Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

midori

Zamieszcza historie od: 22 grudnia 2014 - 10:42
Ostatnio: 9 kwietnia 2024 - 15:13
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 246
  • Komentarzy: 33
  • Punktów za komentarze: 68
 

#82234

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Znajomy od kilku tygodni codziennie rano przed pracą odwozi synka do żłobka. Jeżdżą kolejką, no i niestety muszą korzystać z windy na peron. Czemu niestety? Bo winda jest w tak dogodnym miejscu na wprost przystanku, że zawsze jest zapchana i nikomu nie przeszkadzają wyraźne tabliczki, że jest dla osób z małymi dziećmi, podróżnych z dużymi bagażami oraz niepełnosprawnych. Schody są tuż za nią, no ale komu by się chciało, prawda?

Znajomy to niespotykanie spokojny człowiek, ale ostatnio i jemu nerwy puściły. Idą rano jak zawsze, dzieciak sobie w spacerówce dosypia, podchodzą do windy, drzwi się otwierają, a tam pełno ludzi. Same kobitki w różnym wieku, niektóre wyraźnie wkur*ione, bo widać już winda miała jechać jak ją przywołał (skąd mógł wiedzieć?). No, ale się tam przesuwają, robią miejsce, znajomy wsiada... ale drzwi się nie chcą zamknąć. W końcu jakaś odważna się znalazła:
- Pan wysiądzie, bo nie pojedziemy – i tu znajomemu żyłka pękła.
- Ja mam wysiąść? Ja? A która z szanownych pań ma wózek z dzieckiem, walizki, albo orzeczenie? – i pokazuje na tabliczki – wielkie niebieskie oznaczenia – Ja mam czas proszę pani, ja się do pracy zdążę spóźnić, możemy się tu licytować kto nie może ze schodów skorzystać.

Jakoś się cicho zrobiło, żadna się nie odezwała, ale też nagle się okazało, że jednak mogą się ścisnąć i drzwi się zamknęły.

Jak nam to znajomy opowiadał, to mówił, że on by może ustąpił, ale on ma takie sytuacje codziennie od kilu tygodni. A wózek nawet dla faceta nie jest łatwy do zniesienia, nie wiadomo czy na tych schodach łapać wózek czy dziecko (wie, bo winda nie raz miała awarię). Ale najbardziej go wkurzyło, że to głównie kobitki tak robią, które pewnie kiedyś same dzieci miały, albo będą miały, ale mają to w dupie, bo przecież "im nikt nigdy nie pomógł".

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (252)

#52692

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie klienta, który nie potrafił odgadnąć ile gier jest w trylogii oraz dla którego 219zł to były na przemian 2 stówy albo 3 stówy? (http://piekielni.pl/37898)
Wrócił...

Podchodzi do mnie i jeszcze nie skojarzyłem, że go znam. Jeszcze nie.
- Proszę, a może pan podejść?
- Tak oczywiście - odpowiadam zdziwiony formą pytania.
- Bo tutaj jest puste pudełko (zamówienie przedpremierowe GTA V).
- Tak bo jest to pre-order.
Chwila namysłu i już coś mi zaczynało świtać w głowie, że znam skądś ten wyraz twarzy.
- Czyli w środku nie ma płyty?
- Nie.
Tutaj następuje moment, w którym wiele osób zastanawia się o co się go jeszcze spytać, czym mu jeszcze zepsuć dzień dzisiaj.
- A o co chodzi z tym?
I podaje mi do ręki preorder na konsolę PlayStation 4 o wartości 100zł.
Tłumaczę, że można zamówić konsolę i odebrać ją po premierze ale trzeba uiścić wpierw kwotę zaliczki.
- A kiedy ta konsola wychodzi?
- Stawiam, że październik albo listopad tego roku.
- Ale tego roku?

Tutaj mnie trafiło niczym grom z jasnego nieba, niczym opłata dla cygana za wywóz gruzu. Niemożliwe. To on. Wrócił. Silniejszy. A ja byłem na to nieprzygotowany.

- Tak tego roku.
- Ale tego roku 2013 czy następnego?
- 2013.
Odwraca pudełko i z drugiej strony jest wizualizacja kilku gier, które mają być dostępne na PS4 po premierze.
- A jak te gry mam odpalić?
- Nie rozumiem.
- No jak mam je uruchomić na Ps3?
- Nie ma jak, bo to jest tylko wizualizacja, a poza tym te tytuły będą dostępne na PS4 (nie chciało mi się tłumaczyć, że Watch Dogs dostanie też na PS3 bo to nie miało sensu).
- No dobrze ale gdzie te gry są?

I obraca pudełko, szuka informacji o tym, że proszek w środku należy podlać gorącą wodą co da w efekcie gry instant. Ja na spokojnie tłumaczę jeszcze raz coś co już powiedziałem.

- A GTA V kiedy wychodzi?
- 17go września tego roku (tak powiedziałem to celowo)
- Ale tego roku?
- Tak.
- A wyjdzie przed PlayStation 4?
- Tak.
- Ale tego roku czy następnego?
- Tego roku.
- Ale 2013 tak?
- Tak. 2013. Za niecałe 2 miesiące.
- Ale przed tym czy po tym? - i wskazuje na pre order PS4.
- Przed tym. Wpierw wychodzi GTA V a potem PS4.
- Aha - stwierdził ale jego mina nadal wskazywała wyraźnie na to, że próbuje ustalić ile razy jeszcze w tym roku będzie wrzesień. Myśląc, że to koniec myliłem się, bo oto wrócił mój koszmar w postaci ceny danego produktu.
- A ile kosztuje Księga Czarów?
- 159zł.
- Czyli stówę?
- Nie. 159zł.
- Czyli ile?
- 159zł.
- Czyli dwie stówy?
- Nie proszę pana, 159zł.
- Czyli stówa i pięć dych?
- Nie. 159zł.
- Czyli stówa?
- Nie proszę pana. 100 złotych + 50 złotych + 9 złotych.
- Czyli 159zł?
- Tak! - powiedziałem z niekrytą radością niemalże klaszcząc dłońmi.
- Czyli stówę?
I w pi*du cały misterny plan poszedł się je*ać.
Po chwili zostałem wybawiony z opresji przed klienta, który przez dłuższą chwilę przysłuchiwał się tej rozmowie i miał wyraźnie poprawiony humor.

Spytam ponownie jak już kiedyś pytałem.
Dlaczego Ja?

Piekło

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1299 (1381)

#81866

przez ~wycziekczazkotem ·
| Do ulubionych
Auto odmówiło posłuszeństwa akurat przed Wielkanocą. A mnie czekało blisko 200 km podróży do rodzinki. Wobec tego PKP TLK w dłoń i jedziemy. Zamówione dwa miejsca- dajmy na to 20 i 21. Dlaczego dwa? Albowiem podróżuję z kotem w transporterze i znam realia polskich pociągów-miejsc 8, a walizek wejdzie maksymalnie 6. No i pojęcie "wagonu bagażowego" też nie znane.

Wchodzę na stacji początkowej. Transporter na miejsce 20, ja na 21 i czekamy na pasażerów. Padła prośba o przesunięcie transportera, a także miły Pan zasugerował, że położy go na górę, a kota można wypuścić. Wyjaśniłam, że to miejsce obok też jest moje i nie ma się co martwić, że ktoś będzie na nim siadał. I wykrakałam. Przedział się zapełnił, ludzie zaczęli stać na korytarzu. Jakieś 30 minut od startu zjawiła się ona. Przepycha się przez zawalony walizkami i osobami korytarz. Dostrzega moje miejsce z kotem. Otwiera przedział.
- Dzień dobry, czy to miejsce jest wolne? - pyta, wskazując na 20.
- Nie jest, jest moje. - uświadamiam. Kobieta dostaje zamrożenia mózgu.
- No ale Pani już siedzi.- aż chciało mi się odpowiedzieć, że na leżenie nie ma miejsca, to siedzę. Ale się powstrzymałam.
- Tak, ale kupiłam 2 miejsca. Jedno dla mnie, a drugie dla kota.
- To nie ustąpi go Pani?
- Nie. - odpowiedziałam. Nie po to płaciłam 100 zł za bilety, aby teraz siedzieć z transporterem na kolanach. Długo nie czekałam, aż przyszedł konduktor wraz z kobietą. Zwrócił się do mnie.
- Pani ma bilet na to miejsce?
- Tak, już pokazuję. - konduktor sprawdził. Wszystko się zgadzało.
- Ale ona przewozi tu kota i nie ma na niego biletu! - oburzyła się kobieta. Konduktor jej wyjaśnił, że kot w transporterze, nie przeszkadza innym w przedziale spełnia wymogi przewozu. I starał się kobiecie przetłumaczyć, że skoro ja kupiłam 2 miejsca, to on mi go nie odbierze dla kogoś, kto kupił bilet bez miejscówki i że to tylko moja dobra wola, abym ustąpiła.

Nie ustąpiłam. Nafochana kobieta wyszła z naszego przedziału, postała chwilę patrząc się na mnie ze wściekłością, a ja zasunęłam firankę i oddałam się lekturze. Przeprosiwszy uprzednio współpasażerów za kłopoty. Nie mieli na szczęście żalu i okazali zrozumienie. :)

pociągi

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 233 (247)

#81859

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ta przydarzyła się mojemu starszemu bratu, jeszcze za czasów studenckich. Było to bardzo dawno temu, bo w roku 1993. Dziwne to były czasy i jakże inne od naszych. Nie było żadnych smartfonów i fejsbuków. Nie było jutuba, tylko zwykły radiomagnetofon marki "kasprzak" leciał tylko Haddway- what is love, albo MC Hammer z kasety.

Jednakże w akademikach od tamtego czasu chyba niewiele się zmieniło. Postaram się odrobinę przedstawić ich warunki mieszkaniowe. Wystrój wówczas przypominał celę więzienną albo szpital psychiatryczny. Generalnie wystroju tam było niewiele. Jak to u facetów, meble mocno zdezelowane, a po imprezach takie rzeczy jak krzesła czy stoły nigdy nie znajdowały się w pozycjach przewidzianych przez producenta.

Mieszkali sobie tam we trzech. Mój brat Endrju i jego kumple Hans i Baryła. W pokoju znajdowały się łóżka, lub tzw. tapczany, po czseku taki mebel nazywa się rypok studentski. Na środku stał zdezelowany stolik, bliżej nieokreślonego koloru, ufajdany niemiłosiernie, pełen zaschniętych much i resztek jadła. Nie mieli zasłon, bo po co dawać coś co tylko wisi i nic nie robi? Mieli nawet jeden talerz, który głównie robił za popielniczkę. Chociaż za popielniczkę robiła też stara zeschnięta paprotka w doniczce na parapecie. W jednym kącie odpadał tynk, w drugim był grzyb, a w trzecim na dużej pajęczynie radośnie dyndał sobie czwarty lokator. Wypasiony pająk krzyżak o dźwięcznym imieniu dżordż, który w zamian za miejsce wyłapywał im muchy i komary. Do tego lamperia w kolorze sraczki dopełniała obrazu. Znawca tematu, niekoniecznie architekt określił by te warunki jako syf kiła i mogiła.

Po co o tym piszę? Ano po to żeby pokazać, że chłopaki do raczej delikatnych nie należeli. To nie są dzisiejsi wymuskani, bezglutenowi i delikatni hipsterzy. To twarde chłopy, których niewiele rzeczy jest w stanie zaskoczyć a jeszcze mniej jest w stanie wywołać odrazę. Udało się to piekielnemu czwartemu lokatorowi (lub piątemu, licząc razem z dżordżem).

Pojawił się u nich w pokoju jakiś dziwny koleś. Pochodził z jakiegoś malowniczo położonego zadupia z końca mapy. Charakterystyczną cechą owego gościa było to, że praktycznie wcale nie opuszczał łóżka. Mógł leżeć cały dzień, chodził tylko do klopa, chociaż pewnie gdyby pomieszkał z nimi dłużej to może podstawił by sobie wiadro.

Po jakimś czasie od jego pojawienia w pokoiku pojawił się trudny do identyfikacji i jeszcze trudniejszy do lokalizacji smród. Coś musiało tam rzeczywiście walić bardziej niż zwykle, bo chłopaki komisyjnie stwierdzili, że chyba kot się tam gdzieś musiał skasztanić, bo wytrzymać nie szło. Tylko skąd tam kot? Okna za bardzo nie dawało się otwierać, bo to już późna jesień była i nieźle wówczas przymroziło.

Jak to ze studentami bywa, chłopaki mało jedli ale za to więcej pili. Hans był na spotkaniu z kolegami, zabrał nawet swój zeszyt do politechniki, w celu wymiany notatek i wrócił oczywiście totalnie narąbany. Żyroskop się mu rozregulował i zniosło go do przydrożnego rowu. Było zimno, ale przezorny Hans przykrył się rowerem. O dziwo nie pomogło i strasznie się przeziębił. Początkowo nie był w stanie leżeć bez trzymanki, później miał kacora giganta. Wtedy nie było mowy o otwieraniu okna.

Smród był już przeogromny, jako że kaloryfery napierdzielały jak grzejniki w PKP w letnie popołudnie.

Jako że Piekielny z wyra się nie ruszał, był też głównym podejrzanym odnośnie smrodu, bo pojawił się praktycznie razem z nim. Chłopaki mieli już tego dość. Wysłali piekielnego w miasto po klina dla Hansa, Wkręcili mu że im się zapasy skończyły, a gdy wyszedł, rozpoczęli przeszukiwanie. Szybko okazało się że smrodek zawiewa od jego łóżka. Postanowili je odsunąć.... i to był błąd. Okazało się że za wyrem pomiędzy materacem a ścianą były poupychane majty i skarpety. Gościu nosił je chyba dość długo a potem zamiast prać, tylko upychał za łóżkiem. Te na dole już zaczynały zmieniać kolor na zielony i chyba porastały mchem a na pewno pleśnią. Obraz zmroził im krew, a smród powalił. Hans wytrzeźwiał i puścił horyzontalnego pawia. Baryła wybiegł z krzykiem a mój brat opowiadał mi że poczuł się jakby mu ktoś w morde dał. Usłyszeli jeszcze ciche pacnięcie. To dżordż stracił przytomność i odpadł z pajęczyny.

Skończyło się na tym że piekielny nie miał później z nimi życia i musiał się wyprowadzić.

A ja się tylko zastanawiam skąd się biorą tacy ludzie? Mają jakiś wstręt do wody? Fakt że działo się to ponad 20 lat temu daje jednak nadzieję, że dzisiaj już nie spotyka się takiej patologi.

akademik

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 223 (277)

#81232

przez ~trademark ·
| Do ulubionych
Niektóre szczegóły z historii zostały zmienione, lub powiedziane bardzo ogólnie z oczywistych względów, jednak sens ogólny zachowany.

Do niedawna pracowałem w pewnej firmie. Przymierzałem się, aby pójść do szefa i porozmawiać o podwyżce, gdyż przybyło mi trochę obowiązków, to raz, a dwa, że zdobyłem doświadczenie i kontakty, dzięki którym przynosiłem firmie większe zyski.

Pod koniec ubiegłego roku szef zajechał pod firmę nowym autem. Jego wartość to jakieś 400-500 tysięcy PLN (nie wiem jakie dokładnie wybrał wyposażenie, i jaki wynegocjował rabat, stąd taka rozbieżność). Uznałem, że to dobry moment na rozmowę o podwyżce, gdyż w sytuacji kiedy sprawił sobie taką zabawkę, będzie mu głupio odmówić. O ja naiwny!

Na moje argumenty (podane wyżej) odpowiedział w stylu: "Wiesz, teraz kiepska sytuacja, problemy kadrowe (wiem wiem, właśnie przez nie miałem więcej obowiązków), ten klient mi zalega z pieniędzmi, w ostatnim czasie ogólnie gorzej szło.." Ogólnie zafundował mi litanię, jak to źle się dzieje i jak to on jest na granicy bankructwa. Puentą było, że niestety, ale nie stać go na podwyżkę dla mnie.

Wyjrzałem przez okno, które wychodzi na parking, na którym stało jego nowe auto. Przypomniałem sobie także, że na przestrzeni ok. roku szef kupił sobie także 2 nieruchomości w dość atrakcyjnych turystycznie rejonach. Już miałem na nie wskazać i powiedzieć coś w stylu "no właśnie widzę", ale się powstrzymałem i postanowiłem inaczej działać.

Jeszcze tego samego wieczoru zacząłem przeglądać oferty pracy. Następnego dnia natrafiłem na jedną interesującą mnie, nawet byłem na rozmowie kwalifikacyjnej, lecz nadaje się ona na kolejną historią, podobną do tych które już się czytało na tej stronie. Szukałem dalej.

Podczas spotkania przy piwku z kolegą opowiedziałem o zaistniałej sytuacji i wymieniłem jakie oferty pracy widziałem, w tym podałem jedną, która zwłaszcza mnie zainteresowała, z firmy X. Kumpel jak usłyszał nazwę firmy to roześmiał się i powiedział "Pamiętasz Wojtasa, tego mojego kuzyna? On tam pracuje. Już dzwonię!". Zadzwonił, po wymianie krótkich uprzejmości powiedział ocb, i przekazał mi słuchawkę. Wypytałem Wojtasa o firmę X. Ogólnie chwalił sobie pracę tam. Pomyślałem, że spróbuję. Wysłałem CV, jeden etap rekrutacji, potem drugi, i wybrali mnie.

Kiedy szef zobaczył moje wypowiedzenie, zrobił klasycznego "karpika". Wziął mnie na rozmowę w cztery oczy.
- Ale dlaczego? Jak to? O co chodzi???
- No wie Pan, z tonącego okrętu się ucieka.
- O czym Ty mówisz?! Jaki tonący okręt?! Kto Ci takich głupot nagadał?!
- No Pan, jak byłem u Pana po podwyżkę. Opowiadał Pan, jak ciężka jest sytuacja firmy, a jeśli jeszcze podczas takiej sytuacji Pan kupuje taką furę... no to tylko patrzeć jak to pieprznie...
- To akurat nie Twoja sprawa jaki samochód ja sobie kupuję!
- Owszem, nie moja, ale ja nie mam zamiaru zasuwać, żeby Pan kupował sobie auta za takie sumy, że ja bym chciał mieć mieszkanie o takiej wartości, a pracując u Pana mogę tylko pomarzyć, bo nie mam takiej zdolności kredytowej.
- No ale co, zwolnisz się ode mnie i na bezrobocie pójdziesz, hm?
- Nie, mam już ugadaną pracę w drugiej firmie, prosto od Pana przechodzę tam.
- Czyli gdzie?
- A to już nieważne, moja sprawa.
- Hmm, no dobra słuchaj, jest ciężko, no ale... 200 złotych mogę Ci podnieść (powiedział to takim tonem, że patrzyłem, czy mi swojej ręki do całowania nie wyciąga).
- No cóż, niestety podziękuję, gdyż w nowej firmie na "dzień dobry" dają mi czterysta więcej.
- No to 300 (jakaś licytacja, czy co?),
- Jak już mówiłem, podziękuję.
- Oj no dobra, jak już aż tak chcesz zdzierać, to też Ci dam 400 więcej i zostań.
- Niestety. W drugiej firmie już jestem dogadany, i nie chcę teraz z gęby robić cholewy.
- To ile chcesz więcej, żebyś został?

Tutaj zaczęły się moje wątpliwości. Z jednej strony tu znam ludzi, robotę, firmę. Nie wiadomo co zastanie mnie tam. Z drugiej zaś, od jakiegoś czasu psuła się atmosfera w firmie, odchodziły osoby, z którymi się dobrze dogadywałem, i już od jakiegoś czasu myślałem nad zmianą pracy. Powiedziałem co mi pierwsze przyszło na myśl:
- Tysiąc.
- A w życiu! Zapomnij!
- Ok.

Na tym zakończyła się ta rozmowa. Później jeszcze próbował mnie przekonać do zostania. Kiedy jednak jego "lukratywne" propozycje mnie nie interesowały, zmienił strategię na "A idź sobie, nikt tu tęsknił nie będzie". Jednocześnie usilnie próbował się dowiedzieć, dokąd przechodzę. Ja jednak obawiając się lojalności współpracowników, trzymałem w tajemnicy szczegóły mojej nowej pracy. Kiedy zbliżał się koniec mojej pracy w jego firmie, to zaczął się robić coraz bardziej chamski.

Pewnego razu rzucił do mnie tekstem "Wiesz, ja mam dosyć rozległe znajomości..." chcąc mi tym samym dać do zrozumienia, że może mi narobić "koło pióra", i że mogę mieć problem ze znalezieniem pracy w naszym mieście. Bardzo mnie to wkurzyło więc odparowałem "Owszem, ma Pan, ale tylko wśród "byznesmenów" Pańskiego pokroju - takich którym słoma z butów wystaje, i którzy dorobili się dzięki fartowi i przekrętom. A ja idę do firmy z prawdziwego zdarzenia".

Myślałem, że mu para uszami pójdzie ze złości. Później, chyba w ramach zemsty za tamten tekst, szukał sposobu, aby na koniec wyrolować mnie choć na parę złotych. Kiedy zaczął go szukać coraz bardziej dociekliwie, to znowu się wkurzyłem, poszedłem do niego i powiedziałem coś w stylu. "Trudno, ja najwyżej stracę te kilka stów, ale Pan starci znacznie więcej. Bo jak wparują tu kolejne kontrole z kolejnych instytucji, to nie będą szukać na oślep, tylko zajrzą od razu w odpowiednie miejsca. Wolałbym jednak rozejść się w zgodzie, podać sobie ręce, a jeśli potem wejdziemy na siebie na ulicy, to również przywitać się i zamienić kulturalnie dwa zdania, zamiast skakać sobie do gardeł. Pytanie tylko, czy Pan też tego chce?"

Szef zaczął się strasznie rzucać o to, że mu się odgrażam, że on przecież tyle dla mnie zrobił (?), i że jak ja tak mogę. Powtórzyłem swoje pytanie. Przez zęby wycedził, że nie ma czasu ani ochoty na użeranie się ze mną. Potem zaprzestał już swoich chamskich sztuczek, z wyjątkiem mojego ostatniego dnia w pracy - nie zjawił się wtedy w ogóle w firmie, a wszystkie sprawy załatwiał przez telefon. Od kolegi z byłej już pracy dowiedziałem się, że kozaczył potem wśród pracowników "Kuuurła, jak bym chciał, to jeden telefon, i on by tam nie pracował!" Na pytania gdzie ja teraz pracuję, odpowiadał tylko "A nieważne". Taa, na pewno wiedział.

A ja nie mogę się doczekać jakiegoś spotkania z byłym pracodawcą, aby go bezczelnie zapytać, kiedy mój obecny pracodawca może się spodziewać telefonu od niego :)

szef burak

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (195)

#29419

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam Ciocię. Jest to osoba starsza, doświadczona. Niestety - doświadczenie nie uchroniło jej przed popełnieniem „największego, zasadniczo, błędu w życiu”- jak sama mówi.

Kiedy zmarł wujek, Ciocia dość długo trwała we wdowieństwie. W końcu trafił się odpowiedni kandydat i postanowiła wyjść za niego za mąż.
- Zasadniczo, piękny nie jest, ale miły.
„Piękny” istotnie nie był - raczej dość paskudny, ale rzeczywiście - wydawał się sympatyczny.

- Ja mu, zasadniczo, powiedziałam: „Wiesz, Franek, miłości to tu między nami nie będzie - na to my za starzy, ale... jakoś razem tego końca dotrzymamy! Emerytury mamy, dzieci są... Trochę twoim pomożemy, trochę moim, jakoś to będzie, no tak, czy nie?
„Narzeczony” na wszystko się zgadzał. Wzięli ślub kościelny i pojechali w podróż poślubną na Litwę.
Fundował Pan Młody.
Do ośrodka zawiózł ich syn Cioci. Mieli być tam dwa tygodnie, ale okazało się, że Franek zasponsorował tylko tydzień.
- Wiesz, Eluś, żeby sprawiedliwie było!
Ciocia drobiazgowa nie jest, więc dopłaciła.
- Dobrze, że pieniądze ze sobą miałam. – skomentowała.

Już w pierwszym dniu po przyjeździe okazało się, że pokoje owszem zamówił, ale wyżywienia już nie.
- Drogo, Eluś! - krzywił się.

Wtedy też wyjaśniło się, co w torbidłach tachał: serki, jogurty, paszteciki, pieczywo i takie tam. Upał był, więc wszystko pokwaśniało.
Ciocia postanowiła wykupić śniadania i obiadokolacje, on - żywił się tym, co przywiózł. Nietrudno się domyślić, jak reagował na to jego żołądek! Ciocia chodziła na basen, jeździła na wycieczki, on zwiedzał toaletę. Po tygodniu został mu już tylko chleb. Zaczął więc chodzić z Ciocią na posiłki. Nie, wcale ich sobie nie wykupił!

- Zasadniczo aż wstyd było! - żaliła mi się Ciocia. - Bo wiesz, Franek zjeść lubi! Pytałam, czy mu tych posiłków nie zamówić, bo to przecież grosze były, ale nie chciał. Powiedział, że sobie poradzi. Tam wydawali duże porcje. Nie dawałam rady zjeść wszystkiego...
- Nie może się przecież jedzenie marnować i nasze(!) pieniążki, Eluś! Ja brzydliwy nie jestem, dojem!
- A najgorsze, że on nie tylko po mnie dojadał! - Prawie płakała Ciocia. Ja też - ze śmiechu!

To jednak okazało się małym piwem w porównaniu z tym, co jeszcze miało nastąpić.
Pierwszego dnia po hotelowym śniadaniu Franek zniknął.
- Zobaczyłam, że nie ma tych jego wiader, co je ze sobą z Polski przywiózł i nie chciał mi powiedzieć po co.

Wieczorem na własne oczy ujrzała po co Frankowi wiaderka były:
- Ja bym tu Eluś nie przyjechał, bo drogo, ale mi znajomi powiedzieli, że tu dobrych jagódek nazbierać można! To pomyślałem, że trochę pozbieramy moim dzieciom i twoim. Ja i tak pierwszy tydzień zmarnowałem przez ten żołądek... To co, Eluś? Ja tu takie różne słoiczki mam...
Ciocia się wściekła. Ale przecież zaledwie parę dni temu przysięgała, że go „do śmierci nie opuści”, więc jeszcze została.

Na jagódki (nie pamiętam co to było - borówki chyba, ale na „tysiąc procent” pewna nie jestem) z nim nie chodziła. A on po śniadaniu dzielnie wyruszał. Zjawiał się na obiad, by mieć siłę do wieczora harcować po lesie. Jagódek z wiaderek ubywało - wsuwał je na kolację z chlebkiem, który z Polski przywiózł. Resztę skrupulatnie w słoiczki przesypywał.
- Spróbowałabyś, Eluś, jakie smaczne...
- Nie będę byle czego jeść!
- A bo ty taka uparta jesteś! I zbierać nie chcesz...

Nietrudno się domyślić, że jagódki podzieliły los serków i jogurtów - zaczęły żyć własnym życiem. Franek jednak na złośliwe uwagi Cioci odpowiadał krótko i stanowczo:
- Przesadzasz, Eluś! Jagódki dobre są! Zobaczysz, jak się dzieci ucieszą!

Nadszedł wreszcie czas powrotu z podróży poślubnej do domu. Miał po nich przyjechać któryś z jego synów, ale... nie przybył. Postanowili wracać autobusem - niestety Frankowi nie odpowiadała cena biletów. Dogadał się z jakimiś ludźmi, że za „parę złotych mniej” dowiozą ich do Polski, a potem to już łatwo.
- Wstyd z dziadem jechać było, zasadniczo, jak się z tymi śmierdzącymi wiadrami ludziom do samochodu wpakował! Dobrze, że nas nie zostawili.
Kilka razy Franuś prosił o przystanek.
- A bo mi się zdawało Eluś, że tam się jagódki czerwienią! - Odpowiadał zawiedziony, gdy go Ciocia pytała co się dzieje.
- I on jeszcze się w Polsce próbował targować, że może coś z ceny spuszczą!
Do domu dojechali pociągiem. Wiadomo - emeryci za bilety nie płacą.
Rzecz jasna - Ciocine dzieci jagódek nie chciały. Ani z wiaderek ani ze słoiczków.

- Nie będę na gó...o cukru marnować! - oświadczyła Ciocia, gdy namawiał, żeby konfitur zrobiła.
- A bo ty chyba mi Eluś na złość robisz. Nie chcesz jagódek? To jadę do dzieci.
- „A jedź w pi...ę!”, powiedziałam mu, bo już mnie zgniewał. - przyznała się Ciocia wstydliwie.

I pojechał Franek „do dzieci”. Wpatrzony był w nie jak w obraz.
Pewnie nikt by się nie dowiedział, co się Frankowi w podróży przytrafiło, gdyby po paru dniach jedna z synowych nie zadzwoniła z pretensjami do Cioci:
- Jak pani mogła!? Chorego człowieka w drogę puścić! I jeszcze taki chu...y prezent dać (jagódki - oczywiście)!
Słowo po słowie, Ciocia wyciągnęła z „troskliwej” synowej wszystko:

Frankowi na Litwie problemy żołądkowe niekoniecznie minęły, ale w lasku nie było problemu. W drodze powrotnej też skwapliwie korzystał z przydrożnych krzaczków przy okazji szukania jagódek.
Wyruszając do dzieci wcale nie czuł się lepiej. Kłopoty zaczęły się w pociągu.
Nie wiedzieć czemu - toaleta była jakiś czas zamknięta. Franek dwudziestu lat nie miał - do tej w drugim wagonie - nie zdążył! Wprawdzie tylko raz ale... co to za pociecha? W majtasach chlupotało. Nim dotarł do starszego syna - trochę przyschło. Nie na tyle jednak, by nie dało się poczuć. Toteż „starsza” synowa nie wpuściła go nawet do domu:
Bo oni „nie wiedzieli, że ojciec przyjedzie i idą na imprezę. A samego ojca w domu nie zostawią(!)”.
Jednak trochę serca mieli. Gdy się na dworzec piechotą wlókł, podjechali „bo im było po drodze” i z dumą wręczyli ojcu pampersa.

W dworcowej toalecie - młodszy syn mieszkał w drugim końcu Polski - życzliwa pani pozwoliła mu przeprać bieliznę i popilnowała (sic!) wiaderek z jagódkami. Proponował, żeby sobie odsypała kubeczek ale nie chciała - taka bezinteresowna! Przekimał się na dworcu i wyruszył w drogę.
Do drugiego syna dotarł po południu.
Ci byli milsi. Wprawdzie też Franka do domu nie wpuścili, bo wnuczka miała urodziny ale pozwolili przenocować w garażu. Jagódki „młodsza” synowa wyp...ła.

Po dwóch dniach ojciec dostąpił zaszczytu i wpuszczono go na salony. Po imprezie została sałatka z kiełkami, która gościom nie smakowała. Pojadając, opowiedział jaka to mu się ta żona „niedobra” trafiła! „Oburzona” synowa zadzwoniła z awanturą.

- Wiesz, najpierw się, zasadniczo, nie odzywałam, bo chciałam się dowiedzieć, co na mnie nabajdurzył. A potem powiedziałam, co o tym myślę. Że się jak świnie zachowali i żeby się ode mnie odczepili, pókim dobra!

Niestety, jeszcze tego samego wieczora „biedny” tatuś został odstawiony na dworzec. Bez wiaderek, ale z pampersem pod pachą. Wnuczusiowa sałatka Frankowi nie posłużyła!

- Przyjechał taki wychudzony, prawie siny! - Kontynuowała opowieść Ciocia. - Musiałam lekarza wzywać. Odwodnił się. Ledwośmy go do łóżka dowlekli. Opiekowałam się nim, póki nie wyzdrowiał. A potem mu krótko powiedziałam:
- Nam to życia, Franek, razem nie będzie! Szukaj sobie czegoś. Ja cię nie chcę w swoim domu widzieć!
- No co ty, Eluś? Przecież to i mój dom! Ja dla ciebie dobry byłem! W podróż poślubną cię zabrałem!

Ciocia pozostała nieugięta. Zrobiła się z tego straszna draka! Niemal natychmiast zjechali synowie z żonami. Przekonywali, prosili, grozili. Wreszcie wyszło szydło z worka:
- Bo ty, stary durniu, nigdy nie chcesz słuchać jak się do ciebie mówi. - wywrzeszczał w pewnej chwili starszy syn. - Mówiłem ci, żebyś się za Maryśkę brał! To ci nie pasowało, że chora! A właśnie dobrze! Może by już do tej pory ziemię gryzła! I też miała dom i pole miała! A teraz co? Ja cię do siebie nie wezmę!
- A my weźmiemy. - Powiedział młodszy. - Zrobimy ci w garażu pokoik. Doprowadzimy światło. Ale będziesz musiał zapłacić z góry za pięć lat. A tutaj to się tak nie skończy! - Zwrócił się do Cioci. - Ojciec się o swoje upomni! A jak on nie zdąży, to my się upomnimy!

- Mówię ci, Ola, ja takich ludzi w życiu nie spotkałam! Dobrze, że go nie zdążyłam zameldować!

Franek wyprowadził się.
Fama niesie, że najpierw zgrywał strasznego świętoszka i zamieszkał u młodszego syna - mąż wyrzucony przez żonę. Po jakimś czasie wrócił na stare śmieci i wprowadził się „do Maryśki”. Gdy leżała w szpitalu odwiedzał ją codziennie, miała nowotwór żołądka, więc nie mogła jeść. Franek mógł - nawet sobie chwalił szpitalne marysine obiadki- a co się miało dobre marnować!
Niestety Maryśka nic mu nie zapisała!

A najśmieszniejsze w tej całej farsie jest to, że Franek jest wyjątkowo zamożnym człowiekiem. Majątku dorobił się jeszcze jako „prężny członek z ramienia partii”. Gdy tylko wiatr powiał z innej strony, Franek nagle „sczerniał”. W nowym miejscu zamieszkania pojawił się nowy człowiek - przeciętny starszy pan, emeryt - jakich wielu. I wyjątkowo bogobojny. Widywano go na każdej mszy, modlił się najżarliwiej, śpiewał najgłośniej, spowiadał się najczęściej! Udało się! Ludzie nie mieli pojęcia o jego przeszłości!
Niestety, stare nawyki nie tak łatwo wykorzenić. Zawsze znajdzie się też jakiś niepożądany znajomy sprzed lat, który wyjawi prawdę. I do starych grzeszków dochodzą nowe, jak choćby taki z obżeraniem chorej kobiety.

Właściwe dziś wszyscy śmieją się ze „świętoje...liwego” Franka i nikt już nie daje się nabrać na jego uczciwość.
Inny na jego miejscu dawno by uciekł!
Ale nie Franek! Od jakiegoś czasu znowu odgrywa rolę „odtrąconego”.
I żałuje!
O! Franek bardzo żałuje!
Że „w swoim czasie nie był mężczyzną i tak dał się oszukać!”. A przecież mógł „się z domu na krok nie ruszyć! I co by mu Elusia zrobiła?".
Zasadniczo - gó.no!

rodzinka

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 785 (951)

#35674

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Starszy brat strasznie naciska na mnie w kwestii ożenku. Dobrze mu gadać, bo sam znalazł swoją kobietę w wieku szesnastu lat, ślub wzięli dwa lata później i są razem do dziś, dzieci im się rodzą, pies już nie sika w domu i ogólnie żyć, nie umierać, a jak już umierać, to całą rodziną w wypadku samochodowym w drodze do Disneylandu.

Pytania: „no to masz już kogoś?”, „kiedy poznam bratową?”, „a może jednak wolisz chłopców?” albo „chcesz zostać starym kawalerem?” trochę mnie irytują i brzydnie mi na nie odpowiadać.

Presja jakaś jest, oczy mi się przewracają już na sam widok brata, bo gnida jedna zawsze porusza ten wątek. Ja rozumiem, że trudno o lepszy temat niż moje życie miłosne, ale bez przesady, nawet celebryta musi czasem odpocząć. Przez niego wydaje mi się, że goni mnie czas. Jeszcze chwila, a niczym Ted Mosby spędzę co najmniej osiem sezonów, poszukując małżonki jak wariat.

No i proszę, co nacisk robi z człowiekiem. A właściwie co posiadanie brata robi z człowiekiem.

- Słuchaj, koleżanka mojej Iwonki aktywnie szuka – powiedział mi któregoś razu, kiedy akurat u niego byłem.
- Czego szuka?
- Mężczyzny. Silnego, inteligentnego i przystojnego. Niby nic się nie zgadza, ale zdaje się, że jesteś mężczyzną, więc najważniejszy punkt odhaczony. Możesz spróbować, nie?
Brat to oczywiście złośliwiec i żartowniś, bo jestem wyjątkowo silny, inteligentny i przystojny, a męski tak, że nie muszę pryskać się Axe, żeby panny za mną latały.
- Nie uznaję randek w ciemno.
- A jakiekolwiek uznajesz, Casanovo?
Pokręciłem głową z dezaprobatą dla bratowego poczucia humoru.
- Uznaję, uznaję... A znasz ją chociaż? – zapytałem.
- No pewnie, ładna, zgrabna i powabna!
- Pan Konkretny. Coś więcej?
- No... Marysia się nazywa. Rok młodsza od ciebie, nie ma dzieci, zresztą w takim wieku to wiadomo, że nie ma, bo to gównia.rstwo jeszcze. Singielka.
Popatrzyłem na brata jak na idiotę. Przydałby się Nicolas Cage i napis: „You don’t say?”.
- Singielka, a to ci nowina.
- Oj, dobra, mówię wszystko, co wiem, tak? Ogólnie ponoć miła dziewczyna, Iwona ją chyba lubi. Co ci szkodzi? A nuż okaże się, że to miłość twojego życia? Nie pójdziesz na tę randkę i już do śmierci będziesz tułał się po nieprawych łożach, bo ominie cię jedyna okazja, by poznać Marysię! A jak się nie polubicie, to od czego są okna w łazienkach, jak nie od tego, by nimi uciekać? A może chociaż ci da?
Brat mógłby przemawiać do piłkarzy w szatni. Co za motywacja!
- No dobra, co mi tam.

Umówiliśmy się na neutralnym gruncie, we w miarę eleganckiej kawiarni. Jaśnie panna spóźniła się dość znacząco. Słowa brata o miłości mojego życia błądziły mi po głowie, dlatego nie zmyłem się po dwudziestu, trzydziestu, a nawet czterdziestu minutach nieobecności Marysi. W końcu może wpadnie tu zaraz z rozwianym włosem, a ja, oszołomiony jej niesamowitym pięknem, ledwo zwrócę uwagę na pełne skruchy tłumaczenia, że w drodze do restauracji napotkała kotka w stanie przedzawałowym i uratowała mu życie. Czy coś równie chwytającego za serce.

Nie widziałem jej na zdjęciu, ale od razu domyśliłem się, że to właśnie ona weszła do środka. Można to było poznać po kilku szczegółach. Przede wszystkim po tym, że obcego faceta zapytała:
- Przepraszam, malegowno?
Podniosłem się i podszedłem do niej. Byłem szarmancki, odsunąłem jej krzesło i w ogóle; jestem prawie pewien, że okoliczne damy zapragnęły w tym momencie paść przede mną na kolana. Bez skojarzeń.

Jakaś niezobowiązująca gadka na początek. Czekałem na wyjaśnienia odnośnie jej spóźnienia, ale skąd. Wzięła menu i zaczęła wodzić wzrokiem po nazwach potraw, jak gdyby nigdy nic. Głupio było mi tak wypalić: „Dlaczego, do cholery, przylazłaś godzinę później?”. Całe szczęście zdołałem wyrazić się delikatniej:
- Coś cię zatrzymało?
Marysia popatrzyła na mnie znad karty dań.
- To znaczy?
- Przyszłaś godzinę później.
- Chciałam sprawdzić, czy jesteś, no wiesz, wierny.
- Wierny?
- Czy poczekasz. Poczekałeś. Jesteś wierny, posłuszny i... Nie zrozum mnie źle! – krzyknęła, widząc moją zdziwioną minę. – To są bardzo dobre cechy!
Umiem udawać, że wcale nie mam ochoty wyciągnąć bazooki. Ze spokojem zapytałem:
- Twoi byli nie spełniali tych warunków?
- Tak, ale nie rozmawiajmy o tym, bo to są świeże rany. Ile masz ze sobą pieniędzy? Nie wiem, co mogę zamówić. Nie wyglądasz mi na jakiegoś bogacza, nie chcę ci za bardzo opróżnić portfela.
Trochę mnie zatkało. Bezpośrednia babka, nie ma co.
- Zamów co chcesz – odparłem słabo.
- E, nie ma tak. Ja nie mam przy sobie nawet grosza, nie chcę potem świecić oczami. Proszę cię, myśl trochę – to mówiąc, wyjęła kartkę i coś na niej zapisała.
Mam taki średnio wspaniały i pewnie powszechny talent, że z łatwością czytam tekst do góry nogami.
„Niezbyt odpowiedzialny”, rozczytałem.
- Przepraszam, to o mnie? – Wskazałem palcem na papier.
Marysia zaśmiała się wstydliwie.
- Muszę robić notatki. Ostatnio zaliczam tyle randek, że potem nie pamiętam, kto jest kim.
- Czyli to jakiś casting?
- Tak, coś w tym stylu. Czytam to i sprawdzam, kto najbardziej się nadaje.
- Do związku.
- I do związku, i na ojca... Nie chcę, żeby moje dzieci miały jakieś złe geny, to chyba normalne.
- Oczywiście.
Marysia uśmiechnęła się.
- Ale nie mówmy już o mnie, proszę. Powiedz mi coś o sobie.
- Hmm, dobrze. Powiem ci coś, czego jeszcze nigdy nie mówiłem żadnej kobiecie. – Nachyliłem się nad stołem i spojrzałem jej głęboko w oczy. Wyglądała na zafascynowaną. – Przerażasz mnie i uważam, że powinnaś udać się do lekarza.
Marysia wciągnęła gwałtownie powietrze i szybko naskrobała coś na kartce. „Niezbyt uprzejmy!!!”.
Jestem pewien, że później uzupełniła notatki o jeszcze jedną rzecz.
„Wyszedł po dziesięciu minutach randki!!!”.

Castingu nie przeszedłem, bo się nie odezwała.

Mario, dlaczego? Moje serce krwawi. Będę Ci wierny i posłuszny! Proszę, zadzwoń.

randka

Skomentuj (121) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1597 (1707)

#39457

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O zwykłym chamstwie.

Jestem lakieroholiczką. Domyślam się, że dla wielu osób to kompletna głupota, ale uwielbiam kupować lakiery do paznokci.
Moja kolekcja liczy już ponad 300 buteleczek i no cóż... na swój babski sposób jestem z niej dumna.

Moje wewnętrzne ja mówi mi, że zaczyna się sezon jesienno-zimnowy dlatego część lakierów (zdecydowanie letnie kolory) schowałam do specjalnie zakupionego w tym celu pudełka i postawiłam na dnie szafy aby oczekiwały na wiosnę.

Korzystając z ostatniego weekendowego dnia wylegiwałam się w łóżku z laptopem na kolanach zbierając siły na kolejny tydzień pracy. Z nudów weszłam na allegro w celu poszukania czegoś co mogłoby zasilić moją kolekcję.

Moją uwagę zwróciła aukcja ogromnego zestawu lakierów. Z ciekawości kliknęłam. "Ten mam, ten mam, taki też już mam..." I już miałam zamknąć stronę, kiedy zauważyłam na zdjęciach coś dziwnie znajomego... Pudełko, które kupiłam kilka dni wcześniej. Przypadek?
Wstałam i zajrzałam do szafy. Pudełko stoi, owszem, jednak puste.

Moja bratowa wpadła na genialny pomysł zarobienia kilku groszy. Jej tłumaczenie? "Dżyzys co się wściekasz! To tylko kilka buteleczek! Przecież tyle tego masz to nie zbiedniejesz. Ja potrzebowałam kupić karnet na siłkę!".

Wiecie co... Tutaj nawet nie chodzi o te lakiery, o kasę którą na nie wydałam, o to że zbierałam je przez kilka sezonów.
Posiadanie złodzieja pod własnym dachem jest znacznie bardziej niepokojące.

rodzinnie

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1127 (1191)

#48629

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój ślub (dodajmy, że cywilny, zaproszone tylko absolutnie najbliższe osoby w liczbie mniejszej niż 20, a wszystko to z wyboru, a nie braku innych możliwości) zbliża się wielkimi krokami. Tak wielkimi, że minął już przyzwoity termin wysyłania zaproszeń. Tym samym zaczęła się telefoniczna parada niezadowolonych i oburzonych brakiem zaproszenia. Parada głównie na linii niezadowolony - moja babcia lub niezadowolony - moja mama. Poniżej kilka co ciekawszych wyjątków.

- Wujek ze strony mamy. Jak tylko dowiedział się, że będzie ślub, to zaczął rozpowiadać jak to już szykuje buty, kupuje garnitur, znowu szykuje buty i znowu kupuje garnitur i jeszcze raz szykuje buty. Telefon do babci. Ale Cashianna nie robi przecież wesela tylko małe przyjęcie. Jak to?! To niezgodne z tradycją. U nas w rodzinie zawsze były wesela! Ja to dwa nawet miałem! Jeszcze zmienicie zdanie i mnie zaprosicie! Ja się obrażam! Nigdzie nie idę! W d**e wsadźcie sobie to zaproszenie!

- Brat babci. Dużo nasłuchał się od powyższego wujka o szykowaniu butów. Dzwoni wczoraj do babci, że co ja sobie myślę tyle czekać z zaproszeniami, to absolutny brak kultury, że zaraz ślub, a ja jeszcze nie przyjechałam do niego z zaproszeniem. Czy ja mam zamiar go na ostatnią chwilę, 2 tygodnie przed ślubem zaprosić? On z żoną nie pracują w tą sobotę i mam przyjechać po 12:00 z zaproszeniem. Oni dłużej nie będą czekać. Ojjj, to sobie poczekają.

- Syn powyższego wujka i jego żona z serii "cycki na wierzchu maskują braki pod kopułą" co chwila zamieszczają na moim facebooku niewybredne komentarze. "Wychodzisz za tego paszczura?", "Każda potwora znajdzie swojego amatora", "Złapała bogatego i się cieszy", "Zaproś wujka, nie wstydź się", "To co, na wesele już was nie stać?", "Jakbyś zaprosiła wujka to przynajmniej goście by byli" to tylko niektóre z komentarzy. Ludzie mają po 35 lat, dziecko w wieku wczesnoszkolnym.

- Pociotka ze strony mamy (bodajże jakaś ciotka dziadka czy jakoś tak). Dzwoni do mamy do pracy (!!!), że słyszała o ślubie Cashianny i pewnie będziemy prosić bo to już niedługo. Nie, nie będziemy prosić. Słuchawka ponoć prawie poczerwieniała i puściła parę. Bo my byliśmy na weselu jej Agatki jak ja miałam 12 lat!!! Mama nie wytrzymała. Zapytała się czy byliśmy na krzywy ryj czy może jednak zabraliśmy ze sobą prezent? Jebudu słuchawką.

- Moja koleżanka. Na jej ślubie nie byłam z różnych powodów, wysłałam życzenia, 2 miesiące po ślubie przyszłam na pogaduchy, z małym prezentem, nikt się nie obraził. 2 miesiące temu rozmawiałyśmy o ślubie. Ona ma nadzieję, że w ramach odkupienia winy za nieobecność na jej ślubie, poproszę ją o bycie świadkową. Już lecę.

- Wujek, który już wujkiem nie jest. Dzwoni, że on przecież się oferował, że mi znajdzie męża, po co ślub biorę z moim narzeczonym w takim razie?

- Rodzeństwo matki narzeczonego. Mieszkają na drugim końcu świata, kontakt z nimi znikomy. Dzwonią do narzeczonego czemu on ich nie zaprosił, nie opłacił biletów lotniczych, oni myśleli, że przylecą na ślub, a potem zostaną trochę w Europie, może jakieś Włochy albo Hiszpania.

- Wujek narzeczonego. On chce być świadkiem. Dlaczego? Bo jest najbogatszy z całej rodziny i należy mu się szacunek. Narzeczony za bardzo nie pije, po rozmowie popadł w letarg przed telewizorem z wyjątkowo mocnym drinkiem.

A tyle się nagadałam żeby nie mówić nikomu o ślubie zanim się nie odbędzie, bo nikt nie zrozumie idei małej uroczystości i będzie afera...

ślub

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 922 (1098)
zarchiwizowany

#81019

przez ~okropnasynowa ·
| było | Do ulubionych
Muszę się trochę wyżalić. Jestem mężatką od 1,5 roku, w pakiecie z mężem dostałam teściów, a jakże, piekielnych.

Za czasów naszego „chodzenia” niczym się nie wyróżniali, sprawiali wrażenie całkiem normalnej rodziny, o jak ja się myliłam... Piekielności zaczęły się przy organizacji wesela, nasze zdanie (narzeczonego i moje, a tym bardziej moich rodziców) w ogóle się nie liczyło. Chcieliśmy Dj zamiast zespołu, niestety teściowa ze swoją matką zrobiły takie pranie mózgu narzeczonemu, że zgodził się na zespół. Przy wyborze menu, kierowaliśmy się upodobaniami większości ale nie przesadzając z cenami dań (mieliśmy bardzo obszerną listę gości), teściowa tak długo upierała się przy najdroższych potrawach, że koniec końców takie zostały wybrane (nie płaciła za wesele). Nie chcieliśmy żadnych prezencików dla gości, za naszymi plecami teściowa zorganizowała prezenty i kazała je nam rozdawać gościom po oczepinach. Jedną z atrakcji na weselu był film przygotowany z naszych zdjęć z dzieciństwa (pomysł mojej mamy, wykonanie teścia), jeśli myślicie, że naszych zdjęć było w miarę po równo, to się mylicie. Cały film trwał ok 30 min (!) i z dużą przewagą zdjęć męża. Do tego jeszcze piosenki typu „teściowo moja” itp. Wyglądało to jak hymn pochwalny dla teściów...

Wesele, które powinno być dla mnie czasem najpiękniejszym i pełnym wzruszeń przerodziło się w nerwówkę. Moja mama aż się rozchorowała z nerwów.

Mieliśmy względny spokój do momentu, kiedy okazało się że jestem w ciąży. Teść za każdym razem jak mnie widział bez pytania głaskał i macał mnie po brzuchu, nagabywał na wspólne zdjęcie (nie znoszę zdjęć), ogólnie cały czas czułam się przez niego „zmolestowana”. Co gorsza nie dociera do człowieka, że ktoś czegoś nie lubi lub nie chce. Z resztą do całej rodziny to nie dociera, nie chcesz czegoś jeść bo nie lubisz- będą przez pół dnia wiercić dziurę w brzuchu, że masz zjeść; nie chcesz zdjęć w ciąży-przez 9 miesięcy będą cię ganiać z aparatem i cykać zdjęcia z zaskoczenia. Kolejny raz popsuli mi coś, na czym mi bardzo zależało i na co czekałam. Najpierw wesele, a teraz czas oczekiwania na dziecko.

Po porodzie też nie było lepiej, głupie (a nawet szkodliwe dla dziecka) porady teściowej, co do karmienia i pielęgnacji dziecka, a co gorsza co do wychowania, sypały się cały czas. Robienie zdjęć podczas karmienia piersią, a jakże bez pytania. Bez naszej wiedzy wstawili na jeden z portali zdjęcie naszego dziecka. Wyrywanie nosidełka z dzieckiem w środku z ręki, zabieranie maleństwa z rąk. Normalnie zachowywali się gorzej niż dzikusy. I oczywiście, oni wszystko wiedzą lepiej, jak wychowywać, jak ubierać, jak karmić (ledwo 6 miesięcznemu dziecku chcieli podać gotowaną, soloną marchewkę w zasmażce!).

Kres moich sił i wytrzymałości przyszedł kiedy organizowaliśmy chrzciny. Teść „załatwił” nam kamerzystę na tę okazję. Bez pytania czy chcemy. Na szczęście wygadał się mężowi, który powiedział mi, żeby go wziąć skoro tata załatwił, to żeby się nie kłócić dajmy temu spokój. Nie dałam. Nie chcieliśmy kamerzysty, to ma go nie być. Ciężko mi było uzmysłowić mężowi, że to my organizujemy imprezę dla naszego dziecka, i to my decydujemy co ma na niej być. Jak mąż zadzwonił do teścia z informacją, że ma odwołać kamerę, to ten uznał to za moje fochy i przyjechał się rozmówić. Nie wyszedł od nas usatysfakcjonowany. Musiał odwołać kamerzystę, a do tego usłyszał jeszcze kilka prawdziwych, aczkolwiek na pewno przykrych słów dotyczących tego, jak wychowali swojego syna. Mimo wszystko chrzciny były kolejnym warznym dniem, który mi popsuli.

Nie zliczę nawet wszystkich drobnych piekielnosci typu: zwracanie się do mojego dziecka jak do psa (ciumkanie, cmokanie), seplenienie itp. Wciskanie dziecku i nam zbędnych prezentów (wiele razy prosiłam aby tego nie robili). Wymądrzanie się, w szczególności przy obcych ludziach (robią to w bardzo upokarzający mnie sposób).

Co do mojego męża, został wychowany w absolutnym szacunku do rodziców (ich zdanie jest święte) oraz jako osoba, która nie musi nic robić. Wszelkie prace domowe robiła matka, a ojciec nie miał prawa brać go do zadań typowo „męskich”, wiec mąż ma problemy z ogarnianiem tego, co jest w domu do zrobienia. Najlepszy tekst teściowej do mojej mamy: masz obowiązek wyręczać mojego syna w pracach domowych....

Przepraszam, że tak długo ale musiałam to z siebie wyrzucić.

teściowie

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (32)