, że owszem, ja posprzątam, ale zabawek posprzątanych przeze mnie długo nie zobaczy. Nadal bez reakcji, więc, aby uświadomić jej, że nie żartuję, wzięłam jedną z jej ulubionych zabawek i odłożyłam wysoko na szafę, informując jednocześnie, że za chwilę wyląduje tam cała reszta nieposprzątanych zabawek. Wyszłam na chwilę z pokoju, a po powrocie zastałam widok jak z kreskówki...
Kojarzycie taki śmieszny widoczek, kiedy bohater kreskówki stoi na piramidce różnych sprzętów, sięgając (najczęściej bezskutecznie) po coś, co znajduje się bardzo wysoko? Piramidka chwieje się, wygina na wszystkie strony, a bohater najczęściej ląduje efektownie na ziemi z różnymi komicznymi efektami. Otóż mnie wcale nie było do śmiechu, kiedy zastałam Młodą na piramidce krzesło-stołek-stołeczek-cośtam, z bardzo zaciętą miną, wspinającą się na palce i usiłującą sięgnąć tę nieszczęsną zabawkę z szafy.
Skoro już jesteśmy w temacie kreskówek, to prędkości i refleksu mógłby mi w tym momencie pozazdrościć sam Struś Pędziwiatr - w momencie byłam przy niej i zgarnęłam ją z tej piramidki (a w sumie to chyba złapałam, bo mam wrażenie, że ona już spadała), usiadłam z nią w ramionach byle gdzie, przełożyłam przez kolano i wlepiłam dwa-trzy solidne klapsy. Młoda w ryk, bo pierwszy (i ostatni) raz dostała klapsa, z oburzeniem krzyczy: "to boli!!!". No cóż, ja byłam tylko w stanie ją poinformować, że złamana ręka czy noga boli bardziej...
Nie, nie uważam że postąpiłam właściwie. Te klapsy to był wyraz mojej bezradności i strachu, ja po prostu w ten sposób odreagowałam mocno stresującą sytuację (uwierzcie mi, widok dziecka będącego sekundy od potłuczenia/połamania się to "niezapomniane" przeżycie), ale, wracając czasem pamięcią do tej sytuacji, nadal nie wiem, co właściwie miałabym zrobić, jak zareagować po ściągnięciu jej z tej piramidki...
dom
Ocena:
148
(214)
zarchiwizowany
Skomentuj
(5)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Wrzuciłam na trzyliterowy portal trochę ciuszków po Młodej - w bardzo dobrym stanie, niedrogo, parę sztuk już poszło, reszta sobie "wisi". Dzisiaj otrzymałam wiadomość do jednego z ogłoszeń (wklejam oryginalną wiadomość):
"Witam, możemy spotkać się w sobotę abo Albo wtorek,Aby zobaczyć sukienkę przepraszam, że przyjechaliśmy z Ukrainy, a mój mąż zamieszkał z inną kobietą. Czy możesz mieć inne rzeczy dla dziewczyny, którą możesz rozdawać za darmo?"
Ktoś mógłby mi to przetłumaczyć? Bo ja zrozumiałam z tego, że pani przeprasza za przyjazd z Ukrainy i pyta, czy rozdaję za darmo moją córkę...
"Witam, możemy spotkać się w sobotę abo Albo wtorek,Aby zobaczyć sukienkę przepraszam, że przyjechaliśmy z Ukrainy, a mój mąż zamieszkał z inną kobietą. Czy możesz mieć inne rzeczy dla dziewczyny, którą możesz rozdawać za darmo?"
Ktoś mógłby mi to przetłumaczyć? Bo ja zrozumiałam z tego, że pani przeprasza za przyjazd z Ukrainy i pyta, czy rozdaję za darmo moją córkę...
OLX
Ocena:
-5
(25)
Luźne nawiązanie do mojej historii https://piekielni.pl/84504 - nie trzeba czytać, dodam krótkie wprowadzenie.
Był sobie zakład produkujący coś - dla historii absolutnie nieważne, co. Zakład ten miał również swoją filię w pobliskim miasteczku. Na potrzeby historii ważny jest fakt, że filia była traktowana mocno po macoszemu pod wszystkimi możliwymi względami - wypłaty, normy, sprzęt itp.
I właśnie sprzętu, na którym przyszło mi pracować, będzie dotyczyć ta historia. Plus zachowania kierownika, który ogólnie był całkiem niezłym szefem, ale zdarzały mu się piekielne reakcje (w tym przypadku raczej brak reakcji).
Pisałam we wspomnianej historii, że niektóre z naszych maszyn podejrzewałam o migrację prosto ze złomowiska, w tym maszynę, na której ja przez dłuższy czas pracowałam, a mianowicie foliarkę kątową, zwaną przez wszystkich absolutnie błędnie (i z pełną świadomością popełnianego błędu) zgrzewarką. Cholerstwo psuło się często i namiętnie, na szczęście były to drobne usterki, które w bardzo niedługim czasie nauczyłam się diagnozować (w 90% przypadków) i naprawiać (w 50% przypadków). Jak nie dałam rady naprawić, szłam do kierownika i informowałam o usterce, kierownik szedł i naprawiał.
Dla zdziwionych powyższym faktem - tak, w filii nie było żadnego mechanika, a ja nie pamiętam, aby kiedykolwiek przyjechał jakikolwiek fachowiec do popsutego sprzętu. Od tego był kierownik, on miał naprawić, no i naprawiał. Chyba że mu się nie chciało...
Ruski złom któregoś dnia znowu odmówił mi posłuszeństwa. A nie, zgrzewarka nie była rosyjskiej produkcji, ale ponieważ kierownik nie lubił bluźnienia na hali i za "panią lekkich obyczajów" albo nawet najzwyklejszą "cholerę" potrafił zabrać premię (tak, tę śmieszną premię w wysokości ok. 100 zł na dzisiejsze realia), to trzeba było szukać alternatywnych sposobów wyrażania swojego niezadowolenia, ja wyzywałam sprzęt od ruskiego złomu. Zepsuło się ustrojstwo bardzo dziwnie, bo zgrzewało folię, a jakże, z wyjątkiem odcinka ok. 2 cm - tam po prostu na zgrzewie była dziura, której absolutnie nie mogło być!
Obejrzałam maszynerię bardzo dokładnie, wszystko niby OK. Foliuję następną sztukę - dziura 2 cm na zgrzewie... Poddałam się, idę do kierownika, informuję o problemie. Przyszedł, obejrzał i zawyrokował:
- Ja tu nic nie widzę, zgrzewarka sprawna. Proszę robić dalej, pani Xynthio i nie zawracać mi głowy!
Propozycji, żeby sam sobie na niej porobił, skoro jest sprawna, nie zdążyłam wygłosić, bo już go nie było. No dobra, wiem, że roboty miał w chu...steczkę, ale lekceważona być nie lubię. Z dostępnych mi opcji zareagowania na sytuację:
a) pójść za nim, przywlec go za szmaty i POKAZAĆ (foliując przy nim jedną sztukę), że jednak nie działa;
b) ostentacyjnie opuścić stanowisko pracy;
c) pożyjemy, zobaczymy... (kto ma rację)
wybrałam opcję c.
Dwa dni pracowałam na niesprawnej zgrzewarce. W każdej sztuce foliowanego towaru musiałam poprawiać ten jeden, nieszczęsny zgrzew, bo dziura w folii na 2 cm była nie do przyjęcia (mogło być ewentualnie małe "oczko" do 0,5 cm). Z każdą upływającą godziną coraz silniej narastały we mnie wątpliwości, czy jednak nie należało zastosować opcji a) lub b), ale czekałam. I doczekałam się.
Otóż kierownik miał zwyczaj robienia wielu rzeczy samemu - np. wchodził nowy asortyment, on sam pakował, oklejał i foliował kilka pierwszych sztuk, a czasem po prostu sam z siebie stawał przy jakimś stanowisku i przez chwilę robił - uczciwie należy przyznać, że umiał WSZYSTKO.
No i z jakimiś paroma sztukami do zafoliowania podszedł do mojego ruskiego złomu (ja akurat miałam przerwę). Ponieważ właśnie na to czatowałam, porzuciłam ledwie napoczęte śniadanie i stanęłam mu za plecami z założonymi rękami i najbardziej wrednym uśmieszkiem, na jaki mnie było stać. Z dziką satysfakcją patrzyłam, jak usiłuje zafoliować swój towar, no niestety, dziura na zgrzewie jemu też wychodziła, jakoś się nie przestraszyła kierownika...
- Pani Xynthio!!! - ryknął na całą halę, zauważył, że stoję tuż za nim i dokończył już ciszej - ta zgrzewarka nie działa!
- Ależ działa, panie kierowniku. Jest w pełni sprawna.
- Co mi tu pani opowiada za głupoty, jaka sprawna?
- Nie głupoty, tylko powtarzam to, co mi pan powiedział dwa dni temu, kierowniku. Ta zgrzewarka jest SPRAWNA.
Energicznym krokiem odszedł, nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem. Wrócił ze skrzyneczką z narzędziami. Rozkręcił ruski złom, znalazł usterkę, naprawił. I chyba gdzieś tam w którymś momencie usłyszałam cichutkie "przepraszam", ale głowy za to nie dam.
Był sobie zakład produkujący coś - dla historii absolutnie nieważne, co. Zakład ten miał również swoją filię w pobliskim miasteczku. Na potrzeby historii ważny jest fakt, że filia była traktowana mocno po macoszemu pod wszystkimi możliwymi względami - wypłaty, normy, sprzęt itp.
I właśnie sprzętu, na którym przyszło mi pracować, będzie dotyczyć ta historia. Plus zachowania kierownika, który ogólnie był całkiem niezłym szefem, ale zdarzały mu się piekielne reakcje (w tym przypadku raczej brak reakcji).
Pisałam we wspomnianej historii, że niektóre z naszych maszyn podejrzewałam o migrację prosto ze złomowiska, w tym maszynę, na której ja przez dłuższy czas pracowałam, a mianowicie foliarkę kątową, zwaną przez wszystkich absolutnie błędnie (i z pełną świadomością popełnianego błędu) zgrzewarką. Cholerstwo psuło się często i namiętnie, na szczęście były to drobne usterki, które w bardzo niedługim czasie nauczyłam się diagnozować (w 90% przypadków) i naprawiać (w 50% przypadków). Jak nie dałam rady naprawić, szłam do kierownika i informowałam o usterce, kierownik szedł i naprawiał.
Dla zdziwionych powyższym faktem - tak, w filii nie było żadnego mechanika, a ja nie pamiętam, aby kiedykolwiek przyjechał jakikolwiek fachowiec do popsutego sprzętu. Od tego był kierownik, on miał naprawić, no i naprawiał. Chyba że mu się nie chciało...
Ruski złom któregoś dnia znowu odmówił mi posłuszeństwa. A nie, zgrzewarka nie była rosyjskiej produkcji, ale ponieważ kierownik nie lubił bluźnienia na hali i za "panią lekkich obyczajów" albo nawet najzwyklejszą "cholerę" potrafił zabrać premię (tak, tę śmieszną premię w wysokości ok. 100 zł na dzisiejsze realia), to trzeba było szukać alternatywnych sposobów wyrażania swojego niezadowolenia, ja wyzywałam sprzęt od ruskiego złomu. Zepsuło się ustrojstwo bardzo dziwnie, bo zgrzewało folię, a jakże, z wyjątkiem odcinka ok. 2 cm - tam po prostu na zgrzewie była dziura, której absolutnie nie mogło być!
Obejrzałam maszynerię bardzo dokładnie, wszystko niby OK. Foliuję następną sztukę - dziura 2 cm na zgrzewie... Poddałam się, idę do kierownika, informuję o problemie. Przyszedł, obejrzał i zawyrokował:
- Ja tu nic nie widzę, zgrzewarka sprawna. Proszę robić dalej, pani Xynthio i nie zawracać mi głowy!
Propozycji, żeby sam sobie na niej porobił, skoro jest sprawna, nie zdążyłam wygłosić, bo już go nie było. No dobra, wiem, że roboty miał w chu...steczkę, ale lekceważona być nie lubię. Z dostępnych mi opcji zareagowania na sytuację:
a) pójść za nim, przywlec go za szmaty i POKAZAĆ (foliując przy nim jedną sztukę), że jednak nie działa;
b) ostentacyjnie opuścić stanowisko pracy;
c) pożyjemy, zobaczymy... (kto ma rację)
wybrałam opcję c.
Dwa dni pracowałam na niesprawnej zgrzewarce. W każdej sztuce foliowanego towaru musiałam poprawiać ten jeden, nieszczęsny zgrzew, bo dziura w folii na 2 cm była nie do przyjęcia (mogło być ewentualnie małe "oczko" do 0,5 cm). Z każdą upływającą godziną coraz silniej narastały we mnie wątpliwości, czy jednak nie należało zastosować opcji a) lub b), ale czekałam. I doczekałam się.
Otóż kierownik miał zwyczaj robienia wielu rzeczy samemu - np. wchodził nowy asortyment, on sam pakował, oklejał i foliował kilka pierwszych sztuk, a czasem po prostu sam z siebie stawał przy jakimś stanowisku i przez chwilę robił - uczciwie należy przyznać, że umiał WSZYSTKO.
No i z jakimiś paroma sztukami do zafoliowania podszedł do mojego ruskiego złomu (ja akurat miałam przerwę). Ponieważ właśnie na to czatowałam, porzuciłam ledwie napoczęte śniadanie i stanęłam mu za plecami z założonymi rękami i najbardziej wrednym uśmieszkiem, na jaki mnie było stać. Z dziką satysfakcją patrzyłam, jak usiłuje zafoliować swój towar, no niestety, dziura na zgrzewie jemu też wychodziła, jakoś się nie przestraszyła kierownika...
- Pani Xynthio!!! - ryknął na całą halę, zauważył, że stoję tuż za nim i dokończył już ciszej - ta zgrzewarka nie działa!
- Ależ działa, panie kierowniku. Jest w pełni sprawna.
- Co mi tu pani opowiada za głupoty, jaka sprawna?
- Nie głupoty, tylko powtarzam to, co mi pan powiedział dwa dni temu, kierowniku. Ta zgrzewarka jest SPRAWNA.
Energicznym krokiem odszedł, nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem. Wrócił ze skrzyneczką z narzędziami. Rozkręcił ruski złom, znalazł usterkę, naprawił. I chyba gdzieś tam w którymś momencie usłyszałam cichutkie "przepraszam", ale głowy za to nie dam.
produkcja
Ocena:
166
(176)
Osoby jedzące w tej chwili proszone są o zakończenie konsumpcji, ewentualnie o przeczytanie tej historii później.
Moja psica, Kruszyna, dostała potężnych (choć krótkotrwałych) sensacji żołądkowych. Jako że miłość i sra**ka przychodzą znienacka, biedna zdążyła tylko przybiec do mnie pod łazienkę i krótkim piśnięciem zaalarmować, że coś jest nie tak, ale już w następnej chwili środek przedpokoju został "przyozdobiony" imponującej wielkości psią kupą o półpłynnej konsystencji i powalającym smrodzie.
No cóż, Kruszyna z Młodą na spacer (bo może to jeszcze nie koniec), a ja sprzątam, gratulując sama sobie posiadania w domu jednorazowych rękawiczek, bez tego ciężko by było. Po usunięciu "konkretu" przymierzałam się już do czyszczenia/prania chodniczka w przedpokoju, kiedy olśniło mnie, że co ja do chole*y robię! Chodniczek był stary, nawet (kiedyś) ładny, ale już mocno zniszczony, więc w sumie dobra okazja, aby go wyrzucić. Zwinęłam w ładny, ciasny rulon, związałam, aby się nie rozwalał i wyniosłam do śmietnika.
Po upływie dwóch czy trzech godzin pukanie do drzwi. Sąsiadka. Z moim chodniczkiem. I z pretensjami. Nie przytoczę słowo w słowo, ale postaram się możliwie najwierniej.
Sąsiadka z wojowniczą miną, napastliwym tonem:
- To pani wyrzuciła ten chodniczek?
- Tak, ja... - moja odpowiedź była lekko niepewna, bo już zastanawiałam się, jakiż to straszliwy błąd popełniłam, do niewłaściwego pojemnika wyrzuciłam czy co?
- No jak tak można!?! Przecież on śmierdzi! I środek jest cały w g*wnie!
- Właśnie dlatego go wyrzuciłam...
- Ale on się do niczego już nie nadaje!
- ???
- Bo ja go chciałam sobie do domu wziąć! Kawałek odwinęłam, ładny był, to zabrałam, a w domu co się okazało! Zniszczony! I śmierdzi! Jak ja ten smród wywietrzę?
No cóż, ja wywietrzyłam w parę minut, nie wiem jakie pani sąsiadka stosuje metody wietrzenia, bo jeśli poprzez uchylenie jednego okna na parę milimetrów, to faktycznie może być problem. Tego jednak już nie powiedziałam (udało mi się odpowiednio wcześniej ugryźć w język), zamiast tego zapytałam grzecznie:
- Ale ja nadal nie rozumiem, o co pani ma do mnie pretensje i czego pani oczekuje?
- No jak to? Śmierdzi mi w domu! I myślałam, że chodniczek do przedpokoju będę miała, bo potrzebuję, a tu co? On zniszczony...
Ponieważ sytuacje o takim natężeniu absurdu raczej mnie śmieszą, niż wkurzają, gdzieś od połowy tej konwersacji miałam coraz lepszy humor. W odpowiedzi na wyczekujące spojrzenie sąsiadki po jej ostatnim zdaniu rzuciłam "proszę poczekać" i weszłam na chwilę do mieszkania. Szybko zlokalizowałam potrzebne mi rzeczy, po czym wręczyłam jej: ulotkę o likwidacji hurtowni dywanów w okolicy (ceny do -70%), kupiony kiedyś tam odświeżacz powietrza o nie pasującym mi zapachu oraz kilka jednorazowych rękawiczek (w razie gdyby jednak zdecydowała się czyścić ten chodniczek). Głośno powiedziałam "do widzenia" i zamknęłam drzwi, specjalnie głośno przekręcając klucz w zamku od wewnątrz.
Na koniec apel - bo wiem, że Piekielni uwielbiają apele. Otóż nie wyrzucajmy do śmietnika zniszczonych, nie nadających się do użytku rzeczy! Wyrzucajmy tylko takie, które ktoś jeszcze może sobie wziąć, użyć, skorzystać! Nie bądźmy egoistami.
P.S. Kruszyna już zdrowa.
Moja psica, Kruszyna, dostała potężnych (choć krótkotrwałych) sensacji żołądkowych. Jako że miłość i sra**ka przychodzą znienacka, biedna zdążyła tylko przybiec do mnie pod łazienkę i krótkim piśnięciem zaalarmować, że coś jest nie tak, ale już w następnej chwili środek przedpokoju został "przyozdobiony" imponującej wielkości psią kupą o półpłynnej konsystencji i powalającym smrodzie.
No cóż, Kruszyna z Młodą na spacer (bo może to jeszcze nie koniec), a ja sprzątam, gratulując sama sobie posiadania w domu jednorazowych rękawiczek, bez tego ciężko by było. Po usunięciu "konkretu" przymierzałam się już do czyszczenia/prania chodniczka w przedpokoju, kiedy olśniło mnie, że co ja do chole*y robię! Chodniczek był stary, nawet (kiedyś) ładny, ale już mocno zniszczony, więc w sumie dobra okazja, aby go wyrzucić. Zwinęłam w ładny, ciasny rulon, związałam, aby się nie rozwalał i wyniosłam do śmietnika.
Po upływie dwóch czy trzech godzin pukanie do drzwi. Sąsiadka. Z moim chodniczkiem. I z pretensjami. Nie przytoczę słowo w słowo, ale postaram się możliwie najwierniej.
Sąsiadka z wojowniczą miną, napastliwym tonem:
- To pani wyrzuciła ten chodniczek?
- Tak, ja... - moja odpowiedź była lekko niepewna, bo już zastanawiałam się, jakiż to straszliwy błąd popełniłam, do niewłaściwego pojemnika wyrzuciłam czy co?
- No jak tak można!?! Przecież on śmierdzi! I środek jest cały w g*wnie!
- Właśnie dlatego go wyrzuciłam...
- Ale on się do niczego już nie nadaje!
- ???
- Bo ja go chciałam sobie do domu wziąć! Kawałek odwinęłam, ładny był, to zabrałam, a w domu co się okazało! Zniszczony! I śmierdzi! Jak ja ten smród wywietrzę?
No cóż, ja wywietrzyłam w parę minut, nie wiem jakie pani sąsiadka stosuje metody wietrzenia, bo jeśli poprzez uchylenie jednego okna na parę milimetrów, to faktycznie może być problem. Tego jednak już nie powiedziałam (udało mi się odpowiednio wcześniej ugryźć w język), zamiast tego zapytałam grzecznie:
- Ale ja nadal nie rozumiem, o co pani ma do mnie pretensje i czego pani oczekuje?
- No jak to? Śmierdzi mi w domu! I myślałam, że chodniczek do przedpokoju będę miała, bo potrzebuję, a tu co? On zniszczony...
Ponieważ sytuacje o takim natężeniu absurdu raczej mnie śmieszą, niż wkurzają, gdzieś od połowy tej konwersacji miałam coraz lepszy humor. W odpowiedzi na wyczekujące spojrzenie sąsiadki po jej ostatnim zdaniu rzuciłam "proszę poczekać" i weszłam na chwilę do mieszkania. Szybko zlokalizowałam potrzebne mi rzeczy, po czym wręczyłam jej: ulotkę o likwidacji hurtowni dywanów w okolicy (ceny do -70%), kupiony kiedyś tam odświeżacz powietrza o nie pasującym mi zapachu oraz kilka jednorazowych rękawiczek (w razie gdyby jednak zdecydowała się czyścić ten chodniczek). Głośno powiedziałam "do widzenia" i zamknęłam drzwi, specjalnie głośno przekręcając klucz w zamku od wewnątrz.
Na koniec apel - bo wiem, że Piekielni uwielbiają apele. Otóż nie wyrzucajmy do śmietnika zniszczonych, nie nadających się do użytku rzeczy! Wyrzucajmy tylko takie, które ktoś jeszcze może sobie wziąć, użyć, skorzystać! Nie bądźmy egoistami.
P.S. Kruszyna już zdrowa.
blok_mieszkalny
Ocena:
169
(175)
Maj. Sezon "komunijny". I u (niektórych) dzieci sezon na "licytacje" - ja dostałem/am lepszy prezent!
Młoda nie jest materialistą, staram się jej wpajać inne wartości niż kult rzeczy i pieniądza, ale jest też dzieckiem i czasem daje się nakręcać na wyliczanki "ja mam lepiej".
Od razu w niedzielę poinformowała mnie (chociaż bez szczególnej zazdrości), że Kasia/Basia/Janek/Franek dostali to i to (czytaj - wypasione prezenty).
Po wytłumaczeniu, że w Pierwszej Komunii nie prezenty są ważne, zeszłam na poziom "dziecko" i zadałam jej dwa pytania:
- A ty dostałaś to, o czym marzyłaś?
- Tak.
- I jesteś zadowolona ze swoich prezentów?
- Tak, bardzo!
- No to o co chodzi?
Okazało się, że już o nic. Ale nadszedł poniedziałek, Młoda wróciła ze szkoły z informacjami, że Kasia/Basia/Janek/Franek twierdzą, że ich prezenty są lepsze, droższe i Młoda nie ma tego, co oni mają. Może powinnam po raz kolejny wytłumaczyć to, co powyżej. Ale się z lekka zdenerwowałam tą całą "licytacją" i postanowiłam ją uciąć:
- Ale ty dostałaś prezent taki, jakiego żadne dziecko nie dostało. Nikt inny tego nie ma.
- ???
- W dodatku sama sobie zrobiłaś ten prezent. Dzień przed komunią zdobyłaś brązowy medal na ogólnopolskich zawodach, czy ktoś ma taki "prezent"?
Do dzisiaj cisza. Jakoś już nie słyszę, co dostali Kasia/Basia/Janek/Franek. Co prawda nie wiem, czy uznali, że jednak nie "przelicytują" Młodej, czy też dla niej jest to już nieważne, ale to raczej nie ma znaczenia...
Młoda nie jest materialistą, staram się jej wpajać inne wartości niż kult rzeczy i pieniądza, ale jest też dzieckiem i czasem daje się nakręcać na wyliczanki "ja mam lepiej".
Od razu w niedzielę poinformowała mnie (chociaż bez szczególnej zazdrości), że Kasia/Basia/Janek/Franek dostali to i to (czytaj - wypasione prezenty).
Po wytłumaczeniu, że w Pierwszej Komunii nie prezenty są ważne, zeszłam na poziom "dziecko" i zadałam jej dwa pytania:
- A ty dostałaś to, o czym marzyłaś?
- Tak.
- I jesteś zadowolona ze swoich prezentów?
- Tak, bardzo!
- No to o co chodzi?
Okazało się, że już o nic. Ale nadszedł poniedziałek, Młoda wróciła ze szkoły z informacjami, że Kasia/Basia/Janek/Franek twierdzą, że ich prezenty są lepsze, droższe i Młoda nie ma tego, co oni mają. Może powinnam po raz kolejny wytłumaczyć to, co powyżej. Ale się z lekka zdenerwowałam tą całą "licytacją" i postanowiłam ją uciąć:
- Ale ty dostałaś prezent taki, jakiego żadne dziecko nie dostało. Nikt inny tego nie ma.
- ???
- W dodatku sama sobie zrobiłaś ten prezent. Dzień przed komunią zdobyłaś brązowy medal na ogólnopolskich zawodach, czy ktoś ma taki "prezent"?
Do dzisiaj cisza. Jakoś już nie słyszę, co dostali Kasia/Basia/Janek/Franek. Co prawda nie wiem, czy uznali, że jednak nie "przelicytują" Młodej, czy też dla niej jest to już nieważne, ale to raczej nie ma znaczenia...
szkoła
Ocena:
120
(186)
Znajoma ma małe kotki do oddania*, chętnych na nie w najbliższym otoczeniu brak, więc trzeba szukać inaczej. Kociaki sfilmowane, filmik wraz z informacją, że te oto maluchy szukają dobrych domów wrzuciłam na fb. Ponieważ chciałam, aby dotarł do jak największej liczby osób, poprosiłam - jeśli nie chcesz/nie możesz wziąć kotka, to udostępnij. W związku z tym post musiał iść jako publiczny, bo ogólnie to wszystkie ustawienia na fb mam baaardzo prywatne i tylko dla znajomych. Na efekty nie musiałam długo czekać:
- siedem zaproszeń do grona znajomych od kompletnie mi nieznanych facetów (tylko z jednym mam jednego wspólnego znajomego);
- kilkanaście wiadomości w folderze "inne", zaczynające się od słów "witaj aniołku" czy coś w tym stylu;
- zero zainteresowania kotkami...
Co robię nie tak?
*kotka była już w ciąży, kiedy znajoma ją przygarnęła, w odpowiednim czasie oczywiście zostanie wysterylizowana.facebook
- siedem zaproszeń do grona znajomych od kompletnie mi nieznanych facetów (tylko z jednym mam jednego wspólnego znajomego);
- kilkanaście wiadomości w folderze "inne", zaczynające się od słów "witaj aniołku" czy coś w tym stylu;
- zero zainteresowania kotkami...
Co robię nie tak?
*kotka była już w ciąży, kiedy znajoma ją przygarnęła, w odpowiednim czasie oczywiście zostanie wysterylizowana.
Ocena:
82
(108)
Historia użytkownika Lenerox o parkowaniu w ten sposób, aby młodzi sportowcy i ich mamusie mieli jak najmniej do przejścia, przypomniała mi sytuację z pewnego zebrania.
Zebranie przed obozem letnim. Sportowym. Treningowym. Większość już "obcykana" w temacie, bo to nie pierwszy obóz ich dzieci, więc pytania raczej rozsądne i dotyczące ważnych spraw, aż nagle pada pytanie od jednej z mamuś:
- A czy one muszą tak daleko chodzić na te treningi? Nie można znaleźć czegoś bliżej? Albo może dowozić ich busem?
Zgłupiałam... Miejsce zakwaterowania znajdowało się ok. 5 minut drogi od miejsca treningu... No dobra, licząc, że idzie spora grupka dzieci, może zajmowało im to 7 minut. Przypominam, obóz treningowy! Dla dzieci, które miały po 3 godziny treningu dziennie, a na obozie od 5 do 6 godzin. I taka mamusia się obawia, czy siedmiominutowy spacerek nie jest za bardzo forsowny dla jej dziecka, a jeszcze kilka ją poparło.
Wtedy zabrakło mi słów, aby to jakoś skomentować, więc i teraz pointy nie będzie.
Zebranie przed obozem letnim. Sportowym. Treningowym. Większość już "obcykana" w temacie, bo to nie pierwszy obóz ich dzieci, więc pytania raczej rozsądne i dotyczące ważnych spraw, aż nagle pada pytanie od jednej z mamuś:
- A czy one muszą tak daleko chodzić na te treningi? Nie można znaleźć czegoś bliżej? Albo może dowozić ich busem?
Zgłupiałam... Miejsce zakwaterowania znajdowało się ok. 5 minut drogi od miejsca treningu... No dobra, licząc, że idzie spora grupka dzieci, może zajmowało im to 7 minut. Przypominam, obóz treningowy! Dla dzieci, które miały po 3 godziny treningu dziennie, a na obozie od 5 do 6 godzin. I taka mamusia się obawia, czy siedmiominutowy spacerek nie jest za bardzo forsowny dla jej dziecka, a jeszcze kilka ją poparło.
Wtedy zabrakło mi słów, aby to jakoś skomentować, więc i teraz pointy nie będzie.
obóz_sportowy
Ocena:
137
(145)
Dawno nikt nie narzekał na swojego operatora, no to ja się "poskarżę" na pomarańczową sieć.
Cała opisana poniżej akcja toczyła się jakieś dwa-trzy miesiące, a dzisiaj miała swój finał - najprawdopodobniej jest to też finał mojego wieloletniego korzystania z usług "pomarańczowych". Telefon u nich miałam "od zawsze" - najpierw na kartę, potem abonament, potem różne inne usługi np. internet mobilny, no, ogólnie, jak coś potrzebowałam z tego typu usług, no to "pomarańczka", bo tam mam już to, to i to. Kiedy Młoda "dorosła" do własnego telefonu, oczywistym dla mnie było, że wezmę jej abonament w pomarańczowej sieci. Ponieważ tych usług miałam dużo, często zmieniały się ich konfiguracje - "To może to pani połączymy w jeden pakiet, będzie taniej", z podanych sugestii oraz ogólnie z obsługi w salonie (najbliższym mi) byłam zadowolona, no ale do czasu...
Jakieś trzy miesiące temu doszłam do wniosku, że niepotrzebny mi już internet mobilny - stary (choć w dobrym stanie - Młoda szanuje sprzęt) tablet leżał zapomniany gdzieś w kącie, w domu mam światłowód, a do sprawdzenia czegoś "na już" wystarczy (i mnie, i Młodej) to, co mamy w abonamencie. Jak pomyślałam, tak zrobiłam - poszłam do salonu, przedstawiłam sprawę, wspólnie z przemiłą panią konsultantką "stworzyłyśmy" piękne pismo o rezygnacji z usługi, poszło...
Po kilku dniach dostałam sms-a (cytuję prawie dosłownie): "Pomarańczowa miłość jest ofertą pakietową i nie może być przeniesiona do oferty na kartę. Rezygnacja obejmuje obie usługi (telefon i internet). Potwierdzamy przyjęcie rozwiązania umowy dla numeru 123456789 i 987654321. Odłączenie nastąpi 25-05-2019." Ale zaraz, zaraz. Z tego wszystkiego zgadza się tylko jedno - wymieniony przez nich nr telefonu faktycznie był z pakiecie z internetem mobilnym. Nie sądziłam, że to jakiś problem, bo jak pisałam wcześniej, wszystkie moje usługi u pomarańczowych występowały w różnych konfiguracjach, a panie konsultantki z salony "żonglowały" tymi usługami z wprawą zawodowego ekwilibrysty, aby tylko uzyskać jak najlepszy efekt. Nie było mowy o przenoszeniu nr na kartę, po prostu chciałam zrezygnować z jednej usługi, a drugą zostawić - w abonamencie, nie na kartę!
Oczywiście pognałam do salonu, pani konsultantka po mruknięciu "co za debile" stworzyła nowe pismo, w którym to wszystko wyjaśniła, po czym uspokoiła mnie, że nie ma mowy, żeby mi odłączyli oba numery. "Proszę czekać na odpowiedź, w razie czego proszę przyjść do mnie znowu". Czekałam prawie miesiąc, po czym udałam się do salonu. Nowe pismo oraz "pani Xynthio, jesteśmy w kontakcie, ja będę osobiście monitorować tę sprawę, to nie pierwszy taki przypadek i wiem, że można zrezygnować z jednej części usługi bez odłączania drugiej!"
Na drugie pismo doczekałam się odpowiedzi: "Potwierdzamy przyjęcie zgłoszenia. Większość spraw załatwiamy do 7 dni", a po tygodniu następna informacja: "Wyjaśniamy zgłoszenie. Odpowiemy najpóźniej do 29-05-2019. Przepraszamy za opóźnienia." No cóż, znowu pogalopowałam do salonu, bo termin "najpóźniejszego" rozpatrzenie zgłoszenie był ładnych parę dni późniejszy, niż data planowanego odłączenia numeru! Pani konsultantka zapewniła mnie, że w takim razie termin odłączenia jest przesunięty do dnia rozpatrzenia zgłoszenia, nie mam się czego obawiać, a w ogóle to na 101% nr telefonu zostanie zachowany.
Tak, uwierzyłam. Wiem, głupia ja. Nie posłuchałam głosu gdzieś z tyłu głowy, który od czasu otrzymania pierwszego sms-a powtarzał mi natrętnie: "przenieś numer zanim ci go odłączą, przenieś numer do jakiejkolwiek innej sieci, przenieś numer!!!" Dzisiaj jest 25-05-2019. I co? I nr telefonu Młodej (tak, to był jej numer) jest odłączony... A moje wku*wienie sięga zenitu, tak, na siebie też jestem zła, kto mi kazał wierzyć w zapewnienia konsultantki...
Działania? No cóż, Młoda ma już inny numer w innej sieci, ale to jednak kłopot - nr telefonu służył jej też m.in. do logowania się na messengera i różnych innych "głupotek". Oprócz tego rozważam przeniesienie wszystkich pozostałych usług do innej sieci - mam jeszcze drugi pakiet "pomarańczowa miłość" - światłowód, TV, telefon stacjonarny (o dziwo, mnie się przydaje) i komórkowy (mój numer). Po takiej akcji nie mam ochoty pozostawać dalej u pomarańczowych.
Na koniec mały smaczek - chcąc zrezygnować z internetu mobilnego, sprawdziłam na "Mój Pomarańczowy", jaką karę zapłacę za zerwanie umowy (sporo brakowało do końca umowy). Otóż wyświetliła mi się informacja, że 50 zł*. Parę dni później, gdy składałam pismo z oficjalną rezygnacją, poprosiłam panię konsultantkę, aby mi to jeszcze raz sprawdziła - kara wynosiła wtedy 40 zł*. Natomiast w sms-ie informującym o odłączeniu obu numerów była na samym końcu informacja o karze za zerwanie umowy, wynosiła ona 80 zł*.
Orange Love? Dla mnie to w tej chwili Orange Hate!
*kwoty podane w zaokrągleniu w dół.
Cała opisana poniżej akcja toczyła się jakieś dwa-trzy miesiące, a dzisiaj miała swój finał - najprawdopodobniej jest to też finał mojego wieloletniego korzystania z usług "pomarańczowych". Telefon u nich miałam "od zawsze" - najpierw na kartę, potem abonament, potem różne inne usługi np. internet mobilny, no, ogólnie, jak coś potrzebowałam z tego typu usług, no to "pomarańczka", bo tam mam już to, to i to. Kiedy Młoda "dorosła" do własnego telefonu, oczywistym dla mnie było, że wezmę jej abonament w pomarańczowej sieci. Ponieważ tych usług miałam dużo, często zmieniały się ich konfiguracje - "To może to pani połączymy w jeden pakiet, będzie taniej", z podanych sugestii oraz ogólnie z obsługi w salonie (najbliższym mi) byłam zadowolona, no ale do czasu...
Jakieś trzy miesiące temu doszłam do wniosku, że niepotrzebny mi już internet mobilny - stary (choć w dobrym stanie - Młoda szanuje sprzęt) tablet leżał zapomniany gdzieś w kącie, w domu mam światłowód, a do sprawdzenia czegoś "na już" wystarczy (i mnie, i Młodej) to, co mamy w abonamencie. Jak pomyślałam, tak zrobiłam - poszłam do salonu, przedstawiłam sprawę, wspólnie z przemiłą panią konsultantką "stworzyłyśmy" piękne pismo o rezygnacji z usługi, poszło...
Po kilku dniach dostałam sms-a (cytuję prawie dosłownie): "Pomarańczowa miłość jest ofertą pakietową i nie może być przeniesiona do oferty na kartę. Rezygnacja obejmuje obie usługi (telefon i internet). Potwierdzamy przyjęcie rozwiązania umowy dla numeru 123456789 i 987654321. Odłączenie nastąpi 25-05-2019." Ale zaraz, zaraz. Z tego wszystkiego zgadza się tylko jedno - wymieniony przez nich nr telefonu faktycznie był z pakiecie z internetem mobilnym. Nie sądziłam, że to jakiś problem, bo jak pisałam wcześniej, wszystkie moje usługi u pomarańczowych występowały w różnych konfiguracjach, a panie konsultantki z salony "żonglowały" tymi usługami z wprawą zawodowego ekwilibrysty, aby tylko uzyskać jak najlepszy efekt. Nie było mowy o przenoszeniu nr na kartę, po prostu chciałam zrezygnować z jednej usługi, a drugą zostawić - w abonamencie, nie na kartę!
Oczywiście pognałam do salonu, pani konsultantka po mruknięciu "co za debile" stworzyła nowe pismo, w którym to wszystko wyjaśniła, po czym uspokoiła mnie, że nie ma mowy, żeby mi odłączyli oba numery. "Proszę czekać na odpowiedź, w razie czego proszę przyjść do mnie znowu". Czekałam prawie miesiąc, po czym udałam się do salonu. Nowe pismo oraz "pani Xynthio, jesteśmy w kontakcie, ja będę osobiście monitorować tę sprawę, to nie pierwszy taki przypadek i wiem, że można zrezygnować z jednej części usługi bez odłączania drugiej!"
Na drugie pismo doczekałam się odpowiedzi: "Potwierdzamy przyjęcie zgłoszenia. Większość spraw załatwiamy do 7 dni", a po tygodniu następna informacja: "Wyjaśniamy zgłoszenie. Odpowiemy najpóźniej do 29-05-2019. Przepraszamy za opóźnienia." No cóż, znowu pogalopowałam do salonu, bo termin "najpóźniejszego" rozpatrzenie zgłoszenie był ładnych parę dni późniejszy, niż data planowanego odłączenia numeru! Pani konsultantka zapewniła mnie, że w takim razie termin odłączenia jest przesunięty do dnia rozpatrzenia zgłoszenia, nie mam się czego obawiać, a w ogóle to na 101% nr telefonu zostanie zachowany.
Tak, uwierzyłam. Wiem, głupia ja. Nie posłuchałam głosu gdzieś z tyłu głowy, który od czasu otrzymania pierwszego sms-a powtarzał mi natrętnie: "przenieś numer zanim ci go odłączą, przenieś numer do jakiejkolwiek innej sieci, przenieś numer!!!" Dzisiaj jest 25-05-2019. I co? I nr telefonu Młodej (tak, to był jej numer) jest odłączony... A moje wku*wienie sięga zenitu, tak, na siebie też jestem zła, kto mi kazał wierzyć w zapewnienia konsultantki...
Działania? No cóż, Młoda ma już inny numer w innej sieci, ale to jednak kłopot - nr telefonu służył jej też m.in. do logowania się na messengera i różnych innych "głupotek". Oprócz tego rozważam przeniesienie wszystkich pozostałych usług do innej sieci - mam jeszcze drugi pakiet "pomarańczowa miłość" - światłowód, TV, telefon stacjonarny (o dziwo, mnie się przydaje) i komórkowy (mój numer). Po takiej akcji nie mam ochoty pozostawać dalej u pomarańczowych.
Na koniec mały smaczek - chcąc zrezygnować z internetu mobilnego, sprawdziłam na "Mój Pomarańczowy", jaką karę zapłacę za zerwanie umowy (sporo brakowało do końca umowy). Otóż wyświetliła mi się informacja, że 50 zł*. Parę dni później, gdy składałam pismo z oficjalną rezygnacją, poprosiłam panię konsultantkę, aby mi to jeszcze raz sprawdziła - kara wynosiła wtedy 40 zł*. Natomiast w sms-ie informującym o odłączeniu obu numerów była na samym końcu informacja o karze za zerwanie umowy, wynosiła ona 80 zł*.
Orange Love? Dla mnie to w tej chwili Orange Hate!
*kwoty podane w zaokrągleniu w dół.
orange
Ocena:
89
(107)
Ostatnio częste jest narzekanie na pieszych, że przepisy ruchu drogowego ich faworyzują, że są traktowani jak "święte krowy", że pieszy nie wiadomo co musiałby zrobić, aby uznano, że wypadek był z jego winy...
Sytuacja z dzisiaj.
Matka z dziewięcioletnią córką zbliżają się do pasów. Jedzie samochód, bardzo powoli, matka uznaje, że kierowca widzi ich i zwalnia przed przejściem, więc przechodzi. Niestety, kierowca nie zmienia prędkości (niewielkiej, ale stałej), matka, orientując się w sytuacji, usiłuje wycofać się z powrotem na chodnik. Jej się udało, dziecko opóźnione o ćwierć kroku czy ułamki sekund zostaje zahaczone lusterkiem samochodu. Nie wiem, jaka była prędkość samochodu (matka oceniała ją na ok. 10 km/h), ale dziecko przewróciło się, krew się polała (wybity ząb - jedynka), sytuacja ogólnie kwalifikująca się do przyjazdu pogotowia i policji.
Przyjechali jedni i drudzy.
Pogotowie. Dziewczynka w szoku, rozhisteryzowana, nie dała się zbadać. "No, to pani ją weźmie do domu i obserwuje, w razie czego szybko do szpitala". Noż kur...
Policja. "Ale to pani wina, nie zachowała pani odpowiedniej ostrożności, przez ulicę można przejść dopiero wtedy, kiedy upewni się pani, że pojazdy się zatrzymały". Ale że co? Ja naprawdę nie namawiam nikogo do wkraczania na jezdnię pewnym krokiem niezależnie od sytuacji, bo "jezdem pieszym i mam pirszeństwo", ale do cholery, zbliżam się do pasów, widzę WOLNO jadący samochód, więc przechodzę, bo uznaję, że zwalnia przed pasami!
No wiem, nie jestem obiektywna. Sytuacja przydarzyła się mojej przyjaciółce i może to zakłóca mi racjonalne myślenie. Z jednej strony ja sama często powtarzam: "nie sprzeczam się z samochodem o pierwszeństwo, bo jest większy, cięższy i szybszy ode mnie" oraz "co mi przyjdzie z tego, że miałam pierwszeństwo, jak wyląduję połamana w szpitalu?", ale z drugiej strony - podchodzę do pasów, widzę zwalniający samochód, więc przechodzę, nie czekam, aż on się całkiem zatrzyma. Gdybym czekała, sądzę, że kierowcy kilku następnych samochodów wypowiedzieliby w myślach wiele "miłych" słów pod moim adresem...
Dla mnie w tej chwili najważniejsze jest to, czy córce przyjaciółki na pewno nic się nie stało. No, oprócz wybitej jedynki, ale tym będziemy się martwić później.
Pani kierująca autem miała prawie 70 lat. Nie widziała mojej przyjaciółki z dzieckiem, ale przecież jechała powoli i ostrożnie...
P. S. Pasy znajdowały się dokładnie przed szkołą (przyjaciółka zaprowadzała córkę do szkoły), przed nimi znajdował się znak drogowy A17 (Uwaga na dzieci).
Sytuacja z dzisiaj.
Matka z dziewięcioletnią córką zbliżają się do pasów. Jedzie samochód, bardzo powoli, matka uznaje, że kierowca widzi ich i zwalnia przed przejściem, więc przechodzi. Niestety, kierowca nie zmienia prędkości (niewielkiej, ale stałej), matka, orientując się w sytuacji, usiłuje wycofać się z powrotem na chodnik. Jej się udało, dziecko opóźnione o ćwierć kroku czy ułamki sekund zostaje zahaczone lusterkiem samochodu. Nie wiem, jaka była prędkość samochodu (matka oceniała ją na ok. 10 km/h), ale dziecko przewróciło się, krew się polała (wybity ząb - jedynka), sytuacja ogólnie kwalifikująca się do przyjazdu pogotowia i policji.
Przyjechali jedni i drudzy.
Pogotowie. Dziewczynka w szoku, rozhisteryzowana, nie dała się zbadać. "No, to pani ją weźmie do domu i obserwuje, w razie czego szybko do szpitala". Noż kur...
Policja. "Ale to pani wina, nie zachowała pani odpowiedniej ostrożności, przez ulicę można przejść dopiero wtedy, kiedy upewni się pani, że pojazdy się zatrzymały". Ale że co? Ja naprawdę nie namawiam nikogo do wkraczania na jezdnię pewnym krokiem niezależnie od sytuacji, bo "jezdem pieszym i mam pirszeństwo", ale do cholery, zbliżam się do pasów, widzę WOLNO jadący samochód, więc przechodzę, bo uznaję, że zwalnia przed pasami!
No wiem, nie jestem obiektywna. Sytuacja przydarzyła się mojej przyjaciółce i może to zakłóca mi racjonalne myślenie. Z jednej strony ja sama często powtarzam: "nie sprzeczam się z samochodem o pierwszeństwo, bo jest większy, cięższy i szybszy ode mnie" oraz "co mi przyjdzie z tego, że miałam pierwszeństwo, jak wyląduję połamana w szpitalu?", ale z drugiej strony - podchodzę do pasów, widzę zwalniający samochód, więc przechodzę, nie czekam, aż on się całkiem zatrzyma. Gdybym czekała, sądzę, że kierowcy kilku następnych samochodów wypowiedzieliby w myślach wiele "miłych" słów pod moim adresem...
Dla mnie w tej chwili najważniejsze jest to, czy córce przyjaciółki na pewno nic się nie stało. No, oprócz wybitej jedynki, ale tym będziemy się martwić później.
Pani kierująca autem miała prawie 70 lat. Nie widziała mojej przyjaciółki z dzieckiem, ale przecież jechała powoli i ostrożnie...
P. S. Pasy znajdowały się dokładnie przed szkołą (przyjaciółka zaprowadzała córkę do szkoły), przed nimi znajdował się znak drogowy A17 (Uwaga na dzieci).
przejścia_dla_pieszych
Ocena:
71
(161)
Historia użytkownika czerwony_parasol przypomniała mi mojego byłego pracodawcę.
Był sobie zakład produkujący coś - dla historii absolutnie nieważne co. Zakład ten miał również swoją filię w pobliskim miasteczku. My (czyli pracownicy owej filii) byliśmy ciągle informowani przez naszych zwierzchników, że w głównej siedzibie pracownicy robią więcej, lepiej, szybciej, że mamy się bardziej starać, że dlatego nie otrzymujemy premii itp. No cóż, staraliśmy się, ale kierownictwo ciągle niezadowolone... Nie słuchali naszych delikatnych sugestii, że pracujemy na przestarzałych maszynach (niektóre podejrzewałam o migrację prosto ze złomowiska), że braki w zaopatrzeniu - nie mieliśmy magazynu, tylko mały magazynek, wszystkie półprodukty dojeżdżały z głównego zakładu, i czasami brak jednego elementu powodował, że produkcja stawała. Nie ma zmiłuj się, źle pracujemy i koniec!
Chyba jednak aż tak źle nie pracowaliśmy, bo któregoś dnia nawiedził nas szanowny pan prezes, czyli właściciel obu w/w zakładów. Przeszedł się po hali, popatrzył, po czym udał się do kierownika i zażądał listy dziesięciu najlepszych pracowników (nie mówił kierownikowi, po co mu to). Listę otrzymał, zerknął na nią i stwierdził, że od przyszłego miesiąca te osoby pracują w głównym zakładzie. Kierownik zbladł, bo 10 osób to była jakaś 1/3 stanu osobowego, poza tym uczciwie wymienił najlepszych. My, pracownicy przewidziani do "awansu"* raczej byliśmy zadowoleni.
Koniec końców stanęło na siedmiu osobach. Pierwszy dzień pracy w nowym miejscu był dla nas mocno stresujący, ponieważ dostaliśmy od pracowników głównego zakładu porządny opieprz za... zawyżanie norm. Cytuję: "Czy wy żeście tam och*jeli, czy co, zapi*przacie jak małe robociki, co chwila nam przez was normy podnoszą!!!".
No pomysł w sumie genialny, wmówić jednym, że drudzy pracują lepiej, i już mamy samonakręcajacy się mechanizm - więcej! lepiej! szybciej!
*Przeniesienie do głównego zakładu przyjęliśmy jako "awans", ponieważ tam płacili lepiej. Teraz już nie pamiętam, bo to było duuużo lat temu, ale podstawa była chyba taka sama, natomiast nas w fili "omijały" wszystkie dodatki i premie - jak już ktoś dostał premię, to były to naprawdę śmieszne pieniądze, w odniesieniu do dzisiejszych realiów płacowych to było jakieś 100 zł.
Był sobie zakład produkujący coś - dla historii absolutnie nieważne co. Zakład ten miał również swoją filię w pobliskim miasteczku. My (czyli pracownicy owej filii) byliśmy ciągle informowani przez naszych zwierzchników, że w głównej siedzibie pracownicy robią więcej, lepiej, szybciej, że mamy się bardziej starać, że dlatego nie otrzymujemy premii itp. No cóż, staraliśmy się, ale kierownictwo ciągle niezadowolone... Nie słuchali naszych delikatnych sugestii, że pracujemy na przestarzałych maszynach (niektóre podejrzewałam o migrację prosto ze złomowiska), że braki w zaopatrzeniu - nie mieliśmy magazynu, tylko mały magazynek, wszystkie półprodukty dojeżdżały z głównego zakładu, i czasami brak jednego elementu powodował, że produkcja stawała. Nie ma zmiłuj się, źle pracujemy i koniec!
Chyba jednak aż tak źle nie pracowaliśmy, bo któregoś dnia nawiedził nas szanowny pan prezes, czyli właściciel obu w/w zakładów. Przeszedł się po hali, popatrzył, po czym udał się do kierownika i zażądał listy dziesięciu najlepszych pracowników (nie mówił kierownikowi, po co mu to). Listę otrzymał, zerknął na nią i stwierdził, że od przyszłego miesiąca te osoby pracują w głównym zakładzie. Kierownik zbladł, bo 10 osób to była jakaś 1/3 stanu osobowego, poza tym uczciwie wymienił najlepszych. My, pracownicy przewidziani do "awansu"* raczej byliśmy zadowoleni.
Koniec końców stanęło na siedmiu osobach. Pierwszy dzień pracy w nowym miejscu był dla nas mocno stresujący, ponieważ dostaliśmy od pracowników głównego zakładu porządny opieprz za... zawyżanie norm. Cytuję: "Czy wy żeście tam och*jeli, czy co, zapi*przacie jak małe robociki, co chwila nam przez was normy podnoszą!!!".
No pomysł w sumie genialny, wmówić jednym, że drudzy pracują lepiej, i już mamy samonakręcajacy się mechanizm - więcej! lepiej! szybciej!
*Przeniesienie do głównego zakładu przyjęliśmy jako "awans", ponieważ tam płacili lepiej. Teraz już nie pamiętam, bo to było duuużo lat temu, ale podstawa była chyba taka sama, natomiast nas w fili "omijały" wszystkie dodatki i premie - jak już ktoś dostał premię, to były to naprawdę śmieszne pieniądze, w odniesieniu do dzisiejszych realiów płacowych to było jakieś 100 zł.
produkcja
Ocena:
118
(120)