Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nieniecierpliwa

Zamieszcza historie od: 30 kwietnia 2015 - 10:14
Ostatnio: 12 października 2021 - 21:25
O sobie:

Matka Polka, skoczek spadochronowy, niedoszły żołnierz o anielskiej cierpliwości.

  • Historii na głównej: 42 z 48
  • Punktów za historie: 12509
  • Komentarzy: 71
  • Punktów za komentarze: 412
 

#75229

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciąg dalszy historii o dentystach: http://piekielni.pl/71347

Po moim sierpniowym urlopie dowiedziałam się, że szukamy nowego dentysty do Diabełkowa. Niezmiernie się ucieszyłam, bo liczę na to, że skończą się problemy opisane w poprzedniej historii. Co się stało, że mojemu cierpliwemu szefowi puściły nerwy?

1. S1 całe godziny poświęcał na odtwarzanie zaginionych kart. Średnio raz w tygodniu chodził do szefa z listą pacjentów, których dokumentacje poginęły.

2. Pewna matka zrobiła awanturę na cały powiat, że S2 zatruł jej córce zdrowego zęba. Na dodatek z przedniej części paszczy. Dowiedziała się o tym dopiero, kiedy w ramach konsultacji poszła do S1. Wpadła w furię i wcale jej się nie dziwię.

3. I to chyba przelało czarę goryczy. Pewna miła, starsza pacjentka była wpisana w kolejkę protetyczną do S2. Aby otrzymać protezę, należy mieć minimum 5 ubytków. Nie trzeba być stomatologiem, żeby wiedzieć, że protezy nie wstawia się na istniejące zęby, prawda? Najwyraźniej dla S2 nie było to takie jasne. Wykonał pacjentce protezę obejmującą niewyrwaną, psującą się zębinę. Nikt do kobiety pretensji nie miał o to, że nie upierała się o wyrwanie gnijącego zęba, bo w swojej naiwności wierzyła, że osoba z wyższym wykształceniem ma większą wiedzę od niej na temat stomatologii. Możecie sobie wyobrazić, co się działo pod protezą...

S1 z uzasadnioną frustracją naprawiał błędy S2, tłumacząc pacjentom, gdzie mogą złożyć skargę. Podziałało.

dentysta_sadysta

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 194 (212)

#75192

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W celu ochrony osób, których historia bezpośrednio dotyczy, nie mogę powiedzieć, gdzie dokładnie opisana sytuacja miała miejsce. Istotne jest to, że związana jest z tzw. "mundurówką".

Praca związana poniekąd z materiałami radioaktywnymi. Każdy pracownik otrzymuje swój dawkomierz - przyrząd służący do pomiaru pochłoniętej dawki promieniowania jonizującego. Wszystkie dawkomierze są okresowo kontrolowane (dostajesz nowy dawkomierz, a stary idzie na badania, przy czym nie masz wglądu w raporty). Polityka "firmy" pozwala na zabieranie przyrządów do domu, bo czemu nie.

Pewien pracownik postanowił z czystej ciekawości wysłać swój dawkomierz na badania. Okazało się, że dopuszczalna dawka promieniowania została przekroczona. Pracownik poszedł z raportem do swojego przełożonego, aby podzielić się z nim swoimi obawami.

W związku z zaistniałą sytuacją, zmieniono przepisy: pracownicy nie mają prawa zabierać dawkomierzy do domu.

mundurówka

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 383 (405)

#75104

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Oceńcie sami czy to piekielne, ale ja do tej pory czuję pewien niesmak po tym wydarzeniu...

W naszych przychodniach konieczne było wykonanie pomiarów oświetlenia awaryjnego oraz napięcia w gniazdkach. Wszelkimi sprawami związanymi z elektryką zajmuje się firma zewnętrzna. Pana "Prezesa" [PP] poznałam osobiście, ponieważ w przypadku awarii, najczęściej to on się u nas pojawiał. Nigdy nie miałam powodów, żeby na niego narzekać, ponieważ pracę wykonywał szybko i solidnie. Czasem wpadł na kawę będąc przejazdem. Coś tam pogadaliśmy na temat prywatnego życia, więc wiedział, że mam córkę i jestem w szczęśliwym związku, a ja wiedziałam, że on ma żonę i czwórkę dzieci. Z innych rozmów wywnioskowałam, że jest praktykującym katolikiem, momentami wręcz fanatycznym. W relacjach biznesowych mi to nie przeszkadzało. Zresztą, nasza znajomość nigdy nie przeszła na poziom wysyłania sobie życzeń na święta, po prostu jak był potrzebny, to się po niego dzwoniło.

Wracając do pomiarów. Obskoczyliśmy dość szybko filie, na koniec zostawiliśmy główną siedzibę. Umówiliśmy się na konkretny dzień. Godzina dość późna, bo po dwudziestej. Po pierwsze, miało nie być ludzi, ponieważ podczas pomiarów trzeba było wyłączyć bezpieczniki, a pacjentom raczej nie siedziałoby się dobrze w ciemnościach. Po drugie, na dworze miało być ciemno, bo tylko wtedy takie pomiary miałyby sens i byłyby wiarygodne (ja się na tym nie znam, tak mi to wytłumaczył PP). No więc bezpieczniki wyłączone, awaryjki się zaświeciły, godzina czekania i sprawdzenie, która zgaśnie. Na czas oczekiwania poczłapaliśmy do mojego biura (na biuro jest osobny bezpiecznik i jego wyłączać nie trzeba było ze względu na brak oświetlenia awaryjnego).

Gadaliśmy o pierdołach. Wspomniał, że emancypacja kobiet, to działania szatana, ponieważ według pisma świętego, obowiązkiem kobiety jest rodzenie dzieci i ich wychowywanie. Ponadto kobieta powinna być posłuszna mężczyźnie. Pośmiałam się, ale tego nie komentowałam. Później zrobiło się jakoś tak niezręcznie... Zaczął mi sugerować, że chętnie by się ze mną przespał. Brzmiało jak żart, więc początkowo odmawiałam równie żartobliwym tonem. Jednak nie przestawał namawiać, co spowodowało u mnie w końcu psychiczny dyskomfort. Powiedziałam mu, że jeśli się nie ogarnie, zadzwonię po naszego informatyka, żeby przyjechał go pilnować. Na moment się uspokoił. Ale po paru minutach znowu wrócił do tematu. Twierdził, że "nikt się nie dowie. Ja na pewno nikomu nie powiem". Na co odpowiedziałam: "Ale ja powiem twojej żonie". Znów ucichł tylko na chwilę. Potem oczywiście temat wrócił...
[PP] Popatrzyłbym sobie na nagą kobietę.
[J] Masz przecież żonę.
[PP] Ale to nie to samo. Na jakąś obcą bym popatrzył.
[J] Dać ci adresy stron z pornosami? (byłam już naprawdę poirytowana całą tą sytuacją)
[PP] Nie, wolałbym na żywo.

Szczerze mówiąc trochę mnie strach sparaliżował i nie wiedziałam jak mam na to reagować. Mieliśmy siedzieć jeszcze pół godziny, ale powiedziałam mu, że jadę do domu i niech sobie spisze wartości z poprzednich pomiarów. Na jego twarzy widać było rozczarowanie. Na pożegnanie powiedział: "wiesz... liczyłem na coś". Tyle zdążyłam zauważyć... Szybko wsiadłam do samochodu i poczekałam, aż odjedzie, żeby móc zamknąć bramę.

Wiem, że może się to wydawać mało piekielne, bo przecież ostatecznie do niczego nie doszło, ale ja do tej pory czuję się jak kupa... I wiem na pewno, że nie będę w stanie z tym człowiekiem normalnie rozmawiać po czymś takim.

napalony_facet

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 265 (321)

#75014

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam ofiarą przemocy w rodzinie. Po dwóch latach walki ex stracił władzę rodzicielską, dziecko ma moje nazwisko i wszystko się jakoś poukładało.

Poznałam jakiś czas temu na studiach dziewczynę. Miała świetną pracę, dobrze zarabiającego, przystojnego faceta, mieszkanie. Była naprawdę śliczna, momentami nawet popadałam przy niej w kompleksy. Zaprzyjaźniłyśmy się. Opowiedziałam jej moją historię. Widać było po niej, że odczuwa jakiś dziwny dyskomfort słuchając jej. Po czasie przyznała mi się, że doskonale mnie rozumie, ponieważ jej cudowny partner ma problemy z kontrolowaniem gniewu. "Ale to nie jego wina. Ma stresującą pracę i musi jakoś odreagować" - tłumaczyła. Próbowałam jej pomóc, przemówić do rozumu.

Pewnego dnia (a raczej nocy) zadzwoniła do mnie z płaczem i poprosiła o spotkanie. Pognałam więc autobusem do Dużego Miasta, gdzie miałyśmy się spotkać. Poszłyśmy do parku i usiadłyśmy na trawniku. Powiedziała, że jej ukochany znów stracił nad sobą panowanie. Skończyło się to siniakami na nadgarstkach od mocnego chwytu i popękanymi naczynkami w oczach od duszenia. Trochę się przeraziłam. Nie myślała logicznie, więc jako głos rozsądku powiedziałam jej, co powinna zrobić. Wydawało mi się nawet, że coś tam do niej dotarło.

Na komisariat nie chciała jechać, bo noc, a ona w sumie aż tak Dużego Miasta nie zna (ja też nie znałam, bo tylko tam studiowałam). Nie miałam zamiaru jej do niczego też zmuszać. Obmyśliłyśmy plan ucieczki. Kiedy jej facet poszedłby do pracy następnego dnia, miałaby czas na to, żeby spakować swoje rzeczy. Do domu rodzinnego miała 40 km pociągiem i tam właśnie by się udała. Plan doskonały.

Następnego dnia zadzwoniłam do niej i spytałam czy kupiła już bilet na pociąg.
[K] Nie, jeszcze nie kupiłam...
[J] Czemu? A spakowałaś się?
[K] Nie, no bo wiesz... (po tonie jej głosu, już wiedziałam, o co chodzi).
Bo jak wróciłam do domu wczoraj, to on mnie przeprosił i obiecał, że to się więcej nie powtórzy.
[J] Powtórzy się, gwarantuję ci to. Sama przez to przechodziłam.
[K] Ale obiecał... Poza tym dał mi taki piękny pierścionek w ramach przeprosin. Musiałam mu wybaczyć.

Kończyny mi opadły. Po niedługim czasie dziewczyna zrezygnowała ze studiów, a ja postanowiłam się od niej odciąć. Co jakiś czas zaglądałam tylko na jej twarzoksiążkę, a tam zdjęcia z przepięknymi prezentami, biżuterią, informacje o krajach, jakie odwiedziła ze swym ukochanym. Tylko jakoś zdjęć twarzy nie zamieszczała. Ciekawe czemu...

Chciałam jej pomóc, naprawdę. Próbowałam, starałam się. Najwyraźniej kilka złotych pierścionków Pandory i wycieczka do Hiszpanii miało dla niej większą wartość niż szacunek do samej siebie. Może i postąpiłam egoistycznie zostawiając ją z tym samą, ale nie miałam zamiaru być jej niańką i mówić w kółko to samo za każdym razem, kiedy przybiegnie z płaczem i siniakiem pod okiem.

Kiedyś dorośnie do właściwej decyzji. Może.

przemoc w rodzinie

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 303 (347)

#74060

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o fanatyzmie religijnym...

W jednej z poprzednich historii opisałam pokrótce moją niedoszłą teściową [NT]. Dla zainteresowanych: http://piekielni.pl/66616

Po odebraniu ojcu mojej córki [X] władzy rodzicielskiej, NT postanowiła przelewać co miesiąc pieniądze na wnuczkę (nie wiedziała, że jej synuś stracił władzę, ale wiedziała o rozprawie i próbowała mnie "przekupić", żebym się z tego pomysłu wycofała). Finansowe wsparcie od niej miałam otrzymywać do momentu, kiedy X znajdzie pracę i sam będzie robił przelewy. Godność schowałam do kieszeni i kasę przyjmowałam, ponieważ nawet sędzia na rozprawie krzyczała, że się Młodej należy i nie ma co się honorem unosić. Postanowiłam, że zawalczę sądownie o alimenty, ale dopiero jak będę wiedziała, że były ma pracę (trochę się obawiałam, że w ogóle nie będzie jej szukał, jeśli dostanie wezwanie do sądu), a póki co niech NT płaci.

W tym miesiącu przelew miał zrobić X, ponieważ ponoć znalazł w końcu pracę. Nie doczekałam się, więc naskrobałam SMS-a do NT, że pieniędzy nie dostałam, ale skoro jej syn znalazł zatrudnienie, to zanoszę do sądu wniosek o alimenty. Poinformowałam ją również, że władzę rodzicielską stracił, a Młoda w ostatnim czasie zyskała nawet moje nazwisko. Przeraziły ją moje "haniebne" czyny i domagała się wyjaśnień, więc napisałam szczerze, że X mnie bił, poniżał, groził, przeginał z alkoholem i narkotykami, nie wspierał w wychowywaniu dziecka, a ja i tak za długo to wszystko znosiłam.

Jej odpowiedź: "Znoszę ciebie tylko ze względu na Pana Boga i Młodą. Od początku kłamałaś i nie byłaś w porządku. A to jest z tego, że nie byłaś wierna Panu Bogu, łamałaś przykazania przez to otworzyłaś się na złego ducha, który niszczy relacje z ludźmi, odciąga od wiary. Jedyny ratunek to Pan Bóg, nie sądy. Sądy to diabelska sprawa". I dalej: "To nie X cię poniżał, to twój grzech. On tak panuje nad człowiekiem dopóki nie wróci się do Boga. X był zmartwiony co się dzieje i nie wmawiaj mi, że cię bił i brał narkotyki, bo nigdy tak nie było".

Pięknie musiał się przed matką wybielić... Ale jestem w stanie to zrozumieć, bo dzieci raczej się nie przyznają rodzicom do takich rzeczy. Ponoć w ostatnim czasie robił nawet jakiś test na narkotyki i z niego wyszło, że jest czysty, więc według NT nigdy narkotyków nie brał, bo to był taki test, który wykrywa najmniejszą skazę z całego życia. Wyśmiałam ją i zaproponowałam, żeby poczytała w internecie na temat narkotestów. Odbijając piłeczkę oskarżyła mnie o to, że zdradzałam X od samego początku i ona w sumie nie ma pewności, czy Młoda jest jego, więc w takiej sytuacji powinnam zrobić test na ojcostwo. Szczęka gruchnęła o podłogę.

Okazało się, że były w swojej rodzinie rozpowiedział, że ja zła i niedobra go zdradzałam (to ten typ człowieka, który rozmowę z kolegą traktuje jako zdradę, więc przez ostatnie 2 lata związku już nawet kolegów nie miałam), czego przyczyną mogło być moje opętanie przez szatana. Miał od początku wątpliwości co do ojcostwa, ale jako że on miłosierny, Młodą w urzędzie uznał i pokochał jak swoją. I tak się mocno starał, żeby nam było jak najlepiej, wszystko wybaczał, a ja go wciąż zdradzałam, na końcu porwałam Młodą i uciekłam (ja niewdzięczna!). Sprawiłam mu ogromne cierpienie. Nie dawał sobie rady z własnym życiem i stracił pracę (w październiku). Wyrządziłam tak wielką krzywdę jemu i jego rodzinie, że Boże miłosierdzie nie jest w stanie wyciągnąć mnie z piekła, w którym jest już specjalne miejsce dla mnie.

Szczęki z podłogi nie zbierałam, w takim byłam szoku. Stwierdziłam, że na tym zakończę tę SMS-ową konwersację, bo szkoda nerwów na ciemnogród, który mojego kata stawia na równi ze świętymi.

niedoszła teściowa

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 225 (283)

#74459

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Głośno się o tym nie mówi, a narobiło zamieszania i to niemałego. Chodzi o KOC.

KOC, czyli koordynowana opieka nad kobietą w ciąży, wedle zamysłu jakiegoś wielkiego mózgu z NFZ ma polegać na tym, że ciężarna idzie na wizytę do ginekologa, podpisuje oświadczenie i dostaje pakiet złożony z lekarza, położnej, szpitala - ogólnej opieki do porodu i później jeszcze do ukończenia przez bobasa 6 tygodnia. Brzmi fajnie, prawda? Ciężarówka nie musi się niczym martwić, ponieważ ma wszystko zapewnione i nie musi się zastanawiać, w jakim szpitalu chce rodzić.

Do tej pory rozliczanie wizyt (nie tylko ginekologicznych) wyglądało tak, że pacjentka przychodziła do lekarza, lekarz ją badał, robił USG czy inne badania, wypisując wszystko na kuponie. Ja i koleżanka owe kupony wprowadzałyśmy do programu. Każde badanie kosztuje określoną liczbę punktów, w przypadku ciężarnych zazwyczaj jedna wizyta to 13 punktów. Jeden punkt to 8 złotych z groszem. Łatwo policzyć, że za jedną pacjentkę dostawaliśmy od NFZ ok. 105 zł. Z tych pieniędzy trzeba oczywiście zapłacić ginekologowi.

Jako przychodnia gminna podpisaliśmy umowę na KOC z najbliższym szpitalem powiatowym. Musieliśmy to zrobić, ponieważ obecnie mamy bardzo skromny kontrakt na AOS, a chcielibyśmy go zwiększyć, więc liczyliśmy, że dzięki temu programowi się uda. Jak to wygląda od zaplecza? Tragikomedia :-)

1. Od tej pory nie możemy rozliczać wizyt za pomocą naszego oprogramowania, a przez stronę internetową, której zdarza się nie działać.

2. Za wizyty u naszych ginekologów nie będzie nam płacił już NFZ, a szpital. Ale jest pewien haczyk. NFZ zapłaci szpitalowi dopiero, kiedy kobieta urodzi. Z tego wynika, że przez 9 miesięcy nie dostaniemy pieniędzy za wizyty, ergo nie będziemy mieć z czego zapłacić lekarzom.

3. Kolejna piekielność, pacjentka, która nie będzie chciała być objęta KOCem, bo np. nie chce rodzić w szpitalu powiatowym, nie może zostać przyjęta w naszej poradni ginekologicznej. Albo KOC, albo do widzenia.

4. Mało piekielne? Jeśli pacjentka podpisze oświadczenie, będzie chodzić do nas na wizyty, ale przed porodem wybierze się na wycieczkę i przez przypadek urodzi przed terminem w innym szpitalu, kasy nie dostaniemy. Tak samo my nie mamy prawa przyjąć pacjentki "obcej", która przyjedzie na wczasy do naszej miejscowości.

5. Jeśli pacjentka nie daj Boże poroni, NFZ nie zapłaci szpitalowi za KOC, a za leczenie szpitalne, co oznacza, że my jako poradnia, która pacjentką się opiekowała, nie ujrzymy grosza za wykonane badania.

6. Szpital otrzyma za każdy poród 5500 zł. Jeśli pacjentka jest w ciąży zagrożonej i musi chodzić do lekarza co 2 tygodnie, ok. 2500 z tego idzie dla nas (doliczam badania typu KTG, których na kupon się nie wpisywało). Dołóżmy do tego cesarkę za 1800. Jakby dorzucić wyżywienie pacjentki podczas pobytu w szpitalu po porodzie, szczepienia, ewentualne leki dla niej czy dla dziecka, nie da się zmieścić w kwocie 5500 zł.

7. Koleżanka postanowiła ostatnio rozwiać wątpliwości i zadzwonić do naszego wojewódzkiego oddziału NFZ pod numer podpisany jako specjalista od KOC czy coś w tym stylu. Odebrała kobieta, która wiedziała na ten temat niewiele więcej od nas. Na większość pytań odpowiadała "nie wiem". A ja nie wiem, po co postawili na takim stanowisku osobę, która też nic nie wie...

Zamysł może i dobry, ale zdecydowanie nieprzemyślany.

NFZ

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (229)

#73814

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Lato się rozkręca, plaże się zapełniają.

Ostatnio na twarzoksiążkowej ścianie wyświetliło mi się zdjęcie, na którym oznaczona została córka znajomych (mam ją wśród znajomych). Dziewczynka ma na sobie bikini. Obok stoi o pół głowy mniejsze dziecko w samych krótkich spodenkach. Zdjęcie zamieszczone przez ojca tego drugiego dzieciaka. Co w tym piekielnego, że postanowiłam o tym napisać?

Drugim dzieckiem też jest DZIEWCZYNKA (przedział wiekowy 10-13), i to taka, której już by się przydał pierwszy stanik. Weszłam na profil genialnego tatusia. Zamieścił na nim całą galerię z pobytu nad jeziorem. Na każdym zdjęciu jego córka z uśmiechem na twarzy pozowała bez koszulki czy choćby stroju kąpielowego. Gratuluję pomysłu wrzucania zdjęć półnagiego dziecka na ogólny, niezabezpieczony profil, na który każdy może wejść. A tyle się mówi o pedofilach... Bez wahania zgłosiłam ten post ze względu na przedstawianie nagości.

Ludzie, włączcie mózgi...

facebook

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 198 (300)

#73775

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno temu, mając osiemnastkę na karku, doszłam do wniosku, że jestem już wystarczająco "dorosła", by posiadać konto w banku. Wybór padł na mBank, ponieważ oferował w 100% darmowe konto. Na dodatek internetowe, a takich bajerów wtedy jeszcze na rynku za dużo nie było. Korzystałam z niego ładnych parę lat, aż w końcu zainteresowałam się ofertą Inteligo (wszyscy w rodzinie mają konta w PKO).

Kiedy na świecie pojawiła się moja córka, a mieszkałyśmy jeszcze z jej ojcem, dopisałam byłego jako współwłaściciela konta w mBanku. Założenie było takie, że będziemy tam przelewać kasę na wspólne wydatki typu jedzenie, chemia gospodarcza etc (skończyło się na założeniach, ale to już inna historia). Dodam jeszcze, że na owym koncie miałam kredyt odnawialny. Dla niewtajemniczonych: jest to taki jakby debet, na który można wyjechać poniżej zera w danym miesiącu. Skorzystałam z niego raz (padniecie ze śmiechu...), żeby pożyczyć byłemu pieniądze na prezent na urodziny dla mnie. Po kilku miesiącach, jak już nie mieszkaliśmy razem, zadzwonił do mnie z pretensjami, że mam uregulować należności w mBanku, bo on biedny nie może kredytu wziąć. Powiedziałam mu, żeby się w trąbę pocałował, bo to były pieniądze, które ode mnie pożyczył, więc niech sam spłaca. Po tamtym telefonie o koncie zapomniałam.

Po ponad dwóch latach od wyprowadzki przypomniałam sobie o tym wspólnym koncie i doszłam do wniosku, że wypadałoby je zamknąć, skoro z niego nie korzystam. Przy okazji naczytałam się w internecie, że mBank wysyła karty listem zwykłym, kiedy zbliża się termin ważności aktywnej karty i nalicza opłaty za kartę, mimo iż nie została aktywowana. Trochę się przestraszyłam, bo już widziałam oczami wyobraźni, ile będę musiała zapłacić za 2 lata bezmyślnego nieinteresowania się kontem...

Po nieudanych trzech próbach zalogowania na konto (hasło mi się zapomniało) zadzwoniłam na mLinię. Jako że w międzyczasie zmieniłam numer telefonu (poprzedni był moim narzędziem autoryzacyjnym), odzyskanie hasła nie było takie proste, bo bank musiał mi wysłać pakiet aktywacyjny. Podałam więc mój obecny adres, po tygodniu dostałam list z pakietem. Nie udało mi się za jego pomocą zalogować, więc znowu telefon na mLinię. Podałam konsultantowi numerki z pakietu, po czym on zaczął mnie wypytywać o różne rzeczy, żeby mieć pewność, że ja to ja. Po gradobiciu pytań stwierdził, że podałam błędne dane. Zadzwoniłam ponownie, bo prawdopodobnie błędne było panieńskie nazwisko matki (dopiero będąc dorosłą dowiedziałam się, że mama miała w starym dowodzie błąd w nazwisku i zamiast "o" było w nim "ó"). Kolejna identyfikacja zakończyła się niepowodzeniem. Dzwonię więc trzeci raz i znów błąd. Konsultant poinformował mnie, że pakiet aktywacyjny został zablokowany. Krew się we mnie zagotowała. Zasugerował mi, żebym się udała do oddziału osobiście, to mi przywrócą dostęp do konta za okazaniem dowodu.

Zrobiłam sobie więc wycieczkę do Dużego Miasta oddalonego o 50 km od mojego miejsca zamieszkania. Może i nie jest to daleko, ale czasowo wychodzi 1,5 h w jedną stronę, bo korki... Wchodzę do banku, wręczam dowód panu za biurkiem, tłumaczę, po co się fatyguję. Pan z uśmiechem na twarzy informuje mnie, że konto zostało zamknięte w 2014 roku przez drugiego współwłaściciela. Z jednej strony poczułam ulgę, z drugiej frustrację.
Po kiego czorta wysłali mi pakiet aktywacyjny do nieistniejącego konta?
Dlaczego żaden z łącznie 4 konsultantów, z którymi rozmawiałam, nie poinformował mnie o tym, że konto jest zamknięte?

PS.: Odpowiadając na niektóre piekielne komentarze, identyfikacji przez telefon nie mogłam przejść dlatego, że to konto już nie istniało. Tyle mi powiedział konsultant w banku.

mBank

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (224)

#74157

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia pokazująca, jak zabójcza może być rutyna.

Ładnych parę lat temu odbyłam kurs skoczka spadochronowego. Przy okazji miałam możliwość zdobyć uprawnienia na składanie spadochronów (typ skrzydło). Na kurs pojechałam z ojcem mojej córki (gwoli wyjaśnienia, był to początek naszego związku i wtedy wydawał mi się normalny). Skoki zaliczyliśmy, byłemu się spodobało i chciał więcej, ja zadowalałam się składaniem spadochronów. Psycholog na badaniach lotniczych mi powiedział, że skoczek nigdy nie będzie dobrym pilotem, bo kto przy zdrowych zmysłach wysiada ze sprawnego samolotu ;-) Tak więc moja przygoda ze skokami skończyła się na kursie, ale chętnie przyjeżdżałam na lotnisko poskładać. Za każde złożenie dostawałam niewielką kasę.

Pewnego dnia postanowiłam zrobić byłemu niespodziankę. Pojechaliśmy na lotnisko. Umówiłam się z koordynatorem skoków, że poskładane przeze mnie spadochrony wymienię na jeden skok byłego. Oprócz mnie były jeszcze dwie osoby składające, mające dość spore doświadczenie nie tylko w składaniu, ale też w skokach. Można więc było się po nich spodziewać jakiegoś profesjonalizmu. Tymczasem wyglądało to tak, że w czasie, kiedy ja złożyłam 2 spadochrony, oni robili po 5-6. Nie traktowałam tego jako wyścigi. Spokojnie robiłam swoje, rozplątywałam linki, dokładnie układałam czaszę i upychałam ją do paczki.

Drobne wyjaśnienie dla osób niezorientowanych w skokach "na linę", na środku czaszy na krótkiej lince znajduje się pilocik. Jest to taki jakby mały spadochronik, który wyciąga czaszę z paczki podczas spadania. Przywiązuje się go na tzw. zrywkę do liny desantowej. Lina zostaje w samolocie, zrywka pęka podczas wyskoku po wyciągnięciu pilocika, dalej spadochron wychodzi sam.

Pamiętałam, które spadochrony składałam i obserwowałam przez lornetkę jak się otwierają. Z żadnym nie było problemu. Były dowiedział się, że ma skakać przy kolejnym wylocie, więc już się cieszył, ale powiedział, że nie weźmie "mojego" spadochronu, bo będzie mieć do mnie żal, jeśli coś będzie nie tak, a ja wyrzuty sumienia. Zmienił zdanie po tym, co zobaczył.

Skoczkowie hopsali jeden za drugim. Złożone przeze mnie skrzydła ładnie się otwierały. Moją uwagę przykuła jednak osoba trochę zbyt szybko opadająca. Zdziwiło mnie to, bo pamiętałam, że ten konkretny spadochron wzięła dziewczyna. Była najlżejsza z całej skaczącej ekipy, na dodatek wyszła na końcu, więc niemożliwym było, żeby się tak rozpędzała w dół. W pewnym momencie otworzyła zapas, a główny spadochron poleciał na ziemię. Dziewczyna wylądowała przerażona i na jakiś czas odechciało jej się skoków.

Co się stało? Któryś "geniusz" (na pewno nie ja), przypiął dziewczynie karabińczyk od liny desantowej BEZPOŚREDNIO do pilocika. Resztę można sobie wyobrazić... Lina wyrwała pilocik z czaszy, a z taką dziurą nie da się bezpiecznie wylądować. Dobrze, że dziewczyna zorientowała się, że spada za szybko w porównaniu do cięższych od niej chłopaków i się wypięła otwierając czaszę zapasową.

Cała piekielność polegała na tym, że sprawę zamieciono pod dywan. Zaproszono jedynie znajomego z uprawnieniami do składania spadochronów zapasowych (mało jest takich osób w Polsce). Nie wezwano odpowiednich służb, nigdzie nie odnotowano powyższego zdarzenia, a osoby odpowiedzialne dalej skaczą i składają.

Popełnienie błędu wynikającego z rutyny jestem w stanie zrozumieć, ale nigdy w przypadku, gdy od tego błędu mogłoby zależeć czyjeś życie. Nieważne czy chodzi o składanie spadochronów, czy o setną z kolei operację wycinania wyrostka robaczkowego.

skoki spadochronowe

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 391 (411)

#73549

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym, co wypada a czego nie, kiedy się jest samotną matką.

Z ojcem mojej czteroletniej córki nie jestem z przyczyn opisanych w poprzednich historiach. Nigdy nie patrzyłam na mężczyzn przez pryzmat tego jednego nieudanego, burzliwego wręcz związku. Wiedziałam, że są na świecie normalni faceci, a zakładanie z góry, że są socjopatami znęcającymi się nad kobietami uważałam za krzywdzące. Tak więc po jakimś czasie od zakończenia toksycznych relacji, zaprzyjaźniłam się z kolegą z uczelni.

Początkowo tylko się lubiliśmy. Byliśmy ze sobą szczerzy, dobrze nam się rozmawiało i tak jakoś wyszło, że podjęliśmy decyzję o byciu razem (bez ochów, achów i motylków w brzuchu). Były to dość zdroworozsądkowe relacje - żadne z nas nie było zakochane, po prostu spełnialiśmy swoje potrzeby fizyczne i emocjonalne. Po kilku miesiącach takich relacji przyszła miłość. Serio, nie było między nami zaślepienia, jakie towarzyszy zakochanym ludziom. Jesteśmy ze sobą od dwóch lat, moja córka go uwielbia i jest to jedyny ojciec, jakiego naprawdę ma. Nie mieszkamy razem, ponieważ najpierw chcemy skończyć studia, zanim poukładamy sobie wspólnie życie. Tak więc czeka nas jeszcze przynajmniej rok związku na odległość, ale nie przeraża nas to. Mam świadomość, że on też musi się stopniowo oswajać z rolą "przybranego ojca". To tyle, tytułem wstępu.

Ostatnio, kiedy sprzątaczka robiła porządki w moim biurze, opowiedziała, że podsłuchała rozmowę pielęgniarek. Jedna z nich jest kilka lat po rozwodzie. Była oburzona tym, że się z kimś związałam, bo "tak nie można". Sprzątaczka wtrąciła się w ich plotkowanie o mnie.
[S] No ale co w tym złego, że sobie kogoś znalazła?
[P] No jak to co?! Tak nie można przecież. Ja po rozwodzie nie myślałam o tym, żeby sobie szukać faceta.
[S] Skoro są szczęśliwi, to czemu mieliby nie być razem?
[P] No bo TAK NIE MOŻNA (żelazny argument). Nie wypada.

Nie jest pierwszą i pewnie nie ostatnią, która krzywo patrzy na mój związek. Okazuje się, że żyjemy w takim społeczeństwie, że nie mogę się przyznać do związku z mężczyzną, który nie jest ojcem mojej córki. Bo samotnej matce nie wypada żyć długo i szczęśliwie. Biorąc przykład z pielęgniarki, powinnam zamknąć serce na cztery spusty, wychowywać córkę samotnie, a potem co? Zgarnąć nagrodę za trud wychowania młodego człowieka w postaci specjalnego miejsca w raju?

samotna matka

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 252 (310)