Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Carrotka

Zamieszcza historie od: 8 czerwca 2012 - 1:45
Ostatnio: 18 kwietnia 2020 - 22:05
  • Historii na głównej: 62 z 85
  • Punktów za historie: 28473
  • Komentarzy: 478
  • Punktów za komentarze: 2628
 
zarchiwizowany

#60512

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Polska i egzaminy zawodowe.

Osoby ze szkół policealnych i techników od 26 maja do końca czerwca (nowy system) miała egzaminy państwowe. Większość ludzi chciałaby zacząć pracę w zawodzie jak najszybciej, niektórzy już na praktykach zawodowych (które odbywają się w większości pod koniec edukacji w szkołach a tuż przed egzaminami zawodowymi a nawet w trakcie ich) zaskarbili sobie potencjalnych pracodawców i dostali oferty pracy.

Warunek- dyplom uprawniający do wykonywania zawodu...

Problem- większość pracodawców potrzebuje pracownika od zaraz i nie może sobie pozwolić na tak długie oczekiwanie.

W czym problem?
Otóż dyplomy i wyniki egzaminów są dopiero 29 sierpnia. Przez dwa miesiące absolwenci muszą szukać tymczasowej pracy, żeby wytrwać do momentu otrzymania dyplomu i zacząć pracować w zawodzie.

Ja rozumiem jeszcze maturzystów- większość planuje iść na studia, więc biorą pod uwagę wakacyjną labę albo dodatkową pracę, żeby zarobić na swoje prywatne wydatki. Więc mogą nawet poczekać do 10 sierpnia. Rekrutacja na studia i tak odbywa się elektronicznie, więc problemów nie powinno być, żeby zamknąć sprawy rekrutacji przed końcem września.

No ale cóż... Polska- trudny kraj. A ja i niektórzy koledzy oraz koleżanki, choć mogliby już zacząć pracę od zaraz po szkole, bo jako praktykanci w miejscu gdzie byliśmy na praktykach sprawdziliśmy się- niestety nie możemy, bo papieru w ręku nie mają. A pracodawca jest zmuszony poszukać kogoś innego i niestety nie tak sprawdzonego jak my na nasze miejsce, ponieważ czas oczekiwania na uzyskanie uprawnień jest dla niego zbyt długi.


Dla jasności:
Jestem absolwentką kierunku Ratownik Medyczny. I dopóki nie mam dyplomu- nie mam prawa pracować w zawodzie bez względu na to jak bardzo dobrze się sprawowałam na praktykach zawodowych i bardzo mile widziana jestem przez pracodawcę.
Dla porównania- puszczenie kogoś bez dokumentów potwierdzających kwalifikacje na stanowisko Ratownika Medycznego, to tak jakby dać komuś prowadzić samochód bez prawa jazdy twierdząc "bo umie".

Bezrobocie i edukacja.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (207)
zarchiwizowany

#59333

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Koleżanka zapragnęła kupić samochód. Ciężko zarobione pieniądze odkładała przez 3 lata aż zebrała się sumka.

Znalazła dziś ogłoszenie. W ogłoszeniu niewiele było napisane- generalnie podana cena, zaznaczone, że do negocjacji, dane samochodu typu silnik, moc, rocznik i dodatkowe wyposażenie. Ale nic nie było napisane o stanie. Zadzwoniła z ciekawości dopytać o parę spraw i umówić się na obejrzenie.

Okazało się, że pan wyjeżdża do rodzinki na urlop hen daleko i auto jest do obejrzenia dziś do 17:00 w naszym mieście a potem nie wiadomo bo może sprzeda będąc u rodzinki. Przez telefon koleżanka wygadała się, że szuka dla siebie auta, swojego pierwszego z resztą. Jak dowiedział się, zaczął chwalić, że auto w bardzo dobrym stanie, można lać i jechać. Pech chciał, że koledze, który obiecał pomóc w zakupie samochodu kompletnie dzisiejszy dzień nie pasował i znajoma nie miała nikogo kto się zna poprosić o pomoc w obejrzeniu. Postanowiła pojechać tam ze mną do towarzystwa, skorzystać z mojej podwózki i zaryzykować obejrzenie samej.

Na miejscu pan wychwalał, że lać i jeździć i same cuda wianki a auto w świetnym stanie.

Podniosłam maskę- silnik zarzygany, pewnie uszczelka pokrywy zaworów do wymiany, ale to nic- mały wydatek. Kable niektóre miały ubytki w izolacji, poziomy płynów w normie.

Klima nie działa, ogrzewanie szybko łapie, wycieraczka z tyłu nie działa, żarówka od świateł mijania przepalona (pryszcz), hamulec ręczny słabo łapie (linka do podciągnięcia), amory skrzypią (a może gumy stabilizatora zaskrzypiały jak stara wersalka jak się oparłam o karoserię z przodu naciskając od góry?- nie wiem dokładnie). Głośno wszystko mówiłam, a pan coraz bardziej patrzył na mnie jak na wroga i mina mu rzedła.

Koleżanka zapytała o jazdę próbną. Bez słowa kluczyki jej dał. Ona mi przekazała, powiedziała, że ja pierwsza... Pan cicho usiadł z tyłu, już nawet nie odzywał się z chwaleniem.

No i się zaczęło. Silnik nierówno pracował, typowe falowanie na wolnych obrotach jakby lewe powietrze gdzieś łapał- pewnie guma przepływomierza.

No to ruszamy... Pasek od wspomagania zapiszczał. Stuk, stuk puk... Tuleje belki do wymiany, hamulce piszczą, tuleje wahaczy do wymiany... Generalnie całe zawieszenie do typowego remontu. Auto ściąga na prawo, zbieżność do ustawienia... I po drodze wysypał się katalizator, w wyniku czego dźwięk dobiegał spod samochodu jakby kto tłukł pokrywką od starego garnka...

Spojrzałam tylko na koleżankę przecząco.

Po przejażdżce powiedziałam panu gdzie ja mam takie lanie i jeżdżenie i idiotę z siebie robi takimi przechwałkami szukając łosia. Oddałam kluczyki i wróciłyśmy do domu.


Czy naprawdę wszyscy faceci myślą, że jak baba chce kupić samochód to można robić tak bezczelnie w balona? Litości...

(Ku wiadomości niektórym facetom- owszem, mam cycki, na autach się średnio znam, ale jednak mgliste pojęcie mam o pewnych rzeczach. Trochę interesuję się motoryzacją. Sama kupiłam sobie auto bez pomocy kolegów i jestem zadowolona po dziś dzień i uważam, że nie zmarnowałam wydanych pieniędzy.)

Baba kupuje auto

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 227 (381)
zarchiwizowany

#40085

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie jestem mistrzem kierownicy. Prawo jazdy mam od dwóch lat, ale jeżdżę sporadycznie, bo w moim gospodarstwie domowym nie posiadam samochodu. Czasem poprowadzę samochód przyjaciela i u rodzinki za granicą. Na tym moje doświadczenie się kończy. Najważniejsze jest to, że staram się nie jeździć jak zawalidroga. Nie przyspieszam jak ktoś mnie wyprzedza, często uprzejmie nawet na margines zjadę jak widzę, że ktoś się czai do wyprzedzania. Nie jadę 60 km/h w miejscach gdzie jest dozwolona prędkość 90 km/h. Lewy pas służy mi do wyprzedzania a nie do jazdy. Staram się nie tamować ludziom zielonej warunkowej strzałki i tak dalej oraz i wiele innych przykładów... Czasem nawet jak widzę, że droga dobra to i nagnę przepisy, i przekroczę prędkość.

Zastanawia mnie co ma na celu wjeżdżanie mi za przeproszeniem prawie w d*pę? Jakiś gałgan się za mną spieszy i myśli, że dodam gazu jak mi usiądzie na zderzaku... Mnie, jako niedoświadczonego kierowcę to stresuje. Raz, że nie mogłam przyspieszyć, bo przede mną miałam widmo rowerzysty jadącego zygzaczkiem małym i nadjeżdżający pojazd z przeciwnej strony. A poza tym nikt mi nie będzie dyktował jak mam jeździć.

Ostatnio trafiłam na takiego ananasa, kiedy prowadziłam samochód ojca. A pojazd jest to leciwy, gdzie ojciec jednej, czy dwóch rys więcej by nawet nie zauważył. Jechałam z klockami, tarczami i stabilizatorami łącznika do wymiany u znajomego mechanika. Hamulce już dobrze nie łapały, dlatego też prowadziłam ostrożniej. Samochód koniki gdzieś przez te lata zgubił po drodze i jeździł jak muł po całodziennej robocie. Przyspieszenie tragiczne. Z resztą co mam oczekiwać od starego, niezadbanego, a zakatowanego diesla, który złapał pewnie wody do silnika?

No i znalazł się pan torpeda, usiadł mi na zderzaku. Oj wnerwiają mnie niemiłosiernie tacy ludzie i to bardzo. Skorzystałam z okazji, że hamulce słabe i lekko przycisnęłam pedał hamulca, tak by same światła stopu się zaświeciły inteligentowi i nic poza tym.

Reakcji można było się spodziewać. Pan dał mocno po hamulcach, wytrąbił mnie porządnie a bus za nim ledwo wyhamował.

I moje pytanie. Warto było siadać mi na d*pie? Czy mam wszystkich tak edukować?!
Gdyby mi coś na prawdę wyskoczyło na drogę to by się nie skończyło na leciutkiej stłuczce. I nie- ja wtedy nie dostanę mandatu, tylko kretyn, który nie zachował odpowiedniej odległości od mojego pojazdu.

Kierowcy poganiający siadając na zderzakach...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (184)
zarchiwizowany

#39033

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kilka lat temu mój dziadek leżał w szpitalu na nowotwór złośliwy. Lada dzień mógł dostać skrzydła od Św. Piotra.

Gdy tylko mama się dowiedziała o tym, pojechałyśmy odwiedzić mojego dziadka... Jego stan się pogarszał z godziny na godzinę. Mama nie mogła zostać na dłużej w odległej miejscowości, ponieważ musiała pracować. Nie mogła pozwolić sobie na dzień wolny, ponieważ miałyśmy kruchą sytuację. Były wakacje i postanowiłam, że ja zostanę na miejscu na dwie noce. Zatrzymałam się w najtańszym hotelu i siedziałam przy dziadku ile tylko było możliwe i pomagałam w czym tylko mogłam. A przede wszystkim byłam mu towarzyszyć, żeby wiedział, że nie jest sam. Zostawiłam mamie i innym członkom rodziny numer telefonu do hotelu, gdyby rozładowała mi się komórka, co też się z resztą stało.

Po wielogodzinnym pobycie w szpitalu postanowiłam się przejść po mieście, żeby ochłonąć i coś zjeść.

Gdy wróciłam do hotelu i odbierałam klucz do pokoju, recepcjonista powiedział mi, że był telefon do mnie i prosili, by przekazać, że dziadek zmarł. Zapytałam kto dzwonił- powiedział, że nie wie...

Rozpłakałam się jak dziecko, smętnie poszłam do pokoju hotelowego, podłączyłam telefon do ładowarki i zadzwoniłam do mamy z przykrymi informacjami... Popłakałyśmy sobie obie do słuchawki i umówiłyśmy się, że rano udam się do szpitala załatwić wszystkie formalności i uzyskać akt zgonu.

Jak zaplanowałam, tak też zrobiłam.
Rano zjawiłam się na oddziale i poczłapałam do dyżurki pielęgniarek. Powiedziałam, że jestem wnuczką takiego a takiego pacjenta i wczoraj dostałam informację, że dziadek nie żyje. W związku z tym chciałabym załatwić wszelkie formalności i zabrać rzeczy dziadka, które miał ze sobą w szpitalu.

Pielęgniarka zdębiała. Nie wiedziała jak się odezwać. Po prostu mnie złapała za dłoń jak małe dziecko i poprowadziła do sali, na której leżał dziadek.
Gdy go zobaczyłam oniemiałam. Dziadek żył. Na chwilę momentami odzyskiwał tylko przytomność.

Ktoś wieczorem ponoć zadzwonił do szpitala, zapytał o dziadka i się nie dogadał. Pomyślał, że dziadek zmarł. Poszła fama po całej rodzinie i doszła również informacja do mnie poprzez telefon na recepcję hotelową. Nie wiem kto to był i zrobił takie zamieszanie, bo numer telefonu zostawiłam wszystkim członkom rodziny, którzy wiedzieli o stanie dziadka i odwiedzali go na zmianę...

Sytuacja była dla mnie stresująca ogromnie. Przerosła mnie na pewien sposób. Stwierdziłam, że nie wytrzymam i chciałam wracać do domu. Posiedziałam z dziadkiem jeszcze kilka godzin i zdążyliśmy się pożegnać, już na zawsze... Przebaczyliśmy sobie wszystko, przeprosiliśmy siebie wzajemnie i rozstaliśmy się w łzach. A wszystko na raty, ponieważ tracił co chwilę przytomność i odzyskiwał.

Po tym pożegnaniu spakowałam się i wróciłam do domu. Tego samego wieczoru bezpośrednio ze szpitala zadzwonili do mojej mamy i powiadomili ją, że dziadek przed chwilą zmarł... Tym razem na prawdę...

Dwa razy przeżywać śmierć jednej osoby.

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (195)
zarchiwizowany

#38912

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kiedy miałam 18 lat, czyli dobre 6 lat temu w wakacje miałam jednorazową pracę. Jako kelnerka na weselu w miejscowości 20 km od mojego miasta.

Miałam pracować dwa dni- wesele i poprawiny.

Praca nie należała do lekkich. Uwijałam się jak w ukropie z innymi dziewczynami. Plus był taki, że nauczyłam się nosić 5 talerzy z jedzeniem naraz.

O ile na początku było przyjemnie, to potem, kiedy towarzystwo zdążyło się już upić, nie koniecznie.

Był sobie jeden gość weselny, który niezbyt ładnie odnosił się do obsługi. Poganiał, wtrącił coś o wieśniarach, rozkazywał, grymasił nad temperaturą albo nad smakiem. Wszystkie w tamten rejon stołu starałyśmy się nie zapuszczać długo. Szybko zanieść, uprzątnąć, znowu zanieść kolejne danie.
W pewnym momencie poszło i na mnie. Byłam już piekielnie zmęczona, nogi wchodziły mi tam gdzie słońce nie dociera i miałam wrażenie, że mam założone ołowiane buty na nogi, do tego myślałam, że się rozpłynę w tym ukropie.
No i zaczęło się. Godzina 2:00:
[PG]- piekielny gość
[J]- ja
[K]- koledzy/kuzyni pana piekielnego

[PG]- Uwijaj się szybciej! Ile mam czekać?!
[J]- Bardzo przepraszam, zaraz i panu przyniosę danie. Proszę o chwilkę cierpliwości.- wymusiłam uśmiech firmowy nr 3.
[K] do [PG]- Uspokój się! Nie widzisz, że trzy kelnerki obsługują dwustu gości? Dziewczyna ledwo zipie!
[PG]- A co mnie to obchodzi?!

Zaraz doniosłam mu danie i znowu...

[PG]- A gdzie keczup do krokietów kufa?!
[J]- Już przynoszę. Czy czegoś jeszcze pan sobie życzy?
[PG]- Majonez.
[J]- Dobrze, już idę po keczup i majonez.

Kiedy odchodziłam PG trzasnął mi klapsa na popędzenie, nie lekkiego. To mnie rozsierdziło. Dobrze, że mój chłopak się nie dowiedział, bo by jak znalazł gościa na poprawinach, to nogami pewnie by się nakrył i oberwał w gratisie nauczkę, żeby resztę kelnerek szanować.

Wściekła wróciłam z keczupem i majonezem. Majonez z hukiem postawiłam mu przed nosem a butelkę keczupu otworzyłam i migiem wlałam mu za kołnierz, zamknęłam, postawiłam obok majonezu. A przy tym głośno oznajmiłam, że podano zamówienie.

Jegomość poczerwieniał, wstał i próbował się zamachnąć na mnie. Dobrze, że kolega jego miał refleks i złapał za ramię. Reszta z rejonu tej części, gdzie PG ryknęło śmiechem na mój wybryk. Agresor się zachwiał i padł mi pod nogi jak długi. Panowie kolegę zebrali, przeprosili za PG i kulturalnie wyprowadzili z lokalu do budynku hotelowego.

Wesele trwało od godziny 14:00 do 4:00 nad ranem. Musiałam się stawić godzinę wcześniej, by pomóc w przygotowaniach do przyjęcia gości. Do 5:00 ogarnęliśmy salę i przygotowaliśmy do poprawin. O 5:30 padnięta wylądowałam w łóżku. Na godzinę 13:00 miałam się zjawić i poprawiny miały trwać do 18:00, bo to niedziela, ludzie w poniedziałek do pracy. Było i tak o wiele mniej gości, bo około 1/3 była z daleka i na poprawinach nie mogła zostać. Dla mnie tym lepiej. Całe szczęście poprawiny odbyły się bez awantur i było już spokojnie.

Ale wiecie co było najbardziej piekielne? Godzina 19:00, po posprzątaniu sali szefowa zaprosiła mnie do siebie w celu wydania wypłaty za obsługę wesela. Dostałam całe 50 zł za 22 godziny ciężkiej harówy, czyli za godzinę dostałam ~2,27 zł. A właściwie to nawet nie... Bo bilety z mojego miasta do domu weselnego i z powrotem kosztowały w sumie 10 zł. Dobrze, że mojego chłopaka rodzice mnie przenocowali u siebie i nie musiałam wracać do mojego miasta, bo inaczej wydałabym na bilety 20 zł. W sumie po odliczeniu dojazdu zarobione było 40 zł, czyli stawka ~1,81 zł/h. Myślałam, że babę trzasnę czymś ciężkim. Tym bardziej, że umawiałyśmy się na stawkę 7 zł netto/h. Zapomniała powiedzieć o jednym szczególe- że to suma za 3 kelnerki na raz... Ot, taka drobnostka... :/

Dom weselny

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 247 (303)
zarchiwizowany

#38695

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzisiaj będzie krótko i zwięźle...

Pragnę pozdrowić pewnego pijanego obdartusa serdecznym "oby ci kości poprzetrącało", który postanowił odcedzić kartofelki oddając strużkę żółtego płynu nie gdzie indziej jak na drzwi wejściowe do klatki schodowej, z której właśnie wychodziłam i oblał mi spodnie oraz buty... Oby długo mu śliwa spod oka nie schodziła...

Klatka schodowa

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 90 (170)
zarchiwizowany

#37987

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czekałam dzisiaj na przystanku niedaleko mojego domu na autobus, którym jechała koleżanka. Umówiłyśmy się, że dosiądę się do autobusu jak będzie jechać do szpitala odwiedzić koleżankę i pojedziemy razem.

Na przystanku czekały też na autobus dwie dziewczyny, wyglądające wiekowo jakby świeżo po gimnazjum. Dosłownie spieczone kebaby na solarium, włosy ufarbowane na czarno, tona tapety na twarzach, ostry makijaż. Ubiór- białe jeans'y (obie), jedna czarny top bez ramiączek, druga czarna bokserka z plecami z siatki... Obie dziewczyny były bliźniaczkami. Jak dwie kropelki wody wyglądały ich buzie (albo kamuflaż ze szpachlą opanowany do perfekcji).

Siedziałam na ławeczce czekałam na autobus. Słuchawki miałam na uszach, ale nie słuchałam muzyki (w drodze rozładował mi się odtwarzacz MP3). Byłam ubrana jak na letnią pogodę przystało- dziewczęco wyglądająca spódniczka do kolan, pasująca bluzka. Nic wyzywającego.

Już widziałam mój autobus, który utknął na światłach. W pewnym momencie słyszę rozmowę panien:

[K1]- Kebab 1
[K2]- Kebab 2

[K1]- Ty... Zobacz na kolano tej laski... Ja pie*dolę... W życiu bym się nie pokazała z takimi bliznami!
[K2]- O k*rwa. Do tego jaka blada, jak ściana... Jak ona może tak nogi pokazywać?

Dalej nie słuchałam, tylko uśmiechnęłam się promiennie do obu i powiedziałam:

Ja- Przynajmniej nie mam pyska tak brzydkiego, żeby go kryć pod kilogramem tapety nakładanej szpachelką. Nogi na zimę zakryję. A wy z gębami musicie chodzić na widoku całe życie.

I wsiadłam do autobusu, który właśnie zdążył podjechać. Dziewczyny zaniemówiły. Czy puściły buraka? Nie wiem ze względu na grubość makijażu.


Cóż- mam spore blizny na kolanie po wypadku, gdzie musieli mi poskładać nogę, bo inaczej sama by się dobrze nie zrosła. Dwie grube i długie sznyty (były komplikacje przy gojeniu się ran, dlatego nie są one cienkimi kreseczkami). Ale to nie znaczy, że już do końca życia zrezygnuję ze spódnic odkrywających kolana czy spodenek... Jak się komuś nie podoba, to niech nie patrzy. Takie wredne komentarze są zbędne, ponieważ nie spowodują zniknięcia tych blizn jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki.

Jednocześnie pragnę podziękować dziewczynie, którą jakiś czas temu spotkałam w autobusie. Miała krótkie spodenki, ładne proste nogi i kolana w bliznach podobnych do moich. Ładna dziewczyna. Stwierdziłam, że się rozczulam nad sobą wtedy. To dzięki niej zebrałam się na odwagę i postanowiłam przestać sobie wmawiać na siłę, że nie lubię sukienek, spódnic i krótkich spodenek, oraz że nie będę rezygnować z odkrywania nóg.

I nie pozwolę sobie, żeby tacy idioci jak te dwie panny psuli mi nastrój.

Przystanek

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (201)
zarchiwizowany

#37011

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przebywam obecnie w Niemczech. Ot przyjechałam do rodziny na miesiąc. Wybrałam się pieszo na zakupy do jednego z supermarketów. Po zakupach popalałam papieroska w wyznaczonym do tego celu miejscu przed wejściem i czekałam na kuzyna, który miał mnie odebrać samochodem.

W międzyczasie obok mnie przystanęło trzech mężczyzn w wieku podobnym do mojego (również na papieroska) i zaczęli komentować każdą kobietę, która była w zasięgu ich wzroku. W końcu komentarze padły na mój temat. Nie ukrywam mam nadwagę, bo po wypadku, jaki miałam przytyło mi się, ponieważ długo byłam przykuta do łóżka.

Tak oto chłopak mnie skomentował:
[CH]: A widzicie tą laskę obok nas, w beżowej koszuli? Heeheheh, mogłaby schudnąć, heheheh! Te niemki to się pasą! Hehehe.

Koledzy oczywiście przytakiwali, podśmiewali się razem z jego rechotem.

No cóż... Sam komentator urodziwy też nie był.
Uśmiechnęłam się więc szeroko w ich stronę i powiedziałam również po polsku:
[Ja]: I czego rechoczesz? Też mi się nie podobasz. Masz wszystkie zęby na baczność, co drugi "wystąp".

Komentatorowi kopara opadła a jego towarzysze ryknęli głośnym śmiechem.

Zagraniczne przypadkowe spotkanie z rodakami.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (166)
zarchiwizowany

#35641

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lata temu, pod koniec drugiej klasy gimnazjum wybrałam się na klasowy biwak do ośrodka nad jeziorem. Jak wiadomo w tym wieku smarkacze przemycały alkohol.

Wieczorem wszyscy w swoich pokojach pogrupowani zaczęli pić. Mnie to nie interesowało. Też nie przepadałam za swoimi rówieśnikami z wzajemnością, ponieważ byłam osobą dość mocno dojrzałą jak na swój wiek i zwyczajnie nie mieliśmy wspólnego języka.

W pewnym momencie przerażonych kilka osób puka do moich drzwi (wiedzieli, że interesuję się medycyną). Okazało się, że jeden kolega tak się upił, że leżał nieprzytomny, wymiotował na siebie i robił pod siebie. Do tego dostawał drgawek. Nie mogłam go docucić i powiedziałam, że nie ma innej rady jak lecieć po wychowawczynię i wezwać pogotowie, bo chłopakowi może stać się krzywda tudzież w każdej chwili może się udławić własną zawartością żołądka.

Po dłuższym przekonywaniu poszliśmy i powiadomiliśmy grono pedagogicznie w liczbie dwóch pań (Pani A była świetną i sympatyczną kobietą, a pani B żona policjanta pokazała wtedy swoje pazury, ponieważ wcześniej wydawała się być w porządku).

Pani A oczywiście chciała interweniować. Widać, że pomimo młodego wieku, to wylądowała w tym zawodzie z zamiłowania i podchodziła do każdego z sercem. Wychowawczyni A była przerażona i chciała wezwać pogotowie. Pani B za to powiedziała, że nie i kropka, bo ona starsza, więcej ma doświadczenia i nie ma co dyskutować! A jak piśnie pani A słowo to pani B postara się by długo nie pracowała w tej szkole.

Pani B co zrobiła? Kazała nam przenieść "zwłoki" chłopaka i cuciliśmy go zimną wodą pod prysznicem (z marnym efektem). Po czym kazała odnieść go do pokoju i zamknęła na klucz z zapitym gościem mnie i koleżankę. Na zmianę do rana czuwałyśmy nad nim. Ja nie miałam jak wezwać pogotowia i policji, bo zostałyśmy z koleżanką siłą pozbawiona telefonów komórkowych, co by afery nie robić. Na wołania i walenie w drzwi żadnej reakcji nie było. Co gorsza, gdyby chłopaka stan by się pogorszył, przestałby oddychać to byśmy z koleżanką z trupem do rana siedziały... Był to istny koszmar.
Pod koniec biwaku wychowawczyni kazała nam wszystkim milczeć bo nas inaczej "załatwi". Chłopacy z dwóch klas, które były na biwaku też zaczęli mi się odgrażać. Do tego stopnia, że bałam się pójść do szkoły.

Oczywiście jak tylko wróciłam do domu, to opowiedziałam wszystko mojej mamie. Powiedziała mi, żeby lepiej dla swojego bezpieczeństwa nie chodzić do szkoły już przez ten ostatni tydzień.
Dostawałam SMSy z internetu z pogróżkami od samej wychowawczyni B (była to polonistka, a zdania, które były w treści nie pasowały poziomem pogróżek do smarkaczy w moim wieku bo były one zbyt "poważnie" złożone).
Na koniec roku po uroczystości poszłam do szkoły odebrać świadectwo (na uroczystość zakończenia roku szkolnego bałam się iść). Wchodząc do szkoły spotkałam trzech chłopaków z biwaku i próbowali mnie pobić, bym nie ważyła się puścić dyrekcji pary z ust. Całe szczęście sprzątaczki szybko i sprawnie zainterweniowały rozdzielając towarzystwo.

Oczywiście na świadectwie miałam obniżone zachowanie z bardzo dobrego na poprawne a z polskiego zamiast czwórki, widniała trója...

Mama zabrała dokumenty ze szkoły i przeniosła mnie do innej, lepszej szkoły na ostatni rok gimnazjum. Nie chciała rozdmuchiwać bardziej sprawy, ponieważ bała się macek znajomości tej baby.

Wychowawczyni A po tamtym incydencie poszła od razu po biwaku na zwolnienie lekarskie a we wrześniu sama dobrowolnie odeszła ze szkoły, ponieważ nie chciała pracować z taką kobietą jak pani B i cała sytuacja mocno psychicznie na niej się odbiła (pani A była chodzącym aniołem o bardzo wrażliwej naturze).

Klasowy biwak

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 20 (54)
zarchiwizowany

#34705

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Cóż... Pewnego czasu, kiedyś tam doznałam wypadku. Leżałam kilka razy w szpitalu, miałam kilka operacji.

Mam za miastem zawistną rodzinkę, która tylko po pieniądze do mojej mamy się uśmiecha a same od siebie babka z ciotką nic nie dadzą.

Krótko o tej przepiekielnej rodzince:
Ciotka: Kobieta, lat prawie czterdzieści, bezdzietna, stara panna, wykształcenie podstawowe, wymagania płacowe jak po doktoracie, doświadczenie zawodowe z całego życia- dwa miesiące pracy.
Babka: Kobieta, która wszystko najlepiej wie i nie ma od niej mądrzejszych, wiecznie do niej jakieś plotki dochodzą i coś ludzie gadają a z domu nie wychyla nosa, bo niepełnosprawna (chyba już w głowie szepty słyszy), chętnie by każdego pod butem trzymała. Wszyscy są tacy, siacy i owacy a ona jaka to wspaniała.

Owe kobiety plotki i ploteczki wszystkie znają, a że wypadek miałam, to cudem jakimś informacja poprzez plotki do nich nie dotarła. Dowiedziały się o wypadku x czasu po tym ode mnie.

Po którejś awanturze o pieniądze (zwyczajnie z mamą nie stać mnie na utrzymywanie pasożytów a one tego nie rozumieją) babka nazwała mnie ćpunką i również powiadomiła o tym moją mamę, która i tak wystarczająco stresów ma.

No cóż... Leżałam w szpitalach i faktycznie przy takich zabiegach to byłam naćpana na koszt państwa, aczkolwiek narkomanką nie jestem a żywcem przecież nie dam siebie kroić.
W takim toku rozumowania mojej niemądrej babki, skoro ja jestem ćpunką, to moi lekarze dilerami a szpital mafią...

Zabawna głupota co poniektórych osób jest.

"Ćpunka i lekarz diler"

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 15 (49)