Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Skarpetka

Zamieszcza historie od: 3 stycznia 2012 - 0:23
Ostatnio: 12 grudnia 2017 - 19:43
O sobie:

Na Piekielnych lubię się... odstresować :)

  • Historii na głównej: 83 z 87
  • Punktów za historie: 38049
  • Komentarzy: 340
  • Punktów za komentarze: 2978
 

#65130

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W nowym mieszkaniu raz zrobiliśmy imprezę - urodziny mojego męża. Nastąpiliśmy tym na odcisk sąsiadce z dołu - ma dwuletnie, wiecznie ryczące dziecko, więc rzeczywiście mogliśmy przeszkadzać (tak jak ono przeszkadza nam - zwykle zaczyna o 6:30, potem w ciągu dnia, bo nie chodzi do żłobka, oraz w porze wieczornej kąpieli, bo jego ulubioną rozrywką jest, cóż, darcie się). Sąsiadka od tamtej pory nas nie lubi.

Mam dzisiaj wolne w pracy. Po wieczornej zmianie wróciłam do domu koło 2, położyłam się o 5, wstałam o 13 i tak sobie formatowałam spokojnie komputer, robiłam obiad, posłuchałam muzyki - co ważne na słuchawkach, komputer w stanie rozsypki okołoformatowej, ale nie spieszyło mi się z jego zbieraniem - ogólnie pierdoły. W pewnym momencie - dzwonek do drzwi. Sąsiadka z dołu. Z miejsca z pretensją, że jestem za głośno, a syn nie może spać i ciągle płacze. Zdziwiłam się, bo formatowanie dysku C zwykle głośne nie jest. Ale - myślę sobie - blendera używałam, może to to? Nie pierwszy raz by jej przeszkadzało. Przeprosiłam, pożegnałyśmy się.

Po godzinie pani jednak znowu wraca, tym razem pretensje już ma głośne, bo dzieciaka obudziłam. Przyznałam, że nie wiem, o co jej chodzi. "Bo od rana tylko hałas i hałas!" Hola - ale rano to ja spałam słodko i twardo. Argumenty nie docierają, pożegnałam panią chłodno, wracam do prasowania (nie ma to jak wolne).

Mija jakiś czas, znowu dzwonek do drzwi. Sąsiadka tym razem w towarzystwie zdezorientowanej dozorczyni. Bo hałasuję, a syn spać nie może, ona się z nim cały dzień użera, bo on płacze. Że płacze to wiem - jak wspomniałam, ulubioną rozrywką dzieciaka jest darcie się. Przepychanka słowna chwilę trwa, dozorczyni usiłuje się wycofać. I w tym momencie... słychać huk. I to nie z mojego mieszkania ;)

Okazało się, że sąsiad, ściana w ścianę mój, montuje sobie nowe meble. Od rana było noszenie, skręcanie, czasem coś upadło, czasem popracowała wiertarka. Ja mam sypialnię w drugim końcu mieszkania, a dobudzenie mnie przypomina 12 prac Herkulesa,; potem słuchawki mnie wyłączyły. Sąsiadce z dołu jednak musiało się nieść po pionie i od razu znalazła winnego. Po wyklarowaniu nie przeprosiła. Rzuciła tylko do dozorczyni "No widzi pani?!" i wściekła zastukała do drzwi sąsiada :D

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 451 (513)

#64921

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widokówka z poczty.

Do okienka podchodzi Pan. Początku dyskusji nie słyszę, bo mam słuchawki na uszach, ale po chwili widać, że Pan zaczyna machać rękami, słuchać podniesiony ton. Z ciekawości wyłączam muzykę.

Pan przyszedł odebrać awizo. Najpierw ma pretensję, że je dostał. Nie, nie dlatego, że był w domu, ale dlatego, że list jest polecony i musiał po niego przyjść. A on wie, co jest w tym liście i nie powinien być polecony.

Pan zaczyna krzyczeć na kobietę w okienku, że ma mu dać list, on nie musi pokazywać dowodu. Ma mu tu i teraz od razu powiedzieć, skąd ten list i mu go pokazać. I on nie może być polecony, bo Pan wie, co w nim jest. Argumenty pracownicy i pani z kolejki nie docierają.

Kiedy pani w okienku nie ustąpiła, Pan wyciąga portfel, rzuca dowodem osobistym, wykrzykując, że skandal, bo on wie co to za list i on nie lubi czekać. Na nic i nigdzie, i dlaczego w ogóle dostał ten list polecony, kiedy powinien być zwykły. Bo to wyniki badań na pewno, on wie, skąd, MUSI być zwykły, a tak to kazali mu tracić czas i przychodzić na pocztę.

Dostaje do podpisania karteluszki pocztowe. Znowu krzyczy na kobietę w okienku, że ona wszystko przedłuża. Jakim prawem on dostał list polecony i musi czas tracić, jeszcze potwierdzenie odbioru? Kpina! To na pewno wina poczty, nikt normalny nie wysłałby listu poleconym, żeby on musiał chodzić na pocztę.

Podpisał, dostał list, triumfalnie wyciąga przy okienku z koperty jakieś świstki i macha kobiecie przed oczami:
- O widać? Badania. Mówiłem! I po cholerę kazaliście mi tyle czasu marnować, nie mogła pani od razu dać tego listu?!

Wkurzony nadal wychodzi, po drodze zahacza o kant lady, odrywając tę plastikową okleinę. Podnosi ją, rzuca w stronę okienka, wychodzi.

Komentować chyba nie trzeba.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 435 (573)

#63741

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka refleksja.

Z okazji przedługiego weekendu - święta + Nowy Rok - zamotałam się i nie sprawdziłam, czy na "kredytowym" koncie mam wystarczające środki na ratę. 1 stycznia banki nie pracowały, więc kwota z konta zniknęła 2 stycznia, robiąc przy tym niewielki minus, około 40 zł. Był to piątek.

Już w sobotę, 3 stycznia, odebrałam 3 telefony z banku. Za pierwszym razem przeprosiłam, bo rzeczywiście moja wina, zaraz siadłam zrobić przelew, ale wiadomo - z innego banku dotrze na to konto w poniedziałek. Za drugim razem wytłumaczyłam to pani po drugiej stronie słuchawki. Za trzecim razem tylko przytaknęłam na perorę o "jak najszybszym uzupełnieniu" braku na koncie. Kolejnych dwóch połączeń z tego numeru nie odebrałam.

Dzisiaj, w niedzielę (!) 4 stycznia dostałam smsa z ponagleniem, ponoć płatnego.

Samo w sobie jest to dość piekielne. Ale rozwińmy myśl.

Przez dwa lata na studiach otrzymywałam w tym banku kredyt studencki. Studia dzienne, więc w słabszych miesiącach było to moje podstawowe źródło utrzymania. 600 zł miało się pojawiać na koncie 10 dnia miesiąca. Czasami się pojawiało, czasami nie, czasami czekałam i do 17. Można się domyśleć, że nie było to radosne oczekiwanie. Bank na moje zapytania i ponaglenia odpowiadał "proszę czekać i się nie denerwować". Żadnych konsekwencji czy odsetek karnych oczywiście nie ponosił.

Gdy ostatnio udało mi się zgubić kartę płatniczą, na nową czekałam - bagatela - trzy tygodnie. Oczywiście "proszę czekać i się nie denerwować".

Na kartę z kodami do płatności czekałam raz półtora miesiąca, nie mogąc robić przelewów. "Proszę czekać i się nie denerwować".

I do mnie, i do żyrantów kredytu powinno co miesiąc przychodzić zawiadomienie o wysokości pozostałej do spłacenia kwoty itp. Przestało jakieś 8 miesięcy temu, a moje prośby i pytania w oddziałach banku są kwitowane "niemożliwe, przecież jest zaznaczone". Serio?

Od 4 lat próbuję zmienić formę przysyłania bilansów z papierowej na elektroniczną. Bezskutecznie. "Niemożliwe, przecież jest zaznaczone".

Cóż, najwyraźniej wygoda i pieniądze klienta są niezbyt istotne dla funkcjonowania banku, za to 40 zł, którego "im brakuje', zauważają błyskawicznie i walczą o nie pazurami.

Kredyt na szczęście kończę spłacać za pół roku. Pożegnamy się, drogie PKO.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 818 (862)

#63231

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dwie sytuacje z wczoraj, akurat mi się skojarzyły.

1. Zakupy w Biedronce. Plecak na oko był za mały na wszystko, wzięłam reklamówkę. W sklepie mają chyba nową politykę obsługi, bo kasjerka po skasowaniu torebki rozłożyła mi ją, żeby łatwiej było pakować zakupy - robiła to też dla innych klientów. Podziękowałam, zaczynam pakować i słyszę westchnienie kasjerki:
- Ech, jest pani pierwszą osobą, która mi dzisiaj podziękowała...

Cóż, zostało mi tylko powiedzieć "Oj, przykro mi..."

2. W naszym bloku wymieniają wodomierze. Wczoraj akurat przypadły numerki, na które łapało się i moje mieszkanie. Panowie dotarli do nas na samym końcu, udostępniłam im miejscówki, poszłam składać pranie - bo przecież nie będę im patrzeć na ręce podczas pracy.

Wodomierze wymienione, protokół podpisany, zaczynam wycierać szafkę pod zlewem - wiadomo, że przy takiej pracy trochę się nachlapie czy nabrudzi. Pan monter akurat zbierał narzędzia, jego towarzysz zaczął mnie gorąco przepraszać za bałagan, zupełnie, jakby mi krzywdę zrobił.

- Spokojnie, proszę pana, przecież to normalne, że przy takiej pracy się nabrudzi.
- Oj, proszę pani, żeby każdy to rozumiał... Dzisiaj już myliśmy jednej pani kuchnię, bo złożyła skargę u szefa...

Zerknęłam z niedowierzaniem na "bałagan" u siebie - mokra ścierka i trochę kurzu na podłodze.

------

Taki mały apel ode mnie: troszkę życzliwości dla ciężko pracujących ludzi :)

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 831 (961)

#62908

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Skończyłam pracę o dość egzotycznej godzinie. Miałam jeszcze kilkanaście minut do autobusu nocnego, uznałam więc, że spokojnie zdążę skoczyć po coś na śniadanie do dużych, całodobowych delikatesów naprzeciwko firmy. Niestety, peszek - sklep akurat był zamknięty, w środku uwijali się pracownicy, a na drzwiach witała wszystkich kartka z "Przerwą technologiczną do prawdopodobnie 1:30". Zerkam na zegarek - 1:28, poczekam, co mi szkodzi.

Nie ja jedna miałam taki pomysł. Pod drzwiami czekał już spory, dość różnorodny tłumek (w sumie to ciekawe, bo firmę opuszczałam ostatnia - poza serwisem sprzątającym i ochroną - więc reszta to zapewne tubylcy spragnieni piwa). Tłumek tuptał pod drzwiami, a to rzucając popularnym przecinkiem na "k", a to przyklejając nosy do szyby. Przedstawienie jednak zaczęło się o 1:31.

Bo tłumek zauważył, że już po godzinie podanej na kartce. Więc pewna bardzo (BARDZO) obfita pani w dresach zaczęła walić w szybę i pokrzykiwać "kiedy w końcu otworzycie?!", dopingowana przez swojego towarzysza. Przy sąsiedniej szybie trzech typków zaczęło stukać i krzyczeć do pracownic sklepu - nadal biegających z jakimiś pudłami - "No która godzina? Otwierać! Już! No kur**!". Uroczy był też pan z teczuszką, a la inteligencik, który po prostu wziął wózek (to duże delikatesy, mają wózki jak w supermarketach) i najnormalniej w świecie usiłował wjechać do środka, dziwiąc się, że drzwi nie ustępują. Wózkiem stukał w oszklone drzwi ładne pół minuty.

Poczekałam do 1:35 i poszłam na autobus. Tłumek został, słowa powszechnie uważane za obelżywe latały już dość głośno. Aż mi szkoda pań, które po tej przerwie otworzyły sklep - zapewne ładnie oberwały od amatorów nocnego piwka, jakby ich winą była czy to awaria, czy zarządzenie szefostwa o zamknięciu przybytku...

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 442 (528)

#62617

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jest jeszcze ciepło, ale zaczęła się już - wyjątkowo wcześnie - zimowa miejska plaga: śmierdzący bezdomni w środkach komunikacji (i nie tylko).

Już mam za sobą pierwszą przymusową ewakuację z tramwaju. W wagonie po prostu nie dało się wytrzymać, pan (?) zakutany w szmaty, siedzący z tyłu, śmierdział niemiłosiernie, a motorniczy nie wykazał najmniejszej chęci do reagowania, mimo próśb pasażerów. Takich nieco mniej śmierdzących ("Dam radę, nie jest źle, otworzę szerzej okno i dojadę!") było już kilku.

Kilka wieczorów temu mąż znalazł w windzie śpiącego bezdomnego. Godzina 1 w nocy, na zewnątrz nie najzimniej, 200 metrów stąd jest pustostan - a pan niesamowicie śmierdział. Prośby i groźby nie pomogły, odmówił opuszczenia windy, pomogła straż miejska (serio, przydali się, byli mili i szybcy, wow).

Taksówkarz, który odwoził mnie ostatnio do domu (firma funduje, gdy kończy się pracę po 23), opowiadał, że mieli niedawno podobny desant. Pan nocował na klatce, regularnie jednak był wypędzany. Któregoś razu postanowił wyrazić swoje niezadowolenie z tego faktu i na każdym piętrze kamienicy pozostawił niespodziankę, rozsmarowując ją przy okazji na poręczach.

Trudno to spuentować. Śmierdzący niesamowicie brudem i alkoholem bezdomni to problem każdego większego miasta. Służby sobie nie radzą najwyraźniej, kanarzy i kierowcy/motorniczy mają to na ogół w nosie mimo próśb i skarg. Jak żyć, pani premier, jak żyć?

Skomentuj (74) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (646)

#62109

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Vege http://piekielni.pl/62090) natchnęła moją koleżankę.

Niegdyś tu pisząca Tiszka należy do stowarzyszenia, które organizuje m.in. spotkania planszówkowe. Ponieważ ponad setka pudełek gier zajmuje sporo miejsca, stowarzyszenie weszło w układ z jedną z kawiarni - co tydzień odbywały się tam spotkania, w zamian za to pudła z grami leżały sobie na zapleczu.

Pech chciał, że budynek, w którym znajdowała się kawiarnia, okazał się być nieco śmierdzącym jajem - sprawa spadkowa, nowi właściciele, sądy i inne akcje. Mimo zapewnień właścicieli, że nic się nie stanie - pewnego dnia wkroczył komornik, zajmując wszystko, w tym gry stowarzyszenia, czyli majątek o wartości ładnych kilkunastu tysięcy złotych.

Odzyskanie gier zajęło im prawie miesiąc - udało się tylko dzięki interwencji prasy: jeden z członków Stowarzyszenia pracuje w Gazecie Wyborczej jako technik i poprosił dziennikarza o pomoc. Wcześniej ani dowody zakupu części gier, ani to, że były obklejone logiem Stowarzyszenia, interwencje u komornika, a nawet fakt, że kawiarnia była oddzielnym podmiotem gospodarczym, nie mającym nic wspólnego z właścicielami budynku i zalegającymi - nie dawały rezultatu.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 487 (561)

#61961

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarzyło się tak, że musiałam wyruszyć pociągiem podmiejskim poza pierwszą strefę biletową. Godzina 16:30, zaczyna się ruch, więc na peronach wybranej przeze mnie stacji tłumek. Idę do kasy kupić bilet - akurat o biletomatów były spore kolejki. Otwarte jedno okienko, w nim zmęczona pani, a zmęczona, bo jakieś utrudnienia na torach w stronę wschodnią i pasażerowie nie byli zbyt zadowoleni, co wyrażali zapewne dość głośno.

Moja kolej, podchodzę, witam się, proszę bilet z X do Y. Pani wystukuje coś na kasokomputerku - i w tym momencie podbija do okienka, nie zważając na mnie, dziewczę, na oko lat 15, może 16, pytając, czy wiadomo, czy taki a taki pociąg już jedzie. Pani odpowiada, że jedzie. Po czym dziewczę, nie zauważając chyba mnie przy okienku, z portfelem już w dłoni, pani stukającej na komputerku i wyraźnie zajętej, prosi o bilet i już-już wyskakuje z banknotem, żeby zapłacić. Gorąc był, zirytowana byłam, więc uświadamiam dziewczynę nieco poddenerwowanym tonem: - W tym momencie ja kupuję bilet, proszę poczekać. Dziewczyna najwyraźniej niezadowolona, prychnęła tylko "Co się pani czepia?" Ale ustąpiła.

Ale to nie koniec, niestety. Bilet wydrukowany, pytam o kwotę i proszę o powtórzenie, bo nie dosłyszałam, a może mam drobne w portfelu na końcówkę. Podbija facet - w marynarce, pracownik biurowy na oko, lat około czterdziestu, pod krawatem - i znowu nie zauważając mnie i wyraźnie trwającej transakcji, zaczyna do okienka (a raczej pani w okienku) wyskakiwać z pretensją. Bo dlaczego komunikaty na stacji wprowadzają pasażerów w błąd? On tu czeka, a komunikaty są nieprawidłowe! Pani odpowiada, zmęczona już wyraźnie, że komunikaty nie są nadawane z ich stacji, tylko ze Śródmieścia, więc wszelkie skargi proszę tam. Ja nadal czekam z pieniędzmi, biletu niet. Facet najwyraźniej zdenerwował się odpowiedzią bardziej, bo zaczyna krzyczeć, w sumie tuż nade mną. Wzdycham głęboko i przerywam mu ostrym tonem, ale całkiem grzecznie: "Przepraszam, ale czy może pan pokrzyczeć, kiedy już dokończę transakcję? Też się spieszę na pociąg."

Facet umilkł, ja odwracam się do okienka, w tym momencie krzykacza najwyraźniej odetkało bo... pochylił się nade mną i prosto w ucho wrzasnął mi "PROSZĘ BARDZO!", lekko przy tym pryskając śliną. Sama radość. Jego szczęście, że się odsunął, zanim zdążyłam się odwinąć, bo ręka, przyznaję, już mi leciała do klasycznego plaskacza.

Wiecie, ja rozumiem - gorąco, ludzie zmęczeni po pracy, zbliżają się godziny szczytu, a pociąg się spóźnia już 10 minut. Jednak, do jasnej Anielki, nie zwalnia to z zachowań choćby na granicy kultury!

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 423 (509)

#61149

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna śmiesznostka.

Dzisiaj z racji dnia "nic mi się nie chce", do pracy wybrałam się ubrana jak na sobotę po wieczorze kawalerskim kolegi przystało: t-shirt narzeczonego, krótkie portki, z których wyrósł mój brat i trampki do kompletu z plecakiem. Piszę o tym, bo najwyraźniej zaowocowało to pewnym, hmm, nieporozumieniem.

Do tramwaju wsiadła ze mną dziewczyna, ładna, w zwykłych szortach i lekko wydekoltowanej bluzce. Z miejsca zainteresował się nią siedzący obok drzwi facet: powiedział kilka słów, od których się wyraźnie zmieszała (miałam słuchawki na uszach - nie przytoczę dokładnie, co); usiadła i odwróciła się w stronę szyby, ale i tak typek dosłownie pożerał ją wzrokiem. Dziewczyna coraz bardziej zmieszana, przesiąść się nie ma już gdzie. Zrobiło mi się jej szkoda, więc stanęłam obok, po prostu zasłaniając ją przed gościem - i tak stałam z książką, więc co mi tam. Fakt, że dziewczyna od razu się rozluźniła - wpisałam sobie dobry uczynek na konto.

Akurat piosenka się skończyła, w słuchawkach zapadła cisza, gdy usłyszałam wysiadającego już typka: "Lesba pieprzona, sama się lampi a popatrzeć człowiekowi nie da, leczyć takie, kur*a". Cóż, śmiem podejrzewać, że tutaj kogo innego należałoby poleczyć...

kulturka

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 596 (724)

#60895

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szykuję się do ślubu. Mam na to jeszcze kawałek czasu, prawie 3 miesiące, jednak - jak się okazuje - nie ma łatwo...

Żeby wziąć ślub kościelny, należy spełnić szereg warunków. Trzeba odbyć nauki przedmałżeńskie, o czym wie każdy, ale dodatkowo potrzebne są trzy wizyty w parafialnej poradni rodzinnej, spotkanie z księdzem, spowiedź, załatwienie sterty rożnych papierków... Co w tym piekielnego?

Po pierwsze: terminy. Nauki przedmałżeńskie to w sumie pół biedy - w Warszawie, gdzie mieszkam, parafii jest multum, udało nam się znaleźć weekendowe z "jedynie" trzymiesięcznym okresem oczekiwania. W marcu byliśmy już po, w kwietniu zaczęliśmy szukać poradni parafialnej. Zaczęły się schody.

W takich poradniach najczęściej pracują osoby świeckie i najczęściej panie. Panie te, jak się okazało, mają piękny zwyczaj nieodbierania telefonów. Równo miesiąc dzwoniłam po parafiach w swojej i okolicznych dzielnicach - dodzwoniłam się zaledwie kilka razy. Najczęściej słyszane odpowiedzi to:
- "Proszę zadzwonić w poniedziałek o 8 rano, bo teraz nie mogę rozmawiać" - potem telefon nigdy nie zostaje odebrany
- "Przykro mi, ale nie mamy miejsc do końca roku"
- "Ja nie zajmuję się narzeczonymi, tylko małżeństwami, proszę dzwonić do pani X" (pani X nie odbiera)

W końcu zaczęłam chodzić do tych parafii w dostępnych dla mnie godzinach otwarcia poradni. Zwykle zastawałam na głucho zamknięte drzwi. Raz spotkałam w niej kogokolwiek - pani akurat prowadziła zajęcia i szczerze przyznała, że przyjmują tylko 4-6 par miesięcznie, jak w większości parafii w Stolycy, więc nie ma terminów w ogóle.

Jest, udało się, mamy termin! Idziemy na pierwsze spotkanie na początku czerwca. Pani ochrzania mnie, że nie mam ze sobą gotowego kalendarzyka, żeby mogła sprawdzić, czy dobrze go prowadzę. No ok. Tłumaczę pani, że nie mówiła, że trzeba, a poza tym, ze względów medycznych, nie stosowałam i nie będę stosowała kalendarzyka, bo nie będzie to miało sensu. Pani się obraziła, wyprosiła nas, bo skoro tolerujemy "antykoncepcję" inną niż naturalna, to nie możemy być prawdziwie wierzący, więc ślub kościelny jest nie dla nas.

Cały czerwiec znowu dzwonię. Zaczęły się wakacje, więc jest tragedia. Panie proponują terminy "No wie pani, jakoś we wrześniu". Spotkań ma być trzy, przypominam, na ogół co miesiąc jedno. Jakoś mnie to nie urządza. Ostatecznie udało mi się... załatwić te spotkania po znajomości. Naprawdę.

Oliwy do ognia dolał mój proboszcz. Musimy donieść różne dokumenty w terminie "nie wcześniej niż" 3 miesiące przed ślubem. W zeszłym tygodniu moja mama zawitała w kancelarii i dowiedziała się przy okazji, że jeśli do tego tygodnia nie przyjedziemy z dokumentami, to zostaniemy wykreśleni z listy i nasz termin przepadnie.

Żeby już nie przeginać, jedziemy - narzeczony może wyłącznie we wtorek, nie ma jak inaczej wziąć wolnego. Kancelaria wtedy nie pracuje. Przedstawiłam proboszczowi sprawę, poprosiłam, czy mógłby przyjąć te dokumenty we wtorek. Okazuje się, że nie i żaden ksiądz nas nie przyjmie tego dnia - mamy przyjechać innego dnia, a jeśli nie, to najwyraźniej nie zależy nam na ślubie. Czeka nas więc maraton: do późnej nocy w pracy (ja) - 200 km do mojej parafii - 8 rano kancelaria - 200 km do Warszawy - o 14 do pracy (narzeczony). Samochodu nie mamy, liczymy na łaskę i niełaskę busiarzy i nocnych pociągów z pięcioma przesiadkami.

Co ciekawe, tak naprawdę ślub można wziąć bez całej tej szopki, a nawet bez bierzmowania, ale to zależy już od dobrej woli proboszcza. I - żeby nie było - to nie jest pojazd po kościele czy wierze, ale po jednostkach, które utrudniają narzeczonym życie.

P.S. Kalendarzyka nie stosuję go ze względów medycznych.

Skomentuj (137) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 324 (594)