Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

szczerbus9

Zamieszcza historie od: 23 maja 2018 - 20:00
Ostatnio: 5 marca 2024 - 19:09
  • Historii na głównej: 23 z 73
  • Punktów za historie: 2664
  • Komentarzy: 217
  • Punktów za komentarze: 735
 
zarchiwizowany

#82617

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wiele tutejszych historii na temat motoryzacji opowiada o kierowcach, którzy jadą grubo poniżej limitu, ale muszą jechać z przodu. Czyli wyprzedzają i zwalniają z powrotem do swojej oszałamiającej prędkości (i czemu to zwykle jest 80 km/h). A co w sytuacji kiedy nie mogą tego zrobić... (będą dwie)

UWAGA To może być kolejna kontrowersyjna historia...

Zacznijmy jednak ode mnie. Przepisy znam, ale do pewnego stopnia się do nich zwyczajnie nie stosuje. Umiejętności umiejętnościami, jak ojciec mówi, że jest dobrze... Auto mam dość dobre, na tyle sprawne i dobrze zaprojektowane, bez problemów poruszam się z prędkościami rzędu 180-200 km/h. Co prawda nie wszędzie i nie zawsze, ale przekroczenie dozwolonej o 50 km\h zbyt często jest odbierane przeze mnie jako spokojna jazda.

Proszę darujcie sobie komentarze o mordercach i samobójcach... No cóż, czasem przychodzą takie dni, że aż chce się powitać kostuchę jak starego przyjaciela. A mówienie, że życie jest piękne, bo jest piękne tak samo mija się z celem jak nagabywanie wyrzutka, że inni też są ważni i należy się z nimi liczyć...

Sytuacja 1

To zachowanie jest uniwersalne, a wpewnym momencie zaczynałem je uznawać za normalne. Czy to na wielopasmowych, kiedy prosisz o ustąpienie z lewego pasa (lewy kierunek) czy zwykłych krajowych. Czy to kierowcy nowych aut, luksusowych, a nawet starych, ważne by mogłi pogonić. Normalnie taka osoba zwyczajowo jedzie swoje dajmy 80 km/h, ale gdy wyprzedzisz jakby ją szatan opętał. Zaczyna się, znana z wcześniej wspomnianych historii, pogoń. Tak, tylko ja jadę szybciej i się już ciężej wyprzedza. Wtedy taki kierowca siada na zderzaku i tam siedzi jak przyklejony. Szczególnie w nocy jest to uciążliwe, bo zazwyczaj tacy mają źle wyregulowane światła, a czasami nawet włączają długie. Coś okropnego, a pominąłem busy, które światła mają wyżej, to jest na wysokości zbliżonej do mojej tylnej szyby. Zależnie od samochodu zazwyczaj idzie ich zgubić przyspieszając, maksymalna prędkość auta, chociaż to może być trudne, bo ja nie chcę jechać szybciej. Zdażyło mi się, żeby nowym autem gonił mnie tak prawie 200 km/h po autostradzie. Co gorsza jak zwolniłem on też zwolnił i jechał za mną, zgupił się dopiero jak zjechał na stację.

Sytuacja 2

Raz zdażyła mi się ciekawa kutaśna zagrywka. Ważne dla sytuacji jest miejsce, czyli zwykła jednopasmowa krajowa z mnustwem zakrętów i ruchem w falach. Powolny kierowca zorientował się, że chce go wyprzedzić i gdy tylko wychyliłem się na lewy on gaz w podłogę. Nie pamiętam teraz dokładnie, ale gdyby tak zrobił jakbym już był na lewym pasie podpadało by to pod wykroczenie (nie wolno przyspieszać, gdy ktoś cię wyprzedza). Mniejsza o przepisy, bo dalej zrobiło się śmiesznie. Opis drogi już znacie, są miejsca i momenty gdzie śmiało można wyprzedzać, a są też takie kiedy to zwykła głupota i pchanie się do trumny (nie wspominając o sznurze aut z naprzeciwka). Gdy nie miałem możliwości wyprzedzania jehał swoje 70-80 km/h, ale gdy mogłem przyspieszał. Nie wiem jak on to wyliczał, ale przy każdym przyspieszeniu trafiał idealnie w punkt. Ja w tych miejscach bym jechał z 10-20 km/h więcej, ale gdyby on jechał te 10-20 km/h mniej to bym go bez problemu objechał. A tak miejsca do wyprzedzania było minimalnie za mało... I tak przez 80 km, nie wk00rwisz się...

Wiele mogę zrozumieć, ale żaden z kierowców wyżej nie jechał przepisowo, a szczególnie ja. W zabudowanym 80, poza 80 jak wyprzedza szczerbus 160... Gdzie tu sens i logika. Jednak najbardziej przeraża mnie myśl dlaczego oni wcześniej jechali tak wolno. Brak znajomości trasy czy obawa przed policją są do przyjęcia, ale przepisowa też się do tego nadaje. Sam jeżdżę wolniej gdy jadę pierwszy raz, ale podpinanie się do aż tak szybszego to trochę przesada. Innym powodem takiej jazdy może być kaprys, co podpada tylko pod drobną piekielność, ale co gdy umiejętności kierowcy czy stan techniczny samochodu nie pozwalają na więcej. Jak na mój chłopski rozum mechanika amatora to trochę za duża różnica w prędkościach by było to w jakim kolwiek stopniu bezpieczne, ale puki co nie zdażyło mi się oglądać wypadku na żywo w lusterku wstecznym...

droga trasa samochód

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -18 (28)

#82390

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnie dwa dni były deszczowe. Zapewne pokrzyżowało to z lekka plany rolnikom, szczególnie tym, którzy zbierali w tym roku siano. Teraz większość pras do siana i słomy to prasy rolujące, które wiążą w walcowate belki o średnicy 1,2-1,5 m. U mnie jednak nadal dość popularne są prasy wiążące w małe kostki, które ręcznie ładuje się na przyczepy. Praca ogólnie jest ciężka, typowo siłowa, ale bardzo przyjemna.

Widząc wóz siana, przypomniałem sobie wyjazd, typowo zarobkowy, do Niemiec, na tzw. "Grzejniki". Pojechałem tam jako spawacz, ale przyznaję, że tylko na niektórych weekendach wiało nudą.

Z całej plejady dziwnych akcji, teraz poruszę tylko temat prac "Innych". Bo jak tu inaczej połączyć spawanie i sianokosy. Przy każdej umowie o pracę jest wyszczególniony zakres obowiązków. W moim przypadku jest to szykowanie materiału do spawania, łączenie części, spawanie, czyszczenie spoin i weryfikacja wzrokowa, inne prace w zakresie wykonywanego zlecenia, utrzymanie porządku i dbanie o sprzęt. O ile do początku listy nie mam zastrzeżeń, tak dalej robią się schody.

Jako inne prace na zleceniu można podciągnąć składanie grzejników, malowanie, cięcie materiału, czy prace typu gięcie poprzeczek, wybijanie otworów w blaszkach czy zaginanie spinek. Trzy ostatnie były na tyle nudne, że uchodziły tam za torturę...

Utrzymanie porządku czasem tam oznaczało koszenie trawy na firmie, pielenie rabat, czy nawet utylizację połamanych palet i innego drewna w sporym rębaku. Wszystko to robiłem, nawet fajnie było, a raz nawet rzuciłem w kolegę połówką euro-palety... To były czasy. ;D

Tylko jeszcze jak podciągnąć pod zakres obowiązków wyprowadzanie psa szefowej, prace leśne, sprzątanie w garażach na wsi czy wspomniane wcześniej sianokosy. Przypominam, że było nas tam łącznie 11 osób, z czego było 2 malarzy, a reszta spawacze. Z wyżej wymienionych brałem udział w sianokosach i żniwach (słomę też woziliśmy).

Tam sianokosy były później, bo coś koło połowy lipca. Tego dnia po południu (robiliśmy do 6 pm) przyszedł do nas majster i mówi nam, że musimy pojechać na pole po siano. Pierwsza myśl "Kpisz czy o drogę pytasz", ale co nam szkodzi, będzie śmiesznie i w sumie było. Wzięliśmy busa z firmy, widełki i sio na łąkę... Tam już czekali kolega w ciągniku z przyczepą, szef w Unimogu (Mercedes) i siano w tych małych kostkach. Na tyle nie dowierzałem w to, co się dzieje, że rzucałem jedynie, wyklinając kolegę, bo wziął "Zbożówę". Zbożówką nazywam przyczepę przystosowaną do przewozu zbóż, dla niekumatych, wierzch burt w tamtej był na ok. 2,5 m od ziemi...

Załadowaliśmy, rozładowaliśmy i przy okazji poznaliśmy osobiście konie, dla których to robiliśmy. A z robotą wyrobiliśmy się idealnie w czasie normalnej pracy. Nie było tego dużo, a my mamy teraz nieśmiertelną ciekawostkę, w którą niewielu nam wierzy...

Jednak najlepszego dowiedzieliśmy się na kwaterze. Tam jest tak co roku, a ci, co nie chcieli robić byli wręcz zmuszani do zjazdu. To był wyjazd na zasadzie wynajmu pracowników, więc zawsze Niemiec dostawał nowych ludzi, jak potrzebował, a, nie wiedzieć czemu, polskie kierownictwo aż tak właziło im w rzyć...

A mnie, próbującego węszyć i szukającego sprawiedliwości, najpierw spróbowali zajechać, a potem zesłali mnie z zapaskudzoną opinią...

zagranica praca

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 43 (89)
zarchiwizowany

#82485

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mama poprosiła bym przeczyścił szczotką drucianą te kratki z kuchenki gazowej. Te co się na nich garnki stawia... Parę razy ostatnio jej wykipiało, a że są żeliwne, to szczotką na wiertarce raczej ich nie uszkodzę. W ten sposób będzie szybciej, łatwiej i przyjemniej... Tak przypomniał mi się dzień kupna tej kuchenki, czyli moja piekielność w sklepie RTV-AGD...

Zazwyczaj u mnie, przy kupowaniu, kierujemy się zależnością cena/jakość. Tym razem było inaczej, bo Mama miała specjalne życzenie względem ustawienia palników, więc padło na słoweńską markę. Kolor też dobrany, więc został tylko jeden wybór, wspomniane kratki. Do wyboru były stalowe (zgrzewane) i żeliwne. Tylko 50 zł różnicy, niewiele, zwłaszcza, że mamy kiepskie wspomnienia z stalowymi kratkami z poprzedniej kuchenki. Mama jako laik w sprawach metalu próbowała się dopytywać ekspedienta, które lepsze. Pracownik sklepu zaczął się jąkać i nawiązywać, że żeliwo pewnie lepsze. W sumie miał racje... Ja w tym czasie obejrzałem sobie obydwie, porównałem, pomacałem i wypaliłem:
"Żeliwne lepsze, żeby te ch0lery rozpi3rdolić musieli byście z ojcem się nimi napi3rdalać"

Z początku nie wydawało mi się, bym coś niestosownego powiedział, język zazwyczaj mam cięty i dużo klnę. Ale ekspedient trochę się skrzywił i przełknął ślinę, ciekawe co sobie pomyślał. Warto dodać, że tylko we dwoje byliśmy w sklepie. Dalej już poszło gładko i profesjonalnie. Zostaliśmy zapytani o wybór, zaproponowano nam podłączenie (musi być stempel gazownika, bo nie uznają gwarancji) i mama został zaproszona do kasy. Po zakupie ekspedient pomógł mi jeszcze zapakować kuchenkę do samochodu...

sklep

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -12 (14)
zarchiwizowany

#82470

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie od dziś wiem, że zakład w którym pracuje to inny stan umysłu, który momentami nie sposób ogarnąć rozumem. To co się dziś zdarzyło po raz kolejny uświadomiło mi, że niekompetencja na stanowiskach kierowniczych jest jednak normą...

Nadal pracuje jako spawacz, ale ostatnio finalizujemy jedno zamówienie i spawania raczej mało, a za to dużo typowej monterki, a nawet można by rzec ślusarstwa... Tak trafiłem z Manfredem do montowania tablic. W skrócie trzeba wywiercić kilka otworów, nagwintować i przykręcić plastikową płytę śrubami. Problem w tym, że nie mieliśmy pokrętki, a gwintownikó jeden stary zestaw... Na kierownictwo jak zwykle "można liczyć", więc po magicznym "Co ja... wyczaruje ci" robiliśmy tym co mieliśmy. Szanse na porażkę (złamanie gwintownika) w naszym sposobie działania wahały się pomiędzy ogromne i ekstremalne, ale jedziemy twardo. Manfred ma jednak dar do rzeczy niemożliwych...

I nastał dzisiejszy poranek. Po kilku dniach montowania i chyba 10 zawieszonych płytach pojawia się ON. Kierownik prowadzący to zlecenie, zbliża się do nas z kartką i ołówkiem. Zaczął łagodnie, łaskawym pytaniem czy czegoś nam nie trzeba. Trzeba, powiedzieliśmy, zapisał i zobaczył co my robimy. Zaczęło się, Kierownika jakby szlak jasny trafił i do nas z mordą, że nie tak. Ani Manfredowi, ani mi nie wiele było wtedy trzeba. Rozpętało się piekło, czyli łagodnie mówiąc kłótnia. Naprzemiennie latały panienki lekkich obyczajów i pomysły, od których McGiver by się załamał i płakał skulony w kącie...

W końcu Kierownik rzucił nieśmiertelnym "To wy się znacie na narzędziach, nie ja" odwrócił się na pięcie i poszedł, aż się za nim zakurzyło...

Przez chwilę myślałem, że mi d00pa odpadnie ze śmiechu. Manfred się zrobił czerwony ze złości i poleciał zaraz zapalić. Na szczęście Kierownik przyniósł to co chcieliśmy... Nie wydaje się to dziwnie, że kierownik prowadzący projekt nie zna się na narzędziach, na robocie, bo takie też dawał symptomy... Jeszcze potrafi kłamać przed dyrektorem i wkopywać ludzi (o tym może kiedy indziej)... Ręce opadowywują...

praca firma

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (46)
zarchiwizowany

#82444

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio spotkałem dwóch ludzi, z którymi pracowałem. Przez co postanowiłem wypuścić te dwie bliźniacze historie... Może mało piekielne, przynajmniej dla mnie, ale tych dwóch to niemal legendy.

Obydwaj obecnie są emerytami, a poznałem ich tuż przed ich przejściem w ten ułaskawiony stan. Warto zaznaczyć, że to imiennicy pewnego polskiego muzyka, ale przedstawię wam ich po przezwiskach...

Poznajcie proszę Trzęsiłapkę i Hałabałę.



HAŁABAŁA:

Drugi z nich to niejaki Hałabała, zwany też Bin Laden-em. Średniej klasy operator dźwigu. Konus (był niski, pod pachę mi wchodził) o aparycji araba. Szczególnie latem, jak jego twarz nabierała koloru od słońca, a jego broda miała idealny kontrast by świecić na siwo... Dosłownie zawinąć go w prześcieradło i puścić na miasto to w 10 minut przyjechali by chłopcy z stanów w swoich pancernych wozach z wielką lufą...

Porównanie do Usama-y jest nie przypadkowe. To był kawalarz terrorysta. Jego żarty były trafione i bezbłędne. Obecnie niewiele z nich pamiętam, więc opowiem dwa, z całej listy którą mi sukcesywnie zdradzał podczas wspólnej pracy. Te dwie uważam za godne tej strony...

Pierwszy z nich dotyczy Rosjanina spotkanego na jakieś budowie. Obcokrajowiec był jakimś inspektorem, czy kierownikiem, więc był dobrym celem. Gdy jednego razu podchodzili do siebie Hałabała miał w ręce korki do uszu (zatyczki, te od hałasu). Niewiele myśląc udał, że bierze jeden do ust i obraca jak gumę do żucia. Rusek zaciekawiony więc pyta co to. Ten mu odpowiada, że cukierki i podaje. Finalnie rusek twardo miele korek w ustach i z zawiedziony mówi, że nie dobre... Mam nadzieję, że były czyste...

Ofiarą drugiej opowieści jest już nasz rodak. Biedak nie pracował w naszej firmie, ale i tak się przyczepił do Hałabały na zasadzie adiutanta. Był młody i niedoświadczony wypytywał o wszystko. Robotę, narzędzia, materiały i na swoje nieszczęście preparaty... Trafił na penetrant w spray-u. Głęboko penetrujący środek do badań spoin o jaskrawo pastelowym, wiśniowym odcieniu czerwonego. Dla ciekawych, typowy przebieg zastosowania penetrantu to spryskanie spoiny z jednej strony penetrantem, a z drugiej wywoływaczem i odczekanie pewnego czasu. Pojawiające się czerwone plamy od strony wywoływacza świadczą o nieszczelnościach... Wracając do historii Hałabała nie wspomniał choćby słowem o oryginalnym zastosowaniu lub właściwościach penetrantu, a jedynie polecił go jako pastę do butów. Adiutant schował puszkę pod pazuchę i podobno aż się za nim zakurzyło. Nie żałował "Pasty" i wypastował swoje robocze obuwie. Podobno na prawdę buty świeciły się jak psu na wiosnę, ale ciężko nie zgadnąć jakiego koloru stały się stopy biedaka.

To niestety kolejna historia bez Happy End-u. Chłopaczyna zjechał z budowy w przeciągu tygodnia na własne żądanie... koledzy nie dawali mu żyć i nadali mu nowe przezwisko: Bocian...



Link do Historii o Trzęsiłapce:
http://piekielni.pl/82441

Praca firma

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (24)
zarchiwizowany

#82441

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio spotkałem dwóch ludzi, z którymi pracowałem. Przez co postanowiłem wypuścić te dwie bliźniacze historie... Może mało piekielne, przynajmniej dla mnie, ale tych dwóch to niemal legendy.

Obydwaj obecnie są emerytami, a poznałem ich tuż przed ich przejściem w ten ułaskawiony stan. Warto zaznaczyć, że to imiennicy pewnego polskiego muzyka, ale przedstawię wam ich po przezwiskach...

Poznajcie proszę Trzęsiłapkę i Hałabałę.


TRZĘSIŁAPKA:

Na pierwszy ogień Trzęsiłapka. Pracował jako "Przynieś, wynieś, wypruj flaki", czyli dozorca na firmie w której pracuje. Najczęściej zamiatał plac, kosił trawę, grabił liście, pielił rabaty, podlewał, czasami przetykał jak coś się w łazienkach zatkało. Trochę niechlujny, lekko żwawy dziadek o aparycji menela. On nie był chudy, a suchy. Różnica w tym, że chudy to chudy, a suchy... Najłatwiej mi to wyjaśnić na grzybach... Jeżeli świeży dorodny prawdziwek to kulturysta, to jak go wysuszyć wyjdzie nam "Suchy".

Przezwisko tego pana wzięło się od najukochańszego hobby, którym było zbieranie kapeluszy połączone z powitalnymi uściskami dłoni. Na czym to polegało... Akurat to było bardzo proste, ktokolwiek by nie przechodził w zasięgu ręki Trzęsiłapki ten zaraz podawał swą prawicę w geście powitania. TO PUŁAPKA! (im więcej paniki włożycie w to zdanie tym lepiej!) Gdy nieszczęśnik podawał rękę do uścisku, Trzęsiłapka się napinał i z całej siły szarpał za dłoń. Najczęstszymi ofiarami byli pracownicy biurowi (tylko mężczyźni), członkowie zarządu, stażyści i praktykanci, oraz nowi pracownicy. Można by powiedzieć, że był bezpośrednim powodem, czemu nakrycia głowy wyszły z mody na firmie. Nie raz kapelusze spadały, w tym samemu wiceprezesowi. Idę o zakład, że jakiegoś praktykanta mógł sprowadzić "do parteru"...

Kobiety oszczędzał, ale też miał wyjątkowe podejście.

Na koniec pochwalę się, że mi tylko raz tak zrobił. Byłem nieświadomy problemu, pomimo śmiechów reszty obecnych współpracowników. Za drugim zrozumiałem o co chodzi i się naszykowałem. Można to za równo porównywać do betonu i stali. Moja sztywna postawa odwróciła działanie siły i to Trzęsiłapka omal się nie wywrócił. Ku uciesze tych samych kolegów co wcześniej... Później służyłem za przykład "Jak się witają mężczyźni", gdy Trzęsiłapka opiekował się praktykantami z pobliskich techników. Miny młodzików bezcenne... ;D


Link do Historii o Hałabale:
http://piekielni.pl/82444

praca firma

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (25)
zarchiwizowany

#82402

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Cytując Huberta J Farnsworth-a (Futurama) można znieść zło, ale nie głupotę... Tym razem będzie o głupocie, która każe mi polać Einstein-owi, bo dobrze prawił... (rzeczy nieskończone)

Jakoś teraz na dniach kończy się staż dwóm chłopakom i szczerze jestem ciekaw czy dostaną umowy o pracę.

Zwykle na staże do nas są pchani ludzie, którzy ledwo "liznęli" temat, już nie mówiąc o pracy w tym fachu. Do pewnego stopnia normalny jest strach przed spawarkami i szlifierkami, oraz problemy z ustawianiem spawarek. Po kilku takich startach już automatycznie człowiek zaczyna patrzeć na zaangażowanie, spryt czy chęci młodego, a pod tym względem można wszystkich zaszeregować do dwóch kategorii: Starających się i Olewających.

Ci stażyści prostu się wręcz idealnie dograli pod względem tego podziału. Jak na razie uprzedzam, że odpuścimy sobie Starającego się, a od tej pory historia rozgrywa się wkoło Olewającego, nadal nazywanego Młodym...

Co do wcześniejszych ekscesów Młodego pominę początki. Trochę im tłumaczyłem, trochę pokazywałem co jak się robi. W sumie każdy pokazywał mu swoją robotę, ale on konsekwentnie i skutecznie pokazywał, że ma dwie lewe ręce.

Schody zaczęły się później. Pierwsze były problemy z metodą TIG (WIG). Jest tam kilka ustawień (w swojej naliczyłem 12 samego prądu spawania) i kilka kruczków dotyczących sterowania (sam spust/przycisk)... Po tym co on mi pokazał zwątpiłem w swoje zdolności pedagogiczne i nie podejmę się rozszerzania tego wątku, poza jednym stwierdzeniem. Nic, kompletnie nic nie załapał i podejrzewam, że do dziś nie wiedział co robił...

Kolejna akcja to klasyczny żart, wysłanie młodego po wiadro fazy. On się na to nabrał... Chwycił za wiadro i biegiem do majstra. Przy okazji go wnerwił, aż mu się brwi skrzyżowały i zaczął się mścić.

I w końcu dzisiejsza akcja z muzyką dla Zbyszka (imię zmienione). Zbycho to porządny człowiek, bardzo dobrze się z nim pracuje. Szalejący kryzys wieku średniego, co się dziwić, facet coś po 50-ce, głowę niższy ode mnie, ale przynajmniej krępy. O ile jako monter i brygadzista jest dobry, tak do elektroniki nawet nie za bardzo podchodzi. Ostatnio kupił sobie radyjko z USB i poprosił Młodego by nagrał mu trochę muzyki. Chodziło mu o jednego konkretnego wykonawcę.

I tu właśnie historia dopiero dociera do mnie. Przedwczoraj Młody podbiega do mnie z pytaniem czy znam się na komputerach. Powiedziałem, że trochę. Z jego paplaniny zrozumiałem tylko, że znajomy informatyk sformatował mu pendrive-a do systemu FAT 32 i po skopiowaniu muzyki nie chodzi. W pierwszej chwili myślałem, że po cudował coś z formatami dźwięku, lub Zbyszek ma coś nie tak z radiem, ale on zafiksował się na systemie formatowania. Nie widząc szansy przetłumaczenia powiedziałem, że najlepiej bym pomógł samemu sprawdzając co on tam namieszał... Poszedł zmieszany...

Wczoraj zaczepił mnie Zbyszek. Również z pytaniem o komputery, oraz wolny czas wieczorem. Wyjaśnił wszystko tak jak sam to widział. Czyli poprosił, a ten jak nagrał to nie działa. Miał jakiegoś innego pendrive-a, więc dał mi go bym go wyczyścił i nagrał mu na tamtym. Trochę się zmyliłem, bo myślałem, że to ten nie działa. Działał, a teraz ma tam coś ponad 100 utworów tego wykonawcy.

Dopiero dziś dostałem ten wadliwy nośnik. Jeszcze zaraz po robocie, na parkingu sprawdziliśmy w moim radiu, że na prawdę nie działa. No eureka, ale zamówienie przyjęte, pora na realizację. W domu przed kompem cieszyłem się, że stropy są dobre i nie muszę gonić po szczękę do piwnicy. Na pendriv-ie było wklejone dosłownie kilka skrótów to muzyki na komputerze Młodego. U niego na komputerze działało, a na radiu, czy u mnie jednak nie chciało. Sformatowałem jeszcze raz i nagrałem, tym razem dobrze. Moje radio samochodowe czyta bez najmniejszych problemów. Czekam jeszcze na pojutrze, kiedy to dostanę potwierdzenie od Zbycha, że działa.

Sam uważam za niewielkie piekielności opisane zdarzenia, bo czym jest nieudana próba pomocy koledze. Właściwie zmartwienie było by o to, czy on sobie "w życiu poradzi"... Bo już go cała hala wyklina pod niebiosa...

przysługa

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (32)
zarchiwizowany

#82389

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś czas temu czytałem historię KatzenKratzen o problemie dysleksji i tego typu podobnych dziwactwach. Które mają być efektem wyłącznie lenistwa, a sam problem robienia błędów spycha takie osoby do rynsztoka inteligencji. To mi przypomniało małą piekielność nauczycielki z podstawówki, teraz zastanawiam się czy przypadkiem też nie klasy...

Naj sam pierw małe wyjaśnienia na temat mojej, na ten wywczas, gotki... Poprawność tego co teraz czytacie jest mocno regulowana przez korektę wbudowaną w przeglądarkę i edytory tekstów. Poza tematem do tego dochodzą naleciałości z gwary, archaizmy (etc)...

TAK

Mam stwierdzoną dysleksję, a właściwie dysgrafię i dysortografię. Głupio trochę się zasłaniać papierem kilka lat po szkole, więc od początku. Podstawówka i gimnazjum to był dramat. Na zajęciach dobijałem do maksimum ilość błędów na dyktandach, a z wypracowań nauczyciele chcieli zawsze mi stawiać dwie oceny. Kartki czasami były bardziej czerwone niż niebieskie. Mówi się, że to kwestia lenistwa i ćwiczeń, teraz nie powiem, czy to ja byłem oporny, czy może było tego za mało, ale przez ten czas ćwiczyłem bez efektów. Były dyktanda, przypisywanie, specjalne zeszyty ćwiczeń, wszystko jak o kant d... W technikum zarzuciłem trochę ćwiczenia, a pierwsze wyraźne postępy zrobiłem dopiero w dorosłym życiu, kiedy to przez pewien czas Writer (OpenOfice itp...) stanowił 90% mojej aktywności na komputerze...

Jako ciekawostkę dodam, że problemy z charakterem pisma rozwiązały się w technikum, jak zacząłem pisać pismem technicznym...


To teraz właściwa historia:

Klasy 4-6 szkoły podstawowej. Szkoła mała, wiejska, więc zdarzało się za równo, że nauczyciele uczyli na raz kilku przedmiotów, lub w kilku szkołach jednocześnie. Tak właśnie miałem wtedy połączone matematykę i przyrodę. Jedna nauczycielka, na obydwu przedmiotach radziłem sobie wręcz genialnie, ale do historii w sumie to wnosi tylko tyle, że nie pamiętam na czym to było... Chyba jednak przyroda.

Fakt faktem, na jednym sprawdzianie wychodziła mi dość dobra ocena. Tylko, że nauczycielka miała jedno malutkie zastrzeżenie. Błędy Ortograficzne, których podobno było tam "dość sporo"... Klasa jak na zawołanie stwierdziła, że jak tak, to trzeba mi ocenę obniżyć. Więc, bez słowa sprzeciwu nauczycielki, zamiast 5 dostałem 3. Która to 5-tka, jak dobrze pamiętam, była już wpisana w dzienniku, a na pewno wynikała z punktacji...

Dziś wiem, że nie powinna tego tak rozstrzygnąć, tylko uciszyć klasę, ale wtedy wydało mi się to nawet sprawiedliwe. Poza tym ja sobie dobrze radziłem, więc jedna taka przygoda by mi i tak nie zaszkodziła. Nie zaszkodziła, to był na szczęście jednorazowy przypadek.

Sama historia nie jest może mocno piekielna, ale co sądzicie o zachowaniu dzisiejszego świata...

szkoła internet

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (42)

#82326

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To nie będzie typowa historyjka z czystym i krystalicznym złem, zaklętym z pozoru w zwykłym człowieku. Piekielna jest tu sytuacja, której na pozór nie zauważamy, a czasami przez własną głupotę nie jesteśmy w stanie rozpoznać.

Zwykle przy wahaniach cen paliw, szczególnie przy ich wzroście pojawia się temat "chrzczenia" paliwa, które w obecnych czasach jest dość ryzykowne. Po prostu im nowsze auto, tym większa szansa, że gdzieś nie dojedziemy na takim paliwie, nawet poza teren feralnej stacji (coraz częściej są systemy monitorowania jakości paliwa, wtedy wywala błąd i auto staje). Jest za to sporo bezpieczniejszy proceder, który jest ciężki do odkrycia i prawie niemożliwy do udowodnienia. No może poza ekstremalnymi przypadkami, ale to później...

Kiedyś widziałem tu historię o tankowaniu LPG na najtańszej stacji w okolicy, gdzie autor wepchnął do bodajże 40 litrowej butli 38 litrów LPG (dla niewtajemniczonych butle gazowe znakuje się tzw. objętością wodną i faktycznie wchodzi około 75-80%, czyli tu max 32 litry LPG). Teraz pora na moje dwa słowa i poszerzenie horyzontów.

Swoje prawko mam już ponad 6 lat, przez ten czas zrobiło się kilka tras, objeździło kilka aut, w tym również po części zawodowo, oraz nauczyło się kilka sztuczek za kierownicą i trochę mechaniki. Ale najważniejsze do historii jest fakt, że zawsze tankuje do odbicia. Dodatkowo obecny swój samochód mam już ponad 2 lata. Trochę go poznałem i wiem, że bak według instrukcji ma dokładnie 65 litrów. Zazwyczaj tankuje zaraz po przekroczeniu kreski 1/4, a wtedy wchodziło mi 45-50 litrów, a gdy zapalała się rezerwa potrafiło wejść nawet 60 litrów.

Ostatnio robię dość często jedną dłuższą trasę. jest tam kilka stacji po drodze, tych większych i tych mniejszych. Ceny za litr mojego paliwa na tych stacjach można by określić jako normalne w przedziale 5,15 moje miasto, 5,30 drogi krajowe (czerwone, w tym miasteczka i wsie), 5,40 ekspresówki, a na autostradzie bałem się spojrzeć. Po przykrych doświadczeniach na jednej wiejskiej stacji (przy 1/4 weszło 59 litrów, a tylko kilka groszy tańsze... Niby za dużo, ale ciężko to będzie udowodnić), aż bałem się zajeżdżać na tą stacje dość dużego polskiego koncernu, ale co było robić, zagapiłem się i rezerwa już się paliła od jakiegoś czasu. Cena 5,05 zł/l, czyli od razu lampka mi się zapaliła i aż byłem naszykowany szukać danych technicznych auta w internecie... Pod koniec tankowania już czułem katowski topór nad łbem, ale wielkie i nieoczekiwane WTF skutecznie go odciągnęło... Do baku weszło 53 litry, kiedy spodziewałem się, że jakby dystrybutor dobrze odmierzał, weszło by około 58 (tyle wynikało by z średniego spalania)...

O ile w niską cenę na tej jednej stacji jestem w stanie uwierzyć (choćby jako własność zakładu komunikacji, lub lokalnej firmy spedycyjnej), tak śmiem wątpić, by właściciel stacji specjalnie przekręcał liczydła w tę stronę, lub nie usuwał takiej awarii... Dlatego twierdzę, że jesteśmy oszukiwani przez większość stacji i naprawdę nic nie możemy z tym zrobić.

Te małe oszustwa (do ok. 10%) wydają się niegroźne, ale ziarnko do ziarnka... Lepiej się sprawa ma na większych przekrętach (raz na jednej stacji do 10 litrowego kanistra weszło 12 litrów paliwa).

Prawdziwy problem zaczyna się przy tankowaniu za kwotę... Wtedy nie wiesz ile naprawdę tam pocieknie, przez co niektórzy właściciele są bezkarni.

To właśnie mnie tak bulwersuje. Większość stacji lekko zawyża, a słyszy się tylko o tych, co przeginają. Co prawda każdy chce zarobić, ale dziś stoimy na transporcie...

stacja paliw

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 179 (197)

#82295

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako, że w ostatnim czasie "zajeździłem" kilka palników z rzędu przypomniała mi się pewna piekielność Majstra (głównego brygadzisty spawaczy). To z pozoru niewinne oszustwo, gdyby wyciekło poza naszą trójkę mogło by być źle odebrane i mógłbym mieć kłopoty...

Było to w czasach kiedy mój Tato jeszcze pracował, obecnie to już emeryt. Pracowaliśmy w tej samej firmie, ale on był elektrykiem. Ogólnie rzecz ujmując pracował na innym dziale i zajmował się naprawami sprzętu (między innymi sprzętu spawalniczego, którego ta historia dotyczy). Warto też na wstępie zaznaczyć, że był uważany za najlepszego specjalistę w swoim fachu w firmie...

Współpraca moja i Taty, przy aprobacie całego działu wychodziła dość dobrze dla firmy, oraz wydawało by się dla mnie, bo dziś dość dobrze znam się na maszynach od strony technicznej. Chłopaki wołali mnie gdy sprzęt zaczynał "świrować", a jeżeli nie udawało mi się postawić go do pionu, to odsyłałem go do Ojca z dość dokładnym opisem co się dzieje. Parę maszyn, które do tej pory odsyłano z kwitkiem, bo w warunkach testowych nie wykryto awarii, zostały nareszcie naprawione. Ale jak to często bywa, cała sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli.

Pewnego razu, nieświadomy niczego, zebrałem solidny opi3rdol od Taty, bo niszczę sprzęt i jak dla niego już kolokwialnie mówiąc "przeginam pałę". Okazało się, że według jego informacji przez niecały miesiąc zepsułem z 10 spawarek i 15 palników... Trochę zdziwiony, bo wtedy przez dobrze ponad rok (chyba dociągałem do dwóch, ale pewności brak...) pilnowałem się jednej maszyny z jednym palnikiem, a mój sprzęt, mimo starego typu, nawet przez majstra był uważany za jeden z najlepszych na hali. Na tym właśnie polegała piekielność Majstra, który brał mojego Ojca pod włos i kłamał, że to ja popsułem i nie mam czym robić. Cel bym w tym tylko jeden, dobrze zrobiony sprzęt w ekspresowym tempie.

Ogólnie to blef skutkował idealnie, ale gdyby dowiedział się o tym kierownik lub dyrektor mógłbym mieć "Ciepło".

firma praca

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (146)