Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Skarpetka

Zamieszcza historie od: 3 stycznia 2012 - 0:23
Ostatnio: 12 grudnia 2017 - 19:43
O sobie:

Na Piekielnych lubię się... odstresować :)

  • Historii na głównej: 83 z 87
  • Punktów za historie: 38049
  • Komentarzy: 340
  • Punktów za komentarze: 2978
 

#76279

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na jednej z grup na FB, które obserwuję, pojawiła się, jako przyczynek do dyskusji, informacja z lokalnego portalu o wypadku w podwarszawskim Pruszkowie.

Ciemno, noc, raczej późno. Ulice w sumie puste, pada deszcz. Oświetlone skrzyżowanie, do przejścia dla pieszych podchodzą dwie nastoletnie dziewczyny. Zatrzymują się na chwilę, jedna zerka w lewo (drugiej nie widać za dobrze), wchodzą na przejście, ta po prawej bawi się telefonem. W tle dość daleko światła samochodu. Są już prawie po drugiej stronie, gdy z prawej wjeżdża w nie rozpędzone auto - dziewczyny odlatują.

Na wideo widać dokładnie: kierowca jedzie zdecydowanie za szybko, nawet gdyby nie padało, byłoby to niebezpieczne; przed skrzyżowaniem nawet nie zwalnia. Nastolatki musiał widzieć z daleka: przejście dobrze oświetlone, dziewczyny w kolorowych kurtkach, zdążyły dotrzeć do 3/4 jezdni albo i dalej. Dodatkowy smaczek w opisie świadka zdarzenia i artykule: z lewej strony, niewidoczny na nagraniu, zatrzymał się inny samochód, przepuszczający dziewczyny. Okazuje się też, że sprawca wypadku usiłował zwalić winę na kierowcę, który przed przejściem się zatrzymał, utrzymując, że ten "wepchnął mu dziewczyny na maskę".

Samo w sobie piekielne? A jakże. Chyba jednak "zabawniejsze" są komentarze pod artykułem - na stronie portalu lokalnego i na ich FB. W większości sprowadzają się do tego, że winne wypadku są przechodzące. Argumenty?
- bo jedna patrzyła w telefon
- bo mogły odskoczyć
- bo miały kaptury na głowach
- bo młode są głupie
- na pasach też trzeba uważać
- "dziewczęta same narobiły sobie problemów, jak można przechodzić przez pasy patrząc tylko w jedną stronę"
- było ciemno i kierowca mógł nie widzieć
- na pewno nie chciał ich rozjechać
- nieszczęśliwy splot wydarzeń
- bardzo mi się też podobało "nie powinno się słuchać muzyki przechodząc przez ulicę, bo to zaburza percepcję".

Czasem nawet nie ma argumentów:
- "Mają głupie nauczkę za przechodzenie z głową w telefonie"
- "jestem kierowcą, nie raz widziałem jak ludzie włażą na jezdnię jak krowy"
- "Typowa Justi i Andżela z północnej części Pruszkowa które robią focie z dziubkiem"
- "Tak się kończy jak idą dwie święte krowy"
- "Bardzo dobrze, niech umrą. Głupie pi*dy"

Czasami wydaje mi się, że niektórzy nie powinni dostawać internetu ani prawa jazdy bez testów na inteligencję.

Skomentuj (83) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (284)

#76036

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odebrałam dzisiaj telefon od właścicielki mieszkania. Otóż zgłosiła się do niej ze skargą nasza ulubiona sąsiadka z dołu. Stwierdziła, że hałasujemy, nie dajemy spać od samego rana do późnej nocy, ciągle są u nas "jakieś koncerty" i "ktoś rzęzi na skrzypcach". Wyjaśniłam właścicielce, o co chodzi, uspokoiła się momentalnie.

Otóż mam sporo młodszą siostrę. Siostra od ~10 lat gra na skrzypcach (swoją drogą świetnie, wygrywa konkursy i jeździ na koncerty). Raz w miesiącu młoda przyjeżdża na specjalne lekcje do Warszawy i nocuje wtedy u nas. Przed lekcją musi trochę pograć etiudy i gamy (nie rzępolić jedną nutę, jak można by podejrzewać) żeby się rozćwiczyć itp. Zawsze gra z tłumikiem (sprawia to, że co prawda słychać muzykę, ale jest o wiele cichsza - np. w pokoju obok możemy wtedy normalnie rozmawiać).

Ostatnio była w poniedziałek, grała jakieś trzy kwadranse z przerwami od 10 rano.

Wcześniej była miesiąc temu, grała w sobotę koło 13 też niecałą godzinę.

Nawet emerytka z mieszkania ściana w ścianę z "pokojem ćwiczeń" nie narzeka. Zapytana zdziwiła się, że w ogóle coś się dzieje, bo nie słyszała.

Cóż, sąsiadka naprawdę szuka sposobu, żeby nas obrzydzić właścicielom (rok temu rozwieszała o nas kartki, sugerując, że w naszym mieszkaniu "mieszkają pe*ały") ;)

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (233)

#75880

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakoś tak wyszło, że na ostatnim spotkaniu towarzyskim zeszło nam na temat kobiet w pracy. W pewnym momencie dyskusji padł argument, że "okres to nie choroba" i kobieta nie powinna wtedy domagać się specjalnego traktowania, bo każdego może boleć brzuch. Tak mi się skojarzyło...

Na studiach pracowałam w sieciowej kawiarni w bardzo prominentnej lokalizacji. Pewnego dnia w środku lata nastąpił armagedon - 35 stopni, padła połowa sprzętu na prąd, w tym lodówek i blenderów, kolejka stąd po horyzont. Szef regionu po konsultacji z kierownikiem nie pozwolił zamknąć przybytku, mamy sobie radzić.

No to sobie radzimy - trzy osoby na obsłudze i sprzątaniu/zmywaniu plus czwarta biegająca pożyczać lód z innych knajp, ani chwili, żeby przysiąść czy chociażby napić się łyka wody. Akurat wtedy miałam okres. Po dwóch godzinach naginania w upale, bez klimatyzacji i bez możliwości wzięcia niczego przeciwbólowego zgłaszam kierownikowi, że idę do socjalnego i do łazienki. "Nie, klienci czekają, sytuacja tragiczna". Godzinę później - to samo, mam zostać albo nagana, mimo mojego tłumaczenia nie puścił. Po czterech godzinach czuję, że dość - ja padam, boli jak sukinsyn, podpaska na pewno już przesiąknęła, no nie ma wuja we wsi, żeby nie iść. Ten znowu, że nie, bo kolejka. Wkurzyłam się, przy klientach, na tyle głośno, żeby usłyszeli, oświadczyłam, że nie będę wydawała jedzenia w przesiąkniętych krwią spodniach i śmierdząca okresem w tym upale. Facet zrobił się buraczkowy, ale kilka osób z kolejki wsparło mój postulat (a kilka uciekło). Dane mi było pójść się wyczyścić, zmienić podpaskę, łyknąć tabletkę i wrócić - zajęło mi to może pięć minut, może trochę więcej.

Na następnej zmianie zostałam wezwana na dywanik, ponoć szef był bardzo niezadowolony z mojej niesubordynacji i proponuje kary finansowe tj. potrącenie z (pożal się Boże) pensji lub wypowiedzenie. Popatrzyłam na kierownika zmiany jak na idiotę i zapytałam, co miałam jego zdaniem zrobić? Powiedział, że nie wie, ale miesiączka to nie choroba, więc to żadne wytłumaczenie i powinnam nosić lepsze podpaski, skoro te po kilku godzinach przesiąkają (!). Uznałam więc, że w takim razie proszę wypowiedzenie, od jutra nie przychodzę do pracy, radźcie sobie, poszukam zajęcia choćby u konkurencji. Oj, był płacz i było zgrzytanie zębów, bo zostali z dnia na dzień z dziurą w grafiku, którą kierownicy sami musieli uzupełniać...

Jako wątek poboczny dodam przypadek koleżanki. Praca biurowa, chociaż z klientem, na zleceniu i prowizji. Pewnego razu miała wyjątkowo bolesny okres - tabletki nie pomagały. Dzień na żądanie nie przysługuje, szef kazał przyjść do pracy, bo okres to babska wymówka na wf, a nie powód nieprzychodzenia do pracy. To przyszła. Po trzech godzinach klient wezwał do niej pogotowie, bo dostała ataku bólu, od którego zwijała się na podłodze.

No tak. Rzeczywiście, okres to tylko wymówka na wf, żaden problem.

Skomentuj (78) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 412 (474)

#75745

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piątek wieczór, godzina 23.40. Wujek z sąsiedniego województwa, wracając z dłuższej trasy, podrzuca mi na noc moją kuzynkę, która przyjeżdża do Warszawy na lekcje raz w miesiącu.

Noc, pogoda pod psem, wujek w sobotę do pracy, więc nocować nie chce, pomyślałam, że może chociaż na kawę go zaproszę. Ale guzik z tego. Nawet nie odszedł od samochodu.

Kiedy zaparkował na jednym z ostatnich wolnych miejsc, żeby wyładować młodą, jeden z mieszkańców osiedla, który wyszedł na spacer z pchlarzem - aż szkoda, że nie wiem, który - najpierw na niego wsiadł z gębą, a potem... poszczuł psem. Bo typ z Lublina odważył się zająć miejsce parkingowe. Nie, tu na osiedlu nie ma "opisanych" ani płatnych miejsc. Facet, doszedłszy swojego, zmył się. Wujek nie chciał zostawiać auta, żeby furiat nie wrócił i nie pociął mu opon na ten przykład. Widziałam część tej akcji z balkonu, facet zniknął, zanim zeszłam przed blok.

Panie kolego pod 50-tkę z niedużym kundlem szaro-burym i kudłatym, naprawdę jest pan chamem.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 232 (254)

#75677

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zimno, szaro, 6 rano, autobus do pracy, w dużej mierze pusty - bo i godzina nieboska.

Zajęłam "podwójne" miejsce, przy oknie, wyciągnęłam czytnik i starałam się dojechać do pracy bez przesypiania przystanku.

Dosiadła się obok mnie babcia. Babinka wręcz, bo na oko koło 70-tki, a mała i drobniutka, nawet całego siedzenia nie zajęła. I co chwila wierci się, trąca mnie łokciem. W końcu zaczepia.

- Schowałaby pani jakoś te łokcie, bo zajmuje pani miejsce!

Tak patrzę zdziwiona, o co jej chodzi? Siedzę normalnie, czytam, ręce przy sobie, jeszcze się o szybę opieram.

- Ma pani te ręce szeroko, siedzieć się nie da, schowa pani te łokcie do przodu jak człowiek, a nie się rozpycha!

Popatrzyłam jak na wariatkę: Proszę pani, siedzę normalnie. Co pani przeszkadza?
- No schowa pani te łokcie?
- Proszę pani. Siedzę normalnie. Czytam. Jeśli pani nie pasuje, to proszę, tam jest miejsce, tam jest i tam też. Zapraszam, można się przesiąść.
- Czemu ja mam chodzić, jak to pani się rozpycha?
- Ja się nie rozpycham. Ale jak pani chce, to proszę siedzieć i czekać, aż schudnę i zacznę zajmować mniej miejsca, powinno pomóc.

Babcia się zapowietrzyła, zamilkła. Jeszcze dwa przystanki próbowała mi wbijać łokieć w bok, w końcu wysiadła nieszczęśliwa. Jak ktoś szuka dziury w całym, to zawsze znajdzie :)

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 258 (282)

#75640

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia, chciałoby się rzec, typowa.

Maleńkie miasteczko, maleńki cmentarz. Babcia posadziła jakiś czas temu astry na grobie dziadka - grób ziemny, bez płyty, a akurat jesień, podobno ładnie się trzymały i nawet trochę kwitły.

Zbliża się wszystkich świętych. Babcia, jak co drugi dzień, wybrała się na cmentarz. I donosi: astry ktoś ukradł.

Z okazji 1 listopada wykopał z grobu.

Rozumiem: ukradł wiązankę. Ale kopanie w grobie... no bez jaj.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 300 (306)

#75393

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno pisałam o kibicach Legii w autobusach miejskich - i zgadnijcie, kto znowu wpadł mi w oko?

Tym razem wracałam z mężem od znajomych. Godzina 23 z minutami, ostatni dzienny autobus w naszą stronę, przystanek po nas wsiada grupka: 4 facetów, dwie babki (co ciekawe, panie około trzydziestki, nie siksy). Szaliki i koszulki Legii, w rękach kebaby, butelka wódki z zawartością na oko 1/6, plastikowe kubki i "zapojka, zapojeczka", jak czule przemawiali do butli czegoś żółtawego a la Zbyszko.

Darcie ryja na wejście - norma. Śpiewanie "Murzynek Bambo w Afryce mieszka" na widok czarnoskórego pasażera - w sumie też norma. Walanie kebabami na prawo i lewo - no, już mniej przyjemnie, zwłaszcza dla pasażerów bezpośrednio obok nich, bo panowie wepchnęli się między siedzenia, zamiast stać w przestrzeni "wózkowej".

Jeden z nich zaczął "przytulać" się do wspomnianego czarnoskórego i drugiego pasażera, do którego zwracał się per "ciapaty" - nie widziałam ze swojego miejsca, czy ten był rzeczywiście Arabem/Hindusem, czy tylko śniadym Polakiem, ale raczej nie dyskutował. Obaj wysiedli na następnym przystanku, żegnani przez drzwi okrzykami o "je*aniu czarnych, pier*oleniu arabusów", deportacji oraz deklaracjach, jak bardzo białe i polskie ku*asy mają panowie szalikowcy, jak polskie i białe będą ich dzieci i że ze swoich podatków nie będą dawali kolorowym na 500 plus. Ich dziewczyny im kibicowały.

Potem była krótka dyskusja o tym, jak rząd sprowadza brudasów, proponowanie kebabu dwóm starszym paniom mającym nieszczęście siedzieć przy tej grupce, co skończyło się niemal rzuceniem w nie wspomnianym kebsem; najmniejszy z kibiców wystawił głowę i ramiona przez okno (to odsuwane) autobusu, żeby pośpiewać. Całość przerywana wulgarnymi sprzeczkami. Mało się nie pobili. Generalnie byli radośnie agresywni.

Na jednym z przystanków wysiadająca kobieta zwróciła im uwagę, że jak chcą się bawić, to powinni wynająć prywatny autobus. Zwyzywali ją i zaproponowali seks. Gdy wysiadła, rzuciła jeszcze, że dobrze by było, gdyby ta ich Legia dobrze grała, skoro tak świętują. Jedna z dziewczyn przyblokowała drzwi autobusu i wyzywała kobietę od lachociągów.

Od tego przystanku zaczęli sobie polewać, śpiewać, lać "zapojeczką" do kubków, po sobie i po podłodze. Wysiedliśmy wcześniej, w końcu ciepło, te 2,5 km się już przejdziemy. Tu akurat jeden z gości postanowił żegnać się z wysiadającym kolegą, w końcu kierowca... przyciął go drzwiami, żeby zrozumiał aluzje werbalne i dźwiękowe i dał odjechać.

Policja? Już widzę, jak przy tych małpach wyciągam telefon, dzwonię na komendę, a potem mam nadzieję, że nic mi i mężowi nie zrobią i że patrolowi zechce się podjechać w trybie przyspieszonym na któryś przystanek na trasie.

Od kilku lat nie udało się nikomu mojej opinii o szanownych kibicach zmienić - jeśli już, to na coraz gorszą. Bo niestety takowych w większości spotykam od lat, niezmiennie, kilka razy w miesiącu.

Najciekawsze, że po drugiej stronie autobusowego przegubu siedziało dwóch kolejnych "legionistów" - z szalikami i resztą osprzętu. Oba wyglądali jak typowe bysie z osiedla. Spokojni, jeden coś pykał na telefonie, drugi po prostu patrzył w okno. Da się? Najwyraźniej.

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (234)

#75174

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uwaga, dzisiaj historia nie o piekielności, a wręcz przeciwnie!

Do pracy jeżdżę bezpośrednim autobusem, który ma to szczęście, że startuje z wielkiego blokowiska, zgarnia pasażerów z dworca podmiejskiego i sunie przez Warszawę, w połowie swojej trasy mając stadion Legii.

W dni meczowe zwykle było ciężko, ale dzisiaj, o radości, nawet nie zauważyłam, że jest mecz!

Nie było tradycyjnego wycia i wrzasków.

Nie było tradycyjnych, wulgarnych przyśpiewek, przy których wydziera się na całe gardło i zaczyna wysokim darciem japy.

Nie było przyśpiewek w ogóle, nawet tych o autobusie i jego kierowcy.

Nie było tradycyjnych grupek sebixów skaczących po autobusie.

Nie było tradycyjnych prób przewrócenia autobusu poprzez skakanie na ścianę (szybę?), gdy pojawił się po którejś stronie radiowóz.

Nie było tradycyjnego rzucania butelkami przez autobus.

Nie było tradycyjnego rozlanego po podłodze piwska, ani sprzątania puszek i butelek walających się pod nogami, gdy szanowni kibice wysiadają przy stadionie (a wyrzucenie śmieci do kosza jest poniżej ich godności przecież).

Nie było nawet pojawiających się okazjonalnie (tzn. gdy do autobusu wsiada nieodpowiednio wyglądająca osoba, np. Azjata) przyśpiewek i tekstów o wysyłaniu do gazu, propozycji wypier*alania do Niemiec, tudzież po prostu pytań o chęć masażu twarzy.

Dzisiaj zapewne z okazji ostatnich przegranych i bodaj zakazów stadionowych na Legii, jechało raptem kilka osób, spokojnie, zwykłych chłopaków w szalikach albo panów z dziećmi.

Legio! Przegrywaj częściej, jeśli to tak cudownie działa na twoich fanów!

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 277 (333)

#75059

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka dość piekielna refleksja, zresztą popularna nie tylko na tym portalu: jakże trzeba być bogatym, żeby w tym kraju chorować.

Luty/marzec, zaczęły się babskie problemy, dość dokuczliwe, podejrzewałam hormony. Na początek poszłam do ginekologa - na NFZ.

Na pierwszą wizytę czekałam miesiąc bez jednego dnia. Wizyta była błyskawiczna - wywiad, badanie, przepisanie badań i recepty (jak się okazało, niepotrzebnej i szkodliwej nawet) zajęły mniej niż pięć minut, nawet nie zdążyłam usiąść porządnie na tym "fotelu śmierci".

Badanie krwi bezproblemowo. Ale usg "na cito" - o nie. Był kwiecień, najbliższy termin - czerwiec. Pielęgniarka wysłuchała na szczęście mojej historii i się zlitowała (bo i problemy nieprzyjemne), zdradziła, że tego i tego dnia (jeszcze kwiecień!) będą wizytować doktorzy, są dodatkowe badania za jakieś niewykorzystane punkty itp., trzeba przyjść i zająć kolejkę. Przyszłam półtorej godziny przed czasem - byłam druga w kolejce. Z niewiadomych przyczyn weszłam 2 godziny po czasie. No ale badanie zrobione, wszystko w jednym miesiącu - pora wracać do ginekologa!

Nie ma łatwo. Zapis przez telefon - znowu za miesiąc, a do tego czasu to wyniki badań można schować sobie w cholewkę. Na ten sam dzień - owszem, da się, są trzy numerki dziennie. Wzięłam wolne w pracy, poszłam danego dnia pod gabinet, odsiedziałam, dostałam się. Wizyta znowu 5 minut - "no ja nic tu nie widzę, pani idzie do endokrynologa". Cytologii też nie mogłam się doprosić bo mi przecież niepotrzebna.

Próba umówienia się do endokrynologa - najbliższy termin w najmniej obłożonej przychodni "koniec października", a był przecież kwiecień... Poszłam prywatnie - wizyta umówiona na za 3 dni.

Jakość badania i wywiadu - bez porównania. Lekarz pod koniec pyta, czy chcę badania na NFZ, czy skierowanie tu prywatnie. Uznałam, że NFZ.

Pierwsza niespodzianka - laboratoria nie zrobią wszystkich, jeśli je chcę, muszę się położyć do szpitala na dwa dni. Poszłam więc zrobić wywiad - i nie ma lekko. Ponieważ badania babskie, hormonalne, można je wykonać tylko przez określone 3 dni miesiąca. U mnie nie do przewidzenia, kiedy. Żaden szpital nie chciał mnie przyjąć bez konkretnego terminu, nie ma żadnego "rozumiemy, przyjdzie pani, gdy będzie trzeba" - proponowano mi ewentualnie półtoratygodniowy wypoczynek na szpitalnym wikcie ("to przyjdzie pani mniej więcej w tym terminie, kiedy się pani spodziewa okresu i jak będzie, to zrobimy badania"). Serio? Zadzwoniłam znowu do prywatnej przychodni, lekarz wystawił mi bez dopłat żadnych skierowanie - zrobiłam prywatnie. Milijony monet w plecy, ale czego się nie robi dla zdrowia.

Z wynikami do lekarza, znów prywatnie. Diagnoza z miejsca, porada z miejsca, recepta na doraźny lek, nawet z refundacją, skierowanie do odpowiedniego specjalisty, bo jednak nie hormony i nie babskie. Znowu pełna wiary próbuję poszukać na NFZ - najbliższy termin: maj 2017. Przeliczyłam zasoby na koncie, zapisałam się prywatnie - dzwoniłam w piątek, idę w poniedziałek.

Fak je. Zapłaciłam i w 3 miesiące wiem wszystko i zaczynam się leczyć. Na NFZ jeszcze miesiąc czekałabym na pierwszą wizytę (tu ciekawostka: ponoć są nowe limity i endokrynolog może przyjąć danego pacjenta na jedną wizytę rocznie - nie wiem, czy to prawda, ale nie zdziwiłabym się).

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (209)

#74950

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak nie oszczędzać

Wracaliśmy z mężem od znajomych spod Warszawy. Pociąg KM, krótka trasa. W Warszawie można tymi pociągami w pewnym zakresie jeździć także na biletach komunikacji miejskiej - jeśli ma się miesięczny czy nawet dobowy, to nie ma problemu w strefie biletowej. Jeśli ktoś nie ma żadnego biletu i nie ma jak kupić, wsiada pierwszymi drzwiami i kupuje u konduktora zwyczajny "kolejowy" - z omawianej w historii lokalizacji jakieś 7 zł, jeśli się nie mylę, bez dodatkowych opłat gdy kasy są zamknięte. Dodatkowo kontrole w tych pociągach są bardzo częste.

Na pierwszej stacji w granicach I strefy biletowej - czyli tej, gdzie "działają" już zwyczajne bilety miesięczne - wsiadły dwie dziewczyny. Usadowiły się za nami - ostatni przedział w składzie - i zajęły komórkami i ploteczkami. Kilka minut później przyszła kontrola.

Jak można się domyślić, jedna z panienek nie miała biletu. Rozbawiło mnie strasznie jednak jej tłumaczenie.

- ona ma przecież kartę miejską! Okazało się, że nieważną od tygodnia.
- ale w S. nie ma jak kupić biletu o tej porze! Czwartek, 19-20.
- bo automat na dworcu nie działał. Może - dlatego wsiada się przednimi drzwiami.
- bo jej nie stać na bilet. Może, ale zanim przyszła kontrola, rozmawiała z koleżanką o zakupach w pewnym centrum outletowym, na które odłożyła już cztery stówy i idzie w weekend. Bilet na pociąg - circa 7 zł, jakby jechała autobusem miejskim (są na tej trasie, chociaż jadą dookoła) to 4,40 - a to koszty bez zniżek.
- bo ja chciałam kupić bilet i nawet teraz mogę kupić, tylko musi pan mieć terminal. Cóż, wsiadła ostatnimi drzwiami, to raz, dwa - nie słyszałam ani razu o możliwości zapłaty w pociągu podmiejskim kartą, trzy - ponoć nie miała na bilet...
- "Pan mi nie daje mandatu, ja pana błagam, proszę, ja jestem studentką, pracuję tylko na jedno zlecenie" - czyli branie na litość plus informacja, że przejazd nie kosztowałby jej nawet tych 7 zł, bo zniżka studencka...

Gdy dostała mandat, a kontrola poszła, oczywiście posypały się miłe słowa w stronę tak kanarów, jak samych kolei. Bo wiecie, to ich wina, że ją złapali, jak żaliła się koleżance, bo kto to widział kontrole wieczorem w pociągu.

PS - nie wiem, czy w Warszawie jest ktokolwiek, kto nie wie, jak kupić bilet w pociągu. To dość popularny środek transportu po aglomeracji, a do tego informacje wiszą wszędzie na dworcach, w wagonach, czasem nawet na zewnątrz samego składu :)

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 194 (230)