Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

midori

Zamieszcza historie od: 22 grudnia 2014 - 10:42
Ostatnio: 9 kwietnia 2024 - 15:13
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 246
  • Komentarzy: 33
  • Punktów za komentarze: 68
 

#80274

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka informacji tytułem wstępu. Mam kolegę Witka (imię zmienione). Witek jest miłym, wykształconym i bardzo zamożnym rolnikiem. Aparycja Witka jest taka, że… od razu widać, iż pochodzi ze wsi. Ma tego świadomość i nawet lubi sobie zażartować, że jemu nawet smoking nie pomoże. Witek jest też miłośnikiem samochodów, a konkretnie dwóch marek, produkowanych przez naszych zachodnich sąsiadów. Nawet samochody dostawcze w jego gospodarstwie są produkcji niemieckiej. O innych niż niemieckie autach Witek zawsze wypowiadał się z lekkim lekceważeniem.

Z Witkiem nie widzieliśmy się szmat czasu, więc kiedy do mnie zatelefonował, że będzie w moich okolicach, od razu zaprosiłem go na kawę. Ku mojemu totalnemu zaskoczeniu, Witek przyjechał do mnie nowym samochodem marki innej niż niemiecka. Oczywiście zapytałem go o ten samochód. I tu przechodzimy do opowieści Witka.

Witek podjął decyzję o zakupie nowego samochodu. Poszperał w internecie i wytypował sobie modele, oczywiście dwóch ukochanych niemieckich marek, i postanowił udać się do salonu, aby je obejrzeć. Witek mieszka niedaleko dużego miasta, gdzie kupował swoje dotychczasowe samochody, ale tym razem postanowił pojechać dalej, do jeszcze większego miasta. Stało się tak za sprawą jego żony, która uznała, że skoro Witek kupuje samochód, to jej też się coś od życia należy, a konkretnie wizyta w dużym centrum handlowym, zlokalizowanym niedaleko salonów z samochodami. Tu warto dodać, że miejsce, do którego wybrał się Witek, jest na odcinku kilku kilometrów wręcz zastawione salonami samochodowymi różnych marek.

W pierwszym salonie wizyta Witka trwała ok. 25 minut. Przez ten czas pracownicy salonu „zgrabnie” unikali obsługi Witka i jego próśb o zaprezentowanie mu upatrzonego modelu auta. „Za chwilę kolega podejdzie” usłyszał z pięć razy. Uprzedzając ewentualne pytania, w salonie nie było tabunu klientów…

W drugim salonie było inaczej, ale nie lepiej. Tu Witkowi udało się „złapać” pracownika i uzyskać jakieś tam informacje o modelu, którym był zainteresowany, ale na prośbę o otwarcie samochodu usłyszał: „Po co? Pooglądać pan chce? Przecież widzę, że pana nie stać na to auto!”.

Witkowi pozostały więc zakupy z żoną, w trakcie których jak sam powiedział, zdołał się uspokoić. Kiedy wracali już do domu, przejeżdżali obok kolejnego salonu samochodowego i żona poprosiła, żeby się tam zatrzymali. W tym salonie zostali potraktowani jak klienci, a nie natręci i w tym salonie zostawili 180 000 zł, tudzież wyjechali z niego nowym samochodem…

Na zakończenie, Witek opowiedział mi dowcip.
- Sandacz, wiesz dlaczego Karyny zaczęły lecieć na rolników?
- Nie wiem.
- Bo się dowiedziały, że ciągnik jest droższy od mercedesa! No i widzisz Sandacz, Karyny już wiedzą, a gogusie z salonu nie...

sklepy

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (229)

#30579

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zwolniłam opiekunkę. A miałam nadzieję na dłuższą współpracę.

Dwa dni temu zauważyłam u mojego synka dziwną wysypkę na twarzy. Mocno groźnie to nie wyglądało, więc zatelefonowałam do mamy (jest pielęgniarką w szpitalu dziecięcym) z zapytaniem, czy panikować i lecieć na pogotowie. Rodzicielka wysłuchała, poradziła kupić maść, poczekać ze dwa dni, jeśli nie zejdzie wtedy dopiero zacząć przesadnie panikować i lecieć do lekarza.

Ale... Wieczorem chciałam nałożyć sobie trochę kremu na ryjek i zauważyłam pewną dziwną zależność - mój krem do twarzy na noc kończy się szybciej niż na dzień. Dziwne, bo obydwa kupione tego samego dnia, jednego i drugiego używałam raz dziennie w zbliżonej ilości. Trudno, wyparował. A zagadka rozwiązała się dzisiaj. W życiu bym na to nie wpadła.

Wracam z pracy, słyszę, że opiekunka z dzieckiem siedzi w łazience. Weszłam i po prostu nie mogłam uwierzyć w to co widzę - dziewczyna trzyma w ręku krem na noc, a mój synek szczęśliwy smaruje nim sobie buźkę. Tłumaczenie opiekunki?
- Bo on widzi, jak pani rano nakłada kremy na twarz, więc bierze z pani przykład. A ten mu się najbardziej spodobał, bo ma takie kolorowe opakowanie, przecież by płakał, gdybym mu nie pozwoliła!

Powiem szczerze, że nawet nie wiedziałam, co powiedzieć.

A najśmieszniejsze w tej sytuacji są dwie rzeczy. Pierwsza: dziewczyna studiuje pedagogikę. Więc chyba powinna wiedzieć, że 2 i pół letnie dziecko nie może dostawać wszystkiego, co mu tylko przyjdzie do główki. Druga: na półce stały trzy kremy - mój na dzień, mój na noc i... Bambino. Tak trudno rozróżnić, który dla dziecka (jeśli już tak BARDZO CHCE) będzie najodpowiedniejszy, jeśli na dwóch napisane jest "+25" a na trzecim "od pierwszych dni życia"?

usługi opiekunki

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 620 (802)

#33165

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historia Nowokainy traktująca o intymnym zastosowaniu kleju montażowego przypomniała mi o innej medycznej opowieści.

Otóż pewien pielęgniarz opowiedział mi kiedyś o facecie, którego przywieziono karetką do szpitala.

Pacjent z gatunku "młodych wykształconych z wielkiego miasta" - garniturek, żel we włosach, "ą ę". Jednakowoż, wysoce dystyngowany imydż hospitalizowanego jegomościa stał w rażącym kontraście z jego zachowaniem. Gościu na przemian wył i kwiczał, płakał i wpadał we wściekłość. Strasznie się przy tym miotał i co rusz obrzucał personel szpitala srogimi obelgami.

W końcu jednak rozsierdzonego koguta udało się ujarzmić, uwalić na leżance i rozebrać. Wtedy też wyszły na jaw pewne fakty, które bardziej niż w pełni wyjaśniały zachowanie eleganta-furiata.

Okazało się bowiem, że pan był z gatunku tych "rozrywkowych" i owego feralnego popołudnia postanowił zabawić się z ogórkiem szklarniowym, umieszczając go w swoim odbycie.

Niestety, w trakcie "zabawy" okazało się, że ogórek utknął i nie chce wyjść. "Rozrywkowy" pan przecierpiał tak parę godzin (!), próbując wydalić zabawkę, lecz ta niestety ani drgnęła. Widząc, że sprawa jest - delikatnie mówiąc - zdupiona, a ogórek tkwi głęboko, pan "zabawny" wskoczył w swój garnitur i udał się do szpitala.

Na piechotę...

Daleko jednak nie zaszedł, dość powiedzieć, że ktoś wezwał karetkę do "eleganckiego pana, który leży na chodniku i zwija się z bólu". Tak więc nici z dyskrecji, nici z elegancji - dupa zbita, jednym słowem.

Pacjenta ostatecznie "odkorkowano", lecz okazało się to zabiegiem długim i bolesnym - ogórka nie dało się wyjąć w całości i trzeba go było wydłubywać kawałek po kawałeczku...

Cóż, warzywa to samo zdrowie, lecz - tu lekcja, jaką szanowny pan odebrał - należy je konsumować "drugą stroną".

Opowieści na sygnale

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 758 (828)
zarchiwizowany

#34286

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia autobusowa.
Wracałem pewnego razu autobusem z pracy i troszkę mi się przysnęło. Nagle poczułem strasze uderzenie i usłyszałem krzyk dziadka nad sobą:

D: Wy***laj gówniarzu z tego miejsca, ja tutaj mam siedzieć.

Ja - klasyczny karpik. Cały autobus był zatłoczony, ale nie zauważyłem tego, bo spałem. Nieopodal stała żona dziadka - typowy moher. Z uśmiechem na ustach powiedziała do męża:

B: a ja biorę tą!

I zaczęła bić laską i torebką dziewczynę, która również spała sobie wracając z pracy. Dziadek bije i krzyczy na mnie, wyzywa mnie od najgorszych, a babcia bije i krzyczy na tą dziewczynę. Nagle jednocześnie dziadkowi i babci wypadły z ust sztuczne szczęki. Wszyscy ludzie w autobusie dotychczas nie reagujący zaczęli się głośno śmiać. Okazało się po chwili, że w autobusie był kanar, a starsze małżeństwo jechało bez biletów. Rzucili się z pięściami, laskami, torebkami i sztucznymi szczękami na kanara gdy ten chciał wypisać im mandat. Na szczęście okazało się również, że w autobusie jest Policja. Niestety Policjanci mogli ukarać jedynie babcię, bo dziadek był kombatantem wojennym. Wtem kolejna niespodzianka - na tylnich siedzeniach siedziało kilka osób z żandarmierii wojskowej, którzy wzięli się za dziadzia. Gdy Policja i żandarmeria wyprowadzały wściekłe małżeństwo z autobusu, ponownie wypadły im sztuczne szczęki z ust. Wszyscy w autobusie znowu się śmiali i mieli dobry humor do końca dnia.

Wtem odezwał się uradowany kanar:

K: Super, ale utarliśmy im nosa, za to rozdaję wam darmowe bilety!

Cały autobus zaczął bić brawo. Kierowca pogłośnił muzykę, okazało się, że w radiu leci "Macarena", więc wszyscy zaczęli tańczyć, śmiać się i przytulać współpasażerów. Kierowca na wyświetlaczu z przodu autobusu zamiast numeru linii i miejsca docelowego wyświetlił tekst macareny i nawet przechodnie jak to widzieli to tańczyli i śpiewali.

Gdy autobus dojechał do ostatniego przystanku, z głośników leciało "Jedzie pociąg z daleka" i wszyscy tańcząc, idąc gęsiego wysiedli z autobusu w rytm piosenki.

Jak się później dowiedzieliśmy babcia skończyła w Guantanamo, a dziadek dostał karę śmierci za swoje zachowanie.

komunikacja_miejska

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 31 (239)

#70311

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali opowieści w temacie pośrednictwa nieruchomości, postanowiłam dodać coś od siebie.

Rok temu i trochę, wraz ze swoją wieloletnią partnerką (tak, wbrew Jedynej Słusznej Teraz Władzy, i takie rzeczy się w tym kraju zdarzają), podjęłyśmy decyzję o zakupie swojego pierwszego, własnego mieszkania. W sprawach kredytowych pomogli nam rodzice, także o kwestie finansowe nie martwiłyśmy się nic a nic – należało tylko znaleźć to swoje gniazdko. Po długich dyskusjach, rozważeniu ZA i PRZECIW, zdecydowałyśmy się na mieszkanie w starym budownictwie, w którejś z dobrze skomunikowanych dzielnic zasiedlanej przez nas Gdyni.
Ponieważ dobrze wiedziałyśmy jakie są nasze potrzeby, rynek internetowych ogłoszeń szybko poznałyśmy na wylot.

Różni pośrednicy wtykali te same zdjęcia (lub różne zdjęcia ale tych samych mieszkań), gdzieniegdzie natykałyśmy się na coś interesującego, ale informacje o podstawowych parametrach były sprzeczne (a wiadomo, ogrzewanie elektryczne a miejskie to zasadnicza różnica).
Po wyselekcjonowaniu najciekawszych ofert zaczęłyśmy dzwonić, w większości odbierali pracownicy pośrednictwa nieruchomości. Byłyśmy zdziwione, że praktycznie co 2-3 nasz telefon kończył się na tym, że obiecywano nam oddzwonienie albo umówienie nas na obejrzenie miejsca i niestety nikt nie oddzwaniał. Normą było też, że pośrednik nie wiedział nic o mieszkaniu z własnej oferty. Czy to własnościowe? Spółdzielcze? TBS? Muszę się dowiedzieć… Na wieczne nigdy.
Kiedy już oglądałyśmy mieszkania, szybko zauważyłyśmy że normą jest zwracanie się do nas per PAŃSTWO. Mimo że na kilometr widać, że żadna z nas nie jest mężczyzną, za to obie jesteśmy dobrze obdarzone przez naturę (wiadomo gdzie), nie jesteśmy chyba takie znowu najbrzydsze, och, no i w ogóle nie wpisujemy się w stereotypy jakie widać w mediach.

Moja partnerka jest ode mnie wyższa o głowę, więc standardowo brano ją za mężczyznę i kiedy przychodziło do konkretów takich jak negocjacja ceny, zdarzały się uściski dłoni miażdżące palce albo zwroty per Pan.
Przejdźmy wreszcie do konkretnych hitów. Pewnego razu znalazłyśmy dobrze zapowiadającą się ofertę, podana była nazwa ulicy. Tylko że ta ulica zaczyna się w centrum miasta, a kończy praktycznie w Sopocie. Pani z biura nieruchomości nie chciała podać dokładnego adresu, tylko przesłała mi mailowo mapkę z google, na której okręgiem zaznaczono mniej więcej gdzie jest mieszanie. Wyglądało w miarę blisko centrum. Umówiłyśmy się na obejrzenie, Pani pośredniczka uparła się że dokładny adres poda nam 2 h przed spotkaniem. Kiedy wreszcie dostałyśmy info (tylko nr bloku), szybkie zerkniecie na google street czy to ten typ budowli jaki nas interesuje (wolałyśmy uniknąć kurzej chatki obrośniętej grzybem, zwłaszcza że mieszkanie miało być na parterze).

Wyglądało ok, wysoki parter, blok po remoncie, widać że ocieplony, okna na południowy zachód. Fajnie. Udałyśmy się w umówione miejsce. Obejrzałyśmy wstępnie okolicę, że ładny ogród, miejsca parkingowe, itp. Po chwili nadeszła nasza pośredniczka. Uparła się że przede wszystkim musimy podpisać umowę, że jeśli kupimy to mieszkanie, to nie za jej plecami i zgadzamy się że ona pobierze prowizję. Musiałyśmy przy tym podać swoje dokładne dane, tym większe było nasze zdziwienie, że mimo to zwracała się do nas per Państwo. Jeszcze większe zdziwienie, kiedy po formalnościach odwróciła się na pięcie i oznajmiła że... nasze mieszkanie mieści się w kurzej chatce po drugiej stronie ulicy! Okna parteru zaczynały się na wysokości naszych kolan. Chciałyśmy uciekać, ale jesteśmy zbyt kulturalne żeby po prostu zwiać. W mieszaniu panował zapach wilgoci, a jakże, w łazience nie było umywalki – po co skoro była ona prawie połączona z kuchnią... Zdjęcia w ogłoszeniu były albo z innego mieszkania, albo pośrednik ma w zespole magika fotoszopa... Kiedy zapytałyśmy, z którego roku jest budynek, nikt nie umiał nam powiedzieć. Pan domu chciał iść pytać sąsiadki! Grzecznie podziękowałyśmy i z poczuciem zmarnowanego czasu wróciłyśmy do przeszukiwania ogłoszeń.

I znów, natknęłyśmy się na ciekawe ogłoszenie pewnej baaardzo znanej w całym kraju firmy o inicjałach H.B.
Telefonicznie ustaliłyśmy, że najlepiej umówić się w biurze, żeby poznać szczegóły oferty i ewentualnie poszukać jeszcze czegoś innego. Na miejscu czekała na nas Pani od nieruchomości oraz Pan służący dobrą radą w sprawach finansów (Wciskacz Kredytów). Szybko okazało się że Pani od Nieruchomości jest Naganiaczką na ofertę MdM, konkretniej szczegółowo zna ofertę jednego dewelopera, który buduje osiedle we wsi 10 km od miasta.
Pan Wciskacz jak tylko dowiedział się, że kredyt nie jest naszym zmartwieniem, siedział naburmuszony i pochrząkiwał znacząco patrząc na zegarek. Pani Naganiaczka uznała nas za wariatki, które nie chcą poczekać jedynych 2-3 lat na swoje nowiutkie, wymarzone mieszkanie na wsi w stanie deweloperskim, do którego przecież Państwo wspaniałomyślnie MOŻE dołoży nam część wkładu własnego. Potem już zaczęła się parodia.

Mieszanie które nas pierwotnie interesowało, w ogóle nie znajdowało się w bazie ich firmy (musiało się Państwu wydawać), zaczęło się przeszukiwanie przy nas różnych ogłoszeń w internecie, polegające gównie na prezentacji losowo wybranych lokali. Głównie do remontu, z wyczuwalnym jeszcze duchem dopiero co zmarłej babci czy dziadka. Grzecznie podziękowałyśmy, poprosiłyśmy jedynie żeby upewnili się co do tego mieszkania, co to nam się niby wydawało, obiecali oddzwonić...

W międzyczasie znalazłyśmy mieszkanie idealne, po remoncie, w dobrej lokalizacji, ciche, spokojne, z miłymi sąsiadami, nic tylko się wprowadzać:) Tego życzę wszystkim poszukującym. My od roku mieszkamy na swoim. Jakiś miesiąc temu (czyli po ponad roku!) zadzwonił Wciskacz z H.B., że ma dla nas super ofertę kredytową i to mieszkanie co to nam się kiedyś podobało nadal jest do wzięcia. Szkoda że byłam wtedy w pracy i nie bardzo mogłam gadać, bo bym mu wygarnęła co myślę o ich kompetencjach.

Pani od zagrzybionego mieszkanka na „niskim parterze” jeszcze kilka razy dzwoniła do nas pytać, czy aby na pewno nie jesteśmy zainteresowani.
Koniec końców, kiedy oglądałyśmy już „to” wybrane mieszkanko, trafiłyśmy na pośredniczkę, która nie miała problemu, by mówić nam na Pani. Nie miała też problemu oprowadzić po mieszkaniu i bez rumieńca powiedzieć „ten pokój jest idealny na sypialnię”.

Przez okres intensywnych poszukiwań trwających ok. miesiąc, zobaczyłyśmy różne stadia piekielności, cwaniactwa, lenistwa i lekceważenia. Naprawdę nie wiem z czego żyją te wszystkie Biura nieruchomości. Pewnie klient, który ma do wydania 250 tys. PLN nie jest tak ważny jak ten, który chce wydać milion. Tylko zastanawiam się, skąd wokół mnie niby nagle tylu milionerów :)

biura_nieruchomości

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 221 (393)

#28621

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Skąd Litwini wracali? Z nocnej wracali imprezy.
W szpilkach byłam, kolano się odezwało, nie chciałam jechać taksówką, bo mieszkam 10 min. od punktu docelowego, ale zrobiłam błąd i postanowiłam zrobić skrót.

Że jechanie na cheatach nie popłaca, dowiedziałam się w tempie błyskawicznym, gdy oto, w terenie nieuczęszczanym nawet w dzień, pojawiła się grupa kilku panów porozumiewających się ekspresywną polszczyzną, która mogłaby stanowić próbkę materiałową dla autora "Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów".

Nieco utykając na jedną nogę, zbliżałam się powoli do mieszkania, myśląc, że jestem podła wkładając wszystkich do jednego worka, a to mogą być bardzo kulturalni ludzie, chociażby z ruchu oazowego, kiedy jednak znalazłam się na wysokości panów, wyrzuty sumienia minęły.

Zostałam otoczona, a oni bynajmniej nie chcieli się bawić w kółko graniaste. Zostałam poproszona bogatą polszczyzną o okazanie portfela, co też niezwłocznie zrobiłam, realnie oceniając swoje szanse. Nie widziałam żadnej twarzy, bo było w tym lasku niesamowicie ciemno.

Pięć razy robiłam jednak prawo jazdy i szlag mnie trafiał na myśl, że mogę je stracić tak od ręki, a potem biegać po urzędach żeby dostać nowe. I choć do urzędników mam stosunek ze względów osobistych zdecydowanie pozytywny, to nie uśmiechało mi się tracić kolejnych godzin względnej młodości w kolejkach.
Zresztą zbliża się czas gubienia legitymacji i trzeba się nieźle w dziekanacie natłumaczyć...

Mając to wszystko na uwadze - zaczęłam perorować, że dokumenty im na nic, że prawko, że dowód, że legitymacja, że bądźmy ludźmi.

Byli już w pewnej odległości, ale jeden najwyraźniej przemyślał moje słowa, bo przy blasku odpalanej fajki, wyciągnął moje plastiki z portfela chcąc mi rzucić.

Starczyło jedno spojrzenie na zdjęcie czy na dane. I usłyszałam rozmowę:

-Ej, chłopaki, dajcie portfel,
-Powaliło cię? Co je?
-Dajcie jej, zoba.

Panowie pośmiali się, że zwała, że ja je*ie, że bez kitu i inne takie, po czym zwrócili w moim kierunku.
Z bolącym kolanem nawet nie próbowałam uciekać. A powód zmiany zwrotu wektora ich ruchu wydał mi się oczywisty.

Ja sama, lasek, kilku facetów. Koniec.

Podeszli do mnie ze śmiechem, najwyraźniej świetnie się bawiąc, po czym jeden z nich wyciągnął w moim kierunku ręce... i oddał portfel.
Z całą zawartością.

-Dobry wieczór. - Usłyszałam. - Nie poznaje mnie pani?
Nie poznałam.
-Miała pani polski u nas w technikum, praktykantka, nie?
-Eee... miałam taki epizod.
-No i pani jest spoko. Jak powiedzieliśmy, że "Walc"
-..."Tango"
-No, "Tango" jest z du*y wzięte i napisał je koleś z "M jak miłość", to się pani nie wściekła, tylko nam tłumaczyła. Pani jest spoko. Sorry, że dopiero po nazwisku zjarzyłem, ale ciemno jest.
-No w porządku.
-Ale także... No tego... Co złego to nie my.

Po czym zostałam eskortowana prawie pod sam dom, bo "okolica niebezpieczna".

Jeszcze loguję się do rzeczywistości.

lasek

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1608 (1690)

#78518

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mając podczas studiów ponad trzy miesiące wakacji, postanowiłam sobie dorobić (nie pracowałam podczas roku akademickiego). Będzie o piekielności pracodawcy - a może raczej pracodawców, bo wiem, że takie cuda dzieją się w innych osiedlowych sklepikach na porządku dziennym.

Sklepik na osiedlu, nic specjalnie dużego, miałam względnie blisko, autobusy kursowały. Praca sześć dni w tygodniu, co drugi tydzień także w niedziele (jedna zmiana - od 9 do 19). W Boże Ciało, 15 sierpnia - praca jak w niedziele, mimo że byłam szeregowym pracownikiem. Płaca? 45 złotych dniówki. Niezależnie od tego, czy siedziałam siedem, osiem, dziewięć czy dziesięć godzin (zależało od dnia i od zmiany, od ilości klientów, utargu, i tak dalej). Miesięcznie wyciągałam od tysiąca złotych w górę, maksymalnie wyszło mi chyba tysiąc dwieście z groszami.

W to trzeba jeszcze wliczyć koszta, jakie musiałam ponosić w związku z, uwaga, zamówieniami towaru. Nie mieliśmy służbowego telefonu. Mój prywatny numer do dzisiaj jest w chyba większości okolicznych hurtowni. Dwa razy w tygodniu - warzywa. Raz - alkohol, papierosy, dodatkowo hurtownia z napojami. Raz lub dwa razy - mięsa, dwa lub trzy - lody i mrożonki. I telefony do szefa, kiedy coś się kończyło, albo potrzebowaliśmy go na sklepie. Szef raz na jakiś czas jeździł do hurtowni, kupował towar, mleka, kasze, przyprawy, ale i tak po większość musiałyśmy same dzwonić. Że niby "wolna ręka", i "bierzcie co uważacie za słuszne". My zamawiałyśmy, my płaciłyśmy za towar. Utarg nie był duży, ale zostawał w sklepie (czasami "pod ladą" miałyśmy nawet kilka tysięcy), na nasze wydatki, raz w tygodniu któraś musiała jeździć na pocztę, opłacać dodatkowo rachunek z terminala.

Byłyśmy we dwie - przynajmniej na początku. Druga dziewczyna odeszła tuż po tym, jak szef narzucił jej drugie zmiany - my się po cichu zawsze ugadywałyśmy, jaki dzień której lepiej pasuje, wiadomo, ale wtedy wyszła niezła burda. Przez kolejne dwa tygodnie albo zamykałam sklep około 15 (mając poranną zmianę), albo przychodził "ktoś" na zastępstwo. Raz czy dwa to był sam szef, kilka razy jakieś przypadkowe dziewczyny. Burdel w kasie był niesamowity, kasy nie zamykały, ile razy ja rano musiałam liczyć utarg z poprzedniego dnia i robić raport, bo, oczywiście, im pasowały tylko drugie zmiany. Potem były jeszcze dwie dziewczyny, obie musiałam przyuczać do pracy. Ja. Mająca dwa miesiące praktyki w sklepie, nieformalnie zostałam kierowniczką i to do mnie dzwonili we wszystkich sprawach. Cudownie. Zabawnie było, jak mnie dziewczyny z rannej zmiany budziły przed szóstą, bo zapomniały kluczy, a ja mieszkałam najbliżej, albo sobie z czymś nie radziły.

Warunki w pracy? Pomieszczenie malutkie, zapajęczone tak, że jak pierwszego dnia zajrzałam pod regały, kolejny tydzień sprzątałam cały ten syf. Szafki chyba nie były wycierane nigdy, a pod ladą znalazłam krzyżówki sprzed trzech, czterech lat. Łazienka - była, mikroskopijne pomieszczenie z popsutą klamką, średnio raz w tygodniu udawało mi się ją przypadkiem wyrwać. Trzy gniazdka na cały sklep - pod jednym podpięty był przedłużacz do lodówek, kasy i terminala, pod jednym radio, więc w razie potrzeby miałam jedno gniazdko, żeby na przykład podpiąć telefon - z tego na zapleczu sypały się iskry, więc żeby podłączyć tamtejszą lodówkę znowu musiałam przeciągać przedłużacze. Czajnik był, ale popsuty, przynosiłam sobie herbatę w termosie.

Lodówki! Mój ulubiony temat. Zamrażarka z lodami była nowa, działała super, ale lada chłodnicza z nabiałem i mięsem... Rocznik '00, nieszczelna - do środka latem dostawały się muchy. Nie raz i nie dwa musiałam wywalić nową wędlinę, bo wieczorem mucha wleciała, nie zauważyłyśmy, złożyła jaja i rano wędlina śmierdziała. Wszystkie owijałyśmy folia, lodówkę uszczelniałyśmy czym się dało, ale i tak co najmniej kilka razy dziennie w środku były muchy. Poza tym, z lady ciekło. Cholera wie skąd i dlaczego, ale przy niej zawsze była kałuża wody, non stop leżała ścierka - oczywiście, obok przedłużacza. Mojej zmienniczce wywaliło w tej sposób kilka razy korki, ja przekładałam przedłużacz na moje krzesło. Oczywiście wtedy był płacz - i trzeba było lecieć po dobrego sąsiada, żeby pomógł.

Namolni klienci dopełniali szalę goryczy. Jeden mi kiedyś wlazł za ladę, jak wyszłam na zaplecze po piwo, parę razy mnie zwyzywali, bo kolejka za długa, raz miałam zamiar wzywać policję, bo pod sklepem zrobiła się burda. To nie jest praca dla dziewczynek - czasami serio trzeba było się namęczyć i nawyzywać.

Wytrzymałam prawie cztery miesiące. Zrezygnowałam, żeby poświęcić się nauce - przynajmniej takie było moje oficjalne wytłumaczenie. Byłam po prostu zmęczona, bo to, co tam się działo, mnie przerastało. Takich kwiatków było jeszcze sporo więcej - to ogólny zarys. Sklep nadal istnieje, nawet czasem tam zachodzę - szacun, że to jeszcze im się nie rozleciało.

sklepy

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 105 (143)

#56291

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu zamieściłem moją historię na innym portalu.. teraz w komentarzach zobaczyłem, że ktoś napisał że to się bardziej na piekielnych nadaje.. Założyłem więc konto i publikuję ponownie - ku przestrodze...

Mam 33 lata i roczne dziecko. Byliśmy (sami, bez żony) w centrum handlowym, którego nazwy nie podam choć może powinienem. W pewnym momencie jak oglądałem coś na półce podeszła obca kobieta, zabrała wózek z dzieckiem i odjechała. Dogoniłem ją 5m dalej, a ta zaczęła mi robić awanturę, że chcę jej dziecko porwać. Przyleciał ochroniarz i zaczął mnie "obezwładniać" a kobieta zaczęła uciekać razem z wózkiem. Ochroniarz (jak to w centrach handlowych) starszy Pan więc go odepchnąłem i pobiegłem za kobietą i moim płaczącym i przerażonym synem. Zatrzymałem ją i przyznaję zacząłem być agresywny bo żarty się skończyły. Odepchnąłem ją i chciałem stamtąd uciec. Ona w krzyk, że jestem porywaczem.

Nie wyglądam groźnie więc kilka osób zagrodziło mi drogę, jeden okazał się być policjantem (bez munduru). Policjant kazał mi oddać dziecko matce. Tłumaczę, że to obca kretynka i że to moje dziecko. Gość na to, że wyjaśnimy sprawę na komendzie a póki co będzie lepiej jak dziecko zostanie z matką. Zaczęli mi "wyrywać" syna z rąk. Ludzie obrzucali mnie najgorszymi wyzwiskami. Tylko jaką k**a matką jak to obca baba?!?!

Przepychanki słowne (i nie tylko) trwały dobrych kilka minut. W końcu powiedziałem, że mam w plecaku zapasowe pieluchy i ubranko dla dziecka żeby przekonać ludzi że to mój syn, na co kobieta powiedziała, że jej ukradłem ten plecak.

Więc kazałem jej powiedzieć co jest w plecaku skoro to jej plecak, jakie ubranka, jakie kolory, jakiego rozmiaru jest pielucha i jakiej firmy. Kobieta nie odpowiedziała tylko się rozpłakała i wpadła w panikę, że chcę jej ukraść dziecko i koncertowo zaczęła mdleć. Jak nie potrafiła odpowiedzieć na pytania to tylko pojedyncze osoby zaczęły wierzyć, że to ja mam rację... zdecydowanej większości było żal tej biednej kobiety, że już z nerwów nie pamięta co ma w plecaku który jej ukradłem i jeszcze zasłabła biedaczka... Ktoś nawet poszedł po wodę dla niej.

Wykorzystując zamieszanie kobieta nagle się zerwała i uciekła... Zostałem tylko ja, mój syn na rękach który powoli przestawał płakać, policjant który pewnie by do mnie strzelił jakby miał broń ze sobą i tłum ludzi mimo wszystko patrzących na mnie z wyrzutem i pretensjami.

Nie wiem czy ta kobieta była chora, czy może była to prawie idealnie zaplanowana akcja porwania dziecka na handel...

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1581 (1639)

#13358

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w kwiaciarni. Znajduje się w niej wszystko począwszy od kwiatów ciętych, doniczkowych po odżywki, ziemie i upominki.

Dzisiaj przyszła piekielna klienta zwana przez nas (P)ancią. Trzymając w ręku pęczek 5 róż zakupiony w promocji za 4,99 w 'Stonce'. Bez dzień dobry rzuca nim na ladę i zaczyna fukać
P- przybierzesz mi to teraz szybko bo do koleżanki jadę. (nie przypomina mi się byśmy były koleżankami)
JA- Niestety takiej możliwości nie będzie (już wyjaśniam, jest taka niepisana zasada że na przyniesionym towarze się nie pracuje)
P- Jak nie będzie?! Chyba sobie smarku żartujesz, ja chcę bukiet i masz go zrobić bo klient to wasz Pan!!
Ja- niestety tak jak powiedziałam nie uznajemy takich praktyk. Czy idąc do restauracji zabiera pani ze sobą jedzenie i wręcza je kucharzowi? Wydaje mi się że nie.
P- Po prostu to jest niepojęte w czasach gdy walczy się o klienta każde 5 zł się liczy. Nie potrafisz szczylu docenić tego co ja dla Ciebie robię! Ja porozmawiam sobie z twoją szefową co tu za szmaty zatrudnia
Ja- (czerwona już z wściekłości ale ciągle spokojna) Dobrze ale w takim wypadku bd musiała pani policzyć za usługę ekstra! 10 zł materiał + 30 zł wykonanie. (przy czym normalnie bukiet z 5 różyczek wynosi od 20zł do max 25).
P- Ty pieprzona Kur*o jak śmiesz tak zdzierać z biednych ludzi za róże dałam 5 zł a tobie mam zapłacić niby za co? Za te twoje zdechłe róże w okropnych kolorach? Tak traktować klienta!
Ja- Przecież nie zmuszam pani do skorzystania z naszych usług. A tak drogo bo to ekstra usługa więc i ekstra płatna.
P- Ja ci dziw*o jeszcze pokażę - I w tym momencie Pani zrzuciła ręką wazon z różami.
Oczywiście ja wezwałam szefową gdyż wazon był bardzo drogi (około 150 zł) a przy upadku połamało się 20 długich róż.

Gdyby nie te róże pewnie bym się śmiałą z tej wariatki, a tak została wezwana policja gdyż nie chciała pokryć szkody, szefowa dała kategoryczny zakaz wstępu, a ja na panią złożyłam wniosek o obrazę.

Urocza kwiaciarenka

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 854 (892)

#64751

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Scenka rodzajowa sprzed kilku dni, wprost ze Stokrotki:
Brat w drodze do mnie zaszedł do rzeczonego sklepu, który znajduje się pod moim blokiem. Po zebraniu kilku drobiazgów ustawił się grzecznie w kolejce.

Przed nim stały cztery osoby, spośród których trzy miały w koszyku różnego rodzaju owoce, warzywa i cukierki na wagę. Przeznaczone do samodzielnego ważenia. Myślicie że któraś z tych osób to zrobiła? Oczywiście że nie! Myślicie, że pozostałe dwie zorientowały się, że popełniły błąd w momencie w którym była kasowana pierwsza osobistość i poszły od razu zważyć swoje produkty bądź je odłożyły? A skąd!

Procedura była następująca: pierwsza osoba idzie ważyć, blokuje kolejkę, wraca i płaci. Kolejna udaje że nie słyszy kiedy przychodzi jej kolej i kasjerka zwraca uwagę, że produkty są niezważone. I kolejny raz, ważenie, blokowanie.... Ta sama sytuacja gdy nadchodzi kolej na trzeciego klienta.

Stojąca za nimi kobieta odwróciła się do brata i spuentowała całą sytuację:
- Dobry Boże, czy oni są k*wa niedorozwinięci?

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 696 (766)