Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

midori

Zamieszcza historie od: 22 grudnia 2014 - 10:42
Ostatnio: 9 kwietnia 2024 - 15:13
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 246
  • Komentarzy: 33
  • Punktów za komentarze: 68
 

#39933

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tegoroczna majówka. Właśnie mijało 5 lat od matury, więc parę osób postanowiło zrobić spotkanie byłej klasy.
Zorganizowaliśmy ognisko, ogólnie miła atmosfera, każdy rozmawiał z każdym co tam słychać, co się zrobiło w te 5 lat, wiadomo, standardowa gadka.
Kilka godzin po rozpoczęciu spotkania, na miejsce ogniska przyjeżdża audi na warszawskich numerach (ważne: moje liceum było w mieście wojewódzkim, ale nie w Warszawie). Wsiada kolega i krzyczy:

- No k..., co za zadupie! Który d... wybrał takie miejsce. Mój GPS nawet nie wiedział, gdzie to jest.

Kolega ubrany w markowe ciuchy, z kieszeni marynarki wyjmuje OKULARY PRZECWSŁONECZNE (dodam, że nikt normalny nie organizuje ogniska o 13, w samo słońce; dochodziła 23, więc było ciemno, ale kumpel lubi lans to ray bany musiał pokazać).
Wszyscy go zlali i impreza trwała dalej.

Kumpel podchodził tylko do osób, które studiowały/pracowały w Warszawie, nawet jeśli ktoś do niego zagadał, a np. studiował w moim rodzinnym mieście, to kumpel się odwracał i bez słowa zmieniał towarzystwo.
Nadeszła moja kolej. Podszedł do mnie, zagadał co słychać i jak po studiach. Oczywiście nie słuchał mojej odpowiedzi i wszedł mi po kilku chwilach w słowo mówiąc:

- Ja to robię w korporacji. To inne życie, nie to co wy tutaj (zaakcentowane, jakby wszyscy dokoła siedzieli pod budką z piwem bez aspiracji). Codziennie lunche, integracja w normalnych warunkach (czytaj spa *****). Mam nawet swoją wizytówkę (Jan Kowalski, jedna z firm doradczych, ale nie była to wizytówka z tej firmy, musiał sam sobie ją zrobić, w dodatku wpisał stanowisko o 10 szczebli wyższe, ale skąd o tym wiem będzie dalej). Ale teraz to chcą mnie w banku, także chyba będę zmieniał pracę.

Dalsza część opowieści dzieje się 2 tygodnie po spotkaniu. Mój ówczesny narzeczony (obecnie mąż), szukał asystenta. Oboje pracujemy w tym samym miejscu, mąż jest dyrektorem finansowym w banku, a ja pracuję w marketingu, miałam mu pomóc w rekrutacji, czyli miałam zająć się tym, co robię na co dzień.
Przeglądam CV i nie dowierzam - aplikacja kolegi-lansiarza z liceum.
Ale bez uprzedzeń podchodzę do pracy. Wchodzi (K)olega:

- O, siema, a ty tutaj? Nie masz szans, ja wykoszę konkurencję (oczywiście pominął mojego narzeczonego, nie przedstawił się wchodząc, bez dzień dobry).
Narzeczony:
- Witam pana. Jan Iksiński, dyrektor finansowy banku X. Wraz z Panią Miy, dyrektorem marketingu przeprowadzamy rekrutację na stanowisko asystenta.
Koledze opadła szczęka, oczy jak pięciozłotówki.

A teraz smaczki z CV:
- Wcale nie był zastępcą dyrektora departamentu audytu, jak twierdził w rozmowie, był tam na trzymiesięcznym stażu.
- W cv znał angielski, francuski i włoski, w praktyce angielski.
- Wykształcenie: dwa semestry zarządzania. Na pytanie, dlaczego w cv jest napisane, że ma dyplom SGH, odpowiedział, że to dobrze wygląda w oczach pracodawcy, a inaczej nikt by go nie zaprosił na rozmowę, ale on oczywiście udowodni, że ma rozległą i praktyczną wiedzę.
- Gdy narzeczony zapytał go o oczekiwania finansowe, kolega powiedział (dosłownie): "poniżej dyszki to mi się nie opłaca nawet samochodu odpalać".

Podziękowaliśmy sobie, pożegnaliśmy się. Nie zdążyłam wrócić do domu, a już telefon:

- Byłem świetny, co? A ty czemu nie powiedziałaś, że tam pracujesz? Załatw mi tę robotkę, co? Tylko za konkretnaą kaskę. A w ogóle co ty się znasz na marketingu, co?
- Wiesz, kolego, raczej nie masz co liczyć, bo pozostali kandydaci mieli minimum tytuł magistra i dwa języki opanowane biegle. Poza tym, 10 tysięcy to trochę za dużo, jak na wypłatę dla osoby bez doświadczenia. Poszukaj gdzieś indziej.
- Myślałem, że mi załatwisz robotę, dla ciebie żaden problem. Ale jeszcze będziecie mnie błagać o to, żebym dla was pracował.

Warszawa

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1010 (1072)

#74367

przez (PW) ·
| Do ulubionych
We wrześniu wychodzę za mąż. Jak ślub, to i wesele. Postanowiliśmy zapraszać tylko dorosłych, bez dzieci. Nawet nasze dziecko ten dzień spędzi w domu z opiekunką.

Wysłaliśmy zaproszenia i tylko jedna osoba zrobiła problem, że bez dzieci. A to dlatego, że ma syna który ma lat 20 i córkę lat 10.

Syn dostał zaproszenie z osobą towarzyszącą. Co powiedziała ciotka?
W takim razie osobą towarzyszącą jej syna, będzie 10 letnia siostra.

Nie wiem co mam powiedzieć. Mają z kim zostawić małą.

Wesele

Skomentuj (119) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 248 (336)

#78092

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Na fali historii ślubno/weselnych dodam również coś od siebie.

Zostałam jakiś czas temu poproszona przez moją najlepszą przyjaciółkę (Olę) o bycie świadkiem na jej ślubie. Radość ogromna, ale i odpowiedzialność. Tak więc dzielnie pomagałam wybrać wianek, kolor dekoracji w sali weselnej, szukałam najlepszej w okolicy kapeli, bo ani przyjaciółka ani jej przyszły mąż nie bardzo wiedzieli, jak się zabrać do tematu oprawy muzycznej... Generalnie byłam na każde zawołanie Młodych, ale ani przez chwilę nie byłam tym zmęczona czy zniecierpliwiona. Każdemu życzę takiej przyjaciółki, jaką mam ja, więc tym bardziej zależy mi na tym, by jej ślub był najpiękniejszy na świecie :)

Ostatnio jednak Ola chodziła jakaś przygaszona, bardziej nerwowa. Od słowa do słowa, wyszło na kłótnię rodzinną. A poszło właśnie o zbliżąjący się ślub i moją na nim rolę.

Otóż Ola ma ogromną rodzinę. Jej matka posiada osiem sióstr i jednego brata, a żadne z rodzeństwa nie pozostało bezdzietne, tak więc kuzynek i kuzynów jest aż nadto. Ola nie ze wszystkimi utrzymuje bliższe kontakty, większość kuzynostwa spotyka na komuniach dzieci czy pogrzebach, a z żadną z tych osób nie umawia się na pewno na kawę, piwo czy plotki. Nikt też nie zaproponował Oli pomocy przy organizacji wesela.

Mimo to kilka ciotek skrzyknęło się, wzięło i obraziło. Z tego, co Ola mi przytoczyła, głównami zarzutami kierowanymi do Oli było:
- "bo jak to obcego na świadka brać?! Nie wypada!"
- "mojej Karolince, Asi i Martynce jest tak bardzo przykro, że ja nie wiem, czy my na to wesele pojedziemy! One tak liczyły, że którąś z nich wybierzesz!"
- "Przecież wiadomo, że młoda para ze świadkami jest na każdym zdjęciu, a moja Paulinka przecież jest modelką! Dużo lepiej będzie wyglądała na zdjęciach, niż ta twoja koleżanka."
- "Gdzie to dziewuszysko się do kościoła nadaje z tymi wytatuowanymi rękami! Ksiądz Wam przez nią ślubu nie udzieli!"

I parę innych kwiatków też się pojawiło, ale zbyt długo przytaczać...


W każdym razie Ola nie wymieniła mnie jednak na którąś z kuzynek, ale zastanawia mnie, czy naprawdę dla ciotek takie sprawy są aż tak istotne? Według nich lepiej wziąć na druhnę pociotka, którego widziało się ostatni raz 5 lat temu i nie ma się z tą osobą o czym rozmawiać, niż przyjaciółkę, którą zna się od piaskownicy i na której zawsze mogło się polegać?
I wreszcie: nawet jeśli wybór panny młodej nie przypadł do gustu rodzince, to czy nie lepiej dać sobie spokój z kłótniami i cieszyć się szczęściem drugiej osoby?

Kompletnie nie rozumiem toku myślenia tych kobiet.

ślub

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 276 (298)

#84936

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chcecie piekielnej historii, proszę bardzo - piekielna historia mojego życia (uwaga będzie dłuższy tekst):

A więc po kolei…

Jestem od kilku lat w związku małżeńskim z kobietą (Żona) z kraju leżącego daleko od Polski. Posiadamy kilkuletnie dziecko – małego Adasia. Z mojej strony była to (ślepa) miłość od pierwszego wejrzenia – miałem poślubić piękną kobietę, z którą mogłem rozmawiać o wszystkim i o niczym przez kilka godzin, z którą czułem się bardzo komfortowo.

Z różnych względów dochodziło czasem do mniejszych lub większych sprzeczek – myślałem wtedy, że to wina różnicy charakterów - ostatecznie i tak wszystko wracało do normy.

Sytuacja zmieniła się zaraz po ślubie, kiedy to zostałem uderzony w twarz po raz pierwszy podczas kłótni. Powód kłótni byłby dla kogoś innego śmieszny i nieistotny, jednak jak już teraz wiem, Żona potrafi zrobić wielką awanturę z niczego – i zawsze według niej jest to moja wina.

Po tym „pierwszym razie” Żona przeprosiła mnie i obiecała, że już nigdy więcej tego nie zrobi – co oczywiści okazało się kłamstwem. Taka sytuacja trwała kilka miesięcy, podczas których Żona uderzyła mnie wiele razy. W napadzie agresji zniszczyła także kilka mniejszych sprzętów domowych i pamiątek rzucając nimi o podłogę. Z perspektywy czasu wiem, iż powinienem w tamtym okresie zakończyć nasz związek.

W pewnym momencie Żona zaszła w planowaną ciążę i już wtedy niektóre z jej zachowań wskazywały na problemy emocjonalne lub psychiczne, jednak w tamtym czasie tłumaczyłem to sobie wahaniami nastroju w ciąży. Doszło do tego, iż Żona podczas kłótni uderzała się w brzuch krzycząc iż nie chce dziecka lub otwierała okno i groziła że popełni samobójstwo.

W miarę upływu czasu zachowanie żony podczas kłótni robiło się coraz bardziej agresywne i niebezpieczne. Wszystko zaczęło się od uderzenia otwartą ręką, następnie przyszła kolej na pięści, ugryzienia na ramionach – które musiałem maskować makijażem, raz także przecięła mi palec nożem, który próbowałem jej wyrwać po tym, jak groziła iż się zabije. Rzucała we mnie także różnymi przedmiotami, od których miałem np. siną wargę (wytłumaczenie dla rodziny – dziecko uderzyło mnie zabawką).

Pewnie się zastanawiacie – dlaczego nigdy jej nie oddałem? Nie zrobiłem tego, bo tak mnie wychowali rodzice – w szacunku do kobiet. A poza tym każde uderzenie z mojej strony będzie punktem zapalnym i wystarczy jeden telefon na policję, abym skończył z ograniczonymi prawami rodzicielskimi, jako patologiczny mąż bijący żonę i dziecko.

Zaraz po porodzie żona była zazdrosna, że dużo czasu poświęcam synowi oraz że przechodząc obok jego łóżeczka za każdym razem się za nim oglądałem. Przez pierwsze kilka tygodni to ja zajmowałem się małym – zmieniałem pieluchy, karmiłem sztucznym mlekiem. Z biegiem czasu, mały rósł i mając kilka miesięcy robił się coraz „głośniejszy” (czasami płakał). Żona z wściekłością dzwoniła do mnie w godzinach pracy i żądała powrotu do domu, grożąc iż zostawi Adasia samego w domu.

Sytuacja powtarzała się nie raz – musiałem okłamywać szefa, że jadę do klienta lub muszę załatwić „na mieście” obowiązki związane z pracą – na szczęście pracy nie straciłem, ale podejrzliwy wzrok pracodawcy mówił sam za siebie. Na tamtym etapie, żadna fizyczna krzywda synowi się nie działa – cierpiałem głównie ja.

Jednak dziecko rosło i zmieniało się z czasem, aż pewnego dnia Żona zadzwoniła do mnie (w tle słyszałem płacz dziecka) i wykrzyczała do mnie, iż ma syna dość. Wsadziła go do łóżeczka i nie wyciągała z niego, aż mały się posikał – nie wiem, czy ze strachu, czy z potrzeby fizjologicznej. Wtedy musiałem wyjść z pracy, aby ukryć przed współpracownikami łzy płynące po twarzy. Zadawałem sobie pytanie, jak własna matka może być dla dziecka takim potworem. Nie pomagały prośby, aby Żona postarała się uspokoić i nie była tak zła na dziecko– i tak kończyło się krzykiem i płaczem Adasia. Nie raz podczas kłótni dowiedziałem się, że gdyby nie dziecko, żona już dawno by się ze mną rozwiodła.

Obecnie, dziecko jest już na tyle duże iż wie, kto jest dla niego dobry, a kto niestety często bywa zły. I dlatego „broni” mnie przed Żoną, która złośliwie lub dla zabawy mnie zaczepia. Adaś mówi wtedy do żony „mama przestań”, „niedobra mama”, „mama nie wolno”. Często kiedy żona chce usiąść obok dziecka na kanapie bądź fotelu, syn krzyczy „mama nie, tata tu siedzi”. Takie zachowanie dziecka wywołuje często agresję u żony, co kończy się tym, iż syn z płaczem biegnie do mnie.

Zacząłem się na poważnie zastanawiać, jak wybrnąć z tej sytuacji. Jedynym wyjściem, jakie mogę zaakceptować jest chyba rozwód i przyznanie mi pełnej opieki nad dzieckiem. Obawiam się jednak, że bez mocnych dowodów na zachowanie żony (mam tylko kilka emaili i sms-ów) to ona dostanie opiekę nad dzieckiem.

W takim wypadku dziecko zostanie wywiezione do kraju pochodzenia żony i już nigdy więcej nie zobaczę syna. Nie wytrzymałbym psychicznie myśli, iż mój syn będzie przeżywać takie cierpienia jak opisane powyżej, ze strony żony.

Podejrzewam, że sąd zaślepiony dziwnymi stereotypami „matki jedynej prawowitej opiekunki” przekazałby prawa rodzicielskie Żonie. Zastanawiam, się, czy nie pomogło by mi zainstalowanie ukrytych kamer w mieszkaniu, aby pokazać rodzinie oraz sądowi, jaka naprawdę Żona jest w stosunku do mnie i do dziecka, tak aby zapadła decyzja pozytywna dla mnie.

Jedyną rzeczą, która trzyma mnie w obecnej sytuacji jest miłość do dziecka. Z jednej strony powinienem się rozwieźć, aby uchronić siebie i syna przed żoną, a z drugiej strony rozwód oznacza najprawdopodobniej przyznanie praw do opieki nad dzieckiem żonie. I tak sobie tkwię w tej beznadziejnej sytuacji starając się zachować pozory normalności przed rodziną oraz pełne zdrowie psychiczne swoje i dziecka.

Pozdrawiam,
M.

dom

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (174)

#84940

przez ~leoslawa ·
| Do ulubionych
Piekielnymi będą tu "osobniki" z rodziny mojego partnera.

Zacznę od początku.

Z przyczyn prywatnych dość szybko zamieszkałam z T. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu jego mamy, która pracowała za granicą. Oczywiście zapytaliśmy ją o zgodę, nie miała z tym żadnego problemu.

Mieszkałam tam tylko 2 miesiące.

Nie dało się znieść obecności siostry, która dzień w dzień przychodziła na kawkę o 7-8 rano i siedziała do południa, bo uważała, że to jej rodzinny dom i ma prawo przychodzić, kiedy chce.

Nie odpowiadał mi układ wstawania codziennie o 7, aby jaśnie pani zrobić kawę i z nią siedzieć, więc oznajmiłam mojemu T, że będę chciała wynająć sobie pokój (jeszcze nie pracowałam, tylko się uczyłam i nie było mnie stać na wynajęcie mieszkania). Mój T zaproponował, że chętnie wyprowadzi się ze mną od swojej mamy i wynajmiemy mieszkanie wspólnie.

Pierwszy dzień po naszej wyprowadzce to był istny horror. Na zmianę siostry T i jego brat wydzwaniali do niego, że ma mnie zostawić i wracać do mamy, że ja jestem zła, niedobra. Wiele wylanych łez, awantury.

Kilka miesięcy później wyprowadziliśmy się do innego miasta, aby T miał bliżej do pracy, bo dojazdy go męczyły. To również nie spodobało się siostrzyczce. Kazała mu zostać w mieście i dojeżdżać do pracy 100 km w jedną stronę, bo ona chce go codziennie widywać.

Aktualnie jest zapraszany sam, czy to na kawę, czy chrzciny, urodziny i wszelkie inne uroczystości, mnie traktują jak powietrze i tak już trzeci rok.

W życiu nie zrobiłam im nic złego, dbam o ich brata, jak umiem najlepiej.

Tak piekielnych ludzi nigdy na swojej drodze nie spotkałam.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (148)

#84993

przez ~wspolpracowniczka123 ·
| Do ulubionych
Powrót po pracy po tygodniowym urlopie.

Przed nim na e-mailu ustawiony autoresponder, że od X do Y mnie nie ma w biurze, a w sprawach pilnych proszę o kontakt z Kasią lub biurem. Wydaje się to logiczne, czyż nie?

Wtorek, drugi dzień urlopu.

Dostaję telefon z biura, że dobija się do mnie Pani Hania, bo podobno się z nią umawiałam, a teraz nie odpisuję na maile. Ona wysłała już 10 i na żaden nie ma odpowiedzi. Chciała otrzymać mój prywatny numer, bo sprawa niecierpiąca zwłoki. Jako że interesy z Panią Hanią to rzeczy, które mogą poczekać, przekazałam, że zajmę się nią po powrocie.

Poniedziałek, pierwszy dzień po błogim odpoczynku.

Nawet nie ma jeszcze 9, a na moim biurku dzwoni telefon. Pracujemy w godzinach 9-17, więc na spokojnie idę zrobić herbatę i dopiero wtedy siadam do komputera. Od Pani Hani przyszło tych maili aż 15. W tym ostatni o treści takiej, iż to nieprofesjonalne, że nie podaję jej prywatnego numeru ani służbowego.
Zaczęłam odpisywać na zażalenia, telefon dzwoni po raz drugi. Odbieram. Z drugiej strony Pani Hania.

I tak oto dowiedziałam się, że:
- poprzednia pracownica na moim stanowisku dała jej swój prywatny numer bez problemów;
- sprawa jest nagląca (tu pomińmy szczegóły, ale nie, nie była to sprawa nagląca);
- jestem NIEPROFESJONALNA I SIĘ NIE ZNAM;
- od tego mam służbowy telefon, żeby go odbierać (tu Pani Hania nie dała się uświadomić, iż komórkowe telefony służbowe mają tylko osoby, które wyjeżdżają w teren, a jako że ja pracuję cały czas w biurze, moim służbowym jest stacjonarny);
- ona idzie na skargę do szefa!

Droga wolna, bo urlop jest dla mnie, a nie dla Pani Hani. :)

urlop

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 222 (224)

#57782

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wolno nigdy wierzyć komornikowi!

Jestem studentką i mieszkam z mamą oraz 9-letnim bratem w mieszkaniu należącym do ojca. Rodzice są rozwiedzeni od kilku lat, nie utrzymujemy kontaktów z ojcem. Pewnego dnia ojciec postanowił odzyskać mieszkanie i eksmitować "starą" rodzinę, która go już nie interesuje. Nie to jest przedmiotem historii, lecz postępowanie egzekucyjne.

Przyszedł wyrok eksmisji matki i brata na dzień, gdy gmina znajdzie dla nich mieszkanie socjalne. Odnośnie mojej osoby nic nie przyszło.

Jako studentka, której nie przyznano alimentów (pracowałam dorywczo studiując dziennie i jego adwokat tak zakręcił, że...), mam w uzasadnieniu wyroku, iż skoro mam możliwości zarobkowe, a ojciec zapewnia mi mieszkanie i uiszcza opłaty za czynsz, to jest to wystarczające świadczenie z jego strony. Matka od 10 lat nie pracuje.

Gdy znaleziono mieszkanie socjalne dla mamy i brata, wyznaczono datę egzekucji komorniczej. Komornik przyszedł nie tylko z tytułem wykonawczym eksmisji, lecz również z papierkiem, który mówił, iż mama jest winna ojcu 1800zł za wynajem mieszkania za każdy miesiąc od dnia rozwodu, o czym wcześniej nie miała pojęcia... wyszło ponad 70tys. zł...!

Komornik powiedział, że mamy opróżnić i opuścić mieszkanie. Poprosiłam go o wyrok z moim imieniem i nazwiskiem (do dnia eksmisji nic z sądu do mnie nie dotarło). Pokazał mi wyrok z danymi moich bliskich. Spytałam jakim prawem ma mnie wyrzucić bez wyroku na mnie. Stwierdził, że od 2013 roku wszedł w życie artykuł 795, który mówi, że jak jest eksmisja to dotyczy ona wszystkich domowników, nie muszą być wszyscy wymienieni w wyroku. Chciał zmienić zamki i odebrać nam klucze. Zadzwoniłam na policję.

Policjanci mówiąc kolokwialnie totalnie go ochrzanili, że próbuje działać bezprawnie i zrezygnowany odszedł - przyznając, że nie ma prawa mnie ruszyć do 31 marca, czyli do kiedy trwa okres ochronny (bo zimą trochę wieje pod mostem :P), wspominał też coś o jakichś noclegowniach, gdzie wysyła się ludzi eksmitowanych, jeśli znajdzie się dla nich miejsce, nawet przed tą datą, nie powiem, nieźle mnie nastraszył. Widać było, że był nieźle wściekły. Mama mówiła, że jak wcześniej kilka razy rozmawiała z komornikiem to naciskał by namówiła mnie do wyprowadzki.

Trzy dni później mama wręcza mi pismo od komornika, gdzie widnieją już nasze trzy nazwiska, a ja jestem adresatem dokumentu. Jest na nim dokładnie to samo co w piśmie egzekucyjnym z kancelarii komorniczej, które dostała mama na siebie i brata. Z tą różnicą, że dopisano, iż wg sądu mi nie przysługuje mieszkanie socjalne i komornik wzywa mnie do dobrowolnego opuszczenia lokalu najpóźniej do 31 marca lub przekieruje mnie wcześniej do noclegowni. Pismo nie zostało wysłane pocztą, lecz doręczone przez komornika osobiście, odebrała je mama i podpisała się bez daty, mimo, że widniała tam data dnia poprzedniego. Skontaktowałam się z prawnikiem.
Skoro nie było rozprawy i nie ma wyroku, ani żaden papier nie dotarł listem poleconym, to należy napisać skargę na działania komornika.

Kwiatek.
Na skargę jest 7 dni. Pismo otrzymałam w piątek. Kancelaria Przyjmuje interesantów jedynie w poniedziałki i wtorki. Gdy tam poszłam, dowiedziałam się, iż trzeba napisać podanie o możliwość wglądu do akt, które rozpatrywane jest przez 3-4 dni. Więc umówiono mnie na następny poniedziałek =) Prawnik mówi, że piszemy skargę mimo to =) Złożenie skargi kosztuje urzędowo 100zł.

Współczuję ludziom, którzy nabrali się na takie komornicze hocki klocki... to jest po prostu niegodne... ciekawe ile zyskuje ten człowiek i ile ma do stracenia skoro ma odwagę działać tak bezprawnie... ciekawe czy sypia w nocy...

Mam nadzieję, że ta historia będzie dla kogoś przestrogą, żeby nie dać się nabrać takim nikczemnikom, nawet jeśli jakiś dokument brzmi poważnie i jest na nim pieczątka urzędowa.

komornik sądowy

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 611 (731)

#32342

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już tu jestem to się podzielę, a co mi tam!
Bardziej zabawne niż piekielne.

Słowem wstępu. Mieszkam z rodzicami w wieżowcu, gdzie średnia wieku mieszkańców to 45+, ludzie (szczególnie panie) z wielkim zapałem socjologicznym polegającym głównie na obserwacji i podsłuchiwaniu innych. Na głowie mam kołtun w rudym kolorze i do kompletu rudego kota. Kot miał (a może miau) na imię Boogi, niestety się nie przyjęło i zwykle nazywamy go po prostu kotem, czasem kicikiciem lub wredną rudą małpą. Tego ostatniego najczęściej używa mój tata, który w obecności innych, zwykle stara się nie okazywać zwierzęciu czułości (twardym trza być) ale żeby nie było, rozpieszcza kota najbardziej ze wszystkich... jak nikt nie patrzy.

Pewnego upalnego popołudnia zalegałam na balkonie z papierosem i kubkiem kawy, czekając na pichcony przez Tatka rosołek, a z mieszkania dochodziły mnie radosne dźwięki, przerywane miauknięciami upominającego się o smakołyk futra. Tata (T) w myśl swej zasady przepędzał kicię dzielnie, ale ta w swej upartości zaczęła podszczypywać jego stopy (ot taki sobie sposób znalazła na skierowanie naszej uwagi na siebie). Nie zdziwiłam się więc kiedy z kuchni dobiegł mnie Ojcowski donośny głos:

T: Spadaj ty wredna ruda małpo! Nie będziesz mnie tu gryźć! Nie dam ci nic do jedzenia! Nie i koniec! - Taki radosny monolog.
Uśmiecham się pod nosem rozbawiona kiedy z sąsiedniego okna wychyla się sąsiadka (S) i mówi do mnie:
S: Agnieszko, wiesz.. jak tata.. no em.. jak tata nie chce ci dać nic do jedzenia to, no, zawsze możesz wpaść do mnie. Kotlety są...

Mimo usilnych prób tłumaczenia i zapewnień, że mnie nikt nie głodzi propozycja pozostała aktualna, do dziś czasem słyszę od sąsiadki, że chudnę i mam pamiętać, że jej lodówka stoi dla mnie otworem. Cóż chyba poświęcę marzenie o płaskim brzuchu na wakacje, coby Tatka nie narażać na oskarżenia a kochanej sąsiadki na zamartwianie się o mnie.

sąsiedzi :)

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 815 (901)

#18384

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Kolejna historia, w której piekielny został pokonany piekielnymi metodami.

Kilka lat temu moja rodzinka, mieszkająca ze mną po sąsiedzku, miała przez pewien czas problem w postaci telefonicznego prześladowcy. Prześladowanie polegało na tym, że o najdziwniejszych porach dnia i nocy dzwonił telefon, a po odebraniu w słuchawce słychać było tylko obleśne sapanie.

Początkowo takie telefony nie zdarzały się często, więc były zwyczajnie ignorowane, ale po pewnym czasie zdarzało się i kilka w ciągu dnia a potem jeszcze perę w nocy. Gdzieś to próbowali zgłaszać, coś tam się działo w temacie, ale raczej bezskutecznie - telefony z różnym nasileniem, ale wciąż się powtarzały. Numer ciężko było zmienić bo był to jednocześnie numer firmowy wujka.

Któregoś pięknego wieczoru starsza część rodzinki opuściła mieszkanie w celach rozrywkowych, zostawiając młodszą część (czyli dwóch synków, wtedy ok. pięcio- i siedmio- letnich) pod okiem babci. Babcia wysłała dzieci do łóżek i zaczęła zbierać porozrzucane zabawki, kiedy rozległ się dźwięk telefonu. Odebrała i usłyszała jedynie sapanie i wzdychanie. Wkurzyła się nie na żarty i zwyzywała osobnika po drugiej stronie od zboczeńców i degeneratów, ale takie krzyki nie robiły na nim żadnego wrażenia. Niewiele myśląc złapała ze stosu dziecięcych zabawek gwizdek (taki z kulką w środku) i z całej siły dmuchnęła, przykładając go do mikrofonu słuchawki. Efekt? Głuche telefony już nigdy się nie powtórzyły, jedynie dzieci musiały zostać wysłane do łóżek po raz kolejny :)

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 877 (925)

#62579

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Vege http://piekielni.pl/62568 przypomniała mi podobną sprzed lat, dotyczącą naszej przyjaciółki.
"100 lat temu" pracowaliśmy razem .
Anna miała "tylko" wykształcenie średnie. Dobrą szkołę techniczną skończyła z wyróżnieniem. Bardzo chciała się dalej uczyć, ale musiała zacząć na siebie zarabiać. I w czasie gdy kończyła szkołę, zwykło się mawiać, że do rodzenia dzieci wyższe wykształcenie nie jest potrzebne.

Była bardzo sumiennym pracownikiem. Chętnie uczyła się nowych rzeczy i wkrótce robiła różne prace wykraczające poza jej zakres obowiązków. Oczywiście bez dodatkowej opłaty. Tak się dziwnie składało, że była zawsze pomijana przy wszystkich nagrodach i bonusach. A podwyżki dostawała tylko "systemowe". Często dziwiliśmy się dlaczego. Po latach stwierdziliśmy, że chyba jej kierowniczka bała się konkurencji, bo Anna biła ją na głowę wiedzą, umiejętnościami, pracowitością i dodatkowo była ogólnie lubiana.

W pewnym momencie Anna zaczęła zaoczne studia. Zdarzało się w firmie, że dokształcający się ludzie dostawali urlopy, dni wolne, dofinansowanie. Zazwyczaj w zamian podpisywało się tzw. "lojalkę". Ale Annie odmówiono takich udogodnień. Na jej stanowisku nie ma wymogu wyższego wykształcenia. Mówi się trudno. Anna ciężko pracowała a w weekendy studiowała.

Gdzieś w połowie studiów Anna urodziła dziecko. Tatuś dzidziusia zostawił ją z dnia na dzień i ulotnił się w poszukiwaniu innego szczęścia. Anna pracowała do samego porodu. Bez zwolnień i taryfy ulgowej. Świetnie zorganizowana i... uśmiechnięta. Jak było trzeba tachała pilną pracę do domu. Nadgodzin i dodatków jej nie płacono. Choć inni za podobne rzeczy dostawali dodatkowe pieniądze.

Zaraz po macierzyńskim wróciła do pracy. Była potrzebna, ale kierownictwo zaczęło kręcić nosem. Że likwidacja etatów, że w zasadzie mogłaby zostać, ale pensję trzeba zredukować, że trudna sytuacja firmy, że zmieniły się zasady premiowana i w zasadzie, to o premii może zapomnieć. Dostała do wyboru, albo mniejsze wynagrodzenie, albo za bramę. Zgodziła się na mniejsze pieniądze. Bo zobowiązania, bo małe dziecko. I od razu wszystko wróciło do "normy". Dokładanie obowiązków bez zapłaty.

Gdzieś po roku od jej powrotu z macierzyńskiego rozsypał się jeden z istotnych działów administracyjnych. A że Anna współpracowała z nim dość ściśle i znała dokładnie zagadnienia, z dnia na dzień została obciążona wszystkimi obowiązkami. Oczywiście dodatkowych profitów brak. Orząc za 3 osoby (bo tyle wcześniej tam pracowało), ciągnąc często malucha do biura, bo dokumentacja nieskończona, wytrzymała pół roku. W międzyczasie po raz kolejny pominięto ją przy rocznych nagrodach firmowych. Cóż, szefostwo wychodziło chyba z założenia, że samotna matka będzie pracować za każde pieniądze i jeszcze będzie wdzięczna. Tylko wąskie grono zaufanych osób wiedziało, że Anna już nie jest tak bardzo samotna :)

Po pół roku przyjęto do jej działu drugą dziewczynę. Teoretycznie na równorzędne stanowisko. Ale od razu z wyższą pensją. Na pytanie, dlaczego skoro będą wykonywać tą samą robotę, Anna ma wprowadzić nową, a nowa nie ma wiedzy technicznej, usłyszała, że tamta ma wyższe wykształcenie... Anna była na finiszu studiów.
Po raz kolejny zacisnęła zęby. Ale już zaczęła rozglądać się za inną pracą. Trwało to jeszcze z pół roku.

W tym czasie w firmie zaczynało dziać się źle. Bywało, że pensje opóźniały się o kilka dni. Anna znalazła inną pracę. Podpisała tam umowę a z firmy odeszła z dnia na dzień, składając wypowiedzenie z winy pracodawcy (nieterminowa wypłata). Dodatkowo miała przygotowaną dokumentację z ostatnich dwóch lat dotyczącą przepracowanych nadgodzin z dokładnym wyszczególnieniem czego dotyczyły.

Wygrała w Sądzie Pracy pensję za okres wypowiedzenia (3 miesięczny) i zapłatę za wszystkie wyliczone i udokumentowane przez nią nadgodziny oraz wyrównanie za nieprzepisowo obniżoną pensję przy powrocie z macierzyńskiego. Dodatkowo PIP dokładnie przetrzepał dokumentację kadrową firmy. Posypały się kary.
A w dziale Anny trzeba było zatrudnić jeszcze 4 osoby, żeby to w ogóle funkcjonowało. Z pensjami zdecydowanie wyższymi niż jej pensja.

Anna do tej pory mówi, że książka o asertywności to najlepiej wydane 30 zł w jej życiu :)

praca

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1097 (1181)