Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Skarpetka

Zamieszcza historie od: 3 stycznia 2012 - 0:23
Ostatnio: 12 grudnia 2017 - 19:43
O sobie:

Na Piekielnych lubię się... odstresować :)

  • Historii na głównej: 83 z 87
  • Punktów za historie: 38049
  • Komentarzy: 340
  • Punktów za komentarze: 2978
 

#57704

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja przyjaciółka ostatnio przyszła się wyżalić - czuje się oszukana przez pracodawcę. A ja przyznaję jej rację...

Niedawno dostała nową pracę. Duża korporacja, znana nazwa, na dodatek interesujące ją stanowisko - pięknie. Podczas rekrutacji wynegocjowała niezłą umowę: zlecenie na rok, ale ozusowane, z ubezpieczeniem i (na zasadzie umowy ustnej z pracodawcą) z płatnym urlopem, brutto ok. 3000 złotych polskich, płatne ryczałtem niezależnie od liczby dyżurów - jak inni na tym stanowisku.

Minął miesiąc. Przyszła nowa szefowa (pierwsza zmieniła dział). Jedną z pierwszych decyzji była zmiana umów... Teraz wszyscy na tym stanowisku mają płatne od dyżuru, zarobki netto spadły o ok. 400 zł każdej osobie, o płatnych urlopach mogą pomarzyć. Temu, kto zaczął protestować jako pierwszy, szefowa bez uprzedzenia obcięła o połowę liczbę dyżurów, rozdając je między pozostałych, a na spotkaniu działu dano znać, że kolejnym krokiem będzie rozpoczęcie rekrutacji na następcę każdego niezadowolonego.

Mały smaczek: poszkodowani to jedyne 5 osób, które potrafią w pełni obsłużyć firmowe systemy. Szefowa podobno regularnie się teraz wścieka, że mimo próśb innych pracowników - poszkodowani (w myśl zasady "jaka płaca, taka praca") wychodzą z pracy punktualnie (wcześniej często zostawali 1-2 godziny dłużej, jeśli trzeba było pomóc), zostawiając wszystkich samych z obsługą techniczną strony internetowej i podległych serwisów. Po ich wyjściu portal zamiera... Aż do następnego dyżuru.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 740 (776)

#57130

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Autobusowa piekielność na koniec roku.

W większości nowych autobusów przy drzwiach są specjalne przyciski. Kiedy autobus zatrzymuje się na przystanku, trzeba kliknąć na guzik (z resztą podpisany jako "drzwi" i często świecący), wtedy dopiero wspomniane drzwi otwierają się. Działa to automatycznie - jeśli się nie mylę, kierowca ma ograniczoną możliwość otwierania konkretnych drzwi, zależnie od modelu autobusu.

Tyle wstępu.

Jadąc dzisiaj do pracy siedziałam z przodu. Pierwsze drzwi są wąskie, na dodatek z jednej strony oddzielone szybką od siedzeń, guzik do ich otwierania znajduje się na słupku na wysokości przejścia - wiemy, jak to wygląda. Pewna pani chciała wysiąść właśnie tymi drzwiami. Autobus się zatrzymał, pani przykleiła się do drzwi, ale nie nacisnęła guziczka - inni wysiedli, autobus pojechał dalej.

Pani oczywiście w krzyk do kierowcy. "Czemu pan nie otworzył?! Ja się na przesiadkę spieszę do 162 (jechał przed nami), ja nie zdążę, ma pan mi te drzwi otworzyć!". Kierowca tłumaczy spokojnie, że trzeba nacisnąć przycisk, wtedy drzwi się otworzą. "Ja nie mam czasu, ja się spieszę na autobus, ma mi pan te drzwi otworzyć!".

Kolejny przystanek - sytuacja, co kuriozalne, powtarza się: pani przyklejona do drzwi, nie nacisnęła, autobus postał chwilę dłużej, pojechał dalej. Tym razem krzyki brzmiały "Ty kretynie ty, miałeś mi otworzyć!" - kierowca już się nie odzywał, ktoś z pasażerów pani sarknął, że ma sobie nacisnąć ten guzik, a nie się pieklić.

Przystanek trzeci. Sytuacja identyczna - pani w drzwiach, ignoruje przycisk. Stwierdziłam, że co mi szkodzi, mogę wysiąść i tutaj, bo do pracy jedna droga - podeszłam, nacisnęłam, drzwi się otworzyły szybciutko, pani wypadła biegiem. Słychać tylko było okrzyk "A wcześniej to nie mogłeś, ku*wa?"

Cóż...

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 651 (753)

#56857

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zakupy z dowozem - opcja niezwykle wygodna, ale też często ryzykowna.

W wakacje, z racji braku auta i ogromnego zapotrzebowania na wodę, zaczęłam korzystać z usług pewnego hipermarketu (X), który oferował także dowóz. Zamawiałam głównie wspomniane hektolitry płynów, ale także standardowe produkty - chleb, mleko, jajka, warzywa itp.

Początki były w porządku. Cena dostawy uzależniona od terminu (nawet od złotówki, chociaż nigdy nie załapałam się na tę kwotę - zwykle płaciłam koło 10), produkty spoko. Jednak po dwóch-trzech dostawach zaczęły się problemy. Nie ma zamówionego produktu? Poinformuj o tym klienta w drzwiach, podstawiając mu pod nos fakturę z zamiennikiem, często droższym, którego wcale nie chce. Zwroty? Owszem, trwa to milion lat - zaczęłam więc płacić przy odbiorze, było wtedy łatwiej. Pobite jajka? A to twój problem, kliencie. Do tego zaczęły się brzydkie warzywa, pogniecione paskudnie opakowania, pakowanie wszystkiego w dwie reklamówki (chemia, warzywa, mrożonki) czy problemy z płatnościami (bo zepsuty terminal to moja, klienta, wina). Doszła do tego opryskliwość kierowców ("Nie będę do pani więcej jeździł, bo tu trzeba dużo kręcić!") czy problemy z obsługą ("Jak to nie dowiózł? A, domofon nie działa... no tak, zapisałam, ale zapomniałam przekazać, hihi").

Zrezygnowałam z usług sklepu X, ale ostatnio znowu potrzebowałam dużej ilości napojów. Zaryzykowałam sklep Y, trzymając kciuki, żeby wszystko dojechało całe. O dziwo - pierwsze i każde kolejne zakupy były zapakowane w kartony, z przegródkami, zabezpieczone, w torebeczkach, a obsługa - i dowóz, i telefoniczna - przemiła. A dostawa 19 zł, czyli jeszcze akceptowalne. Da się? Da się.

Domyślam się, że może miałam pecha i tylko mój konkretny market X, z którego dowożono, miał tak fatalną obsługę. Dość, że zakupów nie robię tam już w ogóle. Ot, jak łatwo można stracić i zrazić do siebie klienta... Zwłaszcza że ostatnio głośno o nich w mediach: podwójne naliczanie należności na koncie, sztuczne zawyżanie kosztów dowozu, nawet o 50 zł, oraz inne cuda.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 318 (400)

#56506

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zapomniał wół, jak cięlęciem był...

Od wczoraj "zimuję" u rodziny - wiwat elastyczny grafik. Moja ciocia poprosiła, abym pomogła jej synowi, a mojemu bratu ciotecznemu - lat 16 - w nauce do sprawdzianu. Ok, siadamy, rozmawiam z młodym, którego nie widziałam od wiosny. Od września jest w pierwszej klasie liceum, tego samego, które skończyłam ja, a uchodzącego za najlepsze w mieście.

Rozmowa lekko zjeżyła mi włos na głowie - bo okazuje się, że młody prawie nie wychodzi z domu, ciągle się uczy, non stop uczęszcza na korepetycje z angielskiego, matematyki, fizyki... I nie, nie dlatego, że nie daje sobie rady. Na moje oko radzi sobie nawet nieźle, chociaż piątkowym uczniem z własnej woli nigdy nie będzie. W gimnazjum oceny miał trochę powyżej średniej, tak pół na pół 4 i 5, czasem na świadectwie pojawiała się 3. Po prostu jego matka uznała, że musi mieć średnią co najmniej 4,75 (czerwony pasek na świadectwie). Do końca liceum. Każda trójczyna jest karana - a to brak internetu czy komputera, a to zakaz spotykania się z kolegami, a to przekopanie ogródka, a to coś innego. Niby niewiele, ale dzieciak czuje się osaczony, nie może spać ze stresu i - przyznaję - jest blady jak kartka papieru.

By samodzielnie nie naruszać rodzinnej równowagi, udałam się z tą sprawą do mentorki rodu. Babcia pokiwała głową i westchnęła, że ona się do wychowywania wnuków nie dotyka. Jednak chyba przy najbliższej okazji ciotce przypomni, jak to te 20 lat temu sama zainteresowana z tego samego liceum wyleciała z hukiem po pierwszej klasie, bo nie zdała z chemii i fizyki... Z chemii u nauczycielki swojego syna, u której ten ma prawie same piątki.

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 800 (914)

#55923

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wprowadziliśmy się do nowego bloku. Charakterystyczne było to, że mieszkania znajdowały się na zamykanych korytarzach - na prawo od windy były drzwi i za nimi ciągnący się w lewo korytarzyk, łącznie tworzyło to taką literę L z windą na krótszej kresce. Szyby w drzwiach nieprzejrzyste, do tego wychodzące na ścianę z pierwszym mieszkaniem, nasze mieszkanie na końcu korytarzyka (jakieś 15 metrów), do tego 7 piętro - nie było najmniejszej możliwości zobaczenia, co się tam znajduje.

W tym korytarzyku, przy naszych drzwiach, współlokator zaczął zostawiać rower, bo akurat pogoda zrobiła się gorsza i balkon odpadał. Nie luzem, w żadnym przypadku - przytargał skądś mały stojaczek z gatunku tych stalowych, rower przypięty do stojaczka i do rur dwiema zapinkami.

Jak można się domyślić, rower zniknął. Trzeciego dnia po tym, gdy współlokator zaczął go zostawiać. Żeby było zabawniej: gdy wychodziliśmy na zajęcia o 13, rower stał. Gdy syn sąsiadów wrócił ze szkoły o 14 - roweru nie było (pytaliśmy).

Jednym słowem, nie dość, że ktoś miał klucze do korytarza (a mieszkań na nim było łącznie 5), to jeszcze musiał wiedzieć, że rower w ogóle tu jest i wiedzieć, kiedy nikogo nie ma i u nas, i u sąsiadów (żeby nikt nie usłyszał przecinania zapinek itp.).

Świetnie mieszkać ściana w ścianę ze złodziejami, prawda?

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 618 (678)

#52633

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uzupełnienie mojej historii http://piekielni.pl/52578 :)

Wspomniałam tam, że szef wyciął koleżance w pracy niezły numer. Jak to wyglądało?

Znajoma miała wyjechać na weekend na pewien festiwal filmowy. Ponieważ nie dostała umowy o pracę i nie ma urlopu, dogadała się z szefem na temat dni wolnych - miała w czwartek wyjść wcześniej i w piątek nie przychodzić. Kupiła więc trzydniową wejściówkę na festiwal, bilety na pociąg itp.

W czwartek miała wyjść o 16, żeby zdążyć na pociąg o 17. O 14 szef oznajmił, że nie wyjdzie i ma odrabiać niedogodziny za czerwiec (była wtedy w szpitalu), a jeśli chce wyjść wcześniej, musi skończyć dwa raporty na tematy co najmniej nieprzyjazne - jeśli ich nie dokończy, to w piątek też ma przyjść, albo zwolnienie. Dziewczyna w nerwach, zwróciła się do mnie po pomoc, więc we dwie siedzimy i dłubiemy te dane (a przypominam, że ja już tam nie pracuję od dłuższego czasu).

O 15.30, jak zrelacjonowała koleżanka, szef do niej podszedł, poklepał ją po ramieniu i rzekł w te słowa:
- Widzisz, jak ci się podkręci śrubę, to pracujesz na 180%. Oby tak dalej, wierzę w ciebie! - po czym powiedział, że może jechać.

Koleżanka niestety nie może sobie pozwolić na zwolnienie, póki nie znajdzie nowej pracy, więc zaciska zęby i męczy się u wspaniałego szefa. Oby niedługo...

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 603 (689)

#52578

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój były szef "zapomniał" o mojej wypłacie za kilka dni przepracowanych przed zwolnieniem. Zwolnił mnie 5 dnia miesiąca. Po kilku dniach moich pytań kazał czekać na kolejny miesiąc do 10 (kiedy wypłacał pensję innym), potem tydzień się do niego dobijałam bez większego odzewu (SMS "Nie mogę odebrać, jestem na spotkaniu", podczas gdy koleżanka z biura daje znać, ze szef właśnie je kanapkę - i podobne akcje).

W końcu wypłacił mi zawrotną kwotę 300 zł i przysłał mi przy okazji mail na mój temat. Poza różnymi ciekawymi uwagami co do mojej osoby ("nie lubię cię", "nie dzwoń, od ciebie nie odbiorę" czy "jesteś tchórzem i leniem, bo odeszłaś z projektu" i podobne) na wyróżnienie zasługują trzy:

- nie zasłużyłam na swoją pensję i gdyby nie moja upierdliwość, to by mi nie zapłacił i robi to tylko dla świętego spokoju (tu zaznaczę - w ciągu wspomnianego tygodnia wysłałam mu 4 SMSy i 3 razy dzwoniłam)

- przez cały okres pracy pomiatałam swoją koleżanką zza biurka i on nie mógł na to pozwolić, dlatego mnie zwolnił (tą samą koleżanką, która właśnie popija ze mną piwko i której dopiero co wykręcił numer kwalifikujący się do strzelenia go w twarz - krzesłem)

- wyliczył, że przeze mnie jego czteroosobowa firma poniosła straty na niemal 60 tysięcy za... klientów, których nie pozyskałam, więc jak się jeszcze raz spróbuję do niego odezwać, to mnie pozwie o odszkodowanie

Podsumowując - bezrobocie lepsze niż taki szef ;)

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 627 (669)

#43077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dopadła mnie ta sama plaga, co wielu innych użytkowników Piekielnych - szukam pracy. Dzisiaj odebrałam mail, w którym pewna pani pyta, czy nadal jestem zainteresowana ofertą pracy u niej. Cóż, nie jestem...

Trafiło się ogłoszenie - szukają dziennikarza-webmastera-redaktora-tynkarza-akrobaty. No ok, dla mnie bomba. Wysłałam CV, dostałam odpowiedź tego samego dnia! Firma to niewielkie wydawnictwo branżowe, pracują tam trzy osoby i szukają czwartej na okres próbny. Skończyłam kierunek wybitnie humanistyczny i "bardzo szukam" pracy w tym sektorze, więc byłam przeszczęśliwa. Do tego okazało się, że biuro mieści się 5 minut spacerkiem od mojej stancji. Normalnie bomba! Jedyny szkopuł to to, że nadal się dokształcam, więc dyspozycyjność tylko 3/4 etatu...

Po wstępnym kadzeniu sobie nawzajem państwo właściciele przeszli do konkretów. Umowa na okres próbny 3 miesiące, potem zatrudnienie na stałe. Są mną bardzo zainteresowani, mam kwalifikacje, pewną wiedzę o branży, doświadczenie, musiałabym tylko zmienić grafik zajęć, by móc przychodzić na więcej godzin. Ja w myślach już się cieszę i kombinuję, jak namówić dziekana, by pozwolił mi bezpłatnie chodzić na zajęcia z wieczorowymi, gdy pani napomknęła o małym, malutkim szczególiku.

Otóż za każdy próbny miesiąc pracy (na etacie, bo ostatecznie brakujące godziny wyrabiałabym zdalnie) dostałabym netto... 500 zł. Na takie dictum pokiwałam ze smutkiem głową i powiedziałam, że niestety, ale nie mam jak zmienić planu zajęć, więc etat w grę nie wchodzi... Pożegnałam państwa, życząc im powodzenia w szukaniu.

Nie jestem wybredna, w żadnym wypadku. Ale widzicie, te 500 zł netto zarabiam teraz, dorywczo, wykonując inwentaryzacje czy wypakowując dostawy w sklepach, średnio pracując na to 8 dni w miesiącu...

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (779)

#35734

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od jakiegoś czasu wynajmuję kawalerkę. Oczywiście samo to w sobie piekielne nie jest, właścicielka również jest do rany przyłóż. Piekielna jest (była) poprzednia lokatorka.

Właścicielka to starsza pani mieszkająca w innym mieście. Kawalerka należała do jej córki, teraz stoi pusta, więc wiadomo - lepiej wynająć, przynajmniej czynsz i ogrzewanie się zwrócą.

Poprzednią lokatorką była podobno młoda dziewczyna, studentka, bezproblemowa i sympatyczna. Jej pierwsza piekielność ukazała mi się, gdy przyjechałam oglądać mieszkanie. Byłam pierwszą z umówionych osób, więc tym gorzej to wypadło. Spotkałam się ze starszą panią, która również dopiero co dotarła do stolicy i pojechałyśmy pod wskazany adres. Pani opowiada o sąsiadach, lokalizacji, że jest parkiet, chociaż dość stary, mała kuchnia, oddzielna, no cud-miód, lokatorka posprzątała przed wyprowadzką, z pomocą sąsiadki, więc wszystko było niemal do wzięcia od razu.

Pani otwiera drzwi, wchodzimy - i miny nam rzedną. Kawalerka jest... puściutka. Poprzednia lokatorka zabrała wszystkie meble i część AGD, które w niej były - a należały do właścicielki i jej córki. W pokoju zostało rozklekotane krzesło i szafa z naderwanymi drzwiami. Starsza pani ma łzy w oczach, podstawiłam jej krzesło, nastawiłam wodę w garnku (czajnik zniknął), żeby chociaż dać coś do picia. Sąsiadka, zawołana przez starszą panią, w takim samym szoku - najwyraźniej dziewczyna dorobiła sobie jeszcze jedne klucze i zabrała rzeczy, gdy sąsiadka była w pracy (pozostałe dwa komplety miały właścicielka i sąsiadka). Numer dziewczyny, podany w umowie, nieaktywny. Pani starsza miała zająć się tym gdy wróci do siebie.

Mimo tych perturbacji mieszkanie mi się spodobało - przestronne, w ciekawym miejscu, z "dobrymi fluidami". Postanowiłam zaryzykować. Pani starsza ucieszona, zadzwoniła jeszcze do kolejnych umówionych - większość zrezygnowała, jeden chłopak obejrzał i też zrezygnował. Mieszkanko moje, na dodatek taniej, bo trzeba było dokupić pralkę, przywieźć meble, itp.

Jak się okazało, była lokatorka załatwiła mi - i starszej pani - więcej atrakcji niż kradzież mebli i AGD. Ledwo się wprowadziłam, zaczął mnie nachodzić windykator. Po trzeciej wizycie, okazywaniu dokumentów, kilkunastu telefonach i piśmie wysłanym do centrali uwierzył, że nie jestem panią Joanną M. Dziewczyna, jak się okazało, wzięła sobie na raty lodówkę (zapewne dlatego zostawiła tę, która była w mieszkaniu) i zapomniała tych rat płacić.

Przychodzą też do mnie pisma z dwóch banków, szkół, firm i czego nie tylko. Do każdej instytucji cierpliwie dzwonię i tłumaczę, że ta pani tutaj nie mieszka i nie, nie mam jak przekazać jej dokumentów, świadectwa pracy, dyplomu, czegokolwiek. Przekazuję adres zameldowania, który był na umowie starszej pani.

Miałam problemy z założeniem internetu - w tym bloku dostarczają dwie firmy: Tepsa i UPC. Tepsy nienawidzę, UPC nie chciało mi podłączyć kabla... lokatorka najpierw ciągnęła internet z ich skrzynki na lewo, potem zawarła umowę na super-hiper-pakiet, ale nie płaciła rachunków i zabrała ze sobą router. Ostatecznie wywalczyłam łącze.

Czemu te wszystkie drobne przyjemności przypomniały mi się teraz, po kilku miesiącach?

Otóż - zrobiło się ciepło. Kawalerka ma kiepską wentylację, więc tym szybciej poczułam, że coś śmierdzi. Wymyłam kosze na śmiecie - nie pomogło. Udrożniłam rury kretem - nic. Generalny porządek - null. Zagadka rozwiązała się przypadkiem, gdy dzisiaj myłam kuchnię. Na podłodze jest tam linoleum, ale takie "pokrojone" w kwadraty. Dziewczyna najwyraźniej uważała, że jak coś się wyleje czy spadnie, to nie trzeba wycierać - wszystko wsiąkało między szparami. Mam pod linoleum prawdziwy park rozrywki, wydaje mi się, że wypatrzyłam nawet prymitywną karuzelę. Czeka mnie remont podłogi - nic kosztownego, wymiana linoleum i trochę środka na niechcianych gości, ale roboty z wynoszeniem w ciul.

Dziękuję ci, Joanno M. Za to, za kradzież mebli, konieczną wymianę zamków, za karaluchy, za próby zajęcia mojego mienia przez windykację, za problemy administracyjne. Obyś szczezła.

Joanna M.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 834 (866)

#34029

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czasem trzeba odpowiedzieć piekielnością na piekielność!

Mam dużą rodzinę, wielopokoleniową, drzewko genealogiczne rozgałęzione jak rosochata wierzba. W ostatni weekend wypadała rodzinna impreza, złote gody dziadków - zjechało się więc całe plemię, na oko z 60 osób, w tym malutkie dzieci (prawnukowie moich dziadków) oraz dziadkowe rodzeństwo. Jednym słowem - feta.

Jako członek rodziny mam pewien feler - jestem panną. Studia skończyłam w tym roku w regulaminowym nawet czasie, ale zostałam jedyną niezamężną kobietą powyżej 18 roku życia, na dodatek niemal najstarszą z kuzynostwa. Taki mój urok - wymarzyłam sobie najpierw studia, potem zamążpójście. W związku z tym przychodzi mi wysłuchiwać oczywiście pytań, kiedy w końcu wezmę ślub z moim mężczyzną - ale także docinków i uszczypliwości.

W tych ostatnich celuje moja ciotka. Pani w wieku moich rodziców, wydała za mąż już obie córki. Tu należy nadmienić, że obie w tempie ekspresowym, obie w wieku lat około 19-20, obie średnio 5 miesięcy później powiły zdrowego bobasa po właściwych 9 miesiącach ciąży. Cóż, takie życie - dziewuszki wróciły ze studiów z Wielkiego Miasta do dzieci i garów - ich wybór.

Ciotka jednak przeżyć najwyraźniej nie mogła, że ja te studia skończyłam, uczę się dalej, wpadki nie zaliczyłam, w mieście mieszkam... Wiec słucham o tym, że pewnie jestem jakaś wybrakowana, może lesbijka, a może po prostu za gruba i nikt mnie nie chce (oj, czuły punkt!). I tu nie wytrzymałam, uśmiechnęłam się pięknie i przy strzygącej uszami familii przy stole wycedziłam:

- Ciociu, mam narzeczonego, mam pracę, mam studia, nie śpieszy mi się do ślubu, naprawdę. Tym bardziej, że ja akurat wiem, jak używać prezerwatywy, to wcale nie takie trudne, i z przyjemnością to wykorzystuję, żeby nie wracać mieszkać z dziećmi i mężem u rodziców, na zasiłku...

Oj, cioteczka zrobiła się czerwona, buraczkowa wręcz! Oj, rodzinka się śmiała, a ciotczyne dzieci i wnuki (mieć 3 wnuków w wieku 47 lat - bezcenne) zajęły się nagle bardzo pilnie zawartością talerzy. Oj, miałam potem spokój i tylko burę dostałam od babci... :)

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 798 (882)