Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kojot_pedziwiatr

Zamieszcza historie od: 27 sierpnia 2015 - 14:20
Ostatnio: 21 kwietnia 2020 - 15:35
  • Historii na głównej: 7 z 7
  • Punktów za historie: 1955
  • Komentarzy: 452
  • Punktów za komentarze: 2950
 

#84866

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z wpuszczeniem starszego Pana, przypomniała mi moją, która wydarzyła się jakieś 2 miesiące temu.

Piękny majowy poranek, ja mam dzień wolny od pracy, więc wybrałem się do Lidla po parę rzeczy. Wziąłem co potrzebowałem, łącznie jakieś 6-7 produktów, i poszedłem do kas. W momencie gdy mam wyładowywać rzeczy na taśmę, za mną staje kobieta z synkiem na oko lat 2 i mlekiem modyfikowanym w ręce. Dziecko płacze, a wręcz histeryzuje, matka się denerwuje, próbuje ogarnąć i widać że jej trochę wstyd za jego zachowanie. Ja jako że i tak mam dużo czasu, i jako ojciec rozumiem jej sytuację, to zaprosiłem ją przede mnie, za co ta podziękowała z nerwowym uśmiechem.

Schylam się do wózka (tego do ciągania) po zakupy, wyładowuję, oddzielam tą plastikową pałką, i znajduję niespodziankę. Puszka napoju pomiędzy moimi zakupami, a mlekiem. Pomiędzy mną, a kobietą stoi też jakiś młody chłopak, tyłem do mnie, nawet nie patrząc w moją stronę.

Próbuję załapać co się stało. Może razem byli, no ale wtedy mleko i napój nie byłyby rozdzielone. Kobieta też wydaje się nie zwracać na niego uwagi więc razem raczej nie są. Pukam go więc w ramię i retorycznie pytam, że chyba się wepchnął w kolejkę. Na co odpowiedział cichutko "No ale ja tylko z colą...". Złapałem lekką zwiechę z niedowierzania, ale finalnie powiedziałem mu, że kultura nakazuje w takim wypadku zapytać, a nie się bezczelnie wpychać i zapraszam na koniec kolejki. Chłopak chwycił kolę i posłusznie ustawił się na końcu.

Mogłem go wpuścić. Naprawdę, czasu miałem sporo. Wystarczyło zapytać. Może się czepiam, ale irytuje mnie brak kultury i to że ludzie uważają że im się coś należy. No nie należy. Nawet z jedną rzeczą trzeba swoje odstać, chyba że potrafi się arcytrudne "przepraszam, czy mógłbym ..."

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 181 (195)

#84874

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może i mało piekielne, jednak nienawidzę takiego zachowania, bo to zwykły brak kultury.

(S)ąsiadka, którą do tej pory miałam za miłą starszą panią, pożyczyła dziś rano stolnicę ode mnie. Zrobiła co miała zrobić i przed chwilą przyszła oddać.
Stolnica była cała w mące, miejscami mokra, z dużymi kawałkami lepiącego się ciasta; chyba każdy z nas wie jak "przyjemnie" zmyć takie coś.
J- Przepraszam panią, ale to nie jest moja stolnica.
S- No jak nie? Przecież pożyczyłaś mi rano, co ty mabmalkin, skleroza cię w tym wieku już dopadła?
J- Pożyczyłam pani czystą, suchą stolnicę. Ta z pewnością nie jest moja.

Sąsiadka chyba załapała. Wróciła się do domu i po około dwudziestu minutach wróciła, niosąc tę nieszczęsną stolnicę, wciskając mi ją w ręce z dużą siłą ze słowami, że przecież korona by mi z głowy nie spadła, gdybym sama ją umyła (no tak, bo podczas remontu jeszcze tego mi brakuje). Odwróciła się z wielkim fochem, mrucząc coś o "niewychowanej młodzieży".
Ech... A zawsze się staram mieć dobre relacje z ludźmi.

Sąsiedzi

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (208)

#84877

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem gastro z drugiej strony. Gdy jestem na urlopie we Wrocławiu dużo chodzę po kawiarniach, pubach, restauracjach, na ogół jestem bardzo zadowolona z jakości usług, ale czasem trafię w takie miejsce, że zastanawiam się, dlaczego takie miejsca jeszcze funkcjonują i całkiem nieźle prosperują. Nazwy podaję celowo, bo czemu nie.

1. Lilli Caffe, Rynek.

Wstąpiłam z koleżanką na szybką kawę i zachciało mi się do niej ciastka. Kelnerka poprosiła o wybór słodkości przy witrynie przy kasie. Wybrałam powiedzmy szarlotkę, zamówiłam u pani, jak sądziłam, kasjerki. Pani kelnerki dłuższą chwilę nie widziałam, na ciastko się nie doczekałam, więc gdy tylko kelnerka pojawiła się w polu widzenia poprosiłam o rachunek. Jakież było moje zaskoczenie, gdy zauważyłam, że na rachunku znalazło się to nieszczęsne ciastko. Ale, ale... pomyłki się zdarzają, więc grzecznie zwróciłam uwagę, że niestety szarlotka nigdy nie znalazła drogi do naszego stolika. Pani na chwilę zaniemówiła, po czym odparła:

- Ale jak to nie, przecież jest na rachunku.
- To widzę, i w tym problem.
- U kogo pani zamówiła?
- U pani przy kasie.
- Jak to, to była sprzątaczka!
- No dobrze, w każdym razie proszę o wykreślenie tego ciasta z rachunku.
- Ale skąd ja mam wiedzieć, że pani tej szarotki nie zjadła, skoro jest na rachunku?
- A przyniosła mi ją pani?
- Nie, ale może koleżanka...
- To proszę koleżanki zapytać.
- Ale jej już nie ma.
- ...
- Dobrze, to niech pani za to ciasto nie płaci! - wypowiedziane tonem wielkiej łaski.

2. Papa Bar.

Wieczorne drineczki z psiapsiółką, poleca Papa Bar, bo taki trendy i cool. A co mi tam - idziemy.

Leci któryś tam drink z kolei, zamawiam jakieś tam cudeńka, barman mówi, że będzie problem, bo brak jednego składnika. Odparłam, że no problemo, to proszę zrobić bez, albo czymś zastąpić.

Drink smakował, a jakże, ale zdecydowałyśmy, że to jednak ostatni i poprosiłyśmy o rachunek. Pijana już byłam, ale nie na tyle, aby nie zauważyć, że zamiast 6 drinków na rachunku jest jakieś pół baru i zamiast szacowanych 150zł jest o jakieś 30zł więcej do zapłacenia. Wołam przemiłego do tej pory pana barmana, aby zgłosić, że chyba mu się coś pomyliło z tym rachunkiem.

Pan jednak wyjaśnia, że ponieważ dostałam drinka ze składnikiem zastępczym, to on musiał wszystkie składniki nabić osobno na kasę, bo to już nie jest drink z karty, a specjalna mieszanka na życzenie. Spytałam więc czy nie uważa za stosowne poinformować mnie o tym zanim poda mi takiego drineczka za bagatela 60zł. Barman przewrócił oczami i stwierdził, że to normalne i każdy bywalec barów o tym wie, brakowało jeszcze nazwania mnie Grażyną nieobytą w świecie.

Zaproponowałam panu proste rozwiązanie. Płacę standardową cenę za drinka i wychodzę. Pan próbował jeszcze wygrażać się policją, gdy jednak koleżanka wyjęła telefon i zaoferowała, że sama zadzwoni, spotulniał, pomarudził, o tym, że "takie rzeczy trzeba wiedzieć" i przyjął pieniążki. Reszty chyba nie miał zamiaru wydać, bo na zwróconą uwagę, przewrócił znowu oczami.

3. Vincent Cafe, Oławska.

Wybrałam zupę z karty, mała porcja - 10zł. Zamawiam przy kasie, do tego mała woda mineralna. Kasjerka zaskakuje mnie ceną 25zł. Pytam więc, ile kosztuje u nich mała woda, 15zł? Pani odpiera, że zupa 18zł, woda 7zł. Powtarzam więc, że poproszę małą zupę.

- No tak, mała zupa - 18zł.
- Ale w karcie jest napisane, że 10zł..
- Ale ceny z karty nie obowiązują.
- ???
- Ceny są wypisane na tablicach.
- To może wypadałoby zaznaczyć w karcie, że ceny się nie zgadzają?
- Ale te z tablic się zgadzają.
- Ok, dziękuję, rezygnuję w takim razie.
- Ale ja już nabiłam na kasę.
- Do widzenia.

Parę dni później przechodząc koło tej knajpy z koleżanką, opowiedziałam jej o powyższej sytuacji. Koleżanka miała swoje 3 grosze do dodania. Wstąpiła do lokalu na kawę i ciacho. Zamówiła tartę czekoladową oflagowaną ceną 10zł. Pan kasjer próbował policzyć 15zł, na zwrócenie mu uwagi, że yyyy, ale tam jest napisane 10zł, odparł, że owszem 10zł za taki kawałek jak w witrynie, ale on jej ukroił większy.

- Ale ja nie prosiłam o większy, zresztą gdzie jest napisane, że kawałki są wyceniane po wielkości?
- To chce pani mniejszy?
- To już wcale nie chcę, ile się należy za kawę?
- Ale ja już nabiłem na kasę...

A co mnie najbardziej denerwuje we wszystkich tych sytuacjach? Nie dasz się wycyckać na kasę i zorientujesz się, że ktoś cię robi w wała? Zamiast przeprosin dostaniesz przewracanie oczami i pogardliwe komentarze.

gastronomia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (229)

#84788

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sezon letni w gastro. Niby co roku to samo, a jednak co roku wydaje mi się, że poziom głupoty i bezczelności wśród klientów rośnie.

1. Niecierpliwi.

W lecie średnio co drugi klient uważa, że jest jakiś wyjątkowy i cała uwaga kelnera powinna się skupić na nim. W związku z tym, gdy za długo czeka:

- Pstryka palcami ze zirytowaną miną.
- Macha wściekle rękami i nie mam tu na myśli prostych gestów mających zwrócić uwagę kelnera, a naprawdę dzikie machanie łapami, jakby osy odganiał.
- Łapie kelnera za ramię. Najczęściej gdy ten ma w rękach sterty brudnych talerzy, gorące jedzenie, tablet pełen szklanek. Bo to, że w takich okolicznościach nie podchodzę do ciebie przyjąć zamówienia, to na pewno czysta złośliwość i nie ma nic wspólnego z tym, że nie jestem w stanie nawet tego zamówienia zapisać.
- Po 2 minutach od usadzenia tyłka, widząc, że wszystkie stoliki są zajęte i kelnerzy uwijają się w pocie czoła głośno komentują, że siedzą już od pół godziny i nikt do nich nie podszedł. Mam ochotę wtedy zapytać czy serio nie znudziło im się jeszcze siedzenie tam od pół godziny o suchym pysku.

- W "gorsze" dni informujemy klientów jeszcze przed zamówieniem, że na jedzenie trzeba będzie ok. godziny poczekać. Większość ze zrozumieniem kiwa głowami, zamawia, a po 15 minutach zaczyna się awanturować, bo oni muszą zaraz iść, bo stolik koło nich już dostał (bo zamówił wcześniej?), bo tamci już dostali, a zamówili po nich. Tłumacz koniowi, że przyrządzenie prostej sałatki trwa krócej niż usmażenie steka "well done".

2. To mój stolik!

W bardziej nerwowe dni stawiamy na tarasie napis z prośbą o poczekanie na wskazanie stolika. Pal sześć, że połowa to ignoruje. Gorzej, że potrafią w dwójkę zająć stolik dla 5/6 osób, lub usiąść przy stoliku z wielkim szyldem "rezerwacja". Na prośbę o zmianę stolika z wymienionych przyczyn, reagują histerią, bo im się ten stolik podoba i oni będą tu siedzieć i już! Po krótkiej dyskusji wstają wściekli komentując:

- Chodź, skoro nas tu nie chcą!

No, w tym jednym macie rację.

3. Brudasy.

Zmora. Nie będę czarować, przodują tu rodzice w bombelkami. Ja naprawdę nie chcę sprzątać ze stołu zasmarkanych czy zakrwawionych chusteczek, bo czyjeś słoneczko ma katar lub się skaleczyło, nie mam obowiązku sprzątać pustych słoiczków czy opakowań po ciastkach. To, że jakiś bombel ma dopiero 3/4 lata nie znaczy, że może pluć jedzeniem na stół i krzesła. Aha, stół w restauracji to nie śmietnik, na który można wywalić wszystkie śmieci, które nosi się ze sobą cały dzień po mieście, bo oczywiście na starówce 2 milionowego miasta brak koszów na śmieci.

Moim hitem była trójka pań z dwójką niemowlaków w wózkach. Pomijam, że z 3 pań tylko jedna była łaskawa cokolwiek zamówić. Pozostała dwójka raczyła się bardzo dyskretnie wodą z supermarketu. Panie umilały sobie czas dokarmiając chlebkiem to bombelki, to gołębie. Oczywiście 80% chlebka lądowało pod stołem, pod którym też finalnie wylądowały worki po chlebku. Gdy pani zapłaciła za kawę, wręczyłam im zmiotkę oraz szufelkę i poprosiłam o posprzątanie syfu, i zabranie swoich śmieci. Szok i niedowierzanie, one madki, klijętki, moim zasranym obowiązkiem jest po nich posprzątać. Yyyyy... nie?

Przy innym stoliku jakaś bombelina zabawia się wyciągając z kufla ze sztućcami serwetki, drąc je na strzępy i rzucając na ziemię. Rodzice przyklaskują. Zwracam uwagę, że to nie zabawka i raz, że serwetki też nas kosztują (a mamy serwetki takie jakby luksusowe), a dwa ktoś to będzie musiał posprzątać i pytam retorycznie, kto ich zdaniem ma to zrobić. Pan lustruje mnie zimnym wzrokiem, na chwilę zatrzymuje się na wysokości zaokrąglonego, z racji ciąży, brzucha, po czym wypala:

- Ciąża to nie choroba!

Owszem, ciąża to nie choroba, ale pomijając, że faktycznie nie na rękę mi się schylać, to i moi nieciężarni koledzy, nie mają obowiązku sprzątać syfu po waszym dzieciaku.

4. Madki i ojdzowie.

W nawiązaniu do punktu wyżej - czyli toksyczne zachowania tzw. rodziców.

Daj swojemu kilkumiesięcznemu bomblowi ćwiczyć raczkowanie/pierwsze koślawe kroki na tarasie restauracyjnym wyłożonym kostką brukową w środku wielkiego miasta. Hurr durr, bo bombel się zranił kamykiem lub kawałkiem szkła.

Zastaw przejście wózkiem. Na prośbę o przestawienie wózka - hurr durr, bo matka i ona wie najlepiej, gdzie ma stać wózek.

Zamów danie spoza karty dla bombelka. Hurr durr, bo nikt jej nie poinformował, że trzeba będzie za to danie zapłacić, skoro nie ma go w karcie, a przecież to dla dziecka.

Nie ma frytek i nuggetsów? Jak to nie? JAK TO NIE? TO CO BOMBELEK MA ZJEŚĆ?

Jedzenia nie ma w przeciągu 3 minut na stole? Przecież oni są z dziećmi!Co z tego, że przed nimi jest w kuchni kolejka zamówień! Oni są z dziećmi!

5. "Bogacze".

Bogacz charakteryzuje się tym, że każdym swoim gestem i słowem podkreśla swoje bogactwo, jednocześnie wykazuje się wyjątkowym januszostwem w wydawaniu piniędzy.

Najlepszy przykład - parka, którą miałam nieprzyjemność obsługiwać parę dni temu. Dystyngowani Austriacy w wieku średnio-zaawansowanym. Ona prosi o kartę win i polecenie dobrego białego wina. Po dłuższej chwili decyduje się na butelkę wina za bagatela 50€, jednak najpierw tylko kieliszek, potem MOŻE całą butelkę. No niestety, tego wina nie serwujemy na kieliszki tylko butelki. Z obrażoną miną zamawia kieliszek najtańszego wina i oczywiście karafkę wody w kranu do tego. On zamawia małą porcję zupy.

Raczą się winem z jednego kieliszka i wodą z kranu. Do zupy serwuję chleb, ok 3-4 kromek. Pani, z racji tego, że własnego posiłku nie zamówiła, dojada się mężowskim chlebem. Za chwilę proszą o doniesienie chleba i masło do tego - oczywiście tonem, jakby moim psim obowiązkiem było domyślić się, że potrzebują wincyj chleba i masło. Oczywiście dodatkowo zamówiony, dość bogaty koszyk pieczywa i masło znalazły się na rachunku. Luuuudzie, usłyszelibyście te oburzone krzyki, jak ja śmiałam to policzyć, im się suta porcja chleba i masła do porcji zupki 200ml należy jak psu buda, w Austrii by ich nigdy coś takiego nie spotkało. Cóż, trzeba było zostać w Austrii.

Kolejny przykład - rodzina turystów, najprawdopodobniej Rosjan. Żonka odstawiona jak stróż w Boże Ciało, mężuś w samych markowych ciuchach, obwieszony złotem jak choinka. Córcie z wyrazem permanentnego niezadowolenia i znudzenia na twarzy, w stroju sugerującym, że zaraz po obiedzie idą do pracy. Pod latarnię.
Milion pytań, totalny brak zrozumienia odpowiedzi, dyskusje po rosyjsku przyciszonych głosem i w końcu ostentacyjne zamknięcie kart i:

- Cztery szklanki wody w kranu, a potem zobaczymy.

Informuję, że wodę z kranu podajemy tylko do zamówionego posiłku. Wściekłe opuszczenie stolika bez słowa, za to zrzucając wszystko, co możliwe na ziemię.

6. "Bo u nas..."

Kocham, uwielbiam te teksty. Szczególnie jeśli chodzi o porównywanie cen.

- Ale mała porcja! U nas w Grajdołku Większym za taką cenę dostalibyśmy obiad dla całej rodziny.

Wierzę. Ale nie jesteśmy w Grajdołku Większym, tylko w centrum jednego z największych miast w kraju, gdzie i czynsz za lokal i pensje dla pracowników kosztują więcej niż na wsi, gdzie psy dupami szczekają.

A to dopiero czerwiec...

gastronomia

Skomentuj (86) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (282)

#84836

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rynek pracownika i pracodawcy skur***a.

Zatrudniłam ostatnio dziewczynę, na potrzeby historii niech będzie Kasia. Kasia jest młodą, szybko się uczącą i chętną do pracy osobą. Z pracy Kasi zadowolona jestem ja i reszta zespołu. Ona też wydawała się zadowolona, więc mocno się zdziwiłam kiedy przyszła do mnie na poważną rozmowę, w której milion razy najpierw mnie przeprosiła, a dopiero na końcu powiedziała, że przeprasza za to, że musi odejść, ALE jakby co, to ona mi zwróci koszty jej zatrudnienia, tylko żebym jej to na raty rozłożyła.

Szczęka mi opadła i to na tyle widocznie, że Kasia aż zapytała, czy wszystko w porządku. Pierwszy raz się spotkałam z taką sytuacją, więc jedyne, co przyszło mi do głowy to zapytanie wprost, o co do jasnej cholery chodzi.

A chodzi o to, że Kaśka pracowała w małej firmie handlowej, składającej się z właściciela, dyrektor finansowej - żony, 2 magazynierów i samej Kaśki - asystentki pani żony.

Kaśka odwalała całą księgową robotę plus sprzątała biuro i magazyn. 16 godzin dziennie za 1700 zł (wiem, wiem, bezczelnym z mojej strony było zapytanie o to, no ale kurde, sytuacja mnie rozwaliła).

Kaśka pracowała tam prawie 2 lata, bo przyjechała do miasta na studia, załapała robotę zgodną z kierunkiem studiów, sama się utrzymywała, bała się, że nic innego nie znajdzie, bo miała UOP na czas określony itp. itd.

Po roku zaczęła głuchnąć. Okazało się, że ma bardzo przerośnięte migdały i trzeba je wyciąć. Dziewczę odczekało swoje w kolejce i poszło na operację. Nie było jej 5 dni roboczych w pracy.

Po powrocie dostała wypowiedzenie "za porozumieniem stron" i ma się cieszyć, że tylko takie, bo zasługuje na dyscyplinarkę za nieobecność, przez którą firma poniosła poważne straty!

Minęły 3 miesiące, odkąd Kaśki tam nie ma, były pracodawca zadzwonił do niej, że ma natychmiast wracać do roboty, bo nikt nie chce za nią pracować (znaczy nikt nie wytrzymuje realnych warunków), a jak nie wróci, to jej sprawę o kradzież założą, bo "żona znalazła jakiś stary raport kasowy, gdzie brakowało 2 zł i na pewno Kaśka ukradła te pieniądze".

Młoda się wystraszyła i przyleciała się zwalniać, coby wrócić do jaśnie państwa.
Sytuacja opanowana, zostało jej to wybite z głowy, póki co cisza, a niebawem stuknie miesiąc od wydarzenia. Zostało jej też wyjaśnione, że nie ma czegoś takiego jak zwrot kosztów pracodawcy za zatrudnienie, przerobiłyśmy też kodeks pracy i jakby co, to pójdziemy do prawnika.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 370 (382)

#84790

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Stałam przed ruchliwym przejściem ulicznym i czekałam na zielone światło. W pewnym momencie kątem oka zobaczyłam jadące na rowerze dziecko, które z dużą prędkością kierowało się na pasy i raczej nie miało zamiaru się zatrzymać. W momencie, w którym znalazło się koło mnie, zdążyłam je szarpnąć, przez co ono i ja upadliśmy na chodnik.

Oczywiście dziecko - dziewczynka - w ryk. Oprócz drobnych zadrapań, nic się jej nie stało, ja jednak zgniotłam sobie okulary o rower. Gdyby nie ja, dziewczynka zostałaby mokrą plamą na zderzaku busa.

Gdy otrząsnęłam się z szoku, zaczęłam krzyczeć na dziecko - nie panowałam w pełni nad swoimi emocjami i wyżyłam się na dziewczynce.

W tym samym momencie dostałam z liścia w twarz, bo jak ja śmiem krzyczeć na Zuzankę. Bo to biedne, przestraszone dziecko.

Chciałam wezwać policję ze względu na napaść, ale zrezygnowałam, bo byłam w obcym mieście, a chciałam zdążyć na pociąg.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 77 (137)

#84804

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem odpowiedziałem niemal piekielnością na z pozoru normalną sprawę... Oceńcie sami.

Mój podjazd jest dość dobrze i ładnie zrobiony, może poza rozwalonym słupkiem od bramy, ale właśnie nowy zaczęliśmy robić...

Wspomniana brama jest cofnięta od ulicy o jakieś 3,5-4 m, by spokojnie zjechać i z podjazdu otwierać. Dodatkowo na podjeździe jest wylewka betonowa. To kusi, jak ktoś ma nakręcać i normalnie nie budzi to żadnych podejrzeń... Ale zawsze jest to „ALE”...

W pobliżu jest gospodarstwo agroturystyczne, dość popularne, bo mają zwierzaki z Ameryki Południowej (jak ktoś ciekawy, na pw podeślę link). W poprzednią sobotę, w godzinach już popołudniowych, zaczęło się. Chyba organizowali jakiś piknik czy inną zabawę w rodzinnych klimatach i zjechało się kilkadziesiąt samochodów, wszystkie nakręcały u nas.

Od 17 do ok. 22 co chwilę ktoś podjeżdżał i mącił spokój, w najliczniejszym momencie na raz nakręcały 3 auta. Za każdym autem odzywały się psy i niektórzy ludzie sprawdzali, co się dzieje. By spokojnie spać, przytargałem większy kamień i rzuciłem na środek podjazdu. Spokojnie, jest lampa uliczna, która oświetla podjazd i kamień było dość dobrze widać... Pomogło!

Dzisiaj wracałem do domu po robocie na polu i akurat jechałem za podejrzanie zachowującym się samochodem. Dojeżdżamy do mojej bramy i myk, skręcił do mnie na podwórko, prosto w otwartą bramę. Niewiele myśląc, podjechałem na swój podjazd, zgasiłem silnik i pośpiesznym krokiem ruszyłem w stronę garażu. Osoby na podwórku mało się nie powywracały ze śmiechu, a dwie panie ruszyły za mną, pytać, co się dzieje... Odpowiedziałem grzecznie, że właśnie podjechałem do siebie do domu. Nie dałem się długo prosić, odjechałem i zaraz wjechałem w podwórze...

Dziś chyba też trzeba będzie wyjąć kamień... ;D

Sprawa jest mocno irytująca. Mam 3 psy, którym jeść daję, żeby szczekały, jak ktoś idzie, co się teraz mści na mnie, bo co chwilę jest koncert...

Bardziej jako ciekawostkę dodam, że droga jest szeroka i jak się umie jeździć, to wykręcić na jedno cofanie nie ma problemu. A jak tydzień temu położyłem kamień, to ludzie jeździli prawdopodobnie aż do Remizy.

Tam jest skrzyżowanie z drogą polną, której wyjazd jest na tyle szeroki, że lokalni kierowcy ciężarówek nawracają tam bez cofania...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 88 (134)

#84807

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Luźne nawiązanie do mojej historii https://piekielni.pl/84504 - nie trzeba czytać, dodam krótkie wprowadzenie.

Był sobie zakład produkujący coś - dla historii absolutnie nieważne, co. Zakład ten miał również swoją filię w pobliskim miasteczku. Na potrzeby historii ważny jest fakt, że filia była traktowana mocno po macoszemu pod wszystkimi możliwymi względami - wypłaty, normy, sprzęt itp.

I właśnie sprzętu, na którym przyszło mi pracować, będzie dotyczyć ta historia. Plus zachowania kierownika, który ogólnie był całkiem niezłym szefem, ale zdarzały mu się piekielne reakcje (w tym przypadku raczej brak reakcji).

Pisałam we wspomnianej historii, że niektóre z naszych maszyn podejrzewałam o migrację prosto ze złomowiska, w tym maszynę, na której ja przez dłuższy czas pracowałam, a mianowicie foliarkę kątową, zwaną przez wszystkich absolutnie błędnie (i z pełną świadomością popełnianego błędu) zgrzewarką. Cholerstwo psuło się często i namiętnie, na szczęście były to drobne usterki, które w bardzo niedługim czasie nauczyłam się diagnozować (w 90% przypadków) i naprawiać (w 50% przypadków). Jak nie dałam rady naprawić, szłam do kierownika i informowałam o usterce, kierownik szedł i naprawiał.

Dla zdziwionych powyższym faktem - tak, w filii nie było żadnego mechanika, a ja nie pamiętam, aby kiedykolwiek przyjechał jakikolwiek fachowiec do popsutego sprzętu. Od tego był kierownik, on miał naprawić, no i naprawiał. Chyba że mu się nie chciało...

Ruski złom któregoś dnia znowu odmówił mi posłuszeństwa. A nie, zgrzewarka nie była rosyjskiej produkcji, ale ponieważ kierownik nie lubił bluźnienia na hali i za "panią lekkich obyczajów" albo nawet najzwyklejszą "cholerę" potrafił zabrać premię (tak, tę śmieszną premię w wysokości ok. 100 zł na dzisiejsze realia), to trzeba było szukać alternatywnych sposobów wyrażania swojego niezadowolenia, ja wyzywałam sprzęt od ruskiego złomu. Zepsuło się ustrojstwo bardzo dziwnie, bo zgrzewało folię, a jakże, z wyjątkiem odcinka ok. 2 cm - tam po prostu na zgrzewie była dziura, której absolutnie nie mogło być!

Obejrzałam maszynerię bardzo dokładnie, wszystko niby OK. Foliuję następną sztukę - dziura 2 cm na zgrzewie... Poddałam się, idę do kierownika, informuję o problemie. Przyszedł, obejrzał i zawyrokował:
- Ja tu nic nie widzę, zgrzewarka sprawna. Proszę robić dalej, pani Xynthio i nie zawracać mi głowy!

Propozycji, żeby sam sobie na niej porobił, skoro jest sprawna, nie zdążyłam wygłosić, bo już go nie było. No dobra, wiem, że roboty miał w chu...steczkę, ale lekceważona być nie lubię. Z dostępnych mi opcji zareagowania na sytuację:
a) pójść za nim, przywlec go za szmaty i POKAZAĆ (foliując przy nim jedną sztukę), że jednak nie działa;
b) ostentacyjnie opuścić stanowisko pracy;
c) pożyjemy, zobaczymy... (kto ma rację)
wybrałam opcję c.

Dwa dni pracowałam na niesprawnej zgrzewarce. W każdej sztuce foliowanego towaru musiałam poprawiać ten jeden, nieszczęsny zgrzew, bo dziura w folii na 2 cm była nie do przyjęcia (mogło być ewentualnie małe "oczko" do 0,5 cm). Z każdą upływającą godziną coraz silniej narastały we mnie wątpliwości, czy jednak nie należało zastosować opcji a) lub b), ale czekałam. I doczekałam się.

Otóż kierownik miał zwyczaj robienia wielu rzeczy samemu - np. wchodził nowy asortyment, on sam pakował, oklejał i foliował kilka pierwszych sztuk, a czasem po prostu sam z siebie stawał przy jakimś stanowisku i przez chwilę robił - uczciwie należy przyznać, że umiał WSZYSTKO.

No i z jakimiś paroma sztukami do zafoliowania podszedł do mojego ruskiego złomu (ja akurat miałam przerwę). Ponieważ właśnie na to czatowałam, porzuciłam ledwie napoczęte śniadanie i stanęłam mu za plecami z założonymi rękami i najbardziej wrednym uśmieszkiem, na jaki mnie było stać. Z dziką satysfakcją patrzyłam, jak usiłuje zafoliować swój towar, no niestety, dziura na zgrzewie jemu też wychodziła, jakoś się nie przestraszyła kierownika...

- Pani Xynthio!!! - ryknął na całą halę, zauważył, że stoję tuż za nim i dokończył już ciszej - ta zgrzewarka nie działa!

- Ależ działa, panie kierowniku. Jest w pełni sprawna.

- Co mi tu pani opowiada za głupoty, jaka sprawna?

- Nie głupoty, tylko powtarzam to, co mi pan powiedział dwa dni temu, kierowniku. Ta zgrzewarka jest SPRAWNA.

Energicznym krokiem odszedł, nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem. Wrócił ze skrzyneczką z narzędziami. Rozkręcił ruski złom, znalazł usterkę, naprawił. I chyba gdzieś tam w którymś momencie usłyszałam cichutkie "przepraszam", ale głowy za to nie dam.

produkcja

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (174)

#84815

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wrzuciłam kiedyś historię o "podstępnym przejęciu mieszkania po dziadkach" (https://piekielni.pl/83443).

Niektórym chyba nadal się wydaje, że mogą korzystać z tego lokalu, kiedy i jak im się żywnie podoba. No ale do meritum…

Mieszkam w mieście bardzo pożądanym w okresie tzw. wakacyjno-urlopowym. Bo i do morza blisko, i do lasu, i pełno atrakcji takich, siakich i owakich. Nieraz odpierałam ataki pt. "Jola chciałaby przyjechać do ciebie w odwiedziny, koniecznie w sierpniu", "Czy przyjęłabyś Piotrusia na miesiąc? Bo ja pracuję...", "Bo my tylko byśmy u ciebie spali, nawet byś nas nie zauważyła!”.

Kuzynkę Jolę widziałam ponoć, jak miałam pięć lat, na pogrzebie wuja. Nie pamiętam nawet z twarzy, zdjęcia nie zachowały się żadne w archiwum rodziców. Krewna dla mnie typu piąta woda po kisielu, nasze matki są kuzynkami.

Piotruś to wnuk brata mojego ojca, dziecko całkiem sympatyczne, ale mimo to wciskać komuś syna pod opiekę, "bo się pracuje", to buractwo jak dla mnie. Jak na tekst kuzynki, że ona pracuje i nie ma co zrobić w Piotrusiem przez miesiąc, odpowiedziałam, że ja też na d... nie siedzę, tylko chodzę do pracy, bo kredyt na mieszkanie sam się nie spłaci - coż, nastąpiła obraza majestatu. Może i dosadnie, ale kiedyś "wkręciła" w opiekę nad Piotrusiem naszą ciotkę, siostrę mojego ojca. Mały miał posiedzieć u cioci dwa tygodnie, kiblował półtora miesiąca.

Ci niewidzialni od spania to najwięksi syfiarze, balangowicze i zwolennicy wychowania "no stress" w całej rodzinie. Są jak szarańcza. Trzy pokolenia, z tego, co wiem, obecnie czwarte w drodze, bo piętnaście lat to dobry moment na powiększenie rodziny (taka tradycja u nich swoją drogą). Jak się władują, to wypłoszy ich dopiero widmo głodu albo zniszczone mienie gospodarzy, za które ci odważą się upomnieć.

No i jest jeszcze typ cichociemny... Słyszałam o nim, ale osobiście miałam okazję poznać dopiero w ostatnią środę.
Siedzę więc sobie spokojnie, rozkoszuję się początkiem długiego weekendu, bo na piątek wzięłam urlop, a tu nagle dzwonek. Z zasady nie otwieram, nawet często do drzwi nie podchodzę, bo jak ktoś ma wpaść, to się zapowie telefonicznie, kuriera się nie spodziewałam, z podatkiem za ogródek pani w tym roku chodziła, więc zwisa mi to, kto tam stoi.

Ale dzwonek dzwoni, raz za razem. Ki czort?! Podeszłam cicho do drzwi, na szczęście drzwi wewnętrzne miałam tylko domknięte, więc otworzyły się cicho. Patrzę przez wizjer. Patrzę i nie wierzę.

Stoi tam mój kuzyn Gabriel, bratanek mojej mamy. Za nim tłoczą się jeszcze ze trzy osoby, jedna dorosła, dwie mniejsze + jakieś walizki. WTF?! Nikogo nie zapraszałam, nikt do mnie nie dzwonił.

Kuzyn normalnie mieszka około dwieście kilometrów stąd, więc albo ktoś go zaprosił, a ostatecznie wystawił, albo przyjechał na gorąco, szukać jeleni po nadmorskiej gałęzi rodziny.

Szybkie przymknięcie drzwi, na palcach do pokoju, gdzie zostawiłam telefon i kontakt z mamą. Spytana, czy dzwonił może do niej Gabriel, mama potwierdziła. Gabriel zadzwonił z trasy, że jedzie do naszego miasta i że on się z chęcią u cioci zatrzyma, bo słyszał, że tam ładne tereny są, jeziorko blisko! Mama nałgała mu, że znajomi przyjechali, więc niestety, no przykro, taaak, bardzo…

Gabriel więc stwierdził najwyraźniej, że przyjedzie do mnie. A że nie ma mojego telefonu, a na fejsie odrzuciłam jego zaproszenie, bo nie przepadam za nim, skontaktować się nie miał jak. I myślał pacan, że go wpuszczę do mieszkania.

Postali, podzwonili i poszli. Potem dowiedziałam się od rodzeństwa, że do nich obojga pisał na Messengerze, czy mogliby go przygarnąć na długi weekend. Brat go olał, siostra odpisała, że nie ma mowy. Z tego, co wiem, z rodziny nie przyjął go nikt, poszli spać do hostelu, a w piątek chyba wrócili do domu, bo się żalił jednej kuzynce, a ta pisała o tym z moją siostrą.

Czemu nikt nie chciał ich przyjąć? Pomijając nawet kwestię wpadania do kogoś bez zapowiedzi?

Gabriel to wersja light tych niewidzialnych od spania. Zostawią po sobie syf, nie wiem, kto gorszy, on czy jego niunia, wyjedzą z lodówki, co będzie, nie poczują się w obowiązku np. pójść choćby do Biedry po najprostsze zakupy, tylko będą żerować na gospodarzu. Najlepiej udostępnij im całe mieszkanie i idź spać na balkon. Albo jeszcze lepiej do piwnicy.

Dziecko nr 1, córka jego niuni, to całkiem fajna dziewczynka, spokojna i dobrze ułożona, może zawdzięcza to temu, że na co dzień mieszka z ojcem, jednak czasem niunia zabiera ją do siebie, bo ojciec wyjeżdża w delegacje.

Dziecko nr 2, potomek już Gabriela i niuni, to dzieciak z piekła rodem, rozwydrzony, niszczycielski, zdolny do wszystkiego. Od jakiegoś czasu na ich pytania, czy mogą wpaść w odwiedziny, nadmorska gałąź rodziny broni się rękami i nogami. Nie tylko my (w sensie moi rodzice, rodzeństwo i ja), ale także inni krewni bliżsi i dalsi tu zamieszkali.

Może i jestem ZŁA. Trudno. Moje mieszkanie, moje prawo.

wakacje urlopy...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 300 (312)

#74615

przez ~bm89 ·
| Do ulubionych
O tym, jak ludzie na zawsze oduczyli mnie uczciwości i pomagania innym.

1. Podstawówka, lat około 8. Znalazłem w szkole zegarek Casio, z tych na które była wtedy moda i każdy chciał taki mieć. W szkole wisiało ogłoszenie, że zgubiono taki właśnie zegarek i dla znalazcy przewidziana nagroda. Po rozmowie z rodzicami zadzwoniłem pod podany numer i okazało się, że jest to sąsiad z bloku, kilka lat starszy ode mnie. No to ja, szczęśliwy że mogę zrobić coś dobrego i komuś pomóc, dopingowany i chwalony przez rodziców za swoją postawę oraz zapewniany, że "kolega" na pewno będzie mi wdzięczny, pobiegłem piętro wyżej. Pukam do drzwi, "kolega" otwiera, pokazuję zegarek i zaczynam mówić, a ten wyrywa mi go z ręki i trzaska drzwiami przed nosem.

Lekcja pierwsza: Uczciwość i pomoc innym nie jest doceniana.

2. Liceum, lat około 16. Byłem na spacerze ze swoją pierwszą dziewczyną. Idziemy chodnikiem, a ze sklepu wychodzi facet, wsiada na rower i odjeżdża, a z kieszeni wypada mu banknot. Podnoszę, jak się okazuje, 20zł i wołam za nim. Facet zawraca, podjeżdża, ja mówię o co chodzi, a on do mnie, śmiejąc się:
- Głupi jesteś! Było sobie wziąć!
Moja dziewczyna przyznała mu rację.

Lekcja druga: Uczciwość jest wyśmiewana i traktowana jak głupota.

3. Studia, lat około 20. Pomagałem w przeprowadzce koleżance z grupy i jej facetowi. Woziłem ich graty swoim autem. W obcym mi mieście wpadłem w typową pułapkę straży miejskiej - znak "zakaz wjazdu" schowany za tablicą reklamową. 100zł mandatu. Trudno... Ale chłopak koleżanki mówi, że to jego wina, ja mu pomagam, więc on bierze ten mandat i go zapłaci. Po jakimś czasie przyszło mi wezwanie do zapłaty zaległego mandatu. Koleżanka i jej chłopak powyłączali telefony.

Lekcja trzecia: Pomoc drugiej osobie nie gwarantuje uczciwości z jej strony.

Wnioski do wyciągnięcia pozostawiam wam, ja swoje już wyciągnąłem, ale nie nadają się one do zacytowania.

życie

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 264 (322)