Profil użytkownika

niepodam ♂
Zamieszcza historie od: | 19 września 2018 - 8:51 |
Ostatnio: | 5 lutego 2025 - 12:56 |
- Historii na głównej: 54 z 55
- Punktów za historie: 5964
- Komentarzy: 409
- Punktów za komentarze: 2186
Za 2 tygodnie w moim mieście odbędą się wybory do rad osiedli. Postanowiłem poświęcić dziś pół godziny na przejrzenie listy kandydatów z mojego osiedla i wrzucenie nazwisk w wujka Googla, żeby zobaczyć, kto ma jakie pomysły na to, co będzie w tej radzie robił. Kandydatów jest 19 sztuk (miejsc w radzie z mojego rejonu 9, więc prawdopodobieństwo wejścia jak rzut monetą), oto, czego mi się udało o kandydatach dowiedzieć:
* o kilku - że są już w tej radzie osiedla,
* o kilku - miejsce zatrudnienia,
* jeden zagrał w szkolnej adaptacji "Lalki" i namalował obraz, który następnie był sprzedawany na Allegro (ofert kupna nie było),
* jeden był członkiem Komisji Oceny Projektów dla dofinansowania przez UE i startował w biegu charytatywnym,
* jeden przetłumaczył film dokumentalny,
* jeden opublikował rozprawę doktorską na wydziale teologicznym,
* jeden jest w radzie nadzorczej spółdzielni mieszkaniowej,
* jeden jest wędkarzem i w styczniu złowił taaaaaką rybę,
* jednemu 5 lat temu jakieś psy pogryzły żonę.
I w końcu, szok! Jeden jest w tej radzie i robi coś, czym się może pochwalić.
Poza jednym wyjątkiem - zero dostępnych na pierwszy rzut oka informacji, że ten ktoś ma na swoje miejsce w tej radzie jakikolwiek pomysł. Brak strony internetowej kandydata, nawet brak głupiego posta na profilu na Facebooku, jeśli ktoś takowy posiada.
Więc sorry, skoro im się nie chce już na tym etapie - czemu mi ma się chcieć na kogokolwiek z nich głosować?
* o kilku - że są już w tej radzie osiedla,
* o kilku - miejsce zatrudnienia,
* jeden zagrał w szkolnej adaptacji "Lalki" i namalował obraz, który następnie był sprzedawany na Allegro (ofert kupna nie było),
* jeden był członkiem Komisji Oceny Projektów dla dofinansowania przez UE i startował w biegu charytatywnym,
* jeden przetłumaczył film dokumentalny,
* jeden opublikował rozprawę doktorską na wydziale teologicznym,
* jeden jest w radzie nadzorczej spółdzielni mieszkaniowej,
* jeden jest wędkarzem i w styczniu złowił taaaaaką rybę,
* jednemu 5 lat temu jakieś psy pogryzły żonę.
I w końcu, szok! Jeden jest w tej radzie i robi coś, czym się może pochwalić.
Poza jednym wyjątkiem - zero dostępnych na pierwszy rzut oka informacji, że ten ktoś ma na swoje miejsce w tej radzie jakikolwiek pomysł. Brak strony internetowej kandydata, nawet brak głupiego posta na profilu na Facebooku, jeśli ktoś takowy posiada.
Więc sorry, skoro im się nie chce już na tym etapie - czemu mi ma się chcieć na kogokolwiek z nich głosować?
Ocena:
137
(159)
Historia Crannberry https://piekielni.pl/88396 przypomniała mi, jak ponad 10 lat temu wybraliśmy się ze znajomymi na wczasy.
Zgadaliśmy się w 6 osób - 3 pary. Rozważyliśmy destynacje, padło na Bułgarię.
My z (wtedy jeszcze nie) żoną mieliśmy samochód, kolega z pary A także. Para B była niezmotoryzowana, oboje świeżo po zrobieniu prawka - ale 2 samochody na 6 osób to aż nadto. Koszty paliwa i tak się zsumuje i podzieli na 6.
Pierwszy zgrzyt pojawił się przy wyborze konkretnej miejscówki. Propozycja - okolice Warny lub okolice Burgas. Kolega z pary B kategorycznie odrzucił Burgas, bo to 100km dalej, "on nie będzie płacił za paliwo, żeby te 100km dalej dojechać". Wyśmialiśmy go, że przecież i tak jedziemy 1300km w jedną stronę, 100km w tą czy w tą to żadna różnica, tym bardziej, że na miejscu też będziemy jeździć. Nie i już, możemy jechać bez niego albo mu zasponsorować te 100km. W końcu ulegliśmy, nie robiło nam to specjalnie różnicy.
W końcu osiągnęliśmy porozumienie, miejscówka i urlopy zaklepane, umawiamy się na wyjazd - o ile pamiętam czwartek, godzina 7 rano mieliśmy się spotkać pod domem B, rozmieścić ich i bagaże w samochodach po czym ruszać w świat. Wszystko dogadane 2 miesiące wcześniej. Plan - dnia pierwszego docieramy do granicy Węgry / Rumunia, śpimy w namiocie na polu biwakowym na Węgrzech, dnia drugiego ruszamy dalej i docieramy na miejsce koło 22.
Moja dziewczyna przypomina sobie, że jej śpiwór po ojcu może pamiętać jeszcze czasy komuny i mówi w towarzystwie, że musi coś lepszego kupić. Nie ma problemu, rodzice kolegi B mają firmę, która szyje między innymi śpiwory, po znajomości będzie taniej a na pewno solidnie. O śpiwór i cenę dopytujemy się 2 miesiące, bez efektów. W końcu kupujemy normalny śpiwór w sklepie tydzień przed wyjazdem. Kolega walnął lekkiego focha, bo przecież jeszcze tydzień, on by ten śpiwór załatwił.
W tydzień wyjazdu - od poniedziałku przypominajki na gadu gadu, że jedziemy, dogadywanie, co by warto zabrać, itp, itd.
Środa wieczór. Skończyliśmy się pakować, któreś z nas zagadało na gg do A i B, czy gotowi na wyjazd. A - jak najbardziej. Tymczasem B:
- Tak, prawie gotowi, jeszcze tylko jutro wymienić walutę i kupić meble do małego pokoju.
- Jaka waluta? Jakie meble? Przecież jutro o 7 rano ruszamy.
- Jak to jutro? Przecież pojutrze.
- Jutro. Od 2 miesięcy o tym mówimy.
- O cholera, faktycznie... To musimy wyjechać później, my nie mamy waluty jeszcze.
- O której kantor u was otwierają?
- O 9.
- To o 9:30 jesteśmy u was.
Ostatecznie wyjechaliśmy o 10:30, bo - jak się na miejscu okazało - kolega B musiał poczekać na brata, żeby mu przekazać klucze do mieszkania.
3 i pół godziny poślizgu. Na pierwszy nocleg na biwaku na Węgrzech przy granicy z Rumunią zajeżdżamy koło północy. Rozkładamy namioty, informujemy właściciela, że wyjeżdżamy wcześnie rano i idziemy spać.
Wstajemy o 6, mycie, śniadanie, w przelocie mijamy właściciela biwaku - mówimy, że o 7 wyjeżdżamy. OK, nie ma problemu.
Spakowaliśmy manatki do samochodów, chcemy wyjechać... Szlaban na wyjeździe zamknięty. Idziemy do kantorka właściciela - pusto, zamknięte. Spotykamy kogoś z innych gości - facet mówi, że widział jak z 15 minut wcześniej właściciel wyjeżdża na zakupy. Sterczymy pod szlabanem ponad godzinę. O 8:30 facet w końcu wrócił i nas wypuścił... Szkoda było czasu na opieprzanie.
W końcu na miejscu byliśmy około 1 w nocy.
Zgadaliśmy się w 6 osób - 3 pary. Rozważyliśmy destynacje, padło na Bułgarię.
My z (wtedy jeszcze nie) żoną mieliśmy samochód, kolega z pary A także. Para B była niezmotoryzowana, oboje świeżo po zrobieniu prawka - ale 2 samochody na 6 osób to aż nadto. Koszty paliwa i tak się zsumuje i podzieli na 6.
Pierwszy zgrzyt pojawił się przy wyborze konkretnej miejscówki. Propozycja - okolice Warny lub okolice Burgas. Kolega z pary B kategorycznie odrzucił Burgas, bo to 100km dalej, "on nie będzie płacił za paliwo, żeby te 100km dalej dojechać". Wyśmialiśmy go, że przecież i tak jedziemy 1300km w jedną stronę, 100km w tą czy w tą to żadna różnica, tym bardziej, że na miejscu też będziemy jeździć. Nie i już, możemy jechać bez niego albo mu zasponsorować te 100km. W końcu ulegliśmy, nie robiło nam to specjalnie różnicy.
W końcu osiągnęliśmy porozumienie, miejscówka i urlopy zaklepane, umawiamy się na wyjazd - o ile pamiętam czwartek, godzina 7 rano mieliśmy się spotkać pod domem B, rozmieścić ich i bagaże w samochodach po czym ruszać w świat. Wszystko dogadane 2 miesiące wcześniej. Plan - dnia pierwszego docieramy do granicy Węgry / Rumunia, śpimy w namiocie na polu biwakowym na Węgrzech, dnia drugiego ruszamy dalej i docieramy na miejsce koło 22.
Moja dziewczyna przypomina sobie, że jej śpiwór po ojcu może pamiętać jeszcze czasy komuny i mówi w towarzystwie, że musi coś lepszego kupić. Nie ma problemu, rodzice kolegi B mają firmę, która szyje między innymi śpiwory, po znajomości będzie taniej a na pewno solidnie. O śpiwór i cenę dopytujemy się 2 miesiące, bez efektów. W końcu kupujemy normalny śpiwór w sklepie tydzień przed wyjazdem. Kolega walnął lekkiego focha, bo przecież jeszcze tydzień, on by ten śpiwór załatwił.
W tydzień wyjazdu - od poniedziałku przypominajki na gadu gadu, że jedziemy, dogadywanie, co by warto zabrać, itp, itd.
Środa wieczór. Skończyliśmy się pakować, któreś z nas zagadało na gg do A i B, czy gotowi na wyjazd. A - jak najbardziej. Tymczasem B:
- Tak, prawie gotowi, jeszcze tylko jutro wymienić walutę i kupić meble do małego pokoju.
- Jaka waluta? Jakie meble? Przecież jutro o 7 rano ruszamy.
- Jak to jutro? Przecież pojutrze.
- Jutro. Od 2 miesięcy o tym mówimy.
- O cholera, faktycznie... To musimy wyjechać później, my nie mamy waluty jeszcze.
- O której kantor u was otwierają?
- O 9.
- To o 9:30 jesteśmy u was.
Ostatecznie wyjechaliśmy o 10:30, bo - jak się na miejscu okazało - kolega B musiał poczekać na brata, żeby mu przekazać klucze do mieszkania.
3 i pół godziny poślizgu. Na pierwszy nocleg na biwaku na Węgrzech przy granicy z Rumunią zajeżdżamy koło północy. Rozkładamy namioty, informujemy właściciela, że wyjeżdżamy wcześnie rano i idziemy spać.
Wstajemy o 6, mycie, śniadanie, w przelocie mijamy właściciela biwaku - mówimy, że o 7 wyjeżdżamy. OK, nie ma problemu.
Spakowaliśmy manatki do samochodów, chcemy wyjechać... Szlaban na wyjeździe zamknięty. Idziemy do kantorka właściciela - pusto, zamknięte. Spotykamy kogoś z innych gości - facet mówi, że widział jak z 15 minut wcześniej właściciel wyjeżdża na zakupy. Sterczymy pod szlabanem ponad godzinę. O 8:30 facet w końcu wrócił i nas wypuścił... Szkoda było czasu na opieprzanie.
W końcu na miejscu byliśmy około 1 w nocy.
Ocena:
165
(183)
Kolega pracował parę lat temu jako kierownik warsztatu na zajezdni MPK. Średnia wieku załogi 60+, posłuch miał słaby jako "gnojek co przyszedł i się rządzi".
Któregoś dnia zobaczył, że autobus który stał na stanowisku "do przeglądu" znaczy teren. Mechanika ni widu ni słychu - kolega podszedł więc, otworzył klapę silnika. Zobaczył, że silnik jest cały uwalany olejem - ewidentny wyciek. Zostawił więc otwartą klapę i poszedł zająć się czym innym.
Niedługo później patrzy - ten sam autobus stoi na stanowisku do wyjazdu, teren znaczy nadal. Znalazł mechanika. Pyta:
- Zrobił pan przegląd temu autobusowi?
- No zrobiłem.
- A nie zauważył pan czegoś dziwnego?
- Klapa od silnika była otwarta.
- No i?
- No i zamknąłem.
Któregoś dnia zobaczył, że autobus który stał na stanowisku "do przeglądu" znaczy teren. Mechanika ni widu ni słychu - kolega podszedł więc, otworzył klapę silnika. Zobaczył, że silnik jest cały uwalany olejem - ewidentny wyciek. Zostawił więc otwartą klapę i poszedł zająć się czym innym.
Niedługo później patrzy - ten sam autobus stoi na stanowisku do wyjazdu, teren znaczy nadal. Znalazł mechanika. Pyta:
- Zrobił pan przegląd temu autobusowi?
- No zrobiłem.
- A nie zauważył pan czegoś dziwnego?
- Klapa od silnika była otwarta.
- No i?
- No i zamknąłem.
Ocena:
232
(240)
Historia https://piekielni.pl/87902 przypomniała mi, jak kupowałem mojego pierwszego smartfona - coś koło roku 2014.
Telefon kupiłem na Allegro. Przesyłka pocztą do pracy.
Minął tydzień, ani telefonu ani awizo. Proszę sprzedającego o numer przesyłki. Według trackingu paczka leży sobie w urzędzie pocztowym X.
Pojechałem więc. Odstałem swoje, mówię pani w okienku, że mam informację, że czeka na mnie przesyłka nadana na adres Piekielna 666, podaję numer przesyłki. Na co pani:
- A co ta przesyłka robi u nas? Przecież Piekielną obsługuje poczta Y. Od nas listonosz nawet awizo nie nosi na Piekielną.
- A skąd ja mam to wiedzieć co ona robi u was?
- A faktycznie. Skąd pan ma to wiedzieć. To dobrze że pan przyszedł, bo by wróciła do nadawcy.
Telefon kupiłem na Allegro. Przesyłka pocztą do pracy.
Minął tydzień, ani telefonu ani awizo. Proszę sprzedającego o numer przesyłki. Według trackingu paczka leży sobie w urzędzie pocztowym X.
Pojechałem więc. Odstałem swoje, mówię pani w okienku, że mam informację, że czeka na mnie przesyłka nadana na adres Piekielna 666, podaję numer przesyłki. Na co pani:
- A co ta przesyłka robi u nas? Przecież Piekielną obsługuje poczta Y. Od nas listonosz nawet awizo nie nosi na Piekielną.
- A skąd ja mam to wiedzieć co ona robi u was?
- A faktycznie. Skąd pan ma to wiedzieć. To dobrze że pan przyszedł, bo by wróciła do nadawcy.
poczta
Ocena:
133
(137)
Dla mnie bardziej zabawne niż piekielne, ale wrzucę, co mi tam, może też się ktoś uśmiechnie.
Jakieś 3 lata temu wynajęliśmy z żoną miejsce parkingowe w garażu podziemnym, zlokalizowane w nowym bloku obok naszego. Właścicielką miejsca jest pani mieszkającą wówczas za granicą, z nami umowę podpisał jej syn mający na ten cel stosowne pełnomocnictwo. Umowa z miesięcznym okresem wypowiedzenia. Do tego zapłaciliśmy kaucję zwrotną za pilota do bramy wjazdowej - wszystko zawarte w umowie.
Przez 3 lata bezproblemowo używaliśmy miejsca, płaciliśmy regularnie, kontakt z panem ograniczał się do prośby o udostępnienie miejsca 2 razy w roku w celu wymiany kół na letnie / zimowe.
Pod koniec listopada żona odebrała telefon z nieznanego numeru - okazuje się, że pani właścicielka wróciła do kraju i chce miejsce odzyskać - najlepiej już, teraz, zaraz. No ale chwila, raz że miesiąc wypowiedzenia, dwa że my byśmy chcieli odzyskać kaucję za pilota. Pani odpowiedziała, że ona się w takim razie musi dowiedzieć. Po paru dniach pani odezwała się znów, że faktycznie, skoro mamy umowę to do końca grudnia poczeka.
Zaczęliśmy szukać innego miejsca na wynajem. Znaleźliśmy kilka ofert. Ale postanowiliśmy się też dowiedzieć, czy developer nie ma przypadkiem miejsc na sprzedaż. Okazuje się, że ma i to dosyć sporo - nastąpił ewenement na skalę krajową, developer przeszacował liczbę miejsc w garażu podziemnym i 1/3 wciąż stoi pusta - w związku z czym cena zrobiła się całkiem okazyjna. Ponadto jest do sprzedania miejsce praktycznie "pod" naszym dotychczasowym - poziom niżej. Stwierdziliśmy, że co własne to własne, stać nas, nie trzeba się będzie przejmować, że kolejny wynajmujący się rozmyśli z dnia na dzień. W ciągu niecałych trzech tygodni staliśmy się właścicielami miejsca i zwolniliśmy wynajmowane odzyskując kaucję.
Gdy wczoraj (26 stycznia) wychodziłem z garażu rzuciła mi się w oczy kartka na tablicy ogłoszeń - ktoś ma miejsce postojowe do wynajęcia. Wzrok mój przykuł dość charakterystyczny numer telefonu. Zrobiłem fotkę. W domu porównałem z historią połączeń żony.
Tak, to ten sam numer.
Jakieś 3 lata temu wynajęliśmy z żoną miejsce parkingowe w garażu podziemnym, zlokalizowane w nowym bloku obok naszego. Właścicielką miejsca jest pani mieszkającą wówczas za granicą, z nami umowę podpisał jej syn mający na ten cel stosowne pełnomocnictwo. Umowa z miesięcznym okresem wypowiedzenia. Do tego zapłaciliśmy kaucję zwrotną za pilota do bramy wjazdowej - wszystko zawarte w umowie.
Przez 3 lata bezproblemowo używaliśmy miejsca, płaciliśmy regularnie, kontakt z panem ograniczał się do prośby o udostępnienie miejsca 2 razy w roku w celu wymiany kół na letnie / zimowe.
Pod koniec listopada żona odebrała telefon z nieznanego numeru - okazuje się, że pani właścicielka wróciła do kraju i chce miejsce odzyskać - najlepiej już, teraz, zaraz. No ale chwila, raz że miesiąc wypowiedzenia, dwa że my byśmy chcieli odzyskać kaucję za pilota. Pani odpowiedziała, że ona się w takim razie musi dowiedzieć. Po paru dniach pani odezwała się znów, że faktycznie, skoro mamy umowę to do końca grudnia poczeka.
Zaczęliśmy szukać innego miejsca na wynajem. Znaleźliśmy kilka ofert. Ale postanowiliśmy się też dowiedzieć, czy developer nie ma przypadkiem miejsc na sprzedaż. Okazuje się, że ma i to dosyć sporo - nastąpił ewenement na skalę krajową, developer przeszacował liczbę miejsc w garażu podziemnym i 1/3 wciąż stoi pusta - w związku z czym cena zrobiła się całkiem okazyjna. Ponadto jest do sprzedania miejsce praktycznie "pod" naszym dotychczasowym - poziom niżej. Stwierdziliśmy, że co własne to własne, stać nas, nie trzeba się będzie przejmować, że kolejny wynajmujący się rozmyśli z dnia na dzień. W ciągu niecałych trzech tygodni staliśmy się właścicielami miejsca i zwolniliśmy wynajmowane odzyskując kaucję.
Gdy wczoraj (26 stycznia) wychodziłem z garażu rzuciła mi się w oczy kartka na tablicy ogłoszeń - ktoś ma miejsce postojowe do wynajęcia. Wzrok mój przykuł dość charakterystyczny numer telefonu. Zrobiłem fotkę. W domu porównałem z historią połączeń żony.
Tak, to ten sam numer.
Ocena:
176
(190)
Dla tej historii ważne jest choć pobieżne poznanie bohaterów.
Mój były [S]zef. Maniak procedur, procesów i norm. W firmie są procedury na niemalże każdą czynność, które każdy pracownik musiał podpisać, każda kończyła się pogróżkami o konsekwencjach w wypadku niestosowania się.
Mój [K]olega, odpowiedzialny między innymi za sprzęt firmowy. W momencie, gdy dzieje się historia - na okresie wypowiedzenia.
[M]anager, który zraził do siebie cały zespół w ciągu dwóch tygodni od zatrudnienia. Był to najbardziej nielubiany człowiek w historii firmy.
Kolega postanowił na okresie wypowiedzenia zastosować strajk włoski stosując się w 100% do podpisanych przez siebie procedur. Los chciał, że Managerowi w tym czasie zepsuł się laptop.
Laptop został wysłany do serwisu. No ale serwis ma na naprawę 2 tygodnie, w tym czasie trzeba by zorganizować coś, na czym Manager mógłby pracować... I tak zrodziła się sytuacja, gdzie przychodzi szef do kolegi:
[S]: Daj [M] laptopa zastępczego.
[K]: Ale skąd mam go wziąć?
[S]: No z magazynu, jakiegoś starego...
[K]: Musiałbym przejść z nim procedurę X. Ale do tego muszę mu zabrać ze stanu stary, a że nie mam go fizycznie bo poszedł do serwisu to punkt Z tej procedury mi tego zabrania.
[S]: A to może na prywatnym laptopie mu skonfigurujesz dostępy...
[K]: Nie, bo jest to sprzeczne z procedurą Y.
Takich podejść z różnymi pomysłami szefu robił kilka przez parę dni, a kolega na każdy znajdował stosowną procedurę (napisaną przez szefa) zabraniającą mu wdrożenia danego pomysłu w życie. Liczył, że szef w końcu nie wytrzyma i każe pie* procedury i dać managerowi tego laptopa.
Nie doczekał się.
Szef wysłał managera na dwutygodniowy urlop.
Mój były [S]zef. Maniak procedur, procesów i norm. W firmie są procedury na niemalże każdą czynność, które każdy pracownik musiał podpisać, każda kończyła się pogróżkami o konsekwencjach w wypadku niestosowania się.
Mój [K]olega, odpowiedzialny między innymi za sprzęt firmowy. W momencie, gdy dzieje się historia - na okresie wypowiedzenia.
[M]anager, który zraził do siebie cały zespół w ciągu dwóch tygodni od zatrudnienia. Był to najbardziej nielubiany człowiek w historii firmy.
Kolega postanowił na okresie wypowiedzenia zastosować strajk włoski stosując się w 100% do podpisanych przez siebie procedur. Los chciał, że Managerowi w tym czasie zepsuł się laptop.
Laptop został wysłany do serwisu. No ale serwis ma na naprawę 2 tygodnie, w tym czasie trzeba by zorganizować coś, na czym Manager mógłby pracować... I tak zrodziła się sytuacja, gdzie przychodzi szef do kolegi:
[S]: Daj [M] laptopa zastępczego.
[K]: Ale skąd mam go wziąć?
[S]: No z magazynu, jakiegoś starego...
[K]: Musiałbym przejść z nim procedurę X. Ale do tego muszę mu zabrać ze stanu stary, a że nie mam go fizycznie bo poszedł do serwisu to punkt Z tej procedury mi tego zabrania.
[S]: A to może na prywatnym laptopie mu skonfigurujesz dostępy...
[K]: Nie, bo jest to sprzeczne z procedurą Y.
Takich podejść z różnymi pomysłami szefu robił kilka przez parę dni, a kolega na każdy znajdował stosowną procedurę (napisaną przez szefa) zabraniającą mu wdrożenia danego pomysłu w życie. Liczył, że szef w końcu nie wytrzyma i każe pie* procedury i dać managerowi tego laptopa.
Nie doczekał się.
Szef wysłał managera na dwutygodniowy urlop.
Ocena:
153
(159)
Przypomniało mi się po przeczytaniu historii https://piekielni.pl/87598 .
Historia sprzed paru lat. Kolega zgubił tablicę rejestracyjną. Trudno, trzeba pójść wyrobić nową.
Pierwszego dnia wybrał się do urzędu około godziny 10. Ludzie w kolejce go wyśmiali, urząd czynny od 7, numerki kończą się około 7:30.
Drugiego dnia - punkt 7 dotarł do urzędu. Kolejka taka, że na numerek się nie załapał. Wyszło, że mieszka w zagłębiu komisów samochodowych i ta kolejka to handlarze chcący porejestrować to, co akurat przytargali zza zachodniej granicy.
Dzień trzeci - koczowanie pod urzędem od 6 rano. Dorwał numerek. Stoi w kolejce. Po dłuższej chwili wzdłuż kolejki idzie pani urzędniczka pytająca, kto z czym i odsiewająca tych bez kompletu papierów.
- Dzień dobry, zgubiłem tablicę...
- A to pan nie potrzebuje numerka. Takie sprawy poza kolejnością.
Informacja o sprawach poza kolejnością wywieszona pod samymi drzwiami, z dala od automatu biletowego...
Historia sprzed paru lat. Kolega zgubił tablicę rejestracyjną. Trudno, trzeba pójść wyrobić nową.
Pierwszego dnia wybrał się do urzędu około godziny 10. Ludzie w kolejce go wyśmiali, urząd czynny od 7, numerki kończą się około 7:30.
Drugiego dnia - punkt 7 dotarł do urzędu. Kolejka taka, że na numerek się nie załapał. Wyszło, że mieszka w zagłębiu komisów samochodowych i ta kolejka to handlarze chcący porejestrować to, co akurat przytargali zza zachodniej granicy.
Dzień trzeci - koczowanie pod urzędem od 6 rano. Dorwał numerek. Stoi w kolejce. Po dłuższej chwili wzdłuż kolejki idzie pani urzędniczka pytająca, kto z czym i odsiewająca tych bez kompletu papierów.
- Dzień dobry, zgubiłem tablicę...
- A to pan nie potrzebuje numerka. Takie sprawy poza kolejnością.
Informacja o sprawach poza kolejnością wywieszona pod samymi drzwiami, z dala od automatu biletowego...
Ocena:
147
(179)
Mojej mamie zepsuła się pralka. Przepracowała 20 lat, miała pełne prawo. Naprawa nieopłacalna.
Dostałem więc zadanie bojowe - zrobić rozeznanie, co kupić.
Połaziłem więc po okolicznych elektromarketach, zanotowałem kilka najlepiej prezentujących się modeli w założonym budżecie. Następnie zadzwoniłem do mamy, podzieliłem się wnioskami i zaproponowałem - niech się przejdzie do najbliższego elektromarketu, porównamy wnioski.
Wnioski mieliśmy zbieżne, zamówiłem więc pralkę przez Internet (100zł taniej niż stacjonarnie w tej samej sieciówce, piechotą nie chodzi) z pełnym (płatnym dodatkowo) pakietem montażowo - dostawczym - czyli wniesienie, demontaż starej, montaż nowej, zabranie starej. Wybrałem dzień dostawy, czekamy.
W dniu dostawy zadzwoniłem po południu do matki spytać, jak pralka. No i się nasłuchałem...
Przyjechało dwóch łebków, wnieśli pralkę. Po czym tekst: "My tej starej nie zabierzemy, ona nie jest odłączona, w niej na pewno jest woda". No sorry, płatna usługa obejmuje odłączenie starego sprzętu, a ewentualna woda to ich problem.
"Śrubokręta nie mamy, ma pani śrubokręt?". Mama pyta, jaki - krzyżakowy czy płaski. Po czym wychodzi, że nie śrubokręt tylko klucz płaski 13mm.
"Ojezu, jaka ta stara pralka ciężka, my tego nie zabierzemy" - mama zdusiła odpowiedź, że trzeba się było uczyć, to by pralek nie musieli nosić. Fakt, akurat ten model jest wyjątkowo ciężki, sam ją 20 lat temu pomagałem targać na drugie piętro, pamiętam do dziś. No ale sorry, usługa obejmuje zniesienie bez limitu wagi.
Monterzy zabrali się ze starą pralką i poszli. Mama odkręciła zawór wody - leje się. Nie dokręcony wąż do pralki, majstry nie raczyli sprawdzić. Dokręciła sama.
Dziś okazało się, że po praniu cieknie dalej, wezwała hydraulika. Wyszło, że uszczelka, którą panowie zastosowali pod wąż była, cytuję, "nie wiem od czego, ale na pewno nie od pralki". Hydraulik kazał się cieszyć, że fachmani ze sklepu nie montowali kuchenki gazowej, bo by mogło być mniej wesoło.
Dostałem więc zadanie bojowe - zrobić rozeznanie, co kupić.
Połaziłem więc po okolicznych elektromarketach, zanotowałem kilka najlepiej prezentujących się modeli w założonym budżecie. Następnie zadzwoniłem do mamy, podzieliłem się wnioskami i zaproponowałem - niech się przejdzie do najbliższego elektromarketu, porównamy wnioski.
Wnioski mieliśmy zbieżne, zamówiłem więc pralkę przez Internet (100zł taniej niż stacjonarnie w tej samej sieciówce, piechotą nie chodzi) z pełnym (płatnym dodatkowo) pakietem montażowo - dostawczym - czyli wniesienie, demontaż starej, montaż nowej, zabranie starej. Wybrałem dzień dostawy, czekamy.
W dniu dostawy zadzwoniłem po południu do matki spytać, jak pralka. No i się nasłuchałem...
Przyjechało dwóch łebków, wnieśli pralkę. Po czym tekst: "My tej starej nie zabierzemy, ona nie jest odłączona, w niej na pewno jest woda". No sorry, płatna usługa obejmuje odłączenie starego sprzętu, a ewentualna woda to ich problem.
"Śrubokręta nie mamy, ma pani śrubokręt?". Mama pyta, jaki - krzyżakowy czy płaski. Po czym wychodzi, że nie śrubokręt tylko klucz płaski 13mm.
"Ojezu, jaka ta stara pralka ciężka, my tego nie zabierzemy" - mama zdusiła odpowiedź, że trzeba się było uczyć, to by pralek nie musieli nosić. Fakt, akurat ten model jest wyjątkowo ciężki, sam ją 20 lat temu pomagałem targać na drugie piętro, pamiętam do dziś. No ale sorry, usługa obejmuje zniesienie bez limitu wagi.
Monterzy zabrali się ze starą pralką i poszli. Mama odkręciła zawór wody - leje się. Nie dokręcony wąż do pralki, majstry nie raczyli sprawdzić. Dokręciła sama.
Dziś okazało się, że po praniu cieknie dalej, wezwała hydraulika. Wyszło, że uszczelka, którą panowie zastosowali pod wąż była, cytuję, "nie wiem od czego, ale na pewno nie od pralki". Hydraulik kazał się cieszyć, że fachmani ze sklepu nie montowali kuchenki gazowej, bo by mogło być mniej wesoło.
Neonet
Ocena:
165
(175)
Przypomniało mi się na kanwie historii o firmach ochroniarskich.
Ładnych parę lat temu pracowałem w firmie, która miała siedzibę w budynku klienta - zajmowaliśmy sporą część ostatniego piętra. W godzinach pracy za ochronę robiła na zmianę trójka emerytów, drzwi wejściowe otwierało się kartą. O ile rano cała trójka ochroniarzy była w miarę przytomna, to przy wychodzeniu z pracy "do widzenia" było na ogół wypowiadane mniej lub bardziej bełkotliwie, a stanięcie blisko biurka ochrony dostarczało niejednokrotnie niezapomnianych wrażeń węchowych.
Inna sprawa była po oficjalnych godzinach pracy - budynek był zamykany na klucz, a na parterze aktywowany był alarm. Kod do alarmu był znany większości pracowników.
Któregoś razu kolega miał dyżur nocny weekendowy - średnio raz na kwartał mieliśmy takie weekendowe nasiadówki, gdzie 24h/dobę ktoś musiał być w biurze pod telefonem. Przyszedł o godzinie bodajże 19, otworzył drzwi, wstukał kod do alarmu - niepoprawny. Drugi raz - niepoprawny. Trzeci - to samo. Zadzwonił do kierownika, usłyszał, że ma iść na górę, jak przyjedzie ochrona to się wylegitymować i w razie kłopotów dać znać.
Tak też zrobił, alarm się włączył, kolega poszedł na nasze piętro. Alarm przestał wyć po chwili, czujki były tylko w holu na parterze. Zapalił światło, siadł przy oknie i czeka.
Po jakichś 15-20 minutach podjechał samochód ochrony, ochroniarz poświecił latarką na drzwi, szarpnął za klamkę, że otwarte nie są, wsiadł w samochód i pojechał w siną dal ignorując świecące się na ostatnim piętrze światło.
W ten weekend alarm wył jeszcze kilka razy, bo i ludzie mający dyżur się zmieniali. Interwencja ochrony była albo żadna, albo taka jak przy pierwszym razie.
Później wyszło, że zmienił się kod do alarmu i nikt nowego nie przekazał nam. Żadne wieści o jakichkolwiek konsekwencjach w stosunku do firmy ochroniarskiej do nas nie dotarły.
Ładnych parę lat temu pracowałem w firmie, która miała siedzibę w budynku klienta - zajmowaliśmy sporą część ostatniego piętra. W godzinach pracy za ochronę robiła na zmianę trójka emerytów, drzwi wejściowe otwierało się kartą. O ile rano cała trójka ochroniarzy była w miarę przytomna, to przy wychodzeniu z pracy "do widzenia" było na ogół wypowiadane mniej lub bardziej bełkotliwie, a stanięcie blisko biurka ochrony dostarczało niejednokrotnie niezapomnianych wrażeń węchowych.
Inna sprawa była po oficjalnych godzinach pracy - budynek był zamykany na klucz, a na parterze aktywowany był alarm. Kod do alarmu był znany większości pracowników.
Któregoś razu kolega miał dyżur nocny weekendowy - średnio raz na kwartał mieliśmy takie weekendowe nasiadówki, gdzie 24h/dobę ktoś musiał być w biurze pod telefonem. Przyszedł o godzinie bodajże 19, otworzył drzwi, wstukał kod do alarmu - niepoprawny. Drugi raz - niepoprawny. Trzeci - to samo. Zadzwonił do kierownika, usłyszał, że ma iść na górę, jak przyjedzie ochrona to się wylegitymować i w razie kłopotów dać znać.
Tak też zrobił, alarm się włączył, kolega poszedł na nasze piętro. Alarm przestał wyć po chwili, czujki były tylko w holu na parterze. Zapalił światło, siadł przy oknie i czeka.
Po jakichś 15-20 minutach podjechał samochód ochrony, ochroniarz poświecił latarką na drzwi, szarpnął za klamkę, że otwarte nie są, wsiadł w samochód i pojechał w siną dal ignorując świecące się na ostatnim piętrze światło.
W ten weekend alarm wył jeszcze kilka razy, bo i ludzie mający dyżur się zmieniali. Interwencja ochrony była albo żadna, albo taka jak przy pierwszym razie.
Później wyszło, że zmienił się kod do alarmu i nikt nowego nie przekazał nam. Żadne wieści o jakichkolwiek konsekwencjach w stosunku do firmy ochroniarskiej do nas nie dotarły.
Ocena:
143
(157)
Dla nie znających sposobu zakupu biletów komunikacji miejskiej we Wrocławiu - wstęp jak to działa: kilka lat temu wymieniono biletomaty w autobusach / tramwajach na takie zintegrowane z kasownikiem. Płaci się zbliżeniowo kartą. Automat taki nie drukuje żadnego papierowego biletu, a kontrola polega na przyłożeniu karty do czytnika u kontrolera.
Tyle teorii, gdyby to w praktyce działało nie byłoby tego wpisu.
Żona jechała tramwajem 28 sierpnia. Kupiła bilet w tramwaju, kasownik wyświetlił zielonego "ptaszka" i życzył miłej podróży. W trakcie podróży - kontrola. Podaje na pewniaka kartę a tu brak biletu. Kontrolerka wzrusza ramionami, mówi że tak się zdarza, ona mandat wypisać musi, trzeba się odwoływać. Radzi, żeby najlepiej kupować bilety na przystankach, bo z tymi w tramwajach różnie bywa.
No więc skoro reklamacja, to zdałoby się potwierdzenie transakcji z banku. Transakcji na stronie banku brak. Uspokajam, że pewnie transakcja offline, pojawi się za parę dni.
W międzyczasie opłacamy mandat, bo za opłacenie w ciągu 7 dni jest zniżka - wolimy się przepychać z MPK o 100zł z hakiem niż o 150zł z hakiem.
Blokada w systemie bankowym pojawia się 6 września. Ponad tydzień później.
No ale z blokady nie da się pobrać potwierdzenia. Czekamy aż się zaksięguje.
Blokada znika 14 września. Transakcja się nie pojawia. Screenshota, że była nie zrobiliśmy.
Bez większej nadziei (w końcu transakcja wyparowała jak sen złoty, nie mamy dowodów) stwierdzamy, że trzeba reklamację złożyć. Wyjątkowo z powodu koronawirusa można to zrobić mailem, inaczej trzeba jechać przez pół miasta do biura MPK.
30 września kumulacja wydarzeń: pojawia się zaginiona transakcja... z datą 6 września. A MPK przysyła odpowiedź, że w celu potwierdzenia naszej wersji wydarzeń należy się udać do biura obsługi biletomatów, podać numer karty, którą było płacone - oni wydrukują historię z tej karty z tego dnia. Następnie trzeba to dostarczyć do biura MPK - w drodze wyjątku można mailem, bo koronawirus.
Wczoraj żona udała się do wspomnianego biura. Zaświadczenie bez problemu uzyskała. Wysłała skan mailem do MPK i czekamy.
Nie wiem, kto tu zawinił. W pierwszej kolejności podejrzewam firmę odpowiedzialną za obsługę biletomatów, w ostatniej bank - przy następnym przejeździe żona postanowiła zrobić eksperyment i zapłacić za bilet kartą innego banku, efekt jak wyżej, tylko zamiast kontroli był opiernicz ode mnie. W każdym razie wniosek jest taki, że system działa słabo i można być gapowiczem płacąc za bilet. Drugi wniosek jest taki, że COVID ma swoje pozytywy - można niektóre rzeczy załatwić mailem.
Tyle dobrze, że kwota 100zł nie spędza nam snu z powiek i nie rujnuje domowego budżetu. Gorzej jak trafi na niezamożnego turystę z drugiego końca Polski.
Tyle teorii, gdyby to w praktyce działało nie byłoby tego wpisu.
Żona jechała tramwajem 28 sierpnia. Kupiła bilet w tramwaju, kasownik wyświetlił zielonego "ptaszka" i życzył miłej podróży. W trakcie podróży - kontrola. Podaje na pewniaka kartę a tu brak biletu. Kontrolerka wzrusza ramionami, mówi że tak się zdarza, ona mandat wypisać musi, trzeba się odwoływać. Radzi, żeby najlepiej kupować bilety na przystankach, bo z tymi w tramwajach różnie bywa.
No więc skoro reklamacja, to zdałoby się potwierdzenie transakcji z banku. Transakcji na stronie banku brak. Uspokajam, że pewnie transakcja offline, pojawi się za parę dni.
W międzyczasie opłacamy mandat, bo za opłacenie w ciągu 7 dni jest zniżka - wolimy się przepychać z MPK o 100zł z hakiem niż o 150zł z hakiem.
Blokada w systemie bankowym pojawia się 6 września. Ponad tydzień później.
No ale z blokady nie da się pobrać potwierdzenia. Czekamy aż się zaksięguje.
Blokada znika 14 września. Transakcja się nie pojawia. Screenshota, że była nie zrobiliśmy.
Bez większej nadziei (w końcu transakcja wyparowała jak sen złoty, nie mamy dowodów) stwierdzamy, że trzeba reklamację złożyć. Wyjątkowo z powodu koronawirusa można to zrobić mailem, inaczej trzeba jechać przez pół miasta do biura MPK.
30 września kumulacja wydarzeń: pojawia się zaginiona transakcja... z datą 6 września. A MPK przysyła odpowiedź, że w celu potwierdzenia naszej wersji wydarzeń należy się udać do biura obsługi biletomatów, podać numer karty, którą było płacone - oni wydrukują historię z tej karty z tego dnia. Następnie trzeba to dostarczyć do biura MPK - w drodze wyjątku można mailem, bo koronawirus.
Wczoraj żona udała się do wspomnianego biura. Zaświadczenie bez problemu uzyskała. Wysłała skan mailem do MPK i czekamy.
Nie wiem, kto tu zawinił. W pierwszej kolejności podejrzewam firmę odpowiedzialną za obsługę biletomatów, w ostatniej bank - przy następnym przejeździe żona postanowiła zrobić eksperyment i zapłacić za bilet kartą innego banku, efekt jak wyżej, tylko zamiast kontroli był opiernicz ode mnie. W każdym razie wniosek jest taki, że system działa słabo i można być gapowiczem płacąc za bilet. Drugi wniosek jest taki, że COVID ma swoje pozytywy - można niektóre rzeczy załatwić mailem.
Tyle dobrze, że kwota 100zł nie spędza nam snu z powiek i nie rujnuje domowego budżetu. Gorzej jak trafi na niezamożnego turystę z drugiego końca Polski.
MPK Wrocław
Ocena:
96
(96)
‹ pierwsza < 1 2 3 4 5 6 > ostatnia ›