Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

PaniFilifionka

Zamieszcza historie od: 17 lutego 2016 - 19:40
Ostatnio: 16 kwietnia 2024 - 17:23
  • Historii na głównej: 12 z 12
  • Punktów za historie: 3636
  • Komentarzy: 132
  • Punktów za komentarze: 925
 

#90618

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Bareja wiecznie żywy...

Spaceruję sobie dziś spokojnie z psem aż tu telefon - dzwoni poradnia ginekologiczna z informacją, że Młoda miała mieć dziś wystawioną receptę ale świeci się na czerwono w EWUŚ, więc ni wuja nie wystawią. Robię szybki rachunek sumienia - dopisywałam ją do swojego ubezpieczenia na bank. Ba! Tydzień temu była u lekarza i wszystko było ok.

Po powrocie do domu dzwonię do kadr zapytać gdzie jest problem. I koleżanka sprawdza - jest dziecię dopisane. Dumamy obydwie przez chwilę i nagle pada pytanie:
- Czy córka nie podjęła żadnej pracy?
- Owszem - odpowiadam - w roku akademickim pracuje na pół etatu.
I już sprawa jasna - system widzi tylko ostatnie ubezpieczenie.

Młoda pracowała od października do czerwca więc już wygasło. Teraz żeby wszystko było lege artis muszę ją odpisać i dopisać ponownie. I takie operacje co roku aż skończy studia.

Kocham ten kraj. "Kocham".

ewuś

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (184)

#4456

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tytułem wstępu: pracowałem w firmie zajmującą się ogrzewaniem podłogowym (kable, maty itp) i wyłożyliśmy powierzchnię ok. 500 m kw. w jednym z centr handlowych. Ideą kabli grzewczych jest ich opór elektryczny, przez co się grzeją (kontrolowanie!), więc dla różnych długości kabla stosuje się kable o różnej rezystancji. Skrócenie kabla 10-metrowego o 10 cm spowoduje, że kabel się spali.

Kabel leżał pod betonem parkingu (żeby topił śnieg w zimę), ale zostało około 5 metrów, więc zostawiliśmy na noc, rano mieliśmy go gdzieś upchnąć w beton. Rano przychodzimy - wystający odcinek ktoś odciął i sobie zabrał. Jedyną osobą w nocy był [c]ieć, więc idzie[m]y do niego:
[m] - Dzień dobry, widział pan kto ukradł 5 metrów kabla oporowego z tamtego miejsca? wystawał z betonu.
Chwila ciszy.
[m] - Wie pan, to jest kabel oporowy, grzewczy, jego skrócenie nawet o 5 cm powoduje, że się spali po 10 minutach pracy i trzeba go będzie wymienić. koszt kabla to 8400 PLN plus 30% jego wartości za położenie.
[c] - No patrz pan, to była najdroższa antena do telewizora i najdroższy bat dla konia, jakie kiedykolwiek zrobiłem...

automatyka

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 593 (689)

#73909

przez ~agentlinii ·
| Do ulubionych
Będzie o pracy w call center. Nie takim zwykłym. Przez długi czas pracowałem w BOK-u pewnej zachodniej dużej linii lotniczej. Nie tylko na słuchawce, często poza słuchawką trzeba było robić miliard innych rzeczy, ale o tym później. Po kolei.

Ostrzegam, będzie dość obszernie, bo i od kuchni. Niestety muszę też Was ostrzec - przedstawione przeze mnie procedury czy historie mają miejsce praktycznie w każdej większej linii lotniczej, niezależnie, czy jest ona tradycyjna, czy "tania". Tak wygląda ta branża.

FIRMA

Pracowałem w polskim oddziale u siebie w mieście. Wymagany był płynny język angielski i niemiecki w mowie i piśmie. Jak się później okazało, przyjmowano każdego, kto potrafił się choćby przedstawić, tak bardzo brakowało osób do pracy. Choć sam nie miałem w tamtym okresie znajomości języka na poziomie płynnym C1/C2, to nie było problemów w codziennym rozmawianiu, czy rozumieniu problemów klientów, a wielokrotnie łapałem się za głowę, jak dukają koledzy czy koleżanki. Był to problem do tego stopnia (i nadal jest, jak czasem poczytam na fejsbukowym fanpejdżu), że zaczęto robić wewnętrzne szkolenia ze słownictwa branżowego czy zasad wymowy/pisowni i gramatyki niemieckiej/angielskiej. W pewnej chwili większość zażaleń i eskalacji dotyczyła głównie słabej obsługi, ze względu na brak znajomości podstaw języka i zrozumienia się.

Sami współpracownicy z biura bardzo pomocni, ogółem świetni ludzie. Nigdy nie odczułem wyścigu szczurów czy jakichś wojenek. Zapewne dlatego, że wśród miliona telefonów i wkurzonych klientów nie było zwyczajnie na to czasu, a może dlatego, że wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku z pełną tego świadomością? Gorzej było ze współpracą z oddziałami w innych krajach.

Jak wiadomo, większość dużych firm woli wynająć inną firmę, która świadczy dla takowej usługę outsourcingu. Nic w tym złego. Nasza firma miała kilka oddziałów w Europie, w tym również ten w Polsce, w którym ja pracowałem. Jako "agenci" wyżej wspomnianej linii lotniczej mieliśmy między sobą oczywiście kontakt, choć odgórnie stawiano duże ciśnienie na rywalizację między poszczególnymi krajami, by każdy oddział miał jak najlepsze wyniki, toteż raczej się nie lubiliśmy. Zazwyczaj kończyło się tak, że kiedy, za przeproszeniem, coś się srało, tylko nasz oddział tyrał do późnej nocy. Reszta umywała ręce.

Jak to w praktyce wyglądało? Wyobraźcie sobie wielką śnieżycę, która paraliżuje większość lotów w Stanach. W tym nasze, dość dochodowe loty z/do Europy. Tysiące klientów do przebukowania, odgórne wytyczne, wolumen czekający w kolejce do obsłużenia wzrasta do kilkudziesięciu osób z czasem oczekiwania ponad godzinę. Co robią inne oddziały? "Wrzucają się" na "backoffice" w systemie i poganiają nas na wewnętrznym czacie, że dużo do roboty jest, więc nikt z nas nie może wyjść na przerwę, bo jest nas tylko 15 osób (tak, 15 osób, 10 osób na dziale niemieckim, z racji że to niemieckie linie i 5 osób na international).

Nasi szefowie, choć się z tym nie zgadzali, nie mieli innego wyjścia, jak zawrócić nas z 10-minutowej przerwy na fajka czy przerwy obiadowej. Dłuższe siedzenie w toalecie, bo np. masz nagły "wypadek"? No spoko, ale nie omieszkano dać ci reprymendy.

GRAFIK

Skoro już o tym mowa. Grafik. Dostanie dobrego grafiku to wielka loteria. W umowie o pracę istniał punkt, że każdy pracownik musi przepracować w miesiącu 2 pełne weekendy. Ok, każdy wiedział, na co się godzi, taka praca. Uprzedzono nas też, że może zdarzyć się praca do późnych godzin (na nasz oddział przypadała praca do północy), gdy wolumen na linii będzie tego wymagał.

W praktyce wyglądało to tak, że zazwyczaj weekendy były pracujące, bo zawsze wolumen był duży, a kiedy mówiło się lepiej po niemiecku/angielsku czy miało lepsze wyniki, było się wrzucanym na ciągłą pracę do północy. Mimo ustawienia zupełnie innego grafiku. Nie byłoby to może tak kontrowersyjne, gdyby nie fakt, że na godzinach późnych zostawały zwykle te same osoby. Tak samo w weekendy. Pomimo 200 osób w firmie, weekendami i do północy pracowało wiecznie 10 tych samych osób. Rekordzista miał 6 dni pod rząd do końca bez możliwości zmiany (nikt by się nie zamienił). Jak widać, byli równi i równiejsi. Nikt jednak głośno tego nie komentował w obawie, że dostanie jeszcze gorszy grafik, niż już ma od miesięcy.

I nie, 8-godzinny dzień pracy nie zaczynał się od 8 i kończył o 16. Zaczynał się co najmniej o 7:45 (bo przynajmniej 15 minut zajmowało włączenie wszystkich programów i zalogowanie się do ewidencji czasu pracy - trzeba to było zrobić w ciągu kwadransa przed spodziewanym rozpoczęciem pracy), a kończył o 16:15 (bo przecież nie płacimy ci za 15 minut przerwy w pracy, więc masz tutaj, pracowniku, odpracuj sobie te 15 minut, byś nie był stratny). Kiedy zdarzył się call o 16:14, musiałeś go odebrać. Nie można było już zacząć wyłączać programów. Taki call potrafił czasem trwać powiedzmy... kolejną godzinę. Ok, płacono za nadgodziny, ale w tej pracy nie można było mieć planów w ciągu godziny od skończenia pracy.

I nie. Praca wieczorami nie była lżejsza. Była gorsza. Połowa naszych oddziałów czy helpdesków nie była dostępna od pewnych godzin. A, jak na ironię, to wieczorami przytrafiały się najgorsze kwasy i wtedy byliśmy pozostawiani tak naprawdę sami sobie. Nieraz widziałem kogoś, kto chodził po całym biurze i szukał wolnej osoby, by pomogła mu wyczarować coś w systemie (pracowaliśmy na systemie rezerwacyjnym w module "cryptic" - coś jak programowanie w DOS-ie, czysty system komend, które trzeba umieć i wiedzieć, kiedy wpisać, by uzyskać dany efekt ;)). Ta oczywiście godziła się pomóc, zwykle kosztem swojej ledwo wyszarpanej przerwy, bądź narażając się na reprymendę za zmianę "statusu" w systemie i zejście ze słuchawki bez pozwolenia.

Któregoś razu bilet dla 5-osobowej rodziny z trójką małych dzieci został tak po prostu anulowany. Dlaczego? Pani pytała jedynie o koszt przebukowania. Agent mówił bardzo słabo po niemiecku i w efekcie źle zrozumiał się z panią. Początkowo źle wyliczył koszty przebukowania (~700 euro za osobę, zamiast 500 euro za wszystkie 5 osób). Po rozłączeniu skasował jej bilet. Pół godziny później pani zadzwoniła znowu, stwierdziwszy, że jej dziecko jest tak chore, że poniesie te koszty, no trudno, zdrowie ważniejsze. Kiedy powiedziano jej, że jej bilety zostały usunięte, była bardziej niż zdziwiona. Było krótko przed północą, nie mogliśmy dla tej pani niestety nic zrobić. Proces przywracania biletu jest dość skomplikowany, dzwonimy wtedy na oddział IATY, który jest w stanie to przywrócić w systemie, dobierając ówczesne klasy biletowe, by klient nie dopłacał już do wystawionego biletu. Niestety o tak później porze nikt tam nie pracuje. Musieliśmy odesłać klientkę z kwitkiem, bez jakiejkolwiek pomocy.

REPRYMENDY

W zasadzie dostać takową można było za wszystko. Co dawała taka reprymenda? Brak ciężko zarobionej premii. Któregoś razu koleżanka robiła klientce dość skomplikowane przebukowanie, gdyż pani miała booking typu multileg (inne lotnisko wylotu, przylotu, po drodze różne miasta czy kraje składające się na jeden bilet). Koleżanka zadzwoniła na helpdesk zwyczajnie z zapytaniem, bo nikt nie był w stanie odpowiedzieć jej na pytanie. Po rozłączeniu się, ujrzała w systemie wbitą reprymendę od pani, z którą właśnie rozmawiała. Dlaczego? Pani uznała, że koleżanka na pewno się pomyli i nie zrobi tego dobrze, skoro miała wątpliwości, tak że dała jej reprymendę już na zaś.

Innym razem mnie samemu dano reprymendę za błąd innej osoby. Z powodu dużego opóźnienia maszyny, klientka ze Szwajcarii zażądała zwrotu kosztów biletu. Oczywiście, ma do tego prawo. Niestety miała nieważną kartę kredytową, nie mogliśmy jej przelać tych pieniędzy na konto. Mejlowo dostała powiadomienie o tym, by podała nam numer IBAN. Była to oczywiście fałszywa informacja. W systemie, w którym generujemy SEPA Mandat, potrzebny jest IBAN i BIC. To oczywiste. Niestety dla osób ze szwajcarskim numerem rachunku nie da się tego zrobić. Obsługujemy tylko niemieckie i austriackie rachunki. Dzwonię do klientki, by wyjaśnić jej, że kolega się pomylił i potrzebujemy jedynie nową kartę kredytową i zrobimy ten przelew od razu. Klientka wyjaśniła, że takowej karty już nie ma, został jej ten nieszczęsny numer rachunku. Przyjąłem do wiadomości, w wewnętrznych adnotacjach zamieściłem stosowną informację. Dzień później przyszła reprymenda, że pani na pewno ma nową kartę, tylko nie chciała podać, a ja z tym nic nie zrobiłem. Nawet już nie reagowałem, zwyczajnie parsknąłem.

KLIENCI

Przejdźmy teraz do najbardziej wdzięcznego tematu, jakim są klienci. Opiszę pokrótce, jak wyglądało to od kuchni. Jeśli temat znajdzie się w kręgu Waszych zainteresowań, mogę wyszczególnić typy klientów, stawiając na piekielne bądź śmieszniejsze historyjki. ;) Kiedyś je jeszcze zapisywałem, ale mając codziennie do czynienia z absurdem, zaprzestałem, bo głowę by mi rozsadziło. Niemniej te najbardziej hardcorowe jak najbardziej mam w pamięci.

Ok, ale do sedna. Pierwotnie wmawiano nam, że Niemcy są super, bo przecież żyją w kraju multikulti, to są przyzwyczajeni do obcokrajowców. Och, jakież to nieprawdziwe było stwierdzenie... Farta mieli ci, którzy byli niemieckiego pochodzenia, bądź pozbyli się wschodniego akcentu, czy choćby nie mieli polsko brzmiącego nazwiska. Ja miałem to szczęście, że mój akcent nie był ani trochę wschodni.

Często przy miłej pogawędce czy wyjątkowo długim callu, kiedy robiłem klientowi milion rzeczy, ów klient pytał o pochodzenie, bo miałem w jego mniemaniu bardzo interesujący szwajcarski bądź francuski akcent. I było dobrze, dopóki brnąłem w to kłamstwo, że tak, owszem, pochodzę stamtąd. Nauczyłem się zresztą zawsze kłamać w tej kwestii. Gdy kilka razy przyznałem się, skąd pochodzę, miła rozmowa natychmiast się urywała, a mnie patrzono "na ręce", bano się podać dane płatnicze, czy powtarzano kilkakrotnie, bo niby nie rozumiem niemieckiego. Oczywiście już w bardzo chamskim i suchym tonie. Raz klient, bardzo w porządku gość, sam się przyznał, że automatycznie zareagował z przekąsem na moje pochodzenie. Miał wcześniej do czynienia z Polakami złodziejami czy bardzo niekompetentnymi osobami i zwyczajnie poszedł za stereotypem. Po rozmowie ze mną, kompleksowej obsłudze, pomocy i miłej pogawędce przeprosił mnie za to zachowanie. Jeden jedyny w całej karierze. Reszta zazwyczaj brała nazwisko i pisała skargę na ciebie, bo za mało szeroko się uśmiechnąłeś. ;)

Była też ogromna rzesza klientów, którzy jak tylko słyszeli wschodni akcent, natychmiast się rozłączali bądź mówili, że z Polakiem to oni nie chcą rozmawiać, bo my nic nie potrafimy. Standard. Ja miałem farta. Pracowałem w tym oddziale praktycznie od początku, zatem przez ten długi czas pracy wyrobiłem sobie pewne nawyki, umiejętności obchodzenia się z trudnym klientem. Pod koniec doszło do tego, że widząc numer kierunkowy klienta, wiedziałem już, z jakiego to obszaru i czego mogę się prawdopodobnie spodziewać. Jeśli chodziło o pieniądze i pewne oczekiwania, w tej pracy stereotypy były jak najbardziej cechami szczególnymi.

Byli klienci, który tylko po odebraniu telefonu zaczynali litanię i darcie ryja, nie dając nam dojść do głosu, po czym się rozłączali. Na początku przejmowałem się ich problemami, starałem się jakoś pomóc, dopytać albo chociaż uspokoić. Po czasie stwierdziłem, że to i tak nie ma sensu. Słuchałem więc tylko litanii, po czym żegnałem się i życzyłem miłego dnia. Nie dlatego, że miałem to w dupie i byłem nieczuły, ale dlatego, że i tak nie pomógłbym tej osobie, choćbym bardzo chciał.

Czasem klienci wyli w słuchawkę, bo coś się stało, czasem opowiadali mi swoje historie, które były naprawdę makabryczne (albo chociażby kosztowne). Dlaczego nie mogliśmy pomóc? Przez ten nieszczęsny system firm outsourcingowych. Każdy oddział był obsługiwany przez inną firmę zewnętrzną, które delikatnie mówiąc... nie przepadały za sobą. A przynajmniej nie chciały ze sobą współpracować. Dlatego też np. nie znaliśmy osób zajmujących się księgowością, czy chociażby nie mieliśmy możliwości kontaktowania się z innymi agentami na lotniskach w celu weryfikacji czegokolwiek. A czasem naprawdę byłoby to szybsze. Powiedzmy, że klient dostał dziwny rachunek bądź oczekuje zwrotu pieniędzy za jakieś wydarzenie na lotnisku. Uczono nas, byśmy w pierwszej kolejności przyjmowali historię klienta za kłamstwo i weryfikowali jego wersję. Tylko jak? Nie mogliśmy kontaktować się z księgowością czy lotniskiem, mimo posiadania wewnętrznych telefonów. Bo nie. Mieliśmy podawać mejle bądź telefony do tych lotnisk/oddziałów i niech klient sam sobie dzwoni czy pisze i się doszukuje prawdy, ty, drogi agencie, masz tylko 300 sekund rozmowy na klienta. Jeśli wyjdziesz poza oczekiwane ramy, po premii. Mieliśmy tylko kilka swoich oddziałów obsługi klienta i to wszystko. Które oczywiście i tak nie mogły pomóc, bo miały tak samo związane ręce, jak my. O czym nie mogliśmy powiedzieć klientowi.

Szczególnym przypadkiem jest tutaj oddział skarg i zażaleń. Właściwie żadna linia lotnicza nie prowadzi telefonicznej obsługi klienta w przypadku skarg i zażaleń. Z wiadomych względów. U nas oczywiście był formularz na stronie, który klient winien wypełnić, gdy chciał dochodzić swoich praw. Jak to wyglądało naprawdę? Nawet my nie wiedzieliśmy, kto pracuje w tym oddziale, nasz helpdesk również (albo nie chciał nam tego powiedzieć). Klient wypełniał formularz, przydzielano mu automatycznie numer skargi i zapewniano, że najpóźniej do 7 dni roboczych dostanie odpowiedź na swoją skargę. Jak pewnie się domyślacie, nikt nigdy nie dostał odpowiedzi w ciągu tych 7 dni. Przy dobrym wietrze klient doczekał się odpowiedzi po miesiącu oczekiwania. I zwykle w takowej odpowiedzi widniał tekst kopiuj-wklej, że przepraszamy za niespodziewane wydarzenia, poprawimy się, miłego dnia. Taki mail był naturalnie z serii "no-reply", więc, aby odpowiedzieć, klient musiał od nowa wypełniać formularz i czekać kolejny miesiąc na kolejną odpowiedź "kopiuj-wklej".

"Najśmieszniej" było, gdy klienci oczekiwali na zwrot poniesionych kosztów (zakwaterowanie, taksówka, ubrania przy zagubionym bagażu). Musieliśmy zapewniać ich, jak również koledzy z lotniska, że tak, klienci dostaną pełen zwrot poniesionych kosztów, potrzeba nam tylko kopii rachunków. Co finalnie dostawali? Tak, odpowiedź kopiuj-wklej. Czasem co więksi farciarze mogli pochwalić się dostaniem darmowego vouchera na 50 euro do wykorzystania na następny lot. Nie słyszałem o ani jednym przypadku, by klient dostał z powrotem swoje pieniądze. Nigdy. A sprawy w sądzie przeciwko owej linii ciągną się po dziś dzień. Na zażalenia czy pisma od prawników nikt również nie reaguje.

Co zwykle robił taki wkur..ony do granic klient? Tak, dzwonił do nas. Tak, nie zajmowaliśmy się skargami, tak, nie mieliśmy nawet wglądu w systemie do ich skargi. Klienci tego oczywiście nie rozumieli. Większość myślała, że mamy system niczym NASA i po kliknięciu w odpowiednie okienko widzimy ich historię lotów, bookingów, a także numer buta i imię kota. Naprawdę widzieliśmy tylko to, co znajdowało się pod danym numerem rezerwacji czy biletu. TYLKO. A i to po podaniu nam takowego. Nie mieliśmy możliwości znaleźć klienta po jego danych osobowych, mailu czy nawet jego karcie lojalnościowej (tej, na które zbiera się mile). Tłumaczenie tego klientom kończyło się skargą i zarzucaniem nam kłamstwa, że na pewno jesteśmy w zmowie i nie chcemy im pomóc, by nie wypłacić pieniędzy. Tak, na pewno. ;)

Początkowo tłumaczyłem. Chciałem być fair, w porządku, ludzki. Tłumaczyłem wbrew zasadom, jak wygląda nasz system. Pewna część rozumiała, duża jednak dalej dopatrywała się kłamstwa i z eskalacji na dział zażaleń, robiła się eskalacja na ciebie samego.

Olałem sprawę. Kazano nam w takich wypadkach brać numer skargi, numer bookingu, udawać, że zapisuje się adres mailowy czy telefon, po czym zapewniać klienta, że mamy specjalny wewnętrzny mail i prześlemy ponaglenie jego sprawy, a on otrzyma odpowiedź w ciągu tygodnia. Tak się naturalnie nie działo. Nie mieliśmy żadnego maila. Po rozmowie kasowaliśmy te dane z notatnika na pulpicie i szybko włączaliśmy się na "dostępny", by obsłużyć kolejną osobę.

Po tygodniu taki klient wracał znowu do nas (oczywiście wkur..ony dwa razy tak, jak był) i zabawa zaczynała się od nowa... Tylko tu trzeba było wysilić się bardziej i wymyślić nowe kłamstwa, dlaczego ta wiadomość zwrotna nigdy nie przyszła.

W ciągu tych dwóch lat pracy tam, z miesiąca na dzień zachodziły gorsze zmiany. Góra nie miała pomysłu na poprawę upadających usług i wprowadzała coraz to nowe wymysły, do których musieliśmy się podporządkować. Tutaj winy nie można zarzucić ani naszemu, ani jakiemukolwiek innemu oddziałowi. My wykonywaliśmy tylko najbrudniejszą robotę. Często mieliśmy własne pomysły, jak pomóc klientowi, które byłyby dobre tak dla klienta, jak i dla firmy, ale nie mogliśmy tego zrobić. Obrywaliśmy rykoszetem za coraz to większe ograniczenia przewozu, z coraz to większymi cenami.

Szczytem, który przelał czarę goryczy była historia koleżanki, która przez około godzinę próbowała pomóc klientowi.

Klient miał dwa bookingi - pierwszy dla siebie i swojej żony, drugi dla swoich dwóch córek (15 i 9 lat), ponieważ długo nie mogli się zdecydować, czy córki też polecą. Mieli lecieć z Hannoveru do Chicago. Klient zadzwonił, ponieważ dostał maila o dużej zmianie czasu i chciał zrobić darmowe przebookowanie na inną, wcześniejszą maszynę. Ok, agent x przebukował zarówno dzieci, jak i dorosłych. Wydawać by się mogło, że wszystko w porządku.

Otóż nie. Owa wyżej wspomniana koleżanka trafiła na klienta jakiś czas później. Okazało się, że agent X pomylił się i zamiast z Hannoveru dziewczynki miałyby lecieć z... Frankfurtu. Przebukował dzieci na złe lotnisko, nie wiedzieć czemu. Koleżanka mówi panu, żeby chwilę poczekał, skontaktuje się z wyższym oddziałem.

Odsłuchano rozmowę, faktycznie doszło do pomyłki. W tym wypadku próbowaliśmy zrobić przebukowanie ponowne, tym razem z dobrego lotniska. Na locie nie było już miejsc w klasie ekonomicznej. Zostały dwa ostatnie miejsca w biznesie. Helpdesk nie zgodził się na przebukowanie na klasę biznes, nawet za dopłatą różnicy. Ok, zasady są zasady, szukamy alternatywy.

Koleżanka dzwoni kolejny raz, na tym razem inny helpdesk. Czegóż tam się dowiedziała? Że jedno dziecko, to 9-letnie, możemy przebukować do bookingu rodziców, a ta 15-letnia niech sobie leci sama, bo według przepisów może już lecieć jako dorosła (usługa "samotnie lecące dziecko" jest obowiązkowa tylko do 12. r.ż. - powyżej tylko na życzenie). Co z tego, że to 300 km różnicy między miastami? Ktoś ją tam może przecież dowieźć, na przykład dziadkowie!

Koleżanka kłóciła się z helpdeskiem, by tę usługę "samotnie lecące dziecko" zabukować za darmo obojgu dzieciom, skoro nie możemy "goodwillem" dać darmowego biletu na inny lot, bo nie ma alternatywy - że to przecież wyjdzie nieporównywalnie taniej (usługa kosztuje 100 euro, nowy bilet typu one way na dzień przed odlotem koło 1000 euro, oczywiście od osoby). Jaka padła odpowiedź? Nie, bo uprzednio nie było tej usługi w systemie. Ano nie było, bo booking dziewczynek jest połączony z bookingiem dorosłych, więc po co? Na to pytanie nikt nie potrafił już odpowiedzieć. Koleżanka miała związane ręce. Co w tej sytuacji zrobiła? Przekonała klienta, by wykupił dodatkowo tę usługę, a my potem oddamy mu pieniądze przez oddział skarg i zażaleń. Zgadnijcie, czy dostał je z powrotem.

W pewnym momencie zabroniono nam mówienia klientom o ich prawach i przywilejach. Zabroniono nam też używania całego szeregu słów czy wyrażeń (bo klient podświadomie mógł sobie coś pomyśleć i to by wywołało negatywne skojarzenia), był nawet określony sposób witania się czy żegnania. Góra sądziła, że tym poprawi obsługę i ilość sprzedawanych biletów czy usług. Tak się oczywiście nie stało. Klienci dalej się skarżyli, jedynie co dodawali, to to, że choć nie możemy im pomóc, to fajnie, że chociaż jesteśmy mili. A my np. nie mogliśmy mówić wprost, że dana usługa czy lot kosztuje 500 euro, tylko najpierw przez 20 minut przedstawiać zalety tej usługi, by dopiero na sam koniec spróbować wyjaśnić klientowi cenę, nie posługując się oczywiście słowami "wynosi, cena". Absurd, prawda?

Ktoś może mi naturalnie zarzucić, że skoro było mi tak źle, to dlaczego tyle tam przepracowałem. Otóż uważałem to za świetną naukę języków obcych, świetną szkołę żywego języka. Kończyłem też studia (jak większość z nas), więc godziny pracy w dużej mierze mi odpowiadały, a firmie to było na rękę, że pracowałem do późna. Nauczyłem się dobrze rynku niemieckiego, zapotrzebowania, poznałem rodzaj klientów, mowę potoczną. Dzięki tej firmie dostałem pracę w dużo większej i lepszej, właśnie dzięki świetnej znajomości tak języka, jak i rynku niemieckiego. Poza tym współpracownicy z tego samego stanowiska, co ja byli świetnymi osobami.

Mimo wszystko, była to jednak praca w call center, w dość ciężkiej branży, w której problemy i nieoczekiwane wydarzenia są chlebem powszednim, a paleta historii jest ogromna. Z mojej perspektywy nie potrafiono też docenić pracowników starszych stażem, narzucając im coraz większe obowiązki za tę samą stawkę. Podwyżki nie wchodziły w grę, każdy zarabiał tyle samo. Tak, każdy w firmie. Nie licząc głównych przełożonych. Dlatego odszedłem, jak również kilkadziesiąt (!) innych osób. Aktualnie w firmie pracuje 1/4 pracowników. Mogę to podsumować jedynie - jak dbasz, tak masz.

Kurtyny nie będzie. Ja, jak również tych kilkadziesiąt innych osób, które od nas odeszły, mamy zapewne podobne obiekcje. Sami współpracownicy z oddziału super. Polityka linii okropna. Wyzysk i niedocenianie na porządku dziennym.

I tak, jak wyżej wspominałem - jeśli zainteresowała Was moja historia i bylibyście ciekawsi szczegółów, chętnie opowiem więcej. Piekielne sytuacje zdarzały się codziennie. Dziś było jedynie ogólnikowo i pokrótce. Do następnego.

call_center

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (292)

#27123

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Robiłam w życiu duuużo rzeczy. Najmilej wspominam czasy, kiedy byłam przewodnikiem i z tego okresu pochodzi ta właśnie historia.

Tytułem wstępu – przewodnikiem byłam i będę (bo bardzo chcę do tego wrócić) naprawdę dobrym. Kochałam tę pracę, szefowie mnie doceniali. Nie zostałam zwolniona, odeszłam, ponieważ przestało mi się to opłacać... Po zmianie pewnych przepisów, nawet na chleb bym nie zarobiła, a co dopiero mówić o papierosach na przykład.

Dnia pewnego, w muzeum X trafiła mi się grupa dzieci z ośrodka szkolno-opiekuńczego. Kto zetknął się kiedykolwiek z taką młodzieżą wie, że łatwo z nimi nie jest. Ale jeśli jest się twardym i jednocześnie nie traktuje ich jak zło konieczne, tylko jak pełnowartościowych ludzi, można się z nimi dogadać. Piekielni okazali się, w gruncie rzeczy nie oni, a ich wychowawczyni.

Zaczynam oprowadzanie od wytłumaczenia zasad. ZAWSZE. Nie mogę w końcu mieć do nikogo pretensji za to, że nie stosuje się do czegoś, jeśli nie został o tym poinformowany. Wytłumaczyłam im więc, czego nie toleruję, dzieciaki kiwają głowami, ewidentnie przyjmują do wiadomości, wychowawczyni patrzy z byka. Po przejściu przez kilka eksponatów, moich opowiadaniach, śmiechach i wtrąceniach dzieciaków (nie jestem przewodnikiem przynudzającym, ani nie pozwalającym sobie na żarciki z grupą), dwóch chłopców o coś się pokłóciło. Poszło na ostro, najpierw kilka szybkich k*rw, potem rękoczyny. Niewiele myśląc, złapałam jednego wyrostka jedną, drugiego drugą ręką za kołnierze (6 klasa podstawówki, więc nie miałam problemów, szczególnie, że do słabiutkich kobiet nie należę), potrząsnęłam, opierniczyłam, ale dość łagodnie, stwierdzając, że są nieznośni, ja takich wybryków tolerować nie będę, więc jeśli się nie podoba, to tam są drzwi.

I w tym momencie (no fajnie, że dopiero teraz) wkroczyła Piekielna wychowawczyni. Kopara mi opadła jak, zamiast podziękowań że chłopcy nie powybijali sobie zębów, podczas, gdy ona stała z rozdziawioną buzią, usłyszałam że obrażam dzieci, oni są z patologicznych rodzin, nie wolno im mówić takich rzeczy, bo się zestresują. Na mój komentarz, że to, iż ktoś pochodzi z rodziny patologicznej, nie zwalnia go z odpowiedzialności za swoje czyny, a ona jako wychowawca powinna tym bardziej dawać im dobry przykład i do takich sytuacji w ogóle nie dopuszczać, kazała mi się (przy wychowankach), odpier*olić od wychowywania i opieki nad tymi dziećmi. Ona wie najlepiej, ona sobie sama poradzi, a ja głupia gówniara jestem. I poleciała na skargę do mojego szefa (nota bene, zostawiając mnie z nimi samą...). Skargą się nie przejęłam, wiedziałam, że szef mnie ukrzywdzić nie pozwoli. Nie zmienia to faktu, że zemstę miałam gotową.

Wystawa znajdowała się na 3 piętrach, wcale nie jedno pod drugim. 2 -10 -1, taka była kolejność. Na 10 wjeżdżało się windą, jak również na 1sze zjeżdżało. Ja, przyzwyczajona już do tego, po każdym piętrze przeliczałam grupę. Tym razem też to robiłam, ale tak, żeby nikt o tym nie wiedział (po kilku latach pracy ma się w tym wprawę). Doskonale wiedziałam, że na 10te piętro nie wjechały dwie osoby, na 1sze nie zjechała jedna. W sumie brakowało więc trzech. Wychowawczyni całą wystawę była tak zajęta rozmowa przez telefon z koleżanką, że nawet tego nie zauważyła. Nadmienię jeszcze, że byliśmy ostatnią grupą, potem wystawę zamykano.

Żegnałam się z dzieciakami, w tym czasie wychowawczyni, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, przeliczyła dzieciarnię. Widzę, że blednie, liczy jeszcze raz... Hmmmm, a to pech, zgubiła troje wychowanków. Jakaż była moja rozkosz, kiedy na jej żądanie (nie prośbę, o nie) o pomoc w ich znalezieniu, mogłam spokojnie odpowiedzieć:
- O ile dobrze pamiętam, kazała mi się pani nie wtrącać w wychowanie dzieci, więc w tym momencie, po zakończeniu oprowadzania, moja rola się kończy. Życzę pani miłego dnia i do widzenia. - Po czym odeszłam.

P.S. Od dzieci, na koniec, dostałam brawa. Drugie od szefa i współpracowników, kiedy ochroniarze opowiedzieli im całą historię. Hmmm, może ja też byłam odrobinę piekielna. ;)

Warszawa

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 850 (914)

#45881

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka dni temu przyjęłam panią z nadciśnieniem. Nie wykupiła swoich leków (bo zapomniała, biedactwo, że to już tak jest - zjada się ostatnią tabletkę, to nie ma kolejnej, pudełko puste, trzeba nową receptę). Ciśnienie na wizycie wysokie, więc ratunkowo dostała pod jęzor tabletkę leku obniżającego ciśnienie. Recepta, pogadanka na temat zdrowia i systematyczności leczenia.

Dzień później ta sama pacjentka, to samo ciśnienie. Na pytanie czemu nie wykupiła leków beztrosko odpowiada "bo wczoraj już miałam dobre, a dziś znów wysokie, to przyszłam". Tabletka pod język, pogadanka, do domu.
Kolejny dzień... kolejna wizyta. Argument? Ten sam, oczywiście. Złośliwy uśmiech, "to ja dostanę tą tabletkę?, bo taaaak się słabo czuję..." Tym razem pogadanka nieco dłuższa, nieco mniej uprzejma. Tabletka, z zastrzeżeniem, że to ostatni raz. Do domu.

Wczoraj znów przyszła - wygrałam zakład z pielęgniarką. Na pytanie pielęgniarki o co chodzi odpowiedziała, że tu ma za darmo, a i ciśnienie codziennie zmierzą, blisko... I bez kolejki, bo przecież stan zagrożenia życia, nie? Argumenty, że doprowadzanie się do takich skoków ciśnienia jest głupie, że ma przecież pieniądze, że nie bierze jakichś drogich, wymyślnych leków nie trafiły celu. Trafił inny. Fizyczny, można rzec.

Pani nie dostała wczoraj tabletki pod język. Dostała Furosemid - lek, który obniża ciśnienie poprzez szybkie odwodnienie. Nerkami. Z moczem, innymi słowy. Dostała go tuż przed zamknięciem przychodni. Niby mieszka blisko, ale kto wie, kto wie...
Dziś już nie przyszła.

poz

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1099 (1159)

#56677

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak się akurat złożyło, że musiałem coś na poczcie zapłacić. Był tam wymagany mój mail, a że rodzicielka szła akurat do miasta, poprosiłem ją, by zapłaciła.

Kobieta z poczty odesłała ją z kwitkiem, gdyż, jak wyjaśniła mojej matce "Nie da się na komputerze napisać znaku '@' ".
Matka, że się nie zna na takich rzeczach, uwierzyła...

Kobieta pracuje tam co najmniej kilka lat. Nie ma jakichś szkoleń dla kogoś takiego?

Jutro muszę iść sam na pocztę...

poczta

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 698 (800)

#20297

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Tym razem o naszej piekielności wobec kumpla-ratownika.
Na szczęście chłopak złoty, obdarzony ogromnym poczuciem humoru, szkoda, że już nie jeździ...
Miał ów koleżka pecha iście piekielnego do wyjazdów na pewną wioskę.

Sytuacja pierwsza: wezwanie poważne, rzekłbym, dramatyczne. Starszy pan znaleziony w łóżku przez rodzinę, nieprzytomny, toczący pianę... Cokolwiek by mu nie dolegało, nie wyglądało ani na grypę ani na hemoroidy.
Ruszyliśmy z kopyta, czyli na sygnale. Po przybyciu na miejsce zaopatrzyliśmy pacjenta godnie. Na szczęście okazał się być cukrzykiem, który przesadził z insuliną. Podanie dożylne cukru rozwiązało jego kłopoty. Uspokojeni pakujemy wóz do powrotu. Dla wyjaśnienia: w owych czasach jeździliśmy stareńkim jak torf Mercedesem typu "kaczka". Z przodu miejsce kierowcy i lekarza, między naszą kabiną a przedziałem "towarowym" ścianka z malutkim okienkiem.

Ja wsiadłem do przodu. Kierowca - siłą rzeczy - też.
A ratownik... kiedy otwierał tylne, rozsuwane drzwiczki, przypomniał sobie o pozostawionym w domu pacjenta kajeciku z kartami wyjazdu. Toteż niewiele myśląc zatrzasnął wrota i pognał po zeszyt. My z kolei, słysząc trzaśnięcie, spojrzeliśmy po sobie i odjechaliśmy.
Byliśmy już dobre 5 kilometrów od miejsca zdarzenia, kiedy przez radio zawołała nas dyspozytorka, pytając, czy czegoś nam nie brakuje...
Wyjaśniła. Zawróciliśmy. Pozbieraliśmy lekko nadąsanego kolegę i w zgodzie wróciliśmy do bazy.

Nieco więcej fochów wywołał u niego inny wyjazd, do tej samej wioski.
Ponieważ spieszyliśmy się do wezwania, B. nie zdążył w bazie spuścić żółtej. A było co spuszczać, bo zaraz po przyjściu walnął wieeeelką kawę.
Wizyta krótka, konkretna, wracamy.
Po drodze B. usilnie prosi o zatrzymanie gdzieś w lesie, bo mu mocz na komory mózgu uciska.
Ba, ale gdzie?
Droga równa jak mózgowie polityka, nawet wyższa trawa jest przez lokalesów traktowana jako las...
W końcu, widząc, że koleżka istotnie nabiera żółtej barwy na całym ciele, kierowca stanął w polu.
B. wysiadł, stanął za karetką i z wyrazem nieziemskiej ekstazy zaczął się pozbywać balastu.

W tym momencie ujawniła się piekielność kierowcy: mrugnął do mnie i cichaczem odjechał jakieś cztery metry.
Tym samym zrobił kumplowi klasyczną wystawkę...
Po jednej stronie B., oddający się nadal z lubością zrzutowi paliwa, po drugiej stronie drogi przystanek PKS, na którym wszystkie miejscowe gospodynie podziwiają nieoczekiwane widoki.
Biedaczysko, jak tylko się zorientował, że jest obiektem ocen i zakładów, w panice ogarnął rozchełstaną słabiznę i nadal mocując się z rozporkiem pogalopował do karety w tempie, które dawało mu fory na Wielkiej Pardubickiej.
Tak to jest mieć piekielnych koleżków.

służba_zdrowia

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 689 (803)

#71071

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym jak "zostałem" milionerem, młode matki razem z becikowym powinny mieć oblig badania na psychuszce i dlaczego znienawidzi mnie pewnie połowa czytelniczek.

Jak pisałem w swojej pierwszej historii (http://piekielni.pl/70726) mieszkamy razem z lepszą połową (pomny komentarzy pod ostatnią opowieścią wyjaśniam: moja żona jest zjawiskiem pięknym, mądrym, o złotym sercu, a do tego cierpliwym i z dystansem do siebie; dlatego jeszcze mogę pisać na klawiaturze, poruszać się na własnych nogach i nie mam stomii - chociaż pojawiły się takie prawdopodobności po lekturze, polecam użyć wyobraźni) i synem na obrzeżach większego miasta.

Tak się ciężką pracą złożyło, że mamy pieniądze. Wcześniej mieszkałem sam w wynajętym mieszkaniu niedaleko naszej obecnej siedziby, później stwierdziłem, że mi za dobrze i się ożeniłem. Zamieszkaliśmy razem w moim "wynajmie", na świat zawitał dziedzic. Jako, że dwa z czterech punktów wymaganych do bycia mężczyzną odhaczyłem (słyszałem od wtajemniczonych, że poza spłodzeniem syna, zasadzeniu drzewa i zbudowaniem domu trzeba jeszcze komuś rogi dorobić - od razu odpowiadam, mam syna a drzew się nasadziłem mimochodem mając ojca leśnika), zapadła decyzja - budujemy dom.

Kto budował, ten wie że wraz z elewacją rośnie postęp zapleśnienia i przerzedzenia w górnych partiach krzewostanu męskiej głowy, ale o tym innym razem. Budowa zbiegła się z wieścią gminną, że ktoś trafił w totka w naszej okolicy. Implikacje tego zbiegu okoliczności, to materiał na kilka wpisów, ale tutaj przytaczam tą najbardziej płodną w skutkach.

W tamtym czasie pracowałem jako główny człowiek od IT w dosyć małym ale piniondzonośnym przedsiębiorstwie z okolicy, nastawionym na produkcję mocno polegającej na skomputeryzowaniu i kontaktami z firmami informatycznej branży. Dużo służbowych wyjazdów, itd. Z właścicielem [WCD] zakolegowaliśmy się lata wcześniej na masowym zlocie „absolwentów" (pozdrawiam pewien polmos) z podstawówki różnych roczników. Beczka gorzały, start jego firmy, cysterna gorzały, rozwój i sukces jego firmy, tankowiec gorzały (wszystko w normie mojego treningowego reżymu), "szukam człowieka z twoim fachem", witamy w drużynie. Pracować dla kumpla i w zaoferowanych warunkach - bajka.

Budowa domu była w połowie, sensacja odnośnie naszego "bogactwa" jakoś dziwnie nie milknęła. Jako, że miałem dość rozbijania się nastoletnim kombiakiem, warunki pozwoliły, a zarówno mnie jak i małżonkę już krew zalewała od wcześniej wspomnianych implikacji, to wbrew zdrowemu rozsądkowi, w naszej wrodzonej i wzmocnionej wspólnym pożyciem przekorze, postanowiliśmy dołożyć do ognia i kupiliśmy nowego SUVa. No i gunwo wpadło w wentylator.

Wspomniany już WCD (który w tamtym okresie zdawało się rozumiał, że ten nasz majątek nie totolotkiem, a krwawicą stoi), zaczął snuć przede mną wizje potencjalnej współpracy, tj. chciałby rozszerzyć profil i zasięg działalności, wziąć mnie na wspólnika etc., ale to wiązałoby się z wyłożeniem kasy przeze mnie na doinwestowanie. Kwota, którą przedstawił wywaliła moje gały tak, że Marty Feldman pomyliłby mnie ze swoim odbiciem w lustrze. Odmowa, sprawa teoretycznie zamieniona w żart, pozorny koniec tematu.

Budowa skończona, przyszedł czas na parapetówę. Na etapie projektu chałupy, jako, że motyle w brzuchu zdechły, a ich miejsce zajęły nietoperze poczułem, że potrzebuję swojej jaskini batmana. Padło na średniej wielkości pomieszczenie nad garażem. Wygłuszone ściany, duże okno, biurko, zamykana szafka na papiery, telewizornia, nagłośnienie, konsola, kanapa narożnikowa, stolik i to co najważniejsze w takich przybytku - lodówka na trunki i kibel za ścianą. Całość utrzymana w stylu "no-syf", czyli żadnych obrazków, kwiatków, figurek, świeczków, kwiatków, oczojebków, chodników, kwiatków i innego ch......a, którym stoi reszta domu, jako że niepodzielne rządy sprawuje tam baba. Taki przybytek stworzony do męskiego upodlenia w razie potrzeby + biuro w jednym. Nie było to czymś niezwykłym w moim przekonaniu, być może jednak poziom wykonania, umiejscowienie itd. tak podziałały na WCD na rzeczonej wyżej imprezie, że od następnego dnia roboczego skończyły się moje dobre czasy w firmie.

Wszystkie wyjazdy służbowe były rozliczane w moim przypadku post factum, tj. do tamtej pory płaciłem z własnej kieszeni, potem następował zwrot na podstawie faktur. Nigdy nie nadużywałem "gościnności" mojego pracodawcy, dlatego spałem w razie potrzeby w hotelach albo motelach o określonym standardzie - szanuję siebie, ale bez wygłupów i luksusów. Jedzenie głównie woziłem własne albo płaciłem za nie sam, w związku z nadmienionym w poprzedniej historii hobby tj. siłownia. Paliwo - tutaj również nie było żadnych nieporozumień, nie bawiłem się w marynarza i moje wyjazdy, chociaż długie, były stricte związane z moimi obowiązkami; trasa zawsze wcześniej rozplanowana co do godziny. Fakt, zmieniłem samochód na o wiele bardziej ropożerny ale WCD sam mnie do tego namawiał, bo "walanie się tą sp.....liną po kontrahentach to trochę nie wypada". Do tego dochodzi wygląd - pełne umundurowanie, pod krawatem. Poziom moich zarobków nie pozwalał na sugestię, żeby mi w garderobie partycypować. Co się zmieniło?

Nastąpiła weryfikacja, której nie powstydziłby się niejeden ubek czy inny milicjant. Wydzwanianie do większości moich noclegowni o to kiedy się zameldowałem, kiedy wymeldowałem, dlaczego ten pokój a nie inny i czy nie oferowali mi tańszego, czy nie byłem pod wpływem/przynosiłem/zamawiałem alkohol, czy nie wyjeżdżałem pijany, czy nie sprowadzałem sobie panienek, czy paliłem na terenie obiektu, czy aby moja wyżerka nie była wliczona w cenę pokoju i nie próbowałem mataczyć w tym względzie, etc.; wydzwanianie do klientów z podobnymi insynuacjami o moim pijaństwie, czy aby nie pozwalałem sobie robić na boku, tj. składać różnych dziwnych propozycji na szkodę przedsiębiorstwa...

Dowiedziałem się o tych cyrkach głównie z telefonów spod znaku: "o co k.... chodzi?" od życzliwych mi ludzi, czyli zdecydowanej większości przytoczonych wyżej. Ku niezadowoleniu osób odpowiedzialnych kwalifikowałem się do służby w odnowionej formacji, jednakże sam z siebie powiedziałem: dosyć i pomachałem na pożegnanie angażującym tylko jeden palec z całej pięści międzynarodowym znakiem pokoju. Zabrałem jednocześnie ze sobą kilka nieklepniętych projektów mojego autorstwa, z racji konstrukcji umowy o pracę objętych wysokim (C), a które udrożniłyby znacząco przypływ gotówki w fabryce.

Minęło kilka miesięcy, w międzyczasie znalazłem nowe ale podobne z charakteru zajęcie pod dachem, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od macierzy, w nieco innej branży. Nagle przyszła towarzyska odwilż, WCD się odezwał, "a głupio wyszło, wisz rozumisz..." Dobrze, powtórna socjalizacja, ale tym razem ostrożnie. Jakiś szybki wypad do baru, później jakiś wspólny grill... Normalna sprawa, biznes to biznes, prywata to prywata, niby nie ma co się boczyć. Zdarzyło się, że trasa mojej nowej delegacji biegła w powrotnej części przez miasto, gdzie u teściów stacjonowała małżonka WCD, nazwę ją KOCHANIE, wraz z nowym nabytkiem w familii marki niemowlak. Prosta sprawa: "- Zgarniesz? - Spoko - Karty nie wzięła, tam w razie czego zapłacisz, uregulejmy się? - (...hmm) Spoko." Zgarnąłem. Po drodze robimy objazd przez kolejne miasto, szybka akcja z zostawieniem papierów u klienta i chęć powrotu na trasę. Do miasta docelowego jakieś 200 km. Odzywa się balast: "KOCHANIE jeść!" No to jedziemy coś zjeść.

Knajpa aspirująca do miana restauracji, w której stołuję się często; warunki 4-, jedzenie 4+, obsługa 5+ i większość znajomych twarzy w tejże, obłożenie dosyć sporego lokalu na jakieś 60%, czas oczekiwania na żarcie jakieś 20-30 minut. No to gadamy. Jedyny bezpośredni świadek na widok młodych i wyeksponowanych aż do przesady cycków mamusi wyduka tylko: papu, dlatego rozmowa swobodnie została wysterowana w temat mojego "KOCHANIE... ZOSTAWIENIA!!" firmy i jak to dobrze byłoby, gdybym chociaż rozważył "KOCHANIE..." współpracę odnośnie moich pomysłów, których "POZBAWIŁEM" tą przewspaniałą oazę pracowniczego dobrobytu. Ton i ekspresja wypowiedzi sugerowała dodatkowo, że w paszczu a w piczu za tyle i tyle.

Dosadnie i stanowczo podziękowałem za ofertę. Niby zgoda i cisza. Talerze wylądowały na stole, jesteśmy w połowie jedzenia i zaczął się cyrk. Wyzwolona mamuśka z mordem w oczach stwierdziła, że jej bachor wymaga natychmiastowego przewinięcia. I zaczęła go na chama rozbrajać na fotelu koło siebie. Nie zdążyłem nawet zareagować, bo pojawił się "kierownik sali", lubiany przeze mnie archetyp "wiecznego sierżanta", który w żołnierskim pozdrowieniu kazał niewiaście opuścić lokal wraz z całym majdanem, bo "k...a nikt nie będzie na jego zmianie gó..a wąchał.". Chociaż wiem, że do mnie nie mówił, moja zakazana łysa morda porośnięta szczeciną do grdyki, mimo złagodzenia (albo wzmocnienia) ogólnego wrażenia koszulą i krawatem, nie pozwoliła mi zareagować inaczej jak wziąć i niemalże wywlec za kudły, chociaż bez słowa, moje zaczynające pyskować KOCHANIE niczym dres swoją spizganą dziunię z remizy.

Ku mojemu zdziwieniu, odezwały się z sali głosy protestu podobnych wiekiem (chyba) mamusiek do wytargiwanej wózkowej. Olałem to, zrobiłem swoje. Perspektywa jazdy X kilometrów w obes**nej pielusze nie wydała mi się zbyt komfortowa dla dzieciaka, dlatego KOCHANIE zaproponowałem, niech go przewinie w samochodzie. Uśmiechnęła się zastanawiająco szeroko i zgodziła na propozycję. Przezornie przed magicznym *klik* na pilocie zawróciłem ją od tylnych drzwi pasażera do bagażnika.

- KOCHANIE co??? Ja mam tutaj dziecko przewijać?!
- Tak. Jest ciepło [ponad 25C, słonecznie i bezwietrznie], poza tym nie przewożę tam niczego innego niż torby z ubraniami, także jest czysto.
- Nie będę dziecka przewijać w bagażniku!
- Na mojej skórze w środku też nie. Wybieraj.
- TY SKU*******, CH*** jeden, tobie ten totolotek całkiem we łbie pop********!!! MASZ NATYCHMIAST MI DRZWI OTWORZYĆ!
- Aha. Idę dokończyć obiad, jak wrócę dziecko ma być przewinięte, nie obchodzi mnie gdzie, ale już na pewno nie w moim aucie.

Zamknąłem pojazd, wszedłem do knajpy, dokończyłem. Zapłaciłem za siebie, niemało. Ale odmówiłem zapłaty za KOCHANIE i zaznaczyłem obsłudze, że bez względu na to, co się będzie za chwilę wyprawiać, dla mnie to jest obca osoba. Podałem jej dane adresowe i numer do WCD. Wychodzę i co widzę? Ponownie uśmiechniętą kobitę z zadowolonym bobasem w nosidełku. I umazane g****m auto. Karoserię, szyby, z przodu z tyłu, na ile tego małego PKB starczyło.

- Dziecko przewinięte! :D
- Za to twój rachunek nieopłacony. I nie ruszysz się stąd, dopóki go nie uregulujesz. Żegnam Ciebie czule.
- CO?? TY....

Konkluzja - zostawiłem tą podróbkę człowieka i jej pomiot w opiekuńczych ramionach obsługi. Wydałem sporo gotówki na myjni. Więcej wydał WCD za rachunek i na sprowadzenie swojej ukochanej z ponad 200 km do domu. Obecnie firma WCD już nie istnieje, posypała się jakieś dwa i pół roku później od opisanych tutaj wydarzeń i została przejęta za grosze przez korpo. Właściciele wyemigrowali w bliżej nieznanym kierunku.

Dlaczego WCD? A bo Wonsz Ci w De, dawny kolego. Tobie Też KOCHANIE... :)

gastronomia dzieci pracodawcy matki milionerzy

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (460)

#48044

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja Siostra 3 lata temu padłą ofiarą poważnego oszustwa. Jako że sprawa nie o pietruszkę, tylko w zasadzie o dorobek życia, doniesienie do prokuratury było bardzo szczegółowe, łącznie z dość dokładnymi danymi sprawcy (m.in. imię, nazwisko, PESEL, adres zameldowania).

Po jakimś czasie pismo z prokuratury — sprawa umorzona ze względu na niemożność ustalenia miejsca pobytu tego indywiduum.

Gdzie piekielność?

W tym czasie, gdy było składane doniesienie, gdy prokuratura „poszukiwała” sprawcy i gdy umarzała sprawę, wspomniany osobnik przebywał w więzieniu w związku z wyrokiem z innej sprawy. Do jego „odnalezienia” konieczne było... wstukanie PESEL-u w odpowiednie okienko w programie obsługującym rejestr osadzonych.

Zażalenie do sądu na decyzję prokuratury wygrane w cuglach, nakaz wznowienia, w międzyczasie podane dodatkowe istotne informacje (m.in. dane osób oszukanych w podobny sposób przez tego samego osobnika). I kolejne umorzenie — tym razem z powodu niemożności przeprowadzenia konfrontacji Siostry z oskarżanym przez nią indywiduum. Powód? Ona mieszka na jednym końcu Polski, delikwent swoje wakacje na nasz podatniczy koszt spędza w ośrodku w pobliżu końca przeciwnego (Siostra była gotowa choćby autostopem tam w razie potrzeby pojechać, bo zdeterminowana jest silnie).

Obecnie sprawa ma być rozpatrzona przez prokuraturę apelacyjną.

A to i tak małe kurioza jak na tę prokuraturę. Tamtejsi spece zdążyli w ostatnich latach m.in. uznać za samobójcę chłopaka, którego wyłowiono z Bałtyku spory kawałek od brzegu, z przytroczonym do nóg ciężarem i związanymi rękami (http://www.trojmiasto.pl/wiadomosci/Biegly-zeglarz-mogl-sie-zwiazac-sam-n58369.html).

prokuratura w Gdyni

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 681 (727)

#46763

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu pisałem o gościu, który próbował terroryzować załogę ambulatorium chirurgicznego. Podawał sprzeczne żądania, pytał, czy się dogadają. A na koniec wezwał policję, oskarżył kolegów o picie w pracy i zniknął.

Minęły dwa tygodnie.
Mój dyżur w SORze.
Koło południa przychodzi na własnych kończynach gość. Bez skierowania. Teatralnie słania się na nogach i od wejścia rozgłośnie lamentuje, że dostał po głowie spadającymi w piwnicy cegłami.
Śladów urazu jakoś nie ma, ale dramat w trzech aktach odgrywa jak mistrz Szekspira.
Jako, że nie mam nic lepszego do roboty, postanawiam pomóc przytłoczonemu swoim nieszczęściem obywatelowi.
Kieruję go na tomografię.
Gość staje się pobudzony.
Nie pozwala sobie założyć kołnierza szyjnego. Krzyczy, że on ma firmę budowlaną, że nie chce do szpitala... Brzmi cokolwiek znajomo.
Tłumaczę, że taki jest schemat postępowania, że to dla jego bezpieczeństwa.
Jak grochem o ścianę.
Wydziera się jak dziewica na orgii, najwyraźniej uwielbia swój głos. I cały czas powtarza, że jest właścicielem firmy!
Jakby mnie to obchodziło...

W końcu tracę cierpliwość.
W krótkich, żołnierskich słowach objaśniam facetowi, że albo idziemy moim tokiem diagnostyki i leczenia, albo może skorzystać z drzwi, które ma za plecami.
Pokornieje natychmiast.
Jedzie na badanie. A ja polecam pobrać mu krew na zawartość alkoholu.
Bo, po pierwsze, ma to znaczenie dla ewentualnych zaburzeń świadomości, po drugie zaś, jego oddechem można dezynfekować pole operacyjne...
Do tego, zapytany wprost, jęczy, że wypił niecałą setkę, on w zasadzie w ogóle nie pije, ale dzisiaj, wyjątkowo, bo on jest właścicielem firmy...
Tu już warknąłem, że albo ma poważny uraz mózgu, albo jest palantem stulecia, do tego głuchym, bo już kilkakrotnie dostał informację zwrotną, jak bardzo mnie to interesuje...

Pojechał.
Ja w tym czasie zająłem się kolejnym poszkodowanym w wypadku. Dość absorbującym i rzeczywiście chorym.
Telefon z drugiej części SORu.
Pielęgniarki proszą, żebym przyszedł i coś z pacjentem zrobił.
Bo zmusił je żeby wpuściły jego żonę, a potem urządził popisową awanturę, z wyzwiskami.
Dlaczego?
Bo za długo czeka, bo ratowniczka śmiała zapytać ile wypił... Takie tam.
Idę.
W tomografii żadnych zmian. Co, w połączeniu z brakiem śladów urazu, upewnia mnie, że facet zawodowo robi nas w konia.
Do tego miód na moje serce.
Po setce wódki, ponad trzy promille we krwi.

Robię wypis. Wchodzę do izolatki, gdzie stroskana żona trzyma rękę swego ciężko rannego małżonka.
I mówię. Głośno, spokojnie. Że nie ma śladów urazu. Za to są nieludzkie ilości alkoholu, przeczące jego słowom.
Próbuje na mnie wrzeszczeć. Z tym, że krótko. Mam sporą wprawę w opanowywaniu takich agresorów.
Informuję go, że powinien rozpocząć leczenie odwykowe, jako patentowany alkoholik. I uzasadniam, dbając o to, żeby żona zrozumiała każde słowo. W końcu awanturą zmusił personel do wpuszczenia jej i posadzenia przy sobie...
Wychodzą.
Z korytarza słychać warkot samicy, zapowiadającej ciężkie uszkodzenia ciała kretyna, którego poślubiła.
Byłbym zapomniał: przed wyjściem dostał polecenie służbowe przeproszenia zbesztanych dziewczyn, wykonał z miłą dla oka pokorą.

A wiecie, co jest w tym wszystkim najbardziej piekielne?
Po pierwsze, tak, tak: to ten sam młot pneumatyczny, który dwa tygodnie wcześniej rzucił pomówienia pod adresem kolegów.
Po drugie, zgodnie z obowiązującym prawem, jako, że jedynym powodem jego pobytu u nas było upojenie, został oficjalnym sponsorem szpitala.
Dostanie rachuneczek za każdą procedurę, którą wykonaliśmy. A było tego na ładną kwotę.
No ale w końcu jest właścicielem firmy...
Najwyższy nierychliwy, ale...

tuż obok noszy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 904 (972)