Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

midori

Zamieszcza historie od: 22 grudnia 2014 - 10:42
Ostatnio: 9 kwietnia 2024 - 15:13
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 246
  • Komentarzy: 33
  • Punktów za komentarze: 68
 

#37650

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnego razu dokonałem na pewnym 'wesołym' portalu aukcyjnym zakupów. Sposób przesyłki - poczta polska (do kurierów mam uraz i staram się ich unikać jak diabeł wody święconej).

Tak się jakoś złożyło, że nie było mnie w domu, kiedy listonosz zapukał do mych drzwi. Był za to mój tata, któremu to listonosz wręczył awizo mówiąc, że paczka ciężka i zostawił na poczcie - można się zgłosić w każdej chwili i wydadzą. Paczka ciężka nie była, gabarytowo też nic ponad miarę, ale tata tego nie wiedział.

Rad nie rad, po powrocie z pracy wziąłem awizo i podreptałem na pocztę. Stojąc w kolejce ucieszyłem się nawet, bo za [P]anienką z okienka na parapecie stała paczka zaadresowana do mnie.

[J] - Dzień dobry. Przyszedłem odebrać paczkę.
[P] - Awizo i dowód poproszę...
Podałem [P] to o co poprosiła i odczekałem, aż wklepie numer przesyłki.
[P] - Przesyłki nie ma. Proszę przyjść jutro.
[J] - Listonosz powiedział...
[P] - Listonosz jeszcze nie wrócił. Ma paczkę przy sobie. Proszę przyjść jutro.
[J] - Przecież widzę, że paczka leży za panią.
[P] odwróciła się i rzuciła okiem na paczkę.
[P] - To nie ta paczka.
[J] - Przecież jest zaadresowana do mnie.
[P] - A ma pan na nią awizo?
[J] - Przed chwilą je pani podałem.
[P] - Podał pan awizo na paczkę, której tu nie ma.
[J] - A może pani sprawdzić, czy numer na paczce zgadza się z numerem na awizo?
[P] - No mooogęęę... - łaskawie sprawdziła poprawność numerów.
[P] - No niby się zgadzają...
[J] - No. To skoro ustaliliśmy, że paczka tu jest, proszę o jej wydanie.
[P] - Ale ja nie mogę jej wydać.
[J] - ?
[P] - No bo jej tu nie ma...

Zrezygnowałem - mogłem zrobić wojnę, mogłem wezwać kierownika, mogłem wiele, ale najzwyczajniej w świecie nie miałem czasu.

Dnia następnego ruszyłem na pocztę, coby odebrać paczkę, której obecność być może zdążyła się odbić na świadomości [P]. Paczka oczywiście nadal leżała tam, gdzie dzień wcześniej - na parapecie.

[J] - Dzień dobry. Ja po paczkę, która dziś miała już być. Tę na parapecie.
[P] - Awizo i dowód poproszę. No tak - paczka już jest.
[P] wstała i udała się po paczkę... na zaplecze. Wróciła po kilku minutach.
[P] - Niestety paczki nie ma.
Już bez nadziei na cokolwiek poprosiłem panią, żeby sprawdziła, czy paczka na parapecie jest tą, której szukała.
[P] - No numer się niby zgadza...
[J] - Niech zgadnę - ta paczka nie istnieje?
[P] z wyrazem wielkiego oburzenia w końcu bez dalszego gadania wydała mi paczkę, która mogłaby już stanowić przedmiot niejednej rozprawy filozoficznej ;)

poczta

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1074 (1148)

#75505

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dwa tygodnie temu zmieniłam mieszkanie. Tańsze, lepsza okolica, nie przeszkadzało mi i współlokatorce, że to kawalerka, jakoś sobie poradzimy. Od razu od właścicieli dowiedziałyśmy się, że blok głównie zamieszkiwany jest przez starsze osoby oraz ostrzegli nas przed sąsiadką z dołu, która lubi ciszę. Stwierdziłyśmy, że nie będzie problemu, zawsze chciałyśmy żyć w zgodzie z sąsiadami, nie robimy nigdy dużych imprez, uważamy, że lepiej jest pójść do kogoś innego na imprezę niż później sprzątać u siebie. Chciałyśmy tylko zrobić parapetówkę, oraz urodziny raz moje, raz współlokatorki. Nigdy nie miałyśmy problemów z sąsiadami, więc i tutaj uważałyśmy, że nie będziemy miały. Jednak trochę się pomyliłyśmy.

Pierwszy dzień po przeprowadzce. Zaprosiłyśmy wspólnego kolegę na piwo. Muzyka nie grała, bo nawet nie miałyśmy jeszcze internetu w mieszkaniu, kupiliśmy sobie po jednym piwie, więc nawet głośno się nie zachowywaliśmy, ale wiadomo, jak to piwo, trzeba od czasu do czasu pójść do łazienki. Kilka minut po 22 usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Wszyscy zdziwieni, bo nikogo nie zapraszaliśmy, a jakby ktoś do nas przyszedł, to by zadzwonił domofonem, aby w ogóle do klatki wejść. Otwieram drzwi, a tam kobieta, na oko 50-60 lat i zaczyna tyradę, że jej córka chce się wyspać do pracy jutro rano, że jest głośno, że prosi nas, aby było cicho, żadnych imprez w środku tygodnia. Popatrzyłam się na nią zdziwiona, przecież żadnej imprezy nie było, ani muzyki, ani głośnych rozmów. Powiedziałam jej to, a ona stwierdziła, że za głośno chodzimy. Więc zwróciłam jej uwagę, że nie mamy nałożonych butów, podłoga niestety skrzypi, a blok z wielkiej płyty, więc się wszystko nosi. Pogadała, pogroziła policją i poszła.

Kilka dni później zaprosiłyśmy koleżankę z chłopakiem. W środku tygodnia, ja ze współlokatorką miałyśmy jeszcze wolne na uczelni, a akurat tak się złożyło, że koleżanka z chłopakiem mieli wolne następnego dnia w pracy. Kupiliśmy sobie kilka piw, włączyliśmy muzykę na laptopie tak, aby jej nie było słychać w kuchni sąsiadującej z pokojem i zajęliśmy się grą w alko chińczyka (gra podoba do chińczyka, jednak na każdym polu są zadania do wykonania, np. osoby z czarnymi skarpetkami piją, albo opowiedz kawał albo wypijesz 3 łyki). Chwilę po tym, jak zaczęliśmy grę, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Tak, to znowu była sąsiadka z dołu, tym razem za głośno się śmialiśmy i pogroziła policją. Stwierdziliśmy, że lepiej będzie pójść do koleżanki po 22, aby nie mieć problemów.

Dzisiaj stwierdziłam, że mając wolny dzień posprzątam w mieszkaniu. Trochę poszurałam krzesłami, popodnosiłam worki ze śmieciami (w których także i były butelki i puszki) oraz przeszłam się z 2 razy po mieszkaniu w butach, aby wynieść śmieci. Gdy wróciłam, sąsiadka z dołu przyszła i stwierdziła, że za głośno chodzę i że robię właśnie imprezę. Nic nie odpowiedziałam, tylko zamknęłam jej drzwi.

Mało piekielne? Właściciele mówili, że potrafiła codziennie przychodzić do matki właściciela (kobieta zmarła w wieku 96 lat) i mówić, że za głośno szura nogami po mieszkaniu.

sąsiedzi

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 321 (353)

#62915

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed lat, gdy jeździłem autobusem miejskim. Piekielnym - w pewnym sensie - byłem ja.

Słowem wstępu: rozkład jest po to, by go przestrzegać. Za wcześniejszy przyjazd(!) na przystanek jest kara. Rozkład jest projektowany na normalny ruch występujący w danych godzinach. Czasem bywa, że ruch jest mniejszy i wtedy trzeba jeździć wolniej niż inne samochody. Na tę okazję miałem dwa foldery z muzyką - żywszą i spokojniejszą. Tamta linia miała tak skonstruowany rozkład, że przez pewną część trasy trzeba było gonić, a potem był luz. Gonię więc i gonię, aż tu patrzę, że jestem trzy minuty przed czasem (wolno mi maksymalnie być dwie minuty - bez kary). Następny przystanek - miejsce częstych kontroli - całkiem blisko, a w rozkładzie - cztery minuty na przejazd. Poczekałem na absolutnie wszystkich, którzy biegli do autobusu. Zamykałem drzwi po kolei tak wolno, jak tylko się dało.

Powoli ruszam i gramolę się te 30 km/h. Jak na złość - zielone światło. Zbliżam się, powolutku - jest! Czerwone! Zdążyłem :) Zapaliło się żółte, zmieniło na zielone. Hmmm... Trzeba jechać. Jadę zerkając nerwowo na zegarek. W tym momencie jakiś gość zapukał w szybkę, otwieram a on:
-PANIE! Wolniej Pan już nie możesz jechać?
-Ależ oczywiście, że mogę!
I zwolniłem do 20 km/h. Piękna, szeroka, pusta droga, słońce, a z głośników płynie "I'll be your baby tonight" Roberta Palmera. Co ciekawe dostało się nie mnie, a temu gościowi:
- Dopóki nie zaczął drzeć ryja, jakośmy jechali!

autobus miejski

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 911 (993)

#70868

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wkrótce po ślubie zdecydowaliśmy, że zaczniemy się starać o dziecko. Łatwiej jednak zdecydować, niż wykonać. Mijały miesiące, a tu nic.

W przedsięwzieciu tym bohatersko kibicowały nam dwie przyszłe babcie, pytając co jakiś czas "czy coś się dzieje w tej sprawie?"

Czas mijał, pierwsze poronienie bardzo wczesnej ciąży, lekarka (cudowna osoba) mówi - czekać, babcie coraz bardziej się niecierpliwią, a ja mam babć i ich zainteresowania coraz bardziej dosyć. I tak jak moja mama pyta pyta:

- To co, zostanę babcią? - to ja zaciskając zęby, żeby nie wybuchnąć odpowiadam:
- Zostaniesz, ale jeszcze nie teraz, na pewno ci powiem.

To teściowa zmienia taktykę i oznajmia:

- Musicie postarać się o dziecko, małżeństwo bez dziecka jest niepełne, dziecko cementuje związek - i takie tam podobne.


A co my do %&%#@& robimy cały czas? To gadanie wyprowadza mnie z równowagi, mój mąż spokojniejszy, bo on z tych, co się nie denerwują. Jeździmy do teściów coraz rzadziej, oni do nas prawie wcale, a mamy jakieś 20 km odległości i wszyscy mają samochody. Ale przy następnym spotkaniu:

- No, ale to najwyższy czas, MUSICIE postarać się o dziecko.
Opowiadam jej, żeby nie męczyła, że jestem pod opieką lekarza, że zaczynamy robić badania, że bardzo chcemy, ale...
- Musicie postarać się...

W końcu po naprawdę długim czasie zdarzył się cud. Mały lokator wprowadził się tam gdzie trzeba, święto w rodzinie. Urodził się zdrowy chłopak. Moja mama oszalała na jego punkcie, jedyny wnuk, za to teściowa, chociaż to też jedyny wnuk, to przyjechała raz, obejrzała, udzieliła kilku fachowych rad typu: "zakładaj mu czapkę w domu i zawiąż rękawki przy dłoniach, żeby mu nie wiało". Naprawdę? Był czerwiec...

Jak jej coś odpowiedziałam, to dostała focha i więcej nie przyjechała. Następnym razem na pierwsze urodziny. My jeździliśmy do nich na święta, bo na niedzielny obiad nigdy nas nie zaprosiła.
Za to wkrótce zaczęło się przy nielicznych spotkaniach i rozmowach telefonicznych:

- Musicie postarać się o drugie dziecko. Zupełnie inaczej chowa się dwójka.

Z różnych powodów zdecydowaliśmy, że drugiego dziecka nie będzie. I to powiedziałam jej patrząc w oczy, zdecydowanym tonem. Zazwyczaj to skutkowało na doradców w sprawach dzietności, ale nie teraz. Jak syn odrósł trochę, to zaczęło się:

- Powiedz rodzicom, że chcesz siostrzyczkę.

Dzieciak zaskoczył nas wszystkich twierdząc:

- A ja nie chcę.

Warto nadmienić, że teściowa nie nawiązała z naszym synem żadnych relacji. To nie to, że nie chciała pomagać, bo nikt tego nie oczekiwał, ale przyjeżdżała do wnuka raz w roku na urodziny, co przeszło jej po trzecich, jak już się spotykaliśmy (zawsze u teściów), to nie rozmawiała z nim, chyba że mówiąc "powiedz rodzicom, że chcesz siostrzyczkę", żadnego zainteresowania.

W końcu, kiedy mój syn miał chyba ze 12 lat, przy kolejnej rozmowie spytałam jadowicie:

- A mama pomoże przy drugim?
- Nie, ja to mówię dla was.

I skończyło się. Spokój, żadnych namów. Może przestraszyła się, że jej wcisnę do opieki, może zrozumiała, że nic nie wskóra. Odetchnęłam. Ostatnio pojechał do niej mój mąż, jak wrócił, opowiadał mi, że mama powiedziała:

- Wiesz, teraz będą dawać na drugie dziecko po 500 złotych. Postarajcie się.

Wszystko mi opadło. Myślałam, że jej przeszło.

- A skąd, jak ciebie nie ma, to za każdym razem mi mówi, ale nie powtarzam ci, bo nie chcę cię denerwować.


Jestem już w takim wieku, że zaczynam mieć objawy menopauzy.

dobre rady

Skomentuj (83) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 379 (419)

#79688

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jako nastolatka i tzw. "młoda dorosła" mieszkałam w bloku. Ogólnie sąsiedztwo spokojne i do ludzi nie można się zbytnio przyczepić. Drobne zgrzyty od czasu do czasu, ale nie było sytuacji, której nie dałoby się zażegnać zwykłą, cywilizowaną rozmową.
Jedna sąsiadka chyba postanowiła zakończyć tę niepisaną umowę pomiędzy mieszkańcami. Pani ta jest kobietą wyposażoną w niespotykany wcześniej w mym życiu tupet... albo w jakąś chorobę.
Przed Wami kilka jej próśb z ostatnich kilku lat. Wybrałam tylko te najbardziej bezczelne lub absurdalne, a to i tak nie wszystko. Będzie bardzo, bardzo długo. Przepraszam za to.

Poniżej krótka legenda kto jest kim:
P - Pani, której nawet imienia nie znam do dziś.
D - ktoś z domowników lub najbliższych gości domowników (któreś z rodziców, babcia, ciocia, chłopak, wujek, itd.)
M - Marta, moja młodsza siostra
J - to ja :)
Y - Mój świeży małż

Sytuacja numer 1
Wracam do domu po zajęciach (jakoś ostatni dzień przed przerwą świąteczną), Marta skończyła szybciej zajęcia w szkole, więc to ona stanęła twarzą w twarz z sąsiadką.
[M] Nehelenia, nie wiesz co się stało.
[J] No nie wiem, coś w szkole?
[M] Nie. Była tu ta baba, no ta z dołu, wiesz która. Prosiła, bym powiedziała tacie, żeby ją zawiózł w miasto.
[J] Ale coś się stało? Ma małe dziecko, może potrzebuje pilnie do lekarza?
[M] Lekarza to ona potrzebuje, ale psychiatry. Chciała do galerii jechać, a zapomniała sobie biletu miesięcznego naładować i myślała, że tata ją zawiezie na zakupy i później jej te zakupy przywiezie, no bo święta idą.
*FACEPALM*

Sytuacja numer 2

[P] Dzień dobry, wie pani, że będę miała gości?
[J] Gratuluję.
[P] No właśnie. Mój brat z żoną i trójką dzieci przyjeżdżają do nas.
[J] Wspaniale.
[P] Tak... i wie pani co? Bo ja mam za małe mieszkanie i powiedziałam bratu, że państwo ich przenocują z dziećmi kilka dni. To co? Zgodzi się pani, prawda? Uznałam, że wypada zapytać.
[J] Kobieto... chyba ci odbiło.
[P] Ale... to znaczy nie? Ale ja już powiedziałam bratu, że mogą. Macie państwo takie duże mieszkanie i przecież pokoje są na pewno wolne.
[J] To nie hotel. Zjaw się tu z nimi, to z miejsca zadzwonię po policję.
[P] Wie pani co? Pani nie ma serca! Zapytam twoich rodziców jak wrócą! Na pewno się zgodzą!
Nie zgodzili.

Sytuacja Numer 3

Jakoś październik lub listopad.
[P] Dzień dobry. Somsiadko (dosłownie!), jest sprawa, bo ja muszę pilnie wyjść...
[J] To... do widzenia? Ja także wychodzę na uczelnię.
[P] A to nikogo nie będzie? Bo ja chciałam zapytać, czy nie można by mi nagrać odcinka serialu. Bo ja u siebie nie umiem, a męża nie ma. Ja sobie później przyjdę i spokojnie obejrzę u państwa(!!!).
Zaczęłam się śmiać i zamknęłam drzwi pani przed nosem.

Sytuacja numer 4

Okres sesji zimowej. Siedzę w domu i do tejże wkuwam. Dzwonek do drzwi.
[P] Dzień dobry. Wie pani co? Bo jest taka sprawa... Ostatnio słyszałam, jak rozmawiała pani z narzeczonym o sprawach prawnych.
[J] Ee... no tak.
[P] A on to prawnikiem jest?
[J] Aplikantem... a o co chodzi?
[P] Bo ja pożyczyłam 90 zł siostrze miesiąc temu. I ta kur... kurtyzana nie chce mi oddać i chciałam ją pozwać.
[J] No to Y pani nie pomoże. Do widzenia.

Sytuacja numer 5

Wietrzny dzień.
[D] Dzień dobry. Coś się stało?
[P] Nie, ja chciałam tylko zapytać o ten wiatraczek, co u was w doniczce jest na balkonie. Bo mojemu dziecku się spodobał.
[D] A to proszę poczekać. Zawołam Nehelenię, będzie wiedzieć gdzie go kupiła.
(Wkraczam ja poproszona pod drzwi, sytuacja zostaje nakreślona)
[J] Wiatrak kupiłam za 4 zł w...
[D] Ale ja nie pytam gdzie kupiłaś. Tylko chcę, byś mi go dała. Moje dziecko chce, podoba mu się.
[J] Mnie też. Żegnam.

Sytuacja numer 6

[P] Bo ja bym chciała rozwiesić u was pranie na balkonie.
[D] Zgubiła pani klucz do suszarni?
[P] Nie, po prostu suszarnia jest na samym dole, w piwnicy, a mi się nie chce iść na sam dół.

Sytuacja numer 7

Ostatnia już. Z dzisiaj, sprzed godziny 18. Siedzę w salonie u rodziców w mieszkaniu, przedpokój tuż obok salonu, więc słyszę kłótnię z korytarza. I głos taki podobny jak mojego Y.
Wychodzę zobaczyć co się dzieje.
[Y] Właź do środka! Szybko! - krzyczy do mnie Y i dosłownie wskakuje do mieszkania, wpychając mnie do środka i zamyka nas na oba zamki.
[J] Co tam się do cholery stało?!

Y wysapując prosi o dwie sekundy oddechu i przystępuje do opowieści: Spotkałem ją w sklepie i zaczęła rozmowę. Nie chciałem być palantem, to uprzejmie zapytałem o jej zdrowie i dzieciaki. Taka pogaduszka. I ona lezie ze mną i rozmawia, a ja już jej tylko przytakuję. Wchodzimy do bramy, ona idzie do siebie, ja się żegnam i idę na górę, a ta mnie łapie za ramię i bym poczekał, wszedł na kawkę, bo akurat jej męża nie ma i mnie próbuje do domu ciągnąć, bo widzi jak na nią patrzę. No kur... ona nienormalna jakaś jest. Zaczyna mnie nagle szarpać, domagać się bym wszedł, bo ona też to czuje. Zacząłem ją opieprzać i wyrwałem się, a ona po tych schodach za mną. No i wtedy ty wyszłaś. Wiesz co? Chyba zostaniemy tu dzisiaj na noc. Do członka, stąd dzisiaj nie wyjdziemy.

Zgodziłam się i nie minęło pół godziny, jak ktoś wali do drzwi pięścią. Otwieram i widzę męża rzeczonej sąsiadki, czerwony na twarzy, piana się niemal z ust toczy. No i ryknął: TYYYYYYY!!! Ty kur... trzymaj tego swojego jeb... pomiota z daleka od mojej żony, bo mu kur... nogi z d... powyrywam. Niech on wypier... od niej, bo go pozwę, będzie mi żonę smarkacz molestował. Ty wyłaź, ty kur... jeb..., stań ze mną jak mężczyzna! Do cudzych żon się dobierasz, jak twoja dupa tuż obok?! Powiedz mu, że jak ją jeszcze raz ruszy, to mu tak zaj..., że się nie pozbiera!
No i poszedł.

A jak wrócą moi rodzice, to chyba muszę zacząć im szukać innego mieszkania. Nie chcę, by mieszkali dłużej w takim towarzystwie.

Mieszkanie w bloku

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (232)

#82523

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnia niedziela. Byłem tak piekielny, że do dzisiaj snuje się za mną woń siarki, a klawisze nadtapiają się od płomieni oplatających moje palce.

W markecie budowlano-ogrodniczym ładuję do bagażnika worki z ziemią, nawozem i trawą. Ubrany jestem w drelichowe spodnie, robocze buty i koszulkę. Obok mnie stoi, bawiąc się kluczykami, moja żona.

Do auta obok podjeżdża wózkiem, cały czas gadając przez telefon, jakiś wymoczek w błyszczącym garniturze i różowej koszuli. Przerywa na chwilę rozmowę, w której co drugie słowo to jakiś keszfloł, owernajt czy inny target i rzuca w moją stronę:

- Jak załadujesz auto Pani, to wrzuć mi to wapno do bagażnika.
- Okej, już się robi (mówię szybciutko, żeby żona nie zdążyła zareagować).

Wziąłem worek i wrzuciłem (zgodnie z życzeniem) z rozmachem do wymuskanego bagażnika celując w narożnik plastikowej skrzyneczki z gaśnicą, butelką oleju itp. gadżetami.

Wymoczkowi utknęły w gardle cudzoziemskie słowa. Patrzy to na mnie, to na armagedon w bagażniku i milczy. Wziąłem od żony kluczyki i śmiejąc się jak psychopata z kreskówki odjechałem.

Skomentuj (61) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 285 (409)

#56775

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie moja znajoma obraziła się na mnie na śmierć i życie.
Nie, żebyśmy były jakimiś dobrymi przyjaciółkami - ja znam ją, ona mnie, można spotkać się na kawę i pogadać, aczkolwiek bez jakiejkolwiek specjalnej zażyłości.

Dla przypomnienia - jestem pielęgniarką. Według niektórych znam chyba wszystkich lekarzy w promieniu 100km, z każdym utrzymuję zażyłe stosunki a dodatkowo - leczę lepiej niż niejeden specjalista. Przyzwyczaiłam się, nie zwracam uwagi.

Znajoma jednak stwierdziła, że skoro jestem pigułą - a w dodatku pracuję na OIT - to mogę zdziałać cuda w każdej medycznej dziedzinie tak samo, jak podczas reanimacji wraz z lekarzem pacjenta zawałowca.
Dlatego znajoma się do mnie odezwała: jest w ciąży.
Fajnie, nawet bardzo! Wiem, że od dawna starali się powiększyć rodzinę, aczkolwiek średnio to wychodziło. Ale udało się, ósmy tydzień, rewelacja wręcz! Takie rzeczy zawsze mnie cieszą i cieszyć będą, złożyłam gratulacje i przestrzegłam przed piciem kawy i piwa. Kurtuazyjnie wprosiłam się też na coś w stylu "babyshower" święcącego ostatnio triumfy.

Co złego w takiej sytuacji? W sumie - to nic. Mogło wszystko być pięknie.
Znajoma jednak chciała, abym załatwiła jej L4 - bo ona w tym stanie pracować nie chce. Z jednej strony zrozumiałe, z drugiej - ciąża to nie choroba i zawsze będę utrzymywać, że bez konkretnych wskazań kobieta powinna być jak najbardziej aktywna zarówno zawodowo, jak i fizycznie, bo inaczej zeświruje.

Znajomej jednak pracować się nie chce tak naprawdę - wykonuje pracę typowo biurową, przez osiem godzin nie musi podnosić tyłka z krzesła o ile nie idzie sobie zrobić herbaty. Zero stresów, zero wysiłków, zero rzeczy zagrażających zdrowiu maleństwa jak i jej. Ale ona nie chce i już.
Była o kilku ginekologów u nas w mieście i żaden nie chciał jej wypisać L4, bo - jak już mówiłam, ciąża to nie choroba. Dlatego zwróciła się do mnie z pytaniem kto jej takie L4 wypisze na sto procent?
Nieważne, że nie znam się, nigdy w ciąży nie byłam. Ale mam jej podać.

Niewiele myśląc - podałam nazwiska lekarzy, do których sama udałabym się będąc w ciąży, z zastrzeżeniem, że nie jestem pewna jak to jest z wypisywaniem L4 i uważałam sprawę za zamkniętą.

Dziś z kolei odebrałam telefon pełen wyzwisk i ogólnego bulwersu, że poszła, zapłaciła i L4 nie dostała! Co ja sobie wyobrażam?! Do tego koniecznie mam jej zwrócić pieniądze wydane na lekarzy, bo poszła prywatnie i nic nie wskórała! Mam jej L4 wypisać sama i koniec, ona nie będzie biegać, wydała tyle pieniędzy a w sumie ledwo stać ich na dziecko!
Olałam.

Od paru godzin dostaję smsy (bo telefonów od niej już nie odbieram), że jestem niepoważna, niekoleżeńska i w ogóle co ze mnie za pielęgniarka, skoro głupiego L4 nie potrafię załatwić?
No tak. Bo rzeczywiście - mam taką moc sprawczą i w ogóle. Do tego będę odpowiedzialna za to, jeżeli dziecko urodzi się upośledzone.
To bardzo dziwne, że szanujący się lekarz nie chce wypisać zwolnienia z pracy osobie, której praca polega na przepisywaniu pism urzędowych...
Idę zastanowić się nad sensem swojego zawodu....

A fajki dziewczyna pali dalej. Niech pali.

słuzba_zdrowia znajomi

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 758 (850)

#39366

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Był klient, który chciał konsolę na raty.
Wraca i mówi, że nie przeszły i pyta:
- A czy jest możliwość, żeby odłożyć ta konsolę do powiedzmy niedzieli?
- Jak najbardziej.
- A jest Pan w pracy przez weekend?
- Nie. Dopiero w niedzielę tutaj będę. Ale zostawię koledze informację.
- No ale jak kolega wyda konsolę?
- Nie wyda, bo zostawię mu informację, że ta konsola na Pana czeka.
- No ale jak ktoś się za mnie poda?
Tutaj zaznaczę, że nazwisko klienta poznałem, jak wypisywałem mu wniosek na raty.
- Proszę Pana. Czy Pan uważa, że losowa osoba przyjdzie tutaj akurat w ciągu tych dwóch dni i weźmie konsolę, odłożoną dla Pana a na dodatek odgadnie Pana nazwisko z milionów różnych nazwisk?

Chwila namysłu, a po twarzy widać, że tryby poruszają się pod kopułą coraz szybciej...

- A jak będzie telepatą?
- To kolega założy czapkę z folii aluminiowej (prawie powiedziałem amenilinowej), żeby chronić mózg przed intruzami.

Saturn

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1024 (1122)

#19783

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Sytuacja zdarzyła się naprawdę. Nikt nie zginął, ale to przypadek...
Jakiś czas temu postanowiłem kupić szafę. Nie samochód, nie mieszkanie, zwykłą szafę do garderoby - tak szumnie nazywamy przedpokój - żeby było gdzie parkować kilogramy ciuchów, które dotychczas upychałem z rozbiegu do rozpadającego się produktu szafopodobnego - zresztą kupionego w znanym sklepie...

Po obejściu kilku sklepów, w tym oferujących szafy rozsuwane w cenie samochodu na chodzie i po opłatach, wszedłem do salonu krakowskiej firmy. Patrzę i widzę: stoi. Szafa. Drzwi rozsuwane, wymiar idealny, cena przystępna. Czyli? Do ataku!
Panienka za ladą zamówienie przyjęła, wpłaciłem kasę, zaznaczyłem, że chcę montaż i wniesienie, niekoniecznie w tej kolejności. Coś zamamrotała, że oni zasadniczo nie montują, ale... przyjęła zlecenie.
Dodam, że w tym czasie wyekspediowałem rodzinę do teściów, celem uzyskania swobody na kwadracie i wyremontowania tego i owego.
Ponieważ spodziewany powrót miał mieć miejsce za 2 tygodnie, zaś wymarzony mebel miał dotrzeć za 3-4 dni, wywaliłem górę rzeczy ze starej szafy i radośnie oddałem ją w ręce meneli celem wyniesienia w pi..u ... no w siną dal.

I tu zaczyna się piekielnie zabawna część opowieści:
Po 5 dniach dzwonię do firmy z delikatnym zapytaniem gdzie moja szafa. Hiobowa wieść: producentowi... SPALIŁA SIĘ FABRYKA!!!
Ostatni egzemplarz szafy jest w magazynie i wyślą go do mnie jutro, ale muszę trochę dłużej poczekać. To czekam...
Po 3 dniach znowu telefon.
I co? Moja szafa została przez pomyłkę wysłana do Tczewa, do gościa, który zamawiał dawno po mnie i został powiadomiony, że trzeba będzie poczekać aż producent uruchomi linię... A teraz dostał prezent w postaci mojej szafy...
Dostałem szału, po awanturze panienka odesłała mnie do dyrektora regionalnego, który poza powtarzaniem, że jest im przykro, potrafił wydukać tylko, że nic się nie da zrobić. A rodzina coraz bliżej, ciuchy zalegają środek chaty jak w sąsiednim państwie na literę R... a ja się czuję jak jego mieszkaniec spod dworca...
Telefon do dyrektora w Krakowie odbyłem na zasadzie farta - pani sekretarka połączyła mnie chyba przez pomyłkę. Jak usłyszał w czym rzecz przeprosił i obiecał, że załatwi sprawę. Za godzinę zadzwonił i powiedział, że znalazł szafę w magazynie na południu i już ją wysyła i w ramach przeprosin jego ludzie zmontują mi gratis.

Następnego dnia szafa dotarła, ale panowie oznajmili, że montują we własnym prywatnym czasie, więc o gratisie nie ma mowy. Nie mam co liczyć na fakturę, bo to ich prywatny czas, a jak mi się nie podoba to niech mi dyrektor montuje, oni wychodzą.
Próbowałem się dogadać na płatny montaż, ale panowie się obrazili, wyszli i nie wrócili...
Kolejny telefon do dyrektora, panowie wrócili w ciągu pół godziny, złożyli grzecznie szafę, a potem przestali tam pracować.
Podsumowując: czekałem na ten mebelek trzy tygodnie, straciłem kupę czasu, nerwów i twarz przed rodziną, która kiepsko przyjęła konieczność wyciągania odzienia z malowniczej kupy na środku pokoju... Polecam każdemu.

Elbląg

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 584 (680)

#84757

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opiszę Wam moją przygodę z Customer Service znanych i (tfu) lubianych linii lotniczych, które są low cost - załóżmy zatem, iż nazywają się LowCost.

Uważam, że jest ona nietuzinkowa (a może wcale nie i ktoś miał podobne przejścia?).

Tytułem wyjaśnienia - od ponad dziesięciu lat mieszkam w centralnej części Półwyspu Apenińskiego.

Ad rem.

Miesiąc temu wybierałam się do Polski. Miałam już zarezerwowane bilety, ale ze względu na prognozy pogody (deszcze niespokojne i bezlitosny wygwizdów) zdecydowałam, że dokupię sobie bagaż, tych paru cieplejszych rzeczy jednak nie zmieszczę w podręcznym, a w końcu lecę na cały tydzień (dziewczyny zrozumieją).

LowCost, jak to ma w zwyczaju, bombardował mnie codziennie newsletterami: a to zabookuj hotel, a to wynajmij samochód, a to weź se narty i kije golfowe, a to kup ubezpieczenie na wypadek inwazji pancerników, no i oczywiście - nie leć jak dziad w jednych gaciach, KUP SE DODATKOWY BAGAŻ! No to myślę, proszę bardzo, zgodnie z tak aktywnie uskutecznianą zachętą zakupię ten bagaż, choć zapłacę jak za zboże (albo za pietruszkę) i wszyscy będziemy bezgranicznie szczęśliwi.

Wchodzę na stronę, wybieram opcję, płacę, sms, że piniondze z karty poszły dostaję, ale - zonk - bagaż wcale nie jest dodany! Error jakiś wyskoczył! No to szybciutko otwieram support czat i próbuję wyjaśnić. W końcu pomyłki się zdarzają najlepszemu nawet software'owi.

Po drugiej stronie jednak siedzi ktoś, kto nie za bardzo umie pisać po włosku, chociaż customer na stronie italy. Może analfabeta. Nie dogadujemy się. Dobra, no to call center. Pierdylion zapytań typu "jeśli wcale nie chcesz supportu, a jedynie pozdrowić wuja z Kartuz, to naciśnij sobie hemoroida w du**e" itd. W końcu po odsłuchaniu przeze mnie siedem razy hymnu obu Korei, w słuchawce odzywa się miła pani.

Miła pani tłumaczy, że bagażu mi nie dodali, gdyż dopuściłam się zbrodni opłaty rezerwacji voucherem. Pytam uprzejmie i wuj w związku z tym? Ona wyjaśnia cierpliwie, iż tak nie można, że sobie płacę za bilet vouchererm a potem, jak jakiś burżuj, kartą za sam bagaż. No kto to widział! System takie operacje odrzuca.

Z otchłani WTF-ków wynurzam jeszcze ostatkiem zdroworozsądkowości pytanie „To, przepraszam, dlaczego ów system akceptuje płatności za usługi, których nie może zrealizować, bo pinionżki, owszem, wyssaliście mi z karty z pierwszą prędkością kosmiczną?!”.

W pani zatliła się iskra wątpliwości. Mówi, że faktycznie, skoro potwierdzona wpłata, to wypadałoby dać ten bagaż (seriously?). Zapewnia, że postara się rozwiązać problem i daje mi przez parę minut posłuchać soundtracku z Domku na Prerii, po czym wraca na linię i radośnie oznajmia, że wieczorkiem sobie sprawdzę w aplikacji, bo bagaż będzie już dodany. Pełnia szczęścia i uznania, dziękuję ogromnie, wspaniale mi pani pomogła itede.

JEŚLI KTOŚ SIĘ ZNUDZIŁ, TO MOŻE PRZERWAĆ CZYTANIE, BO TO DOPIERO POCZĄTEK BYŁ.

Wieczorkiem, zgodnie ze wskazówkami miłej pani, otwieram aplikację, żeby nacieszyć wzrok dodanym bagażem. Już obmyślam outfity do zapakowania... a tu niespodzianka.

Nie - nie, że nie ma bagażu. Nie ma mojej rezerwacji. W sensie że w ogóle nie ma. Szukam w bazie, kod rezerwacji… nie istnieje! Skasowali mi wszystko i ciao.

Muszę przyznać, że się lekko zdenerwowałam (w końcu za 2 dni wylot) i, miotając słowa bardzo nieparlamentarne w różnych językach, klikam na czacie (bo call center już nieczynne), że cotokurnajest?!

Winetou z czatu, piszący trochę po włosku, sprawdza i potwierdza, że nie ma takiej rezerwacji. To ja mówię, że jest, a on, że nie! No to ja znów, że tak, i że mam przecież maile z potwierdzeniem lotu, fakturą i kodem, na co on znika z czatu.

Nie poddaję się.

Z Winetou numero due dochodzimy do konstatacji, że owszem, rezerwacja była, no ale wiecie, ten grzech płacenia voucherem, a potem kartą (badania naukowców z Tennessee dowodzą, że przy lotach płaconych voucherami, a potem kartą pilotom usychają jajca jeszcze przed startem). Nie zdążyłam zaprotestować, czy to ma być jego zdaniem powód, aby skasować całą rezerwację, kiedy - zgadliście - znika z czatu!

Nosz urwał nać!!!

Biorę dwa głębokie wdechy, łyk wody, bo od złorzeczeń mi w gardle zaschło (jest 20:45 a o 21:00 zamykają czat), otwieram kolejne okienko (a tam, bo nie wspominałam, za każdym razem trzeba wpisać personalia, kod rezerwacji i motyw, z jakim ośmielasz się ich niepokoić) i jedziemy z trzecim operatorem.

Temu to już nie dam uciec!

Bogu ducha winna czatsupportistka na dzień dobry słyszy (a raczej czyta), że albo mi natychmiast przywróci rezerwację, albo polecę do Irlandii i będę walić po mordach cały zarząd LowCosta, aż krew wartko popłynie, a trup gęsto się pościele. I ma mi nie pieprzyć o żadnych voucherach, bo pojutrze mam lot i co oni w ogóle odpier…lają. Pani odklikuje „Proszę zanotować nowy kod rezerwacji”. Po chwili przychodzi potwierdzenie mailem.

Czyli jednak sprawdza się stara zasada, że jak chcesz coś rozwiązać, to nie uprzejmościami, tylko krótko i za mordę.

TO WCIĄŻ NIE JEST KONIEC TEJ HISTORII, WIĘC JAK KTOŚ… JW.

Nowa rezerwacja na ten sam lot była oczywiście bez nieszczęsnego, zapłaconego notakurnabene bagażu. Ale już trudno, myślę sobie - o to będę się wykłócać, jak wrócę z Polski, bo mi znów przez pomyłkę skasują rezerwację, lotnisko, pilota, zwiną pas startowy i wsadzą go sobie w dup…

Po powrocie z Polski z nieszczęsnym jeno podręcznym bagażem, poświęcam cały niedzielny poranek na powtórkę z rozrywki. Mailowo i telefonicznie wykłócam się z kolejnymi Masajami z call/support center o moje PINIONDZE.

Po ponownym przebrnięciu przez odyseję „voucher!iwujanamzrobisz”, gdzie napisałam im maila „proszę oddać kasę i niepieprzyćovoucherach”, a oni na to odpisali „voucherorazfakoff”, po trzech tygodniach zabawy w „open new ticket, open new case, a najlepiej to open the window i skocz se na łeb", dorwałam w końcu mailowo jednego z tych fenomenów (który nieopatrznie podpisał się nazwiskiem) i tak długo molestowałam, straszyłam i groziłam. Najlepszy był moment, kiedy upierał się, że ONI JUŻ MI ODESŁALI PIENIĄDZE NA MOJĄ KARTĘ KREDYTOWĄ TRZY TYGODNIE TEMU - generalnie zanim jeszcze zdążyłam go kupić, już tknięci złym przeczuciem zapobiegliwie je posłali. To ja, że nieprawda, a on, że prawda, więc ja na to „Tu macie zeskanowany wyciąg z mojej MasterCard za cały ostatni miesiąc, wy perfidni, kłamliwi synowie nierządnic, a skoro faktycznie mi posłaliście przelew, to proszę natychmiast podać datę i numer tego przelewu nierządnicawaszamać”. No bo ileż można?

Wówczas poproszono mnie o numer konta bankowego, a po paru dniach przyszły pieniążki. Czyli znów... tylko krótko i za mordę. Żadne tam proszenie uprzejmie o...

Może ja jestem pechowa, może mi się wydawało, że byłam miła, dzwoniąc po raz pierwszy, a wcale nie byłam i pani callcentralistka nr 1 powiedziała w customer service (podczas gdy ja, czekając na linii, słuchałam Przebojów Lata z Radiem ’83) „Skasujcie tej impertynentce rezerwację! Do du.. poleci, a nie do Polski. Bagażu się jej zachciało, też coś, swetry i majtki z golfem od Armaniego będzie tera pakować, a voucherem przecież zapłaciła, jak ostatni biedosraj”.

Nie wiem.

Wiem tylko, że w większości "low cost" oszczędza się na usługach i za psie pieniądze do pracy nie przyjmują się tam absolwenci Sorbony i Harvardu, więc trafienie na kogoś, kto ma strzępek mózgu i jakieś nieznaczne ogniska przyzwoitości przy pie…leniu głupot, aby zbyć klienta, który składa (słuszną przecież!) reklamację, graniczy z cudem.

Tylko że to, co odpier... LowCost, nie chcąc mi oddać kasy ściągniętej z konta, to już jest transcendencja debilizmu i bezczelności.

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 233 (281)