Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

midori

Zamieszcza historie od: 22 grudnia 2014 - 10:42
Ostatnio: 9 kwietnia 2024 - 15:13
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 246
  • Komentarzy: 33
  • Punktów za komentarze: 68
 

#61605

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wesele znajomych.

Para młoda finansowała od a do z swoje wesele. Płacili za wszystko z własnej kieszeni. A że na dorobku to lista gości ograniczona do najbliższej rodziny i przyjaciół. I tak długa bo rodzice państwa młodych mają sporo rodzeństwa, a każde z nich min. 2 dzieci. A dzieci mają dzieci itd.

Znajomi uprzedzali - na weselu nie zapraszamy dzieci (takich do 15 r.ż.), nie będziemy w stanie zapewnić dzieciom opieki, pokoju by poszły spać, atrakcji. Ja ich rozumiem - dzieci biegają, gdy roznosi się posiłki czy talerze, nie patrzą dookoła siebie, szybko się nudzą i ciągną rodziców do domu, często uwieszają się przy sukni panny młodej. A rodzice jakby nieobecni lub upojeni alkoholem - nie zwracają uwagi na dzieci. Tak jest często.

Rodzina to zrozumiała, kto nie mógł załatwić opieki dla dziecka nie przyszedł - jasne. Nie dla wszystkich. W kościele dzieci minimum siódemka, w wieku 3-6 lat. W czasie przysięgi chcą być najbliżej pary młodej, skaczą wokół nich, ktoś je zabiera, znów się pojawiają, szarpią za welon, świadkowie je odsuwają, jeden z chłopców gryzie w rękę świadka. Matki i ojcowie dzieci nie istnieją.
Zaczyna się jazda.

Po wyjściu z kościoła świadkowie delikatnie sugerują rodzicom z dziećmi, że nie ma opieki dla maluchów, że ustalenia były inne, ale wiadomo, już za późno, dzieci nastawione na zabawę, trudno.

Pierwszy taniec.

Po obiedzie zespół zaprosił gości na pierwszy taniec. Para młoda zaczyna tańczyć, mija 10 sekund, dwie dziewczynki biegną prost na parę młodą. Jedna z nich zostaje potrącona, płacz, krzyk, taniec przerwany.
Dziecko wyprowadzone, para młoda tańca nie skończyła, ale przecież najważniejsze, że dziecko stratowane!
Matka dziecka z pretensjami, że tu są dzieci, że trzeba uważać, a nie tak tańczyć. Żeby nie denerwować pary młodej (panna młoda bliska płaczu) powiedziałam jej, żeby dziecka pilnowała bo będzie tragedia, a gdy para tańczy pierwszy taniec dziecka powinna pilnować, a nie je zachęcać słowami "idź Madziu, zatańcz z ciocią i wujkiem".

W czasie zabawy dzieci biegają, niektórzy rodzice za dziećmi, inny-olewka. Dzieci rzucają się ciastem, owocami, plują na siebie, ciągają pannę młodą za welon. Fantastyczna zabawa! Zgadałam się ze świadkową i mamami pary młodej,że musimy coś zaradzić, bo wesele będzie zaraz koszmarem (o ile już nie było).
Podeszłyśmy do rodziców dzieci i zasugerowałyśmy, że możemy wynająć im taksówki by odwieźć dzieci do domów, albo sami te dzieci zabiorą, bo to nie kinderbal a wesele, nie dzieci mają mieć zabawę, a dorośli.

Domyślacie się reakcji rodziców...

"Przecież nas zaprosiliście, teraz wypraszacie?"
"Ale mój Adaś jest grzeczny" (właśnie bawi się w berka między stołami).
"Wesele z dziećmi jest takie pocieszne, one dają radość". Może rodzicom tak, niekoniecznie parze młodej i reszcie gości.
"Zachowują się tak, bo nie ma klauna. Niech zespół zorganizuje zabawę dla dzieci to się uciszą!" Bo wesele to impreza dla dzieci, nie dla pary młodej, prawda?
"Mogliście wynająć pokoje dla dzieci". Nie, para młoda nie ma obowiązku wynajęcia miejsca do spania Twojemu dziecku. to TWOJE dziecko, skoro wzięłaś je na wesele to licz się z konsekwencjami.

Jeden z chłopców upadł. Nieszczęśliwie na tyle, że wybił jedynki, rozciął wargę. Para młoda wkurzona, goście ich pocieszają, że to nie ich wina. Rodzice dziecka drą się a to na dziecko, a to na młodych, że nie zapewnili dzieciom zabawy i to przez nich wypadek. A wiecie jak do niego doszło?
W domu weselnym był hol-recepcja. Po prawej sala bankietowa, po lewej schody na drugą salę. Dzieci urządziły zawody - kto zeskoczy na dół schodów omijając ich jak najwięcej, tzn kto "przeskoczy" najwięcej schodów.
Dziecko - dam radę 7!
Ojciec (równo nastukany) - Synu, pokaż im!
Pokazał.

A para młoda miała wspaniałe wesele, cudowne wspomnienia, udaną zabawę. A gratis mają w rodzinie łatkę tych skąpych i nieznoszących dzieci.

Wesele w zachodniej Polsce

Skomentuj (114) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 801 (987)

#33569

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prowadzę mały sklepik z obuwiem damskim w pewnej nadmorskiej miejscowości. Ludzi Piekielnych co niemiara, zarówno turystów, jak i mieszkańców.
Dzisiaj będzie o Piekielnej klientce tejże mieściny.

Kobieta zaszczyca mnie swoja obecnością przez sześć dni w tygodniu, głośno komentując asortyment sklepu, jak i obuwie mierzone przez innych klientów. Bardzo często odradza im zakup, a bo ten but to jakiś za płaski, za wysoki, za pstrokaty, ogólnie taki jakiś dziwny (dziwny, bo kolorowy?) Ludzie często patrzą na nią z politowaniem, ponieważ każdego indywidualną kwestią jest co mu się podoba, a o gustach podobno się nie dyskutuje. Staram się dzielnie znosić jej komentarze, chociaż z natury jestem nerwusem i nie lubię jak ktoś próbuje odradzić innym zakupy, tylko dlatego, że te buty akurat się mu nie podobają. Muszę zaznaczyć, że Piekielna nigdy u mnie jeszcze nic nie kupiła.

Siedzę sobie popijam kawkę, wchodzi ONA. Pani spodobały się buciki z wystawy, grzecznie pytam o rozmiar - 39, podaję kartonik, po postu cud, miód i orzeszki. Zachwalam buciki, mówię że są bardzo wygodne, ponieważ sama takie mam, że to już ostatnia para, itp. Tu następuje prezentacja - wychodzę zza lady pokazuję, że mam je na nogach tudzież stopach. :) Pani pyta się jaki mam rozmiar, ponieważ te ją troszkę cisną, odpowiadam że czterdziestkę, na co Pani prosi, żebym dała jej przymierzyć mojego dla porównania, bo większy o rozmiar. Ja klasyczny karpik, grzecznie odmawiam, mówię że tak nie bardzo mierzyć cudzego buta, że ciepło, noga spocona, próbuję wszystkiego, żeby ta baba dała mi spokój i odczepiła się od MOICH butów, a nalegała bardzo długo, aż dziw że sama mi ich nie zdjęła z nóg. Obrażona wyszła.

Dzwonię do wspólniczki, z którą pracuję dzień na dzień i opowiadam o wizycie Piekielnej, koleżanka również bardzo dobrze ja kojarzy. Pośmiałyśmy się trochę z sytuacji i tyle.

Następnego dnia obijam się w domku jakieś gotowanie, sprzątanie, itp. Dzwoni telefon - roztrzęsiona wspólniczka i tu zaczyna się piekielność. Otóż Pani Piekielna przyszła na drugi dzień do sklepu w poszukiwaniu tych samych butków co dzień wcześniej. Koleżanka mówi, że żadnej dostawy od wczoraj nie było, jest ten sam towar, ewentualnie coś ubyło, zresztą zna sytuację. Piekielna z awanturą i wyzwiskami chwyta karton z butami i rzuca koleżance na ladę. Wszyscy obecni w sklepie wtf? Piekielna zaczyna krzyczeć, co to za sklep? Noszą buty, a potem używane sprzedają, jak tak można, co za urwy ściery i tym podobne. Koleżanka nie wie co ma zrobić, o co babie chodzi, jakim prawem ta ją obraża? Otóż Pani ubzdurała sobie, że to wczoraj ja ubrane miałam właśnie te - rozmiar 39!!! i po skończonej pracy zdjęłam je i po prostu włożyłam do pudełka.

Obiecałam sobie, że jak jak ten babsztyl przyjdzie do sklepu na mojej zmianie, to nie ręczę za siebie. Pierwszy raz pokłócę się z klientem, ponieważ moja cierpliwość ma swój kres!!! Najgorzej boli mnie fakt, że w sklepie byli inni ludzie i wszystko słyszeli, a jest to mała miejscowość i plotki roznoszą się tu szybciej niż myśli.

mały sklepik z butami

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 715 (771)

#50733

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ci z nadobnych Piekielnych, którzy wychowują dzieci, wiedzą do czego zdolne są nasze diabełki by na swoim postawić; na forum łacno znaleźć historie o histeriach pociech naszych czy cudzych.

Dzieci mojego przyjaciela, (T)atusiem dalej zwanego, z tej perspektywy aniołkami zwać się godzi: nie gubią się nagminnie, nie wyrywają sobie włosów bijąc się z koleżankami o zestaw Kneksów, ba - nie zaobserwowano u nich nigdy pląsawicy w przejściach między półkami supermarketu pod karcącymi spojrzeniami innych kupujących. Prosto do nieba dwójkami pójdą niechybnie.

Do czasu. Pewnego popołudnia ośmioletnia córka T już od kilku godzin bawiła się w miejskim parku. To skądinąd angeliczne dziecię postanowiło w tym dniu stanąć T okoniem, przez pół godziny wzbraniając się przed opuszczeniem placu zabaw. Nie bo nie. Jak od ściany odbijały się obietnice T zagrania z nią w domu w teatrzyk czy też groźby szlabanu na telewizor.

Zrezygnowany T poczłapał w końcu do drewnianego zamku w piaskownicy, by swoją córeczkę stamtąd wyciągnąć za rękę.

Córka T jednak wije się i ucieka dookoła zamku, by wypędzenie z rajskiego gaju w czasie odsunąć. Unikając goniącego ją tatusia, w ostatniej chwili córeczka zastosowała poradę z niedawnej szkolnej pogadanki o przysługujących jej prawach dziecka, pod tytułem "Co to jest zły dotyk". Harmider dzieci w piaskownicy przebił jej dobitny głosik:
- A Pan czego ode mnie chce? Co Pan mnie za rękę ciągnie? Czy ja Pana znam? Pan mnie puści i się odczepi!

Po minucie bezowocnego ganiania swojej latorośli, czerwony na licu T musiał odczekać dodatkową godzinkę na ławeczce, aż się jego dziecku taka zabawa znudzi. Zrezygnowany czytał gazetę, unikając podejrzliwych spojrzeń innych rodzicieli, niechybnie myślących „miejmy tego zboczeńca na oku”...

córeczka plac zabaw tato zboczeniec

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 560 (744)

#59970

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z rodziną to najlepiej na zdjęciach. O tym jaka "cudowna" jest rodzinka mojego narzeczonego(B) przekonałam się kilka miesięcy temu.

Dla siebie remontujemy góre u rodziców B .Siostra mojego B nazwijmy ją Monika była wtedy w ciąży. Oczywiście Monice nie podobało się nic co wybrałam kolory ścian,paneli,kafelki w łazience, meble do kuchni. Przestała komentować kiedy powiedziałam,że to nasze mieszkanie i urządze je jak ja chce. Wtedy zaczęła nastawiać moją przyszła teściową przeciw wszystkiemu co chce zrobić. Nagle nie mogłam pozbyć się kafelek które były w małym przedsionku na górze,wstawić drzwi do wszystkich pokoi ( wcześniej były wejścia pół okrągłe). Przez to wszystko prawie rozstaliśmy się z B,udało mu się wytłumaczyć mamusi,że to my będziemy tam mieszkać. Myślałam,że to koniec piekielności,jednak to co zdarzyło się potem do tej pory wyciska mi łzy do oczu.
Remont skończony, mogłam się przeprowadzić,kiedy dowiaduję się,że jestem w ciąży radość nie do opisania.

Monika miała 2 tygodnie do porodu, zaczęła mi pokazywać łóżeczka,wózki i wszystko co z dzieckiem związane. Mówiłam,że jeszcze mam dużo czasu żeby wszystko kupić i teraz nie będę się nad tym zastanawiać. Rodzice B kupili Monice łóżeczko, jakie było moje zdziwienie,że nam kupili łóżeczko i wózek. Kiedy powiedziałam,że to za wcześnie nie znamy nawet płci dziecka usłyszałam,"Monika mówiła,że takie sobie wybrałaś". Pomyślałam tylko co jeśli będzie syn, jak będzie wyglądał w różowym wózku i łóżeczku. Pojechałam do rodziców,wracam wieczorem teściowa informuje mnie,że kazała teściowi poskładać łóżeczko,bo chciała zobaczyć jak wygląda. Powiedziałam,że nie potrzebnie będzie się kurzyć usłyszałam,że po to siedzę w domu żeby sprzątać.Poszłam do domu przykryłam wszystko szczelnie folią.

Kiedy Monika zaczęła przyjeżdżać z małą dowiedziałam się dlaczego mam wszystko różowe.Zostałam postawiona przed faktem,że Monika nie będzie przywoziła wózka skoro ja mam.Mowie niech korzysta. Pewnego dnia przyjeżdżam od rodziców Monika wozi córkę w wózku mojego maleństwa,patrze na ten wózek i pytam jej co to wskazując na plamy.Usłyszałam "Tutaj wylało mi się mleko ostatnio,a tutaj to wiesz Agusie przebierałam i pempers mi wypadł z ręki, ale wypierzesz sobie". Powiedziałam,że nie mam zamiaru prać czegoś co ona ubrudziła,dowiedziałam się,że i tak nie mam nic do roboty.

Nadszedł dzień kiedy lekarz oznajmił mi,że moje dziecko nie żyje.Nie będę opisywać tego wszystkiego zbyt bolesne wspomnienie. Kiedy wróciłam ze szpitala byłam załamana,nie wychodziłam z łóżka tylko płakałam.Nie mogłam wchodzić do pokoju gdzie było łóżeczko.Narzeczony musiał wyjechać w delegacje za granice,nie chciał zostawiać mnie samej wiec ustaliliśmy,że na te 3 dni pojadę do moich rodziców.Zadzwoniła Monika myślałam,że chce mnie pocieszyć,lecz usłyszałam,że mam przyjeżdżać zająć się Agusia bo ona musi wyjść,powiedziałam,że nie mogę patrzeć na dzieci na co ona,że mam nie dramatyzować bo zrobimy sobie drugie,a jej teraz jestem potrzebna po prostu się rozłączyłam i znów zaczęłam płakać.

Wróciłam do domu dzień przed przyjazdem B jak tylko weszłam do domu usłyszałam,że mam nie wchodzić na górę bo tam śpi Agusia. Powiedziałam,że to mój dom i nie życzę sobie żeby tam wchodziła pod moja nie obecność,a tym bardziej dawała Agusie do łóżeczka mojego maleństwa.wtedy wtrąciła się teściowa,że mi już nie potrzebne łóżeczko to niech mała korzysta.Ja w płacz dostało mi się jeszcze za to,że małą obudziłam.Monika poszła zabrać małą,a ja uciekłam załamana do sypialni.Przyszedł teściu zabrał łóżeczko na dwór,wtedy usłyszałam krzyki teściowej podeszłam do okna i zobaczyłam jak teściu rąbie sikierą łóżeczko.Teściowa lamentowała,że Monika nie będzie miała gdzie małej dawać i że szkoda pieniędzy. Jak teściu skończył powiedział tylko,że Monika ma swoje łóżeczko,a porąbał swoje pieniądze i kazał się teściowej zamknąć.

rodzina

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1003 (1129)

#27892

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Za późnego nastolatka bunt młodzieńczy przeżywały nie tylko moje włosy, ubrania czy cera, ale także, by świat nie był za nudny: zęby. Jako że Piotruś był w tym czasie częstym gościem Poradni Ortodontycznej i zostawiał w niej dużo monet, znudzona Pani doktor w ramach rozrywki i niejako w poczuciu obowiązku, fundowała mu zdjęcia rentgenowskie w ilości wystarczającej do uodpornienia się na ewentualne skutki wybuchu elektrowni atomowej.

Na jednym z takich zdjęć ukazał się Ząb Buntownik. Dzielny ten wizjoner postanowił dotrzeć do Indii od drugiej strony i ustawiwszy się korzeniem w dół rozpoczął przełomową wyprawę... w głąb podniebienia. Piotrowi było z tego powodu bardzo wszystko jedno, ale Pani doktor aż zachłysnęła się szczęściem, bo oto będzie Operacja! Nierefundowana!

Dobrze więc, niech się dzieje wola nieba. W dniu przesilenia letniego, po pożegnaniu się z rodziną, grobami przodków i złożeniu rytualnego 7,50 na ołtarzu PKS-u zjawił się więc nieszczęsny pacjent w Klynyce Nowoczesnej I W Ogóle Ę i Ą. Po kupieniu worków na swe wiejskie obuwie, co okazało się równie proste jak odpalenie głowic atomowych USA - zasiadł. I czeka. Czyta gazety. Regulaminy. Instrukcje przeciwpożarowe. W końcu, wzruszony bogactwem środków literackich na instrukcji obsługi gaśnicy - podmiot liryczny zapada w stan Otępienia Poczekalniowego.

- Piotruś Pan? - Zagaił aksamitnym głosem niewidoczny interkom.
- Eeee... tak? - Piotr postanowił mówić w stronę pobliskiego kwiatka.
- Proszę wejść, sala jest wolna.
- A że tak... które drzwi?
- Na prawo! - Interkom/kwiatek stracił cierpliwość.

Po otrzymaniu tak szczegółowych informacji, ciężko było nie trafić i już za 3 razem otworzyłem właściwe drzwi. Po usadzeniu mnie na kozetce wręczono mi kieliszek z czymś, co wyglądało jak wygazowana cola.

- Pszaszam, psze pani, ale cóż to za trunek?
- Ziółka, na nerwy przedoperacyjne! - Rozpromieniła się pielęgniarka.

Piotrusiowi przypomniała się gaśnica w poczekalni, jęknął, westchnął, wypił i zrobiło mu się niedobrze.

Po zainstalowaniu na łożu, znieczuleniu (-"Czy boi się pan igieł? -"Niespecjalnie." -"To dobrze, bo i tak nie mamy innego sposobu na znieczulenie, he-he.") pacjentowi zasłonięto twarz całą, co wybitnie poprawiło jego wizerunek, po czym włożono mu w usta rodzaj imadła, rozszerzający szczękę do maksimum.

- No i jak się pan czuje? - Zagaja lekarz.
- Hmmwhwmhym. - Odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Ooo, to dobrze, to dobrze. A na studia gdzie pan idzie?
- Mmmdpdghwhsk shhshhmwsfsaaasdp.
- A jak pan myśli, która uczelnia w Krakowie najlepsza?
- Hmwhsmsjkhdjmmw. - Argumentuję.
- Ja to bym się chętnie z tego miasta już wyrwał. Gdzie Pan był na wakacjach?

Zabieg trwał 2,5h. Na zakończenie Piotruś usłyszał, że będzie taniej, bo "fajnieśmy sobie pogadali".
Dobrze, że facet nie jest ginekologiem.

służba_zdrowia

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 972 (1124)

#11095

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Chyba uzależniłem się od Piekielnych ;) I kolejna piekielna acz pouczająca historia rodem z PKP z bardzo dawna...

Relacja Racibórz - Katowice.
Ranny pociąg tzw. szkolniak (95 procent biletów to miesięczne do szkoły) tłum młodszych i starszych dzieciaków a ja kontroluje bilety. Podchodzę do młodego chłopaka (17 - 18 lat) typ skate, proszę o bilet (wszystko gra) a jako, że bilet był ulgowy i w dodatku jednorazowy proszę o legitymacje. Patrzę i niestety jak w mordę strzelił - podrobiona.

[J] - ja
[C] - chłopak

[J] - Proszę Pana jest drobny problem z legitymacją proszę ze mną podejść do przedziału służbowego.

Nie chciałem chłopakowi robić wstydu przy podróżnych na szczęście ten posłusznie powędrował ze mną do przedziału.

[J] - Proszę Pana ta legitymacja jest podrobiona.
[C] - Proszę udowodnić - uśmieszek na pyszczku :)
[J] - Proszę bardzo i wskazuje mu dwa wyraźne miejsca gdzie legitymacja była niezgodna ze standardem (pozwólcie, że pominę jakie to miejsca)
[C] - No i co z tego?? Pyszczek nadal roześmiany :)
[J] - Dobrze to może ja Panu powiem jaka jest w takiej sytuacji procedura. Otóż ja zatrzymuje ten dokument za pokwitowaniem. Dokument zostaje przesłany do prokuratury a ta kieruje sprawę do sądu. Informuje Pana, że podrobienie dokumentu tożsamości jest przestępstwem ściganym z urzędu i zazwyczaj kończy się karą pozbawienia wolności w zawieszeniu. (Mieliśmy już takie przypadki, gdzie inni kierownicy wzywani byli do sądu za świadków, stąd wiedziałem jak takie sprawy się kończą)

Na moje słowa uśmiech spełzł z twarzy chłopaczka. Oczy zaszkliły się i się zaczęło.

[C] - Ale proszę Pana - nic nie da się zrobić? Starzy mnie zabiją! Pan nie wie jaki jest mój ojciec. Ja miałem legitymację ale zgubiłem, a że już niedługo wakacje to wziąłem starą i przerobiłem. Ja przepraszam... Naprawdę przepraszam...
[J] - Przykro mi trzeba było o tym wcześniej pomyśleć...
[C] - Błagam Pana, niech Pan powie co mam zrobić a ja to zrobię. (I się rozpłakał)

Nie no fu.k mam za miękkie serce. Faktycznie, chłopaczek popełnił błąd ale ewentualne konsekwencje będą ciągły się latami. Ech... Potrzebowałem czasu do namysłu...

[J] - Dobra siadaj tu i masz 5 minut, żeby wymyślić rozwiązanie sytuacji. Jak wymyślisz coś logicznego to zobaczymy co da się zrobić...

I w tym momencie chłopak mnie rozbroił. Usiadł zmartwiony i zaczął myśleć. Po chwili...

[C] - To ile Pan chce?
[J] - Ale co ile (nie zrozumiałem o co mu chodzi)
[C] - Bo ja mam przy sobie tylko stówę...
[J] - Chłopie (Olśniło mnie) ja nie chce kasy (zacząłem się śmiać) i naucz się, że takich problemów nie załatwia się łapówką bo wpadasz w jeszcze większe gówno...

Chwila myślenia...
[C] - A jeśli przy Panu zniszczę te legitymację???
[J] - Ok - niszcz (potargał i wyrzucił do kosza) dziękował mi kilka minut i w końcu poszedł... Spotkałem go później jeszcze parę razy, zawsze miał przy sobie oryginalną legitymację i zawsze raczył mnie super uśmiechem...

PKP

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 695 (747)

#60793

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o srebrnym pierścionku.

O tym jak tracę wiarę w człowieka.

Kupiłam srebrny pierścionek (78zł – 2,8g). W Galerii Białej w Białymstoku – wyspa sklepu Beryl.pl. Na pierścionku grawer 925 (przedmioty ważące poniżej 5 gram nie muszą mieć próby), na rachunku nazwa „biżuteria srebrna”. Tyle faktów. Wiem, ktoś powie drogo, ale strasznie mi się spodobał. Po kilku latach nienoszenia pierścionków pomyślałam, że mogę przepłacić za coś, co mi zawróciło w głowie.

Po używaniu go kilka dni okazało się, że wokół palca mam zielony nalot. Dla mnie oczywiste – pierścionek nie jest srebrny. No no no... Oszukiwać to ja, ale nie mnie... Zrobiłam szybki powrót do sklepu i nastąpiło zderzenie ze ścianą – według polskiego prawa biżuteria nie podlega zwrotowi... Hem... No, ale jak zostałam oszukana to jak to tak, też nie...? Pani ekspedientka z wyspy każe załatwiać sprawę w centrali, ona ma związane ręce. Twierdzi, że sprzedają tylko srebro. Mówi, że nic nie może zrobić w tej sprawie poza wymianą na inny towar (w tej samej cenie lub droższy z dopłatą) lub przyjęciem na gwarancję, ale i jednocześnie uprzedza, że gwarancja raczej nie zostanie rozpatrzona pozytywnie (tyle to wiem sama, że nie po to są gwarancje). No cóż... Telefon na infolinię do centrali. Pani wysłuchała, zdziwiła się i obiecała się dowiedzieć, co w tej sprawie zrobić, obiecuje oddzwonić jak najszybciej. Czego nie robi tego do końca swoich godzin pracy (zostało około 1,5h działania infolinii).

Na następny dzień wykonałam drugi telefon na infolinię. Odbiera znów pani (nie wiem czy ta sama, nie zapamiętywałam głosu z dnia poprzedniego). Wyłuszczam całą sprawę od początku. Pani jest zdziwiona, nic nie wie na ten temat, ale mówi, że to niemożliwe. Twierdzi, że na pewno chora jestem na coś i zaczyna wyliczać choroby, a pierścionek, że na pewno srebrny jest. Nawet oddała słuchawkę dla ichniego złotnika (do dziś nie wiem, po co to zrobiła), który był święcie przekonany o mojej chorobie i to na pewno od tego mam zielony palec. Normalnie pranie mózgu. Ok, rozumiem, że srebro reaguje w momencie, kiedy jesteśmy chorzy, (chociaż nie znalazłam na to żadnych dowodów w Internecie – co prawda długo nie szukałam), ale w takiej sytuacji to srebro czernieje, a nie nasze palce zielenieją. Może z chemii piątki nie miałam, ale tyle to jeszcze wiem.) I na koniec rzuca tekstem, że jeśli chcę to mogę iść do jubilera i sprawdzić. Mi dwa razy powtarzać nie trzeba. Zapakowałam pierścionek na plecy i lecę.

Trafiłam do przemiłych panów na ul. Wyszyńskiego 2/1 w Białymstoku, których pozdrawiam i bardzo polecam. (Z premedytacją podaje adres, uważam, że są cudowni). Powiedzieli dużo mądrych rzeczy, trochę oleju do głowy mi wlali i najważniejsze – dowiedziałam się o istnieniu Okręgowego Urzędu Probierczego, w którym można zrobić różne rodzaje badań. Najlepszym dla mnie w tej sytuacji okazał się spektrograf (czy spektrometr – nie pamiętam dokładnie) i jakież było moje zaskoczenie, kiedy przemiłe panie w urzędzie (także pozdrawiam – bardzo profesjonalna obsługa), w którym nie musiałam stać w kolejce powiedziały, że za badanie zrobią od razu i zapłacę za nią UWAGA jakże zawrotną kwotę 30gr (10gr za każdy rozpoczęty gram badanego materiału). Już mniejszym zaskoczeniem okazał się fakt, że pierścionek zawiera w sobie około 40% srebra i 60% miedzi. Dla niezorientowanych: najniższa próba srebra w Polsce (dla biżuterii) wynosi 800 – tzn. 80% srebra. (Tu chcę przypomnieć, że napis na pierścionku brzmi: ”925” – powinien zawierać 92,5% srebra).

Przecudowne Panie w Urzędzie dały mi kopertę, która jest dokumentem państwowym, na którym bezsprzecznie zostało napisane, czarnym na białym, że pierścionek jest wykonany ze stali nieszlachetnych, zawartość srebra jest poniżej najniższej polskiej normy. No cóż, jak już mówiłam, dwa razy nie trzeba mi powtarzać... Jeszcze z parkingu urzędu wykonałam telefon na infolinię firmy. Pani po usłyszeniu, że mam dokument na to, że mnie oszukali tylko trochę się zdziwiła, że zrobiłam badanie pierścionka, ale szybko wróciła na swoje tory w mówieniu. Nadal nie wierzyła, że pierścionek nie jest srebrny. Obiecała, że się z kimś skonsultuje w tej sprawie i oddzwoni... Heh... Gdzieś to już słyszałam. No nic, mam duże pokłady cierpliwości w sobie, zgodziłam się. Ale myślę obsługa klienta na poziomie wodorostów.

Pani oddzwania: Tak, oczywiście może pani do nas oddać to, jako REKLAMACJĘ. Zobaczymy jak ją rozpatrzymy. Co?! W tym momencie mój poziom zdenerwowania osiągnął stan alarmowy. Wykonałam szybki telefon do Rzecznika Praw Konsumenta. Piękne pismo zostało sporządzone w dwóch egzemplarzach (cudowna Pani urzędnik tam pracuje, właściwy człowiek na właściwym miejscu, pozdrawiam gorąco) i dodatkowo zostałam poinstruowana, co i jak dalej zrobić. W tym miejscu moja historia kończy się happy endem. Wracam na wyspę i dostaję zwrot gotówki do ręki. (Podpis na dokumentach i pieczątkę także, że otrzymali pisma.) Ale ile musiałam poświęcić to tylko ja wiem. No tak moja historia kończy się happy endem. Czuję satysfakcję z nie pozwolenia zrobienia z siebie chorego na „bóg jeden wie, co” kretyna. Szkoda tylko, że kosztowało mnie to zdecydowanie więcej niż wart był sam pierścionek. Ale uczucie po wygranej walce okazało się być bezcenne. W opowieści pomijam już szczegóły obsługi klienta. M. in. to, że na moją propozycję przyspieszenia sprawy i przesyłania dokumentów bezpośrednio ode mnie do centrali padła odpowiedź – to tylko mms’em, bo „fax’u nie mamy, a no mailem nie za bardzo”. Czy tylko mi to wygląda na miganie się od dania mi dowodu potwierdzenia otrzymania dokumentów?

Szkoda tylko, że dla innych ta sytuacja nie kończy się happy endem.

Po kilku dniach skontaktowała się ze mną sprzedawczyni, czy mogę oddać jej (tzn. firmie, dla której pracuje oryginały dokumentów – potwierdzenie zakupu pierścionka, przeprowadzone badanie z urzędu, że pierścionek jest z metali nieszlachetnych), bo chcą jej wartość pierścionka z pensji potrącić. Shit... No, tu już przegięli. Oczywiście się nie zgodziłam, ponieważ są to moje dokumenty, za które bądź, co bądź sama zleciłam i zapłaciłam z własnej kieszeni.

Phi... Załatwimy to inaczej. Znaczy PIH… I tu nastąpiło zgłoszenie sprawy do PIP i PIH. Wszystko mailowo, (ale tak kazała mi pani z jednego z urzędów), także kopię wysłanego maila mam. Nie potwierdzili, że przyjęli sprawę. Zero odzewu. Dość olewcze i przykre podeście.

I tu następuje najsmutniejsza część tej historii. Od zgłoszenia sprawy do kontroli minęło równe 6 tygodni. Zastanawiam się ile czasu zajmuje zorganizowanie kontroli. Bo po tych 6 tygodniach wyspa beryl ma się świetnie. Byłam w galerii i przyznam z nieukrywaną ciekawością zerknęłam w gablotkę... Nie zdziwię Was, jeśli napiszę, że były tam nadal pierścionki z tej samej serii jak i identyczne do tego, który ja kupiłam. No cóż... Już przed oczami mam nastolatkę kupującą, za ciężko zarobione pieniądze z roznoszenia ulotek, wymarzoną biżuterię, albo chłopaka kupującego dla swojej dziewczyny jakiś drobiazg, który zawstydzi się zapytać, czemu ona go nie nosi, a ona będzie myślała: co za badziewie on mi kupił. Ja sama jeszcze kilka lat temu nie miałabym tyle odwagi w sobie, by zawalczyć i powiedziałabym, trudno stało się. Pewnie jeszcze pobiegłabym zrobić podstawowe badania w przychodni, czy nie jestem chora na jakąś „magiczną, nieistniejącą chorobę, która wywołuje zielenienie skóry”.

Dla tych, co nie czują piekielności historii chcę tu podkreślić, że firma SPRZEDAŁA MI MIEDŹ W CENIE SREBRA. I to nie taniego srebra... A z jego zwrotem były duże trudności.

Dlatego nawołuję wszystkich: sprawdzajcie, co kupujecie nawet, jeśli nic się nie dzieje ze skórą, i nie widzicie żadnych zmian. To nie znaczy wcale, że nikt Was nie oszukał. Zasada ograniczonego zaufania. Kosztuje to tylko chwilę czasu i kilkadziesiąt groszy. Walczcie o swoje prawa i dbajcie o swoje interesy.
Niech moc będzie z Wami.

Białystok biżuteria beryl.pl

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 918 (982)

#39547

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia będzie o tym, jak zostałam złą matką.

- Niech żyje szkoła! - Z takim okrzykiem wpadł do domu sześcioletni Gabryś po pierwszym dniu w zerówce. Tamtego dnia jego entuzjazm skwitowałam uśmiechem, powtarzając w myślach jak mantrę "oby jak najdłużej tak myślał".
Wczoraj odbyło się pierwsze zebranie w "naszym" przedszkolu. Obecnie na myśl przychodzi mi inny okrzyk: zatrzymajcie świat, ja wysiadam!

Gabryś od 2 lat teoretycznie jest objęty przymusowym nauczaniem. Co to oznacza? Jako pięciolatek poszedł do tak zwanej zerówki, a jako sześciolatek miał iść do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Jak się ma teoria do praktyki wszyscy dobrze wiemy. W międzyczasie okazało się, że rodzice nadal mają wybór co począć ze swoimi sześciolatkami, więc ja z takowego wyboru chętnie skorzystałam i Gabi po raz drugi trafił do zerówki. Do zerówki mieszczącej się tak jak wszystkie w naszym mieście w przedszkolu, a jak wiadomo za przedszkole trzeba płacić. Rocznie ta przyjemność wynosi mnie około 5 tys. zł. Tak przynajmniej było w tamtym roku. Nie mogę narzekać, bo to był mój świadomy wybór. Czego się nie robi dla dziecka, by przedłużyć mu dzieciństwo jeszcze o ten jeden rok.

Kiedyś zerówki były bezpłatne. Nie mieliśmy książek a mimo to nauczono mnie świetnie czytać i pisać. Moja mama nie miała dylematu, czy puścić swoją sześciolatkę na wycieczkę za 200zŁ dwa razy w roku czy kupić coś do domu. Na Dni Mamy, Babci, Dziadka i reszty ferajny robiliśmy laurki z papieru i do dziś pamiętam łzy bliskich, gdy je otrzymywali. Nie mogliśmy przynosić zabawek do zerówki, więc nikt nie płakał, że "ja nie mam Barbie, a Ola ma!". A jak pobiłam się z koleżanką o misia aż włosy z głów fruwały, to nikt nas nie wysyłał do psychologa jako "początkującą, przyszłą patologię", którą trzeba resocjalizować za młodu, tylko odstałyśmy swoje w kącie, potem się przeprosiłyśmy i do dziś ślemy sobie kartki o treści "Cześć Łobuzie". I uwierzcie mi, to były dla mnie jedne z najszczęśliwszych czasów. A teraz? Powiem wam co mamy teraz.

Poszłam na to zebranie z mieszanymi uczuciami. Na wakacjach chodziły plotki o zmianach jakie nas mogą czekać. Zmianach pod tytułem "jak wydoić od rodziców jeszcze więcej kasy". Ja jestem przekorną osobą i postanowiłam w tym roku przeprowadzić reformę mającą na celu uświadomienie im "a skąd do jasnej niespodziewanej rodzice tą kasę mają wziąć?". I nie mam na myśli kosztów ponoszonych z tytułu czesnego i wyżywienia. Te są bezspornie uzasadnione w porównaniu z całą resztą.

A więc zacznijmy od spotkania z Panią Dyrektor:

*** karty chipowe służące do wbijania wejścia i wyjścia dziecka do placówki z poprzedniego roku są już nieaktualne, trzeba kupić nowe. Tak, ona pamięta, że obiecała, że będą się nadawać, ale te stare są już tak brudne powycierane i brzydkie, że ona na nie patrzeć nie może. Koszt 10 zł za sztukę. Ja sama potrzebuję trzech. Szkoda tylko, że nie wspomniała, że jej zięć w tych kartach pracuje i pewnie mu w ten sposób premię załatwia.

*** wszyscy rodzice mają obowiązek kupować co tydzień gazetkę redagowaną przez przedszkole. Wszyscy bez wyjątku. Jakiś ojciec zapytał "czemu to tak? a może on nie chce?". To usłyszał, że papieroski chce mu się kupować, więc gazetkę też ma mu się chcieć nabywać.

*** każdy rodzic ma obowiązek zmiany obuwia na foliowe ochraniacze przed wejściem do budynku. Na ten cel będzie pobierana składka w wysokości 10 zł miesięcznie. Jakaś matka zapytała, czy może zamiast płacić składki zmieniać buty na jakieś kapcie przyniesione z domu. Dowiedziała się, że w kapciach, to sobie może w domu śmigać, a przedszkole to poważna instytucja.

*** przedszkole od godziny 8 do godziny 13 przeprowadza tak zwaną podstawę programową i zgodnie z ustawą pobyt dziecka w tych godzinach powinien być bezpłatny, nie licząc wyżywienia. Każda kolejna godzina jest już dodatkowo płatna. Tak powiedziała Pani Dyrektor, po czym dodała, że rodziców, którzy mają zamiar deklarować w umowach pobyt dziecka tylko w trakcie godzin bezpłatnych mogą już zabierać papiery, bo jest tylu chętnych rodziców czekających w kolejce na listach rezerwowych, że to bez sensu, by przedszkole traciło zamiast zyskiwać.
Jak to usłyszałam to krew się we mnie zagotowała. Postanowiłam się odezwać:

- Mój syn jest zapisany do godziny 17, bo mi tak pasuje, ale znam matki, które zapisały swoje pociechy właśnie do 13, bo są na bezrobociu i nie stać je na to. Nie każda matka chętnie zapłaci za tak zwany święty spokój w domu. Droga Pani Dyrektor, są takie mamy, które kochają swoje dzieci i chcą z nimi spędzać czas, do jasnej Anielki. To nie my wymyśliłyśmy przymusowe nauczanie dla pięciolatków i płatne zerówki. Podobno mamy wybór. To my decydujemy, o której chcemy zabierać dzieci. A słowo wybór oznacza, że decydujemy między czymś a czymś, kierując się własnym stanem majątkowym, godzinami ewentualnej pracy i dobrem dziecka. Taka jest prawda.

- Pani Casandro, coś pani powiem. Istnieje pani prawda, moja prawda i prawda państwowa, znana jako gówno prawda. Ja tu tylko sprzątam. Jeśli się coś pani nie podoba, to niech pani strajk urządzi przed Ministerstwem Edukacji. Nawet się podpiszę pod petycją, jeśli trzeba będzie.

Po tej przeprawie ciąg dalszy nastąpił na zebraniu z wychowawczyniami.

*** one bardzo przepraszają, ale nie będziemy w tym roku korzystać z książek, o których była mowa w tamtym roku. Miały kosztować około 60, a będą kosztować około 120. Bo te droższe mają płyty CD. Płyty są dla rodziców, by w domu pracowali z dzieckiem. Po tym jak opisały nam jak ta praca z dzieckiem ma wyglądać, złapałam się za głowę.

Rzecz ma się następująco w moim przypadku: odbieram Gabrysia z przedszkola o 17, potem przed 18 jesteśmy w domu, jemy kolację i jakieś dwie godzinki powinniśmy popracować z komputerem. Czyli dziecko po kąpieli ląduje w łóżku po 21, a zanim zaśnie... Rano wstaje jak neptyk, zadżumiony totalnie i już bez uśmiechu zbiera się do "szkoły". I pomyśleć, że ja mu chciałam dzieciństwo przedłużyć, nie zapisując go jeszcze do szkoły tak? Ale mi się udało, od jasnej cholewy... i ciut ciut.

*** panie zaplanowały cztery większe wycieczki w ciągu roku. Koszt każdej do 200 zł. Po delikatnej reprymendzie ze strony rodziców zeszliśmy do dwóch. Na sam wrzesień zaplanowały:
- kino - 10 zł
- teatrzyk - 8 zł
- wizyta Pana Pszczelarza - 5 zł
- zdjęcia grupowe - 35 zł
- wizyta kogoś-tam, po-coś-tam - 7zł
- wizyta Pana Ortopedy - 25 zł
Powiem szczerze, że po tej ostatniej "atrakcji" przestałam notować, bo mój i tak napięty budżet już dawno pękł. Aż zahuczało. Moja cierpliwość sięgnęła zenitu. No kurka wodna, dopiero wrzesień mamy, a gdzie do grudnia?! A drugi rok? No jak nic skończę jako jedna ze zdesperowanych klientek Providenta, a potem aby go spłacić będę musiała zrobić skok na bank. Sierota ze mnie, więc pewnie dam się złapać, pójdę do kicia i będę oglądać kwadratowe słońce, a wszystko przez to cudaczne przedszkole!

- Chyba mi słabo... - wypsnęło mi się bardzo niechcący. To ta wizja mnie za kratkami tak na mnie podziałała. Pani przedszkolanka spojrzała na mnie karcąco i dalej ciągnęła swój monolog.
Rozejrzałam się po twarzach innych rodziców i nie tylko moja buźka zrobiła się kredowobiała. Jakiś tatuś coś liczył na kalkulatorze i co raz mruczał pod nosem "o cholera". Jakaś mama dzwoniła do kogoś po cichaczu przekonując, że "ona musi pożyczyć te 700 zł już teraz, dzisiaj". Owszem, byli też i tacy, których to nie wzruszyło. Patrzyłam na nich z zazdrością, przyznam się szczerze.

W następnej kolejności głos zabrała nasza trójka grupowa, czyli przewodniczący rodziców z tamtego roku, którzy to w tym roku zostali zaszczyceni propozycją kolejnej kadencji. Zachwyceni byli strasznie. Powiem tylko, że są to tak zwani przedstawiciele sfer wyższych i zostali wybrani przez panie przedszkolanki. To co opiszę, jest najlepszym przykładem na to, jak my rodzice potrafimy sobie sami jeszcze bardziej życie utrudniać. Oto rozporządzenia przedstawione przez jedną taką, która w futrze nawet w lecie gania:

*** składka na przybory szkolne 40 zł.
- Jak to 40 zł? - pytam zaskoczona - w tamtym roku płaciliśmy po 20 Zł i jeszcze na koniec roku pieniądze zostały.
- Moja Jessica nie będzie rysować kredkami z Biedronki - uniosła się pańcia.
- No pewnie, że nie z Biedronki. Kredki są robione z drewna - pukam się w czoło, udając wariatkę. Na sali słychać śmiechy. Wywalczyliśmy składkę po 20 zł, a jak komuś nie pasuje, to niech sobie sam kupi wyposażenie. Tylko niech weźmie pod uwagę, że wszystko w przedszkolu jest wspólne. Każde dziecko ma prawo z tego korzystać. Nie tylko Jessica. Biedronkowymi kredkami w tamtym roku dzieci z naszego przedszkola wywalczyły pierwszą i drugą nagrodę w plastycznym konkursie międzyszkolnym. Da się? Da.

*** składka na dzień nauczyciela - 30 zł.
I tutaj w ruch poszła kartka do wpisywania listy nazwisk osób, które już teraz deklarują chęć wpłaty. Ja na kartkę nawet nie spojrzałam. Poczułam na sobie morderczy wzrok Futrzaka. Jedna z matek mówi do mnie:
- Buntujemy się teraz, czy później?
- Oczywiście, że teraz - odpowiadam. Wyciągnęłyśmy inną kartkę i puściłyśmy w ruch listę ze składką po 5 zł na ten sam cel. O dziwo na naszą listę wpisali się wszyscy oprócz Świętej Trójcy. Na desperackie pytanie pańci "dlaczego?!", usłyszała, że pozostałe 25 zł chcemy przeznaczyć na Mikołajki dla dzieciaków.
- No ale do grudnia jeszcze nie przeszliśmy! Dopiero początek roku omawiamy! - krzyczy pańcia.
- No właśnie - odpowiadam spokojnie.
- Nikt nie powiedział, że będzie łatwo być dobrą matką - Futrzak uśmiecha się z politowaniem.
- Nikt nie powiedział, że dobra matka to tylko bogata matka - odpowiadam zła jak szerszeń.

Nie będę wymieniać wszystkich wymienianych składek bo znowu mi się słabo zrobi na samo wspomnienie i trzeba mnie będzie zbierać spod komputera za chwilę. Powiem tylko tyle, jak jeszcze raz usłyszę słowa bezpłatna edukacja, to kogoś śmiechem zabiję.

I powiedzcie mi, co ma teraz zrobić taki przeciętny rodzic? Szukać numeru do infolinii, jakiejś szybkiej pożyczki czy raczej numeru do dobrego psychologa, który pomoże dziecku przejść traumę po tym, jak się dowie, że koledzy gdzieś idą lub jadą po raz dziesiąty w danym miesiącu, a on nie, bo mama nie ma zamiaru na głodówkę przechodzić? Ani pod kościołem żebrać, tylko dlatego, że są ludzie, których stać na wszystko i nie patrzą na resztę otoczenia? A Ty się masz dostosować i koniec i kropka. Bo co? Bo tak!

Skomentuj (97) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1559 (1649)

#84218

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio dużo dyskutuje się o szkolnictwie, korepetycjach, nauce i na naszym piekielnym portalu te historie powracają – więc teraz czas na mnie. Zbieram się od kilku lat do opowiedzenia Wam najbardziej absurdalnych historii korepetytora z wieloletnim stażem. W tym „biznesie” już od jakiegoś czasu nie robię, więc czuję się rozgrzeszona;) Różne miasta, różne rodziny, różne lata, różny wiek uczniów. No to zaczynamy:

1. Sprzedawcy dóbr luksusowych
Rodzina dobrze sytuowana (nie podaję szczegółowych informacji, przecież nie chcemy nikogo zidentyfikować), uczę dziewczynkę w wieku 11 lat. Dziecko szybko łapie, zaangażowane, zadowolone. Zaczyna się niewinnie: dziecko pyta, czy mogę je przytulić. No nie mogę, to już te czasy, kiedy na niewinny kontakt z dzieckiem patrzy się źle. Tak czy owak, nadal niewinnie, dostaję na urodziny od tej dziewczynki laurkę. Fajnie, miło… ale zaraz, skąd ona wie kiedy mam urodziny? Jej rodzice nie wiedzą, nie podałam im takiej informacji. Drążę, dziecko przyznaje, że kiedyś jak poszłam do toalety, przegrzebało moją torebkę i portfel i sobie spisało z dowodu. Od tego czasu zawsze zabieram torebkę ze sobą, u każdego ucznia, a dziewczynka coraz częściej mówi, że będzie za mną tęsknić, wypytuje czy kogoś mam i tym podobne. Uczę ją do momentu, kiedy, wracając z pracy, znajduję ją pod drzwiami mojego bloku. Tak, uciekła ze szkoły i czekała pod drzwiami, żeby zobaczyć moje mieszkanie. Dzwonię po jej matkę i kończę współpracę.

2.Znudzona pani domu
Dom na przedmieściach, mąż pracuje, a Pani, siedząc całymi dniami w domu, postanawia uczyć się języka. W porządku, na samej nauce spędzamy ok 20 minut z lekcji, Pani często przerywa – a to musi mi zrobić najnowszą herbatę, a to muszę jej pomóc wybrać nowe tapety. Ale Pani płaci, ma prawo robić, co chce, na próby kontynuowania zajęć, reaguje oburzeniem („Ja już się zmęczyłam, muszę Pani opowiedzieć teraz coś o moim psie…bla bla bla”). W trakcie (poza tym, że stanowczo zmuszała mnie, żebym zakładała jej kapcie – zdjęte prosto z nóg – jak zaczęłam przynosić swoje, to też się obraziła :P ) zaczęły pojawiać się niepokojące teksty: „Jak Pani przestanie mnie uczyć, to się załamię,” „Nie ma prawa Pani wyjechać i przestać mnie uczyć,” „Będziemy zawsze się spotykać, prawda”? Któregoś dnia, zaczepił mnie jej mąż i wygadał się, że Pani ma głęboką depresję, jest po próbie samobójczej i terapeuta kazał jej zacząć uczyć się języka w formie terapii oraz spróbować się z kimś zaprzyjaźnić. Od razu zrezygnowałam, nie lubię, jak mnie ktoś wkręca w krzywe akcje.

3.Dzieci lekarza
Samotna mama, bardzo zabiegana – w sumie to chciała korepetycji, żeby wykroić dla siebie jeszcze kilka godzin po południu. A dzieci – dwie dziewczynki w wieku 9 lat – dostarczyły mi serii niezapomnianych przeżyć. W sumie, to o godzinie 17, kiedy przejmowałam je od opiekunki (zmieniały się one co tydzień, dwa – nikt nie mógł wytrzymać w tym bałaganie), dzieci były tak zmęczone, że nic nie kojarzyły. Żeby nie pozasypiały (a miałyśmy po 2h zajęć), w grę wchodziły tylko językowe zabawy ruchowe. Warto dodać, że dom, w którym odbywały się zajęcia, to był nowy nabytek – nowy ale stary. W środku śmierdziało pleśnią i stęchlizną do tego stopnia, że chodziłam na te lekcje w jakiś starych ciuchach. Parę historyjek z tego okresu:
- przychodzę, a jedna z dziewczynek siedzi na kibelku i płacze (drzwi otwarte). Babcia pozwoliła jej zjeść całą torbę słodyczy i dziecko ma rozwolnienie. Ale, no chce zjeść jeszcze jedną torbę i już nie może. Więc babcia stoi obok i podaje jej batoniki.
- w trakcie jednych zajęć, dziewczynka trzyma stopy w górze, siedząc na kanapie. Pytam ją, co robi. Jej odpowiedź: „Jak rano wychodziłam do szkoły [pewnie około 8-9, była 17] to wdepnęłam w siki Fafika i miałam w szkole mokre, to teraz suszę”. Tak, pies, któremu nikt nie poświęcał uwagi, biegał i sikał w domu. Sama wdepnęłam.

4. Dziecko gwiazdy
Uczyłam tez córkę znanej osoby. Znaną osobę widziałam raz, z daleka - wszystko załatwiała Żona. A żona mała nie była, 150 kg żywej wagi i nic mi do tego – tylko że ma to związek z historią. Moja uczennica, lat 12, dwa razy większa ode mnie (normalne kobiece rozmiary w stronę mniejszych). Znowu zaczęło się niewinnie – dziecko zaczęło komentować moje ubrania i figurę w stylu „Ale ma pani mały brzuszek”, „ale ten sweterek ładnie na pani leży.” No nic, lekcje się toczyły przez kilka miesięcy, dziewczynka powoli zaczęła się otwierać i tak, między zadaniami a czytankami, usłyszałam, że bardzo chciałaby ćwiczyć, ale mama jej nie pozwala. Że dostaje na obiad dwa kotlety schabowe, że może wyjść z koleżanką do kina raz w tygodniu, ale mama zawsze idzie z nimi. W tym samym czasie w pokoju zaczęło dziwnie pachnieć. Pewnie już się domyślacie – pewnego dnia, dziewczynka przyznała się, że wymiotuje po obiedzie i nie ma komu o tym powiedzieć. Próbowałam porozmawiać z matką (korepetytorzy pewnie wiedzą – nasze możliwości są ograniczone – nie jesteśmy szkołą). Po tej rozmowie, na kolejnych zajęciach, matka przyniosła mi podręcznik, z którego korzystałyśmy z dziewczynką – ocenzurowany. Czarnym markerem zamazane były wszystkie słowa dotyczące jedzenia – koronkowa robota, pani bardzo się starała. Dostałam wyraźne polecenie, że nie wolno na zajęciach mówić o jedzeniu, uczyć słów związanych z jedzeniem – kosmos. Po tym podziękowałam za współpracę.

Chcecie więcej? :)
Miałam jeszcze syna policjanta, który bawił się nożem na zajęciach i musiałam nauczyć go, że nie ładnie jest trzymać bose nogi na biurku w trakcie lekcji. Panią, która posiadała papugę latającą po domu w trakcie lekcji i bombardującą z góry podręczniki. Rodzinę, która umówiła zajęcia specjalnie w trakcie wizyty księdza i namawiała mnie do wspólnej modlitwy (nie, nie zgodziłam się, siedziałam godzinę sama w drugim pokoju, czekając aż skończą). Parę, która nalegała na zajęcia razem – Pan nigdy nie uczył się języka, Pani była na wysokim poziomi – w trakcie lekcji potrafili rozłożyć się na kanapie i trwać w swoich objęciach. A to tylko początek, wnioski pozostawiam wam :)Dodam tylko, że uwielbiałam moich uczniów, ale rodzice mnie nieźle zamęczyli.

korepetycje

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (200)

#56566

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno moje historie nie gościły na portalu. Trochę urlopu, trochę spokoju. Ale dziś dwie historie, z dwóch różnych służb, które łączy jedna osoba - Pani Lekarz Pogotowia [LP]. Po informacji która właśnie do mnie dotarła ledwo siedzę, bo tak mnie trzęsie. Cóż- policjanci też mają uczucia, też przeżywają robotę.

#1
Wezwanie do DPS (Dom Pomocy Społecznej), mężczyzna po alkoholu dostał świra, uderza głową o ścianę, atakuje współmieszkańców. Gdy przybyliśmy na miejsce trzymało go 6 chłopa. Trochę go ogarnęliśmy - kajdanki na ręce, przyblokowane ciało - pielęgniarka dała mu zastrzyk na uspokojenie i koleś powoli odpływa, chociaż jeszcze walczy z nami. Została rozcięta głowa. My gościa wziąć nie możemy, dzwonić po karetkę, niech go opatrzy. W załodze znalazła się właśnie piekielna [LP]. Z pretensją, czemu my go nie weźmiemy (przepisy nie pozwalają - jest on pod opieką DPS, my nie mamy prawa go zabrać bo nie ma podstaw - kwalifikuje się d na Oddział Psychiatryczny, a nie na dołek). Tłumaczymy jej to raz, drugi, trzeci... ALE TO WY POWINNIŚCIE GO WZIĄĆ!!! cóż... chociaż pielęgniarka była ogarnięta i jej tam tłumaczy jak krowie na rowie. Udało się, chyba zakumała. Gościu bełkocze że on się nie da zszyć. I koniec. Nie jest ubezwłasnowolniony, więc ma prawo. [LP] zaciera ręce, zabiera torbę i wio do karetki. A kierownik DPS-u za nią tłumaczyć jej, że on nie może zostać z taką raną na głowie w DPS-ie. Kolejna batalia.

W końcu z wielkim trudem biorą go do szpitala żeby założyć opatrunek i przygotować do transportu na Oddział Psychiatryczny, który jest w sąsiednim powiecie. [LP] żąda od nas, abyśmy asekurowali karetkę, jadąc za nimi radiowozem. My nie możemy podjąć takiej decyzji jako patrol, musi to ogarnąć nasz dyżurny. I [LP] nie może tego zrozumieć. Tłumaczę ja, tłumaczy kolega z patrolu, tłumaczy pielęgniarka, kierowca karetki, lekarz dyżurny, recepcjonistka, sprzątaczka... W międzyczasie koleś z DPS-u zaczyna śpiewać. Oby też nie zaczął jej tłumaczyć. [LP]: Ale jak to? To co ja mam teraz zrobić? Podpowiadamy - kobieto, zadzwoń do dyżurnego naszego i powiedz że jest taka potrzeba. I kobieta dzwoni! hurra! ale do dyspozytora 112... Zaczynamy znowu tłumaczyć że to trzeba do naszego dyżurnego - pan z wąsami co siedzi na komendzie w czarnym fotelu i dzisiejszej nocy rządzi i dzieli zasobami komendy. Patrzy się [LP] na nas podejrzliwie. I nagle się pojawił kolejny problem - jak ona ma się z nim skontaktować? Każde dziecko zna numer 997. [LP] gdzieś ominęła ten etap. W końcu udało się, dyżurny wydał nam dyspozycję, pojechaliśmy i wróciliśmy z nadzieją, że z tą kobietą nie będziemy mieć już nic wspólnego...

#2
... jednakże moje wrodzone szczęście mi na to nie pozwala. Kolejna służba, skład inny, noc andrzejkowa, ludzie się bawią. Jedziemy, patrzymy - facet [F] leży na asfalcie. Podbiegamy do niego - pijany, ale nie żul. Normalnie ubrany, okularki i nowy telefon leżą obok. Nie reaguje na wołanie, oczy jakieś tak dziwnie otwarte. Kolega wzywa karetkę, ja usiłuję złapać kontakt z człowiekiem, ocenić ewentualne obrażenia. Po dłuższej zaczyna się ruszać, wydaje jakieś jęki - dobra nasza - żyje. I nagle dostaje drgawek - nie jestem lekarzem, nie umiem fachowo ocenić czy to padaczka alkoholowa czy coś innego. Po chwili drgawki ustępują, pan zaczyna wracać do świadomych, sadzamy go na chodniku, opieramy o murek, usiłujemy się z nim dogadać. Przyjeżdża karetka. Kto z niej wychodzi? tak.... to ona... [LP]. Rzut oka na siedzącego [F] i jak nie zacznie nas opier...lać (wybaczcie, inaczej tego nie mogę nazwać) po co my wezwaliśmy karetkę skoro człowiek pijany siedzi i nic mu nie jest? [LP] nawet nie obejrzała [F], zadała mu jedno pytanie - i nie, nie brzmiało ono "jak się pan czuje?" czy też "co się stało?". Brzmiało ono "czy podpisze mi pan papier że nie chce pan pomocy lekarskiej i przewiezienia do szpitala?" [F] był już tak w szoku, że nagryzmolił szlaczek wciśniętym długopisem w rękę. I [LP] wpakowała się w karetkę i pojechała. My [F] odwieźliśmy do domu. Gdzie piekielność? Tą informacją która dziś do mnie dotarła brzmi - w poniedziałek [F] zmarł z powodu rozległego krwiaka głowy, który prawdopodobnie powstał w wyniku uderzenia głową w asfalt przy upadku w sobotnią noc.

I teraz siedzę i gdybam - a może jakby [LP] wzięła go do szpitala to [F] by żył? A może my mogliśmy coś więcej zrobić? Jakim cudem taka osoba jak [LP] jeździ w karetce która ma ratować życie innym?

P.S. przypomniał mi się jeszcze jeden dialog ze szpitala w historii #1:
[LP] A gdzie ten opiekun z DPS-u co z nami jechał w karetce?
[kierowca] Pani doktor, ale oprócz rannego nikt więcej z DPS-u nie jechał...

policja

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 712 (760)