Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kojot_pedziwiatr

Zamieszcza historie od: 27 sierpnia 2015 - 14:20
Ostatnio: 21 kwietnia 2020 - 15:35
  • Historii na głównej: 7 z 7
  • Punktów za historie: 1955
  • Komentarzy: 452
  • Punktów za komentarze: 2950
 

#72633

przez ~Reth ·
| Do ulubionych
Komentarze pod historią o dzieciaku z ADHD (http://piekielni.pl/72186) tak mnie zainspirowały, że aż postanowiłam dodać własną historię.

Słowem wstępu - mam siostrę bliźniaczkę. Jako dzieci byłyśmy bardzo ciche, spokojne, ze względu na wadę wymowy wiele dzieciaków nie rozumiało, co miałyśmy do powiedzenia, więc żyłyśmy w naszym własnym "małym, autystycznym świecie bliźniąt" ;) Bawiłyśmy się we dwie, albo ewentualnie jeszcze z jedną koleżanką. Zawsze gdzieś z boku, unikając konfliktów z innymi (bo między sobą, to owszem, zdarzało nam się "dać sobie po mordzie" za coś ;)).

Do przedszkola chodziła z nami m.in. (dajmy jej) Ola. Ola miała stwierdzone ADHD, dostawała leki, ale rodziców miała kompletnie niewydolnych wychowawczo. Dziecko robiło, co chciało, na próbę jakiegokolwiek zwrócenia jej uwagi reagowała atakiem szału z krzykami, tarzaniem się po podłodze, pluciem i całą resztą spektaklu. Nie pamiętam czy Ola miała jakieś koleżanki, z którymi się bawiła. Ja ją pamiętam tylko z jednej strony - z upartego bicia i robienia na złość mi i siostrze. Potrafiła do nas podjeść i ot, tak uderzyć/kopnąć/wyrwać zabawkę. Przedszkolanki były bezsilne. Bo co z takim dzieckiem zrobić? Uderzyć nie można, zwracanie uwagi nie daje efektu, nawet przy stoliku nie można posadzić, bo przecież i tak nikt jej nie upilnuje. Dzieciaków w grupie 25, przedszkolanki w porywach dwie, a Oli do stolika też przywiązać nie można. Zwykle nie udawało się nawet jej przy ów stoliku posadzić, ze względu na ciągłe ataki szału.

W końcu poskarżyłyśmy się ojcu. Ten posłuchał, porozmawiał z przedszkolankami i w końcu zagadał do matki Oli. Ta wysłuchała, długo przepraszała, obiecała, że porozmawia z córką. Zaczęła nawet przy nas. Niestety nie doczekaliśmy końca - ojciec widząc Olę tarzającą się po podłodze i kopiącą matkę, najzwyczajniej w świecie zawinął nas do domu i palnął pogadankę, że jak jeszcze raz Ola nas zaczepi, to mamy oddać. Najlepiej we dwie. A jak pani przedszkolanka zwróci nam uwagę, to mamy odpowiedzieć, że tatuś tak nam kazał.

Nie pamiętam już ile czasu minęło od tej rozmowy, ale w końcu nadszedł "ten" dzień. Jak zwykle byłyśmy w przedszkolu jako jedne z pierwszych, niedługo po nas doszła Ola. Na sali byłyśmy we trzy, zaś przedszkolanka stała za drzwiami gadając z jakaś koleżanką. Oli się nudziło, siadła z nami, chciała się bawić lalkami. My za bardzo na to ochoty nie miałyśmy, ale jako mało przebojowe, nie bardzo potrafiłyśmy to wyartykułować, więc po prostu starałyśmy się ją ignorować. W pewnym momencie Oli zachciało się zwrócić na siebie uwagę. Nie pamiętam już, co dokładnie robiła, ale zaczęła się jakoś wydruniać. Siostra spojrzała na nią i wymownie pokręciła palcem przy skroni. Ola wpadła w szał. Była większa od nas, w dodatku miała sporą nadwagę, więc bez większych problemów przewróciła Adę na dywan i zwyczajnie zaczęła dusić. Przedszkolanki oczywiście nadal w sali nie było, ale Ada pomna na słowa ojca, podciągnęła nogi i po prostu odkopnęła agresorkę. Ola musiała oberwać na tyle mocno, że coś się do jej czaszki przesączyło, bo podniosła się zaryczana, ale już nie próbowała nikogo bić, tylko poleciała do opiekunki. Ta przyszła i zaczęła ganić siostrę, że tak się nie robi, że powinna przyjść z tym do niej (! Ciekawe jak, skoro właśnie była duszona!) i że nie należy samodzielnie wyrównywać rachunków, bo bicie jest złe, etc. Ada nie przeprosiła, skruchy nie wykazała, bo przecież tatuś kazał. Przedszkolanka na to już nie znalazła argumentu i cała sprawa rozeszła się po kościach. Ale za to Ola już do końca przedszkola nawet do nas nie podeszła. Zmieniła nawet stolik, przy którym jadła posiłki, żeby nie siedzieć obok nas. A my się nauczyłyśmy, że jak każda żywa istota mamy przyrodzone prawo do bronienia siebie i swoich rzeczy.

A teraz dlaczego to piszę - bynajmniej nie dlatego, żeby udowadniać, że dobre lanie rozwiązuje wszystkie problemy, bo temat przewałkowany już setki razy, a jak wiadomo "racje jest jak...". Piszę dlatego, że użalanie się nad biednymi dziećmi, które mają problemy i są przez to gnębione, jest zwyczajnie niesprawiedliwe wobec reszty. Jeśli dzieciak jest agresywny, napada na innych, niszczy im rzeczy, etc., to grupa ma święte prawo po prostu się bronić. I nie chodzi o to, że to nie rozwiązuje problemu - bo otóż rozwiązuje. Grupa ma spokój, dzieciak się uspokoił. A jeśli to pogłębia jego problemy, to cóż... Interes dzieciaka i jego rodziców, nie grupy. Nie wszystkie dzieci muszą chodzić do zwykłych, państwowych placówek. Są specjalne ośrodki, jest wreszcie instytucja nauczania indywidualnego bądź domowego. Nie można dobra jednego dziecka, przedkładać nad dobro innego. Wszyscy mamy prawo się bronić i odpowiedzieć przemocą na przemoc stosowaną wobec nas. I bynajmniej nie powoduje to rozstroju psychicznego u reszty dzieciaków. Ani ja, ani siostra nie jesteśmy zdegenerowanymi psychopatkami, nie stosujemy przemocy wobec nikogo, nigdy nie uderzyłyśmy innego dziecka, jeśli była możliwość wyjścia z sytuacji inaczej. A nie tylko ojciec uczył nas, że możemy bić, jeśli uznamy, że nie mamy innego wyjścia, ale były wobec nas stosowane również kary cielesne - tak demonizowane klapsy klapkiem bądź pasem. A agresji we mnie tyle, co nic.

Dziecko ma prawo się bronić przed atakiem. A dzieciaki, które są agresywne bądź nieprzewidywalne nie powinny uczestniczyć w zajęciach z innymi tak długo, aż nie nauczą się nad sobą panować. Bo to nie klasy wina, że ktoś ma problemy ze sobą, więc dlaczego ma za to cierpieć?

Oczywiście, że przecież w szkole/przedszkolu są pedagodzy. Tylko, że pedagog w starciu z takim dzieciakiem nie jest w stanie nic zrobić. Uderzyć nie może, ukarać się nie da, bo 6-7-letnie dziecko potrafi już postawić zdecydowany opór. I co ma taka nauczycielka zrobić? Tłumaczyć dzieciakowi? Przecież on dobrze wie, że robi źle, nie raz to na pewno słyszał. Tłumaczyć klasie? A co ona może im powiedzieć? Że mają pozwolić się bić i gnębić, bo on jest chory i "tak ma"? Jeśli rodzice nie potrafią dziecka wychować, to wychowuje go społeczeństwo. Czy też raczej społeczność broni się przed jego brakiem wychowania. I ma do tego święte prawo.

przedszkole szkoła

Skomentuj (61) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 401 (449)

#59278

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historia w maju będzie miała dwa lata, ale wciąż tak samo piekielna.

W marcu 2012 mój ówczesny chłopak, M. zaczął zachowywać się 'inaczej'. Ot, awantury o nic, robienie scen, fochy. Niby dopiero trzy lata razem, ale przestałam go poznawać. W kwietniu przyszedł ogromny ból głowy i z każdym dniem się pogarszał. M. dostawał różne leki przeciwbólowe - od zwykłego Apapu, przez Nimesil, aż doszło do Padoltenu. W międzyczasie pojawił się światłowstręt (nie wychodził z domu dopóki słońce nie zaszło) i częste wymioty. W końcu lekarze zdecydowali, że na początku maja przyjmą go do szpitala.

Pani doktór dnia bodajże drugiego maja postukała w kolanko, poświeciła latareczką w oczy i stwierdziła to, co pięciu poprzednich lekarzy - migrena. M. błaga o zlecenie innych badań, jest naprawdę w kiepskim stanie. Pani doktór rzecze że nie, bo to migrena, ona się zna, koniec kropka. M. do szpitala nie zostaje przyjęty.

Idzie do rodzinnego, prosi o skierowania do innych lekarzy i na badania - okulista, neurolog, rezonans mózgu i tomografia.
Najbliższy termin do okulisty na fundusz - trzy tygodnie później. M. w domu się nie przelewało, więc w końcu moja matka odkłada trochę pieniędzy i bierze go do najlepszego okulisty w mieście na kompleksowe badania. I co? Nic. Badanie nie wykazuje nic. Ale doktor jest przerażony i nakazuje zrobić tomografię i rezonans jak najszybciej. Termin prywatnie na 26 maja.

25 maja w nocy budzi mnie matka wrzeszcząca nad moim łóżkiem.
- Z M. jest coś nie tak!
Chłopak każdy weekend spędzał u mnie, ja zasnęłam w swoim pokoju, a on siedział jeszcze na dole i rozmawiał z rodzicami i bratem.

Biegiem na dół - chłopak siedzi pod ścianą, rzyga, gada głupoty, w dodatku po angielsku i 'gra' na gitarze - macha rękoma w ten charakterystyczny sposób. Samochodu nie ma, dzwonimy po karetkę. SIEDEM RAZY. Siedem piep*zonych razy, zanim dyspozytorka raczyła ją wysłać. Mimo tego, że mówiliśmy, że chłopak od miesiąca jest obrazem rozpaczy, że coś z głową, że prawdopodobnie coś cholernie poważnego.
- Eee, pani, pewnie pijany. Piątek jest, no nie?

W końcu przyjechała karetka. Nie do transportu. Karetka z apteczką. Panowie ratownicy podrapali się po głowie, po czym... Położyli M. na ziemi. Tak, położyli wymiotującego chłopaka na ziemi, na plecach. W międzyczasie na spodniach wykwitają mu plamy po odchodach - jednym słowem, puściły zwieracze. Czyli jest bardzo niedobrze.
Panowie ratownicy stwierdzili, że nie mogą mu pobrać krwi, bo macha rękoma. W końcu łaskawie wzywają karetkę transportową. Ratownicy z transportowej równie bystrzy jak koledzy z pierwszej - JA, dziewczyna dwukrotnie mniejsza od M. układam go na brzuchu z głową na bok na noszach, bo 'oni nie wiedzą'. Karetka ruszyła, ja zdążyłam powiedzieć ratownikom, że chłopak ma uczulenie na kwas acetylosalicylowy (aspirynę), zadzwoniłam po taksówkę, dokumenty M. w dłoń i wio do szpitala.

Wbiegam na SOR, a tam ta sama pani doktór, co nie chciała przyjąć do na początku maja do szpitala 'bo to migrena'. Z łaską bierze dowód M., przepisuje dane. Ja w tym czasie spoglądam na chłopaka, którego podłączyli do kroplówki. Zaczyna mieć drgawki. Przyglądam się i nie wierzę - podłączyli mu aspirynę! Drę się na jeszcze obecnych ratowników, drę się na cały świat, taka jestem wkurzona. Natychmiast odłączają kroplówkę, a pani doktór skacze do mnie, że mam się przyznać, co ćpaliśmy, bo ona zaraz się dowie i ja też pójdę siedzieć. Patrzę na nią wielkimi oczami, a ona dalej swoje - że badania mu zrobią i krwi i na obecność narkotyków - i jak wyjdzie, to ona mnie też usadzi, bo ja nie będę jej tu porządku zakłócać.

Po czterdziestu minutach są wyniki - żadnych narkotyków. Żadnego alkoholu. Och, więc jednak coś nie tak. No to wzywają technika od tomografii. Trwa to kolejne czterdzieści minut. M. w końcu jest zabrany na tomografię. Ja dzwonię do jego matki i mówię, gdzie jesteśmy i co się dzieje.

O godzinie drugiej dwadzieścia w nocy przychodzi do nas pani doktór i każe usiąść na krzesłach. Zaczynam się trząść.

M. miał tętniaka mózgu, który mu pękł. W wyniku tego pęknięcia wytworzył się dodatkowo krwiak. Wylew podpajęczynówkowy. Za dwadzieścia minut będzie doktor, bo obecny nie chciał się podjąć operacji. Zbyt duże ryzyko. Chłopak ma dwa procent szans przeżycia.

O trzeciej M. ląduje na sali operacyjnej. Jego i moja matka siedzą przed blokiem operacyjnym i wyją. Ja tylko jestem w stanie kiwać się i powtarzać, że wszystko będzie dobrze. Każdy krok i każdy dźwięk mnie przeraża, bo być może 'po wszystkim'.

O ósmej M. ląduje na OIOMie. Żyje, ale nie wiadomo, czy uda mu się przeżyć kolejną dobę.

Kolejne kilka tygodni było walką o jego życie, a następne półtora roku - o jego sprawność. W tej chwili M. ma się całkiem dobrze, czeka go jeszcze operacja na zwapnienia, które utworzyły mu się w udach i biodrach.

Dlaczego dopiero teraz o tym piszę? Bo M. dzisiaj był na rutynowej kontroli - robią mu tomografię co 3 miesiące. Kiedy czekał, na SOR przywieźli pana menela. Zrobili mu rezonans z miejsca, bo przecież mógł się uderzyć w głowę.

Chłopakowi, który błagał o skierowanie na badanie, wystawić go nie chcieli, mimo wyraźnych objawów świadczących o tym, że coś jednak jest nie tak.

Powiedzieć, że polska służba zdrowia to gówno, to zdecydowanie za mało.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (241) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1922 (2606)

#59621

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rosół nie zupa, szwagier nie rodzina (tym bardziej nie własny), przejmować by się nie należało, ale krew człowieka zalewa.

Szwagier mojego brata to mistrzostwo świata w zrażaniu do siebie ludzi - wynika to głównie z jego roszczeniowej postawy jak i z faktu, że wszystkich traktuje przedmiotowo, chyba w życiu nic nigdy nie zrobił bezinteresownie - gość jest mechanikiem samochodowym i od swojego teścia u którego przez długi okres mieszkał "na krzywy ryj" wraz z żoną zażądał pieniędzy za pojechanie z nim i sprawdzenie samochodu przed kupnem. Takim małym epizodem była akcja w której poleciał z pracy po tygodniu po tym jak się okazało, że nie mniej nie więcej tylko okrada właściciela warsztatu, jak ktoś myśli, że miał jakieś poczucie winy to jest w błędzie, tu cytat:
"ch** myślał, że sobie frajera znalazł co go będzie za takie psie pieniądze dorabiał" - smaczku dodaje fakt, że ową pracę miał załatwioną po znajomości.
W chwili obecnej koleś mieszka w wynajmowanym domu i prowadzi jakiś dziwny interes związany z naprawami samochodów.

W dniu wczorajszym gość do mnie dzwoni z zapytaniem czy mam jakieś plany na wieczór, jako że faceta znam nie od wczoraj i mając świadomość, że bezinteresownie to on nawet SMS'em życzeń na nowy rok nie wyśle, od razu przeszedłem do meritum - czyli czego potrzebuje.
Tutaj słyszę tekst jak bym po pracy, do niego podjechał, bo on kupił nowy komputer i to mu nie działa, tamto mu nie działa, potrzebuje oprogramowanie do interfejsu diagnostycznego, dla niego to czarna magia, a dla mnie parę minut roboty (tia szczególnie to oprogramowanie do diagnostyki to wsadził - wyjął). Na koniec słyszę "Vege nie bierz fury, po drodze kup kilka browarków, to się napijemy, pogadamy, a ty mi zrobisz ten komputer - to co koło 18 będziesz?".

Generalnie miałem już plan na czas po pracy - musiałem wymienić klocki hamulcowe w swoim samochodzie, poza tym nie uśmiechało mi się tłuc przez pół miasta komunikacją miejską, a już szczególnie oglądać tego człowieka.
Tak więc poinformowałem go, że nie ma opcji, chyba, że robimy transakcje wiązaną - on mi wymieni klocki ja mu w tym czasie zrobię ten komputer.

W tym miejscu nastąpiła obraza majestatu - co ja sobie wyobrażam, on mnie prosi o przysługę, a ja chce z niego frajera zrobić, wymiana klocków u niego to lekko 8 dych kosztuje itd.
Nie widziałem sensu kontynuowania tej rozmowy i stwierdziłem, że w takim razie niech szuka kogoś innego do zrobienia mu komputera.

Po pracy pojechałem do wujka do garażu zająć się wymianą klocków. "Grzebiemy" sobie z wujkiem przy tych hamulcach i nagle dzwoni telefon - szwagierek mojego brata.
Odbieram i gość na mnie z mordą, że umawialiśmy się na 18 jest prawie 19, a mnie nie ma, on ma na jutro klienta umówionego, ten interfejs jest mu potrzebny itp.
Szczęką mi z deko opadła jak to usłyszałem. Jak skończył swój monolog to go powtórnie poinformowałem, że nie ma opcji żebym do niego przyjechał bo mam co robić. Poinformowałem go również, że nie widzę najmniejszego powodu żeby poświęcać czas na rozwiązywanie jego problemów, skoro on nie może poświecić 30-40 minut, żeby w zamian pomóc mi.
W tym miejscu usłyszałem, że jestem "wrednym ch***" i się koleś rozłączył.

Jak ktoś myśli, że na tym sprawa się skończyła to jest w dużym błędzie - nie minęło 40 minut jak dostaję telefon od swojej bratowej z zapytaniem a co come on? Bo co zrobił Jaśnie Pan - nakręcił żonę, ta zadzwoniła do siostry z pretensjami i, że ja mam przyjechać i zrobić ten komputer, bo to narzędzie pracy Jaśnie Pana i on bez tego nie może zarabiać.
Jak bratowa usłyszała jakie znowu fanaberie ma jej szwagier, to stwierdziła, że tu tylko eutanazja może pomóc.

P.S
Dzisiaj się dowiedziałem, że siostra mojej bratowej dzwoniła jeszcze o 21 z pytaniem, o której ja w końcu do nich dojadę.

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 895 (933)

#53375

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem z zawodu masażystką.
Nie wiem dlaczego, ale panuje jakiś dziwny stereotyp, że jak masaż to zaraz erotyczny albo przykrywka na nie wiadomo co.
Któregoś razu zadzwonił do mnie Pan, który skarżył się na bóle kręgosłupa. Dość typowa dolegliwość jak na czasy w których żyjemy, dlatego nie wzbudził we mnie żadnych podejrzeń.

Po krótkim wywiadzie telefonicznym umówiłam się z Panem na rozmowę, po której mogę oszacować czy masaż wchodzi w grę, jak i sam masaż. Są różne przeciwwskazania, które muszę wyeliminować, dlatego poprosiłam żeby zabrał ze sobą badania, zdjęcia z opisami itd. Standardowa procedura.

Na pierwszą wizytę zawszę umawiam się u siebie w mieszkaniu tak, żebym nie była sama. Taka moja forma bezpieczeństwa. Słyszałam już tyle historii na temat różnych typków, że po prostu się boję.

Mój potencjalny klient był punktualny. Bardzo to cenię u ludzi. Później było już tylko gorzej.
Zapytał czy jestem sama w domu. I to był już sygnał, który zapalił mi czerwone światełko. Odpowiedziałam "oczywiście, że nie - zapraszam do środka".
I tu nagle mega zaskoczenie. Pan oburzył się okrutnie, powiedział, że on w takim razie "nie skorzysta z mojej usługi przy świadkach". Sądząc po reakcji tego Pana, nie wiem na jaką usługę liczył. Ludzie są dziwni - jednak jak do tej pory miałam jeden jedyny taki przypadek. Oby ostatni.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 568 (632)

#29494

przez (PW) ·
| Do ulubionych
"Teściu", czyli jak docenić swoje dziecko.

"Teściu" mój (ojciec mojej jeszcze [N]arzeczonej), facet wykształcony (dochrapał się już stopnia doktora) musiał kiedyś poprowadzić zajęcia, w których wymagana była podstawowa wiedza z zakresu matematyki wyższej. Jako, że całkę widział ostatnio jakieś trzydzieści lat temu, a trudniejszych pojęć nawet nie kojarzy, postanowił się zwrócić o pomoc do najbliższej osoby w miarę kompetentnej w dziedzinie matematyki.

Tak się jakoś złożyło, że jego syn niedawno skończył studia, a [N] jeszcze studiuje. No to zwrócił się do syna. Niby nic zaskakującego, gdyby nie to, że syn studiował chemię, a córka studiuje matematykę właśnie.
Wspólnie z synem uzgodnili, że ni w ząb tego nie rozumieją. No trudno - trzeba się zwrócić o pomoc do kogo innego. Do córki? Nie, no przecież ona jest za głupia!
"Teściu" postanowił, że zwróci się o pomoc do znajomego doktora matematyki. Jak postanowił, tak zrobił. Nie otrzymał jednak satysfakcjonującej pomocy - doktor był zajęty uczeniem się do kolokwium habilitacyjnego, dał "teściowi" literaturę i zasugerował, żeby córka to wytłumaczyła.
No cóż, w takim razie sięgamy po ostateczność... Idziemy do córki... A nie, ona jest za głupia. Zamiast tego "teściu" udał się do innego doktora matematyki. Ten również był zajęty i zasugerował spytanie córki.

Koniec końców "Teściu" postanowił, że nie będzie się przygotowywał pod kątem matematycznym, bo córka jest zbyt głupia i nie ma się jej co pytać. Tak oto powstał wykład, którego współczuję wszystkim słuchaczom - najeżony nieścisłościami i błędami rzeczowymi.

Tak się też jakoś złożyło, że w którejś ze swoich prac musiał zamieścić wykres z wynikami badań. Jako, że wykres ten składał się z kropek, nie wyglądał zbyt profesjonalnie. Trzeba pójść do matematyka - niech to zaproksymuje jakąś ładną funkcją - wykres od razu nabierze profesjonalności.
Aproksymacja danych to nawet dla studenta matematyki góra 10 minut roboty, ale przecież nie będziemy pytać córki o pomoc - przecież ona jest na to za głupia! Pójdziemy do znajomego doktora.
Najpierw trzeba się jednak pochwalić córce co zamierzamy zrobić!
[T]- Wybieram się do doktora W., żeby mi te kropki na wykresie połączył.
[N]- A po co chcesz je łączyć?
[T]- No bo trzeba je jakoś aproksymować, żeby ten wykres tak łyso nie wyglądał...
[N]- Ale jak je aproksymujesz, to się nie połączą.
[T]- Jak się nie połączą, jak się połączą!
[N]- No nie połączą się. Żeby się połączyły musisz zinterpolować.
[T]- Głupia jesteś i tyle. Widać, że się na tym nie znasz. Jak się dobrze zaproksymuje, to się połączą.

I pojechał do doktora W. Ten, jako, że nie miał czasu, odłożył "Teściowy" wykres na za tydzień.
Tydzień później "Teściu" dostaje mailem przerobiony wykres i... okazuje się, że kropki nie są połączone. Telefon do doktora [W]:
[T]- Ty... Coś ty mi tu zrobił? Czemu kropki nie są połączone?
[W]- A miały być połączone?
[T]- No przecież mówiłem ci, że masz je aproksymować.
[W]- No tak.
[T]- No to czemu nie są połączone?
[W]- Bo to aproksymacja, a nie interpolacja.
[T]- A to jakaś różnica?
[W]- No. Między innymi w połączeniu kropek.
[T]- A. To połącz mi kropki.
[W]- Najwcześniej za tydzień - mam masę pracy. Albo spytaj [N] - ona umie interpolować.

Jak nietrudno się domyślić - "Teściu" wolał poczekać kolejny tydzień, niż poprosić o pomoc ′głupią córkę′ i mieć to samo w 10 minut. ;)

Teściu

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 831 (901)

#28750

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, jak to wygląda w wielkich miastach w dzisiejszych nowoczesnych czasach, ale u mnie na wsi dzieciaki od małego uczyło się i uczy pracy oraz zaradności, mówiąc, że posiadanie w rękach konkretnych umiejętności dużo bardziej nam w życiu pomoże, niż tylko pusta szkolna wiedza. Skąd ja i mój Luby wychowywaliśmy się w rodzinach pełnych "złotych rączek", gdzie po fachowca z zakładu dzwoni się dopiero, gdy naprawdę świat się kończy, a nie gdy psuje się jakaś bzdura. Wszyscy wujkowie i kuzyni są specami od wszystkiego, potrafią sami ponaprawiać przeróżne awarie w samochodach, jak również w domach, które w większości sami wspólnymi siłami pobudowali po godzinach pracy. Stąd też wzięło się we mnie postrzeganie mężczyzn przez pryzmat takiej właśnie zaradności. Mój Najdroższy taki jest i dziękuję losowi za to, ale teraz historia właściwa...

Środek stycznia 2012, sobota, zimno jak cholera, środek nocy, coś ok. 1:30, trasa nr 11, wracam z ukochanym z jednodniowego wypadu nad morze w okolice miasta czteroliterowego na "P". Ruch zerowy, więc przysypiam, a mój Mistrz Kierownicy za sterami odrzutowca nagle zwalnia, choć postój dopiero co był i zjeżdża na pobocze w bardzo gęsto otoczonej lasem okolicy pełnej zakrętów. Mówi do mnie, że chyba ktoś potrzebuje pomocy.

Wysiadamy i w tym momencie moje zbyt tkliwe serce pęka na widok przemarzniętej, filigranowej kobiety, ok. 45-letniej, które macha do nas, zalana łzami. Widać, że jest w nerwach, do tego strasznie, naprawdę strasznie kaszle. Zaczyna nam dziękować z całego serca, że zechcieliśmy się zatrzymać, bo od ponad godziny nikogo nie może "złapać". Powiedziała, że to najgorszy dzień jej życia, bo pojechała tylko na dwa dni do Koszalina, żeby się rozwieść ostatecznie z mężem i to się udało, ale jechała mocno przeziębiona i ta wyprawa zaowocowała zapaleniem oskrzeli, do tego teraz wraca do domu w Poznaniu, ale po emocjach rozwodowych nie pomyślała, żeby dobrze zatankować bak, rezerwa się skończyła, a nie wie, ile do najbliższej stacji. Jakby tego wszystkiego było mało, to nie może dodzwonić się do żadnej pomocy drogowej i tak nawiasem to chyba złapała panę w kole.

W głowie się zakręciło od tylu nieszczęść jednocześnie. Mój chłopak szybko podejmuje stanowcze kroki, zaprasza panią do naszego samochodu, bo nagrzany i zabiera się za wymianę koła. Lewarek, odkręcanie, te sprawy, aż tu nagle z eleganckiej drogiej terenówki wyskakuje dwóch chłopaków i na mojego mężczyznę z krzykiem:

- Ty debilu! Nie widzisz, że my tu siedzimy!?

Moje Szczęście i ja w szoku, dwumetrowe młokosy, na oko jakieś 16 i 19 lat, z tych przesadnie zadbanych, jeden trzyma w dłoni tablet, drugi jakąś mini konsolę do gier. Lubego krew zalała i wypalił:

- Debilu?! To wy tu sobie siedzicie i w gry gracie, podczas gdy wasza mama z zapaleniem oskrzeli od godziny zgrzyta zębami na mrozie, by znaleźć pomoc do auta?! Nie mógł jej jeden wymienić koła, a drugi przejść się pieszo na stację, by zalać benzynę do bańki, chociaż tyle, by dojechać spokojnie i zatankować, ile trzeba?!

Do stacji było jeszcze tak z 1,5km. Odpowiedź młodzieniaszków utwierdziła nas tylko jeszcze bardziej, że nasze potencjalne pociechy będziemy wychowywać, tak jak nas wychowywano - uczyć pracy i zaradności od małego. Wyglądający na starszego rzekł:

- Zwariowałeś, kretynie, żebym w spodniach za osiem stów wymieniał jakieś debilne koło? Matka dodzwoniłaby się do pomocy drogowej, to by przyjechali i wymienili, po to są, nie?!

Młodszy przelał czarę goryczy:

- A ja przecież nie pójdę, jak ten wieśniak, z buta na CPN, żeby myśleli, że mi się pewnie jakieś piętnastoletnie padło, takie jak twoje, rozkraczyło na drodze?

Tak się składa, że to jego pierwsze, własne piętnastoletnie padło kosztowało mojego bohatera cały letni sezon ciężkiej pracy czasami i to 16h na dobę sześć dni w tygodniu. I było wychuchane jak mało które.

Dobrze, że ich mama tego nie słyszała, raczyła się w naszym aucie gorącą kawą z termosu, którą ją poczęstowałam. Zamarzyłam sobie, aby w tym momencie był z nami pan Marian, dziadek mojego chłopaka. Chłop porywczy i lubiący dyscyplinę, u którego mój Pawełek całe dzieciństwo zarabiał różnymi pracami na swoje wydatki. Ależ by ich nauczył wymieniania kół i tankowania do baniaka!

Chwila na głębszy oddech i już ze spokojem Paweł wydaje rozkaz, aby wysiadali, bo ileż można tkwić na pustkowiu w środku nocy. Mały foch chłopaczków, przerażonych mrozem i już mój Luby zabiera się za wymianę koła.

- Patrzcie i się uczcie. - komenderuje.

Młodzi panowie o dwóch lewych rączkach zdziwieni, patrzą i dziwią się na głos, że po trzech minutach auto gotowe do dalszej drogi:

- Ty, jaką szkołę skończyłeś, że to potrafisz? Jesteś mechanikiem samochodowym?

Ręce opadają, prawda?

- Nie, jestem mechatronikiem, a wymienić koło potrafi każdy prawdziwy facet, nawet moja dziewczyna by to zrobiła, gdyby mnie nie było (mała koloryzacja rzeczywistości ;]) Nie pobrudziłem się, zajęło mi to trzy minuty. Gdyby nie wasze cztery lewe ręce i lenistwo, wasza mama mogłaby być już prawie w swoim ciepłym łóżku, a nie ryzykować lądowaniem w szpitalu z ostrym zapaleniem płuc.

Trochę chyba ubyło im pewności siebie, ale obrażony majestat zachowali.

- Siedźcie tu i pilnujcie auta, my jedziemy po benzynę.

Wróciliśmy po jakichś 10min., Paweł przez lejek wlał, co trzeba do baku, samochód był gotowy do jazdy. Kobieta nie mogła się nam nadziękować, dała nam wizytówkę, mówiąc, że jest adwokatem i gdybyśmy kiedykolwiek potrzebowali pomocy prawnej, to ona udzieli nam jej bezpłatnie i z radością.
Odjechała i my również ruszyliśmy w drogę do domu.

Tak sobie dyskutowaliśmy podczas jazdy, że ci dwaj młodzieńcy to doskonałe przykłady najbardziej zgniłych jaj, jakie mogą się przytrafić w życiu kobiecie. Mówcie, co chcecie, ale tej piekielnej postawy równouprawnieniem nie da się usprawiedliwić w żaden sposób.

w podróży

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 953 (1067)

#7404

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Stacja benzynowa.
Klient płaci za paliwo.
[P]racownik:-Będzie fakturka czy paragon?
[K]lient:-Faktura.
[P]-Na jakie nazwisko?
[K]-Be jak Bogdan (imię zmienione).
[P]-Doskonale pana rozumiem, proszę nie literować.
[K]-Ale ja nie literuję.
[P]-Więc proszę jeszcze raz... Imię, nazwisko.
[K]-Be jak...
[P]-Wiem, wiem, Be jak Bożena, to już wiem.
[K]-Panie! Nie Bożena, tylko Bogdan!!
[P]-Ok, czyli Bogdan... dalej...
[K]-BEJAK!!! BEJAK!!! BOGDAN BEJAK!!!

Orlen

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2014 (2198)

#63464

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz, mówi stare przysłowie. Problem bohatera tej historii, zwanego dalej Januszem, polegał na tym, że był święcie przekonany o tym, że potrafi i na afisz pchał się z całej siły.

Ojciec kolegi w wyniku jakiegoś dosyć poważnego urazu w pracy przeszedł na rentę. Piekielnie wprost mu się na tej rencie nudziło, bo Janusz to był człowiek czynu - mógł robić cokolwiek, byle tylko czymś się zajmować. Rodzina nie miała z nim łatwego życia, bo gość miał okropny charakter. Ot, klasyczny zrzęda, któremu nigdy nic nie pasowało, a w dodatku uważał się za człowieka wszechwiedzącego. Nie uznawał czegoś takiego jak dyskusja z wymianą argumentów, bo argumenty miał tylko on - rozmówca w jego opinii chrzanił od rzeczy. Wszyscy w domu mieli już dość, postanowiono więc, że ojcu trzeba znaleźć jakieś hobby. Starsza córka postanowiła pokazać Januszowi czym jest Internet. Oj, gdyby bidulka wiedziała, jaki bicz na siebie i bliskich kręci...

Janusz w ciągu zaledwie kilku miesięcy stał się pasjonatem komputerów. Pasjonatem... Pasjonatem to mogę być sobie ja, chodząc po przedziwnych miejscach, byle tylko zdjęcia wyszły "niebanalnie" i klient nie płakał. Janusz stał się bowiem FANATYKIEM komputerów, psychokomputerowcem niemalże. Chłonął wiedzę z sieci całym sobą, od wczesnego rana do wieczora. Kłopot w tym, że facetowi ta wiedza totalnie się mieszała, do tego uzupełniał tę mieszankę tworzonymi przez siebie neologizmami i pseudożargonem. Powstawały więc kwiatki typu "pamięć DRR64 ale na płaskim śledziu", "zasilacz 23 cale watowany co pół wolta, dla lepszego chłodzenia" czy "grafika na złączkę europejską". Jego syn na początku próbował dyskutować, poprawiać, no ale przecież Janusz był człowiekiem nieomylnym i każda korekta kończyła się kłótnią oraz zarzutami nieuctwa. Kolega machnął więc ręką.

Niestety, Januszowi teoria nie wystarczyła. Skoro uznał, że o komputerach wie już wszystko, postanowił przejść do praktyki. I w tym momencie prywatne piekiełko tej rodziny stało się także i moim. Pracowałem wtedy w serwisie komputerowym. Zaczęło się niewinnie, od telefonu siostry kumpla z prośbą o poskładanie do kupy ich domowego peceta - ojciec rozebrał, złożyć nie umie, a po mieszkaniu lata już tyle kurtyzan, że zastanawiają się nad otwarciem domu uciech.

Przybyłem. Rodzina przywitała mnie z ulgą, ojciec zaś zobaczył we mnie śmiertelnego wroga. Niemalże siłą wyprowadzono go z pokoju, bo co sekunda "coś do mnie miał" - to źle podłączam, to było nie tak, "nie wiem, samo się urwało", "gdzie jest co? No mów że po ludzku chłopaku... jakbyś powiedział, że hardziak albo blacha... ale co ty tam wiesz jak się mówi..." Szlag mnie trafiał, ale przez wzgląd na kumpla zacisnąłem zęby. Poskładałem.

Za kilka dni kolejny telefon. Przybywam. To samo - komputer w częściach, Janusza nie ma w domu, wraz z Januszem wyparował także procesor. Bez "mózgu" maszyna nie ruszy, trzeba więc czekać. Po jakimś czasie wpada Janusz, zły jak sto diabłów. Od progu wydziera się, że znowu ten partacz przylazł, że co ja narobiłem najlepszego. Nie wiedziałem, więc chciałem się dowiedzieć, jaką to zbrodnię popełniłem. Ano jak poskładałem, to "procesor obrotów nie trzymał", więc Janusz pół dnia łaził z tym procesorem po serwisach, żeby mu "wyregulowali podziałkę, bo on teraz nie wie gdzie co ma". Pomyślałem "Psychiatry! Szybko! Bo mnie się zaraz podziałka rozreguluje i nie będę wiedział co gdzie mam...". Zacisnąłem zęby, poskładałem i zapewniłem, że robię to ostatni raz. Usłyszałem, że to powinien być w ogóle ostatni raz, kiedy dotykam "systemów", bo moja wiedza jest jak "system dwójkowy - same zera, czasem jedynka i dwójka".

Przygoda Janusza z technologią trwała nadal. Jej ciąg dalszy znam już z opowieści kumpla. Facet przestał już rozbierać wspólny komputer, kupił sobie swój. Święty Izydor z Sewilli wie jak on się dogadał ze sprzedawcą, grunt że kupił i... oczywiście regularnie go "naprawiał". Sprzęt wytrzymał kilka miesięcy i zwyczajnie zakończył żywot. Pasja jakby przygasła.

Janusz jednak pochwalił się wśród swoich kumpli jakim to jest specem. Rzucił kilkoma swoimi neologizmami, udzielił kilku z kosmosu wziętych rad i niestety, jeden z jego kolegów dał się złowić. Poprosił on Janusza o założenie drugiego dysku w komputerze swojego dziecka. Pecet był dosyć nowy, kosztował sporo, ale cóż... szarlatani jakoś tak mają, że potrafią wzbudzać zaufanie. Janusz wziął maszynę w obroty.

Finał? Spalony zasilacz i większość rzeczy "za nim" - płyta główna, procesor, elektronika dysku... Nie pomogło tłumaczenie, że "on chciał tylko siłę podwatować, bo dwóch hardziaków na tym prądzie nie uruchomisz, no jakbyś nie patrzył, no... a że to teraz wszystko chińszczyzna, nie to co dawniej, to... no Feluś, błysk był tylko, jak Boga kocham! Ja myślałem, że za takie pieniądze to będzie chociaż oporowość większa..." Nie pomogła też kłótnia i wyzwiska od nieuków i bandytów znęcających się nad niepełnosprawnym, co chciał pomóc. Nic nie pomogło. Warga do szycia.

I tak skończyła się pasja Janusza. Została po niej blizna na wardze i... ta historia, napisana rzecz jasna za zgodą kolegi. A Janusz szuka nowej pasji. Oby długo nie znalazł, bo pasjonatem to trza umić być :)

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 810 (876)
zarchiwizowany

#19598

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o piekielnym sąsiedzie. Na szczęście nie moim. Będzie bardzo długo.
Będąc w tym tygodniu w trasie i handlując w Lublinie, spotkałem dalekiego kuzyna z żoną. Dostałem zaproszenie na kolacje i nocleg. Grzechem było nie skorzystać. Kupiłem prezenty dla kuzyna, jego żony i synka i udałem się w podróż do pod Lubelskiej wsi gdzie owe kuzynostwo mieszkało. Tak przy kolacji i ulubionym trunku Polaków usłyszałem taką oto historię.
Kuzyn jest wziętym programistą. Studia skończył z wyróżnieniem i został od razu po odebraniu dyplomu ściągnięty do Niemiec przez jakieś tam programistyczne konsorcjum. Popracował 3 lata, dogadał się z Niemcami że będzie dalej dla nich pracował jednak w rodzinnym Lublinie, bo chciał wrócić do dziewczyny i się żenić. Zgodzili się i tak o to kuzyn znowu był w Polsce. Jak wiadomo w Niemczech zarabiał godnie, wiec postanowił kupić działkę pod Lublinem i się pobudować wraz z żoną. Właśnie tutaj historia się zaczyna.

Rys osobowy sąsiada:
Facet koło 50-tki, na dodatek rolnik-biznesman. Żyjący z krów. Około 100 hektarów ziemi. Traktory, pługi i inne sprzęty nówki sztuki, dom duży, i dwa auta. Nie byle jakie bo Audi A6 i Golf V.

Akt pierwszy.

Pożyczanie rzeczy przez sąsiada. Jak wiadomo każdy nową działkę jakoś gospodaruje, kuzyn po kupnie działki postawisz szopkę na narzędzia i kupił do niej właśnie narzędzia. Przychodzi sąsiad i chce pożyczyć łopatę. Łopata pożyczona. Jeden tydzień sztychówki nie widać, drugi. Wreszcie kuzyn się upomina. Sąsiad przeprasza, złamał łopatę, bał się przyjść i oczywiście odkupi. Sztych odkupiony jednak nie taki sam. Zwykła łopata z drewnianym trzonkiem. Kuzyn natomiast kupił łopatę z wyższej półki z aluminiowym trzonkiem pokrytym jeszcze gumą dla lepszego trzymania. Po miesiącu sąsiad jednak kopał owym pożyczonym sztychem, brat machnął ręką. Nie jest to jednorazowy przypadek.

Akt drugi.

Zwierzęta sąsiada. Kuzyn od razu po kupnie działki ją ogrodził. Wiadomo żeby nikt obcy się nie pałętał. Kurę czy psa lub kota da się jeszcze na podwórku swoim zrozumieć, gdzieś znalazł dziurę w płocie czy po prostu przeskoczył, ale stado byczków? Kuzyn miał dużo roboty w pracy i jeździł na działkę raz na tydzień. Przyjeżdża w sobotę i patrzy, brama otwarta i około 6 młodych byczków sobie skubie trawę. Jak to zrobił sąsiad. Kuzyn nie wie do dzisiaj jak obszedł kłódkę. Tłumaczenie też było na poziomie: „Miałeś wysoką trawę to skorzystałem”

Akt trzeci.

Śmieci. Zawsze może się zdarzyć że zawieruszy się jakieś opakowanie po batonie czy chipsach, ale nie ogryzki po jabłkach, gruszkach, czy innych śmieciach organicznych i to w ilościach hurtowych. Tygodniowo około 30 takich ogryzków. Sąsiad tłumaczył się tym że on celował w kuzyna kompostownik żeby szybciej był kompost.
Akt czwarty.
Droga. Brat i sąsiad są podzieleni drogą która prowadzi na okoliczne pola. Z drogi korzysta właściwie tylko sąsiad ponieważ prawie wszystko w około jest jego. Kuzyn ma dwa wjazdy na posesję od głównej drogi i drugi właśnie od drogi na pola. Zazwyczaj korzysta właśnie z tego drugiego wjazdu bo jest mu po prostu wygodniej i łatwiej wyjeżdżać bo widzi więcej niż miałby odrazy wyjeżdżać na drogę główną. Ten akt trzeba podzielić na dwa podpunkty.
Pierwszy: Zima i odśnieżanie, gmina nie musi odśnieżać dróg polnych wiec tego nie robi. Co zrobił sąsiad? Owy sąsiad także ma wyjazd na drogę polną tylko bliżej głównej drogi. Jak ośnieżał? Tylko za swój wjazd. Dalej wielka zaspa. Wiadomo jak odśnieżasz w głąb drogi do zaśnieżasz sąsiada. Tłumaczenie sąsiada? „Przecież używasz tego drugiego wjazdu”. Nie pozostaje nic innego jak korzystać z drugiego wjazdu.
Drugi: Kuzyn ściął zakręt do wjazdu na drogę polną żeby było łatwiej wjeżdżać oczywiście kosztem swojej działki. Jednak był tak spory krawężnik o którym zapomniał. Zresztą on i żona mają auta terenowe więc mu to zbyt nie przeszkadzało. Co zrobił sąsiad? Krawężnik obrócił o 90 stopni żeby było lepiej wjeżdżać ludziom z indywidualnego odbioru mleka. Cóż z tego że kwiaty posadzone przy płocie zostały zajeżdżone?

Akt piaty.

Kradzieże. Podczas budowy domu na placu stoją cegły, styropiany, kleje i tym podobne rzeczy. Majstry poinformowali kuzyna że giną rzeczy, w niewielkich ilościach ale giną. Brat myślał że to ktoś w nocy przyjeżdża i podkrada po trochu. Budowlańcy oznaczyli trochę sprzętu i materiałów, jednak dalej ktoś kradł. Po miesiącu okazuje się że sąsiad buduje dobudówkę do obory czy stodoły. Oczywiście się pochwalił jaki to on zaradny chłop. Majstrzy z budowy brata po zobaczeniu ile przyjechało materiałów i dowiedzeniu się że to jest wszystko, orzekli że za Chiny Ludowe nie postawi tej dobudówki. Zgadliście postawił. Nawet się nie krył się z oznaczonymi materiałami. Po zapytaniu oczywiście zaprzeczył i tekst; „Zresztą nie masz dowodów”. Brat powoli burzy swój mur spokoju i tolerancji.

Akt szósty i ostatni. Najdłuższy.

Kuzyn jest osobą naprawdę spokojną. Jednak jak ktoś mu zalezie za skórę daje popalić do końca. Taki już ma charakter. Prawdopodobnie po naszym wspólnym pradziadku. Rzecz działa się w maju, bądź czerwcu tegoż roku. Komunia u sąsiada. Komunia na cztery fajery. Gości około 50 w domu (facet podobno ma warunki). Jednak sąsiad nie pozwolił wjeżdżać swoim gościom na podwórko wiec została zastawiona droga jak i wjazd kuzyna od głównej drogi. Akurat się złożyło że były to imieniny teściowej wiec trzeba jechać. Idzie do sąsiada i prosi o przestawienie dwóch aut (zastawiały właśnie wjazd od głównej drogi) . Co zrobił sąsiad? Wyśmiał kuzyna. Zresztą towarzystwo i tak rozbawione alkoholem (na takiej imprezie być go nie powinno). Kuzyn prosi i prosi jednak nic się nie dzieje. Trzeba dzwonić. Straż gminna odpada dostaną w łapę i pojadą. Pozostała policja. Telefon i około 10 mandatów dla gości przybytku sąsiada za złe parkowanie (polna droga i drugi wyjazd). Sąsiad zły bo impreza już zepsuta, wyzywał kuzyna. Na co kuzyn odpowiedział że teraz to dopiero będą jaja.

Zaczęła się wojna. Na drugi dzień przyjeżdża ekipa do brata i zaczynają stawiać skalnik. Gdzie zapytacie? Na owym ściętym zakręcie. Sąsiad od razu przyleciał i mówi co on robi. Gdzie buduje. Kuzyn pokazał plany. Wszystko w porządku. Skalnik postawiony, a pan odbierający mleko uszkodził sobie samochód. Wojna trwa.
Przychodzi wezwanie z sądu o tytule mniej więcej takim: „Spór sąsiedzki”. Owy sąsiad wytoczył proces kuzynowi. Spotkań było kilka. Sąsiad przegrał. Nie mógł udowodnić winy że skalnik stoi na drodze, bądź działce gminy. Ponieważ stał na działce kuzyna. Natomiast wyszło że ów sąsiad sam przesunął płot w drogę która dzieli kuzyna i piekielnego o ponad metr. Na drodze obecnie stoi studnia, kawałek garażu sąsiada i jakieś wiaty. Wszystko dzięki żonie kuzyna która jest geodetą. Sąd nakazał powrót do oryginalnych granic i rozebranie wszystkiego co jest na drodze

Piekielny sąsiad został troszkę utemperowany. Zobaczymy na jak długo jak to rzekł kuzyn.

PS. Wszystko dzieje się na przestrzeni około 4 lat.

sąsiedzi

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 421 (437)

#20531

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widzę ze historia z Panią Jadzią spodobała się. Oto kolejny kwiatek w jej wykonaniu.

Jak podróżowała Pani Jadzia? Nie zgadliście, nie komunikacją miejską „toż to dla plebsu” czyli ma jakiś anielski uczynek nie wrzeszczenia na młodych i żądania miejsca. Pani Jadzia miała darmowe taryfy. Jak zapytacie? O tym będzie historia.

Zima, zimno jak w Sybirze z -20 (Białystok) auto odpalone ja skrobie zawzięcie szyby, żeby się rozgrzać i szybciej ruszyć z pod bloku. Skończone, wsiadam sięgam po pas i słyszę zamykanie drzwi od strony pasażera i ‘klik’ wkładanego pasa do zapięcia. Tak zgadliście Pani Jadzia władowała mi się do auta. Słyszę komendę: „Do przychodni”. Mój stanowczy opór i prośby oraz groźby o opuszczenie pojazdu spełzły na niczym. Jak u większości. Jako że się spieszyłem. Babki wyrzucić nie było jak. Jednak spieszyłem się w określonym kierunku, wiec wymyśliłem iście ‘piekielny’ plan. Rzuciłem krótkie okay w stronę Jadźki i rura. Jedziemy i jedziemy. Jadzia oczywiście nawet nic nie wspomina że do przychodni jedzie się tylko 3 minuty (500 metrów od bloków). Jedziemy twardo. Zatrzymuje się, gaszę silnik. Wychodzę, otwieram drzwi Jadzi jak dżentelmen i ją wypuszczam. Szybko zamykam drzwi na klucz i mówie: „Oto odpowiedni przybytek dla pani choroby i upierdliwości”. Stos inwektyw spłynął po mnie jak po kaczce. Gdzie wywiozłem Jadzie? Do Choroszczy przed bramy bardzo sławnego szpitala dla chorych psychicznie.

Komiczne było także to że z powrotem musiałem do auta wsiadać przez bagażnik (centralny zamek) żeby Jadzia nie mogła znowu z prędkością światła się władować do auta.

PS. Na osiedlu wyrobił się nawyk zamykania drzwi po wejściu do auta.

No Jadzia

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 901 (929)