Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Skarpetka

Zamieszcza historie od: 3 stycznia 2012 - 0:23
Ostatnio: 12 grudnia 2017 - 19:43
O sobie:

Na Piekielnych lubię się... odstresować :)

  • Historii na głównej: 83 z 87
  • Punktów za historie: 38049
  • Komentarzy: 340
  • Punktów za komentarze: 2978
 

#71903

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka sytuacja.

Od czasu do czasu kupuję komiksy i mangi, także na grupach na Facebooku. Zachowuję tu raczej ostrożność, rzadko wybieram wysyłkę, sprawdzam dokładnie przedmioty - i dotąd się nie przejechałam.

1 marca administrator największej takiej grupy wystawił na sprzedaż całkiem sporo tytułów, z których jeden bardzo mnie zainteresował. Cena do przyjęcia, sprzedaż wysyłkowa, ale to w końcu admin, na grupie nie raz kupowałam bez problemu - więc spoko. Dogadaliśmy się, kontakt super, porozmawialiśmy chwilę, dostałam dane do przelewu, piniondz poszedł. Było to 2 marca.

4 marca pytam, czy przelew dotarł - zero odpowiedzi.

6 marca zaczepiam ponownie, bez odpowiedzi. Potem 10 marca, też nic. Ale nie lubię odpuszczać, 70 zł piechotą nie chodzi.

11 marca napisałam post na grupie, którą kolega zarządza, w temacie niewysłania mi tychże komiksów. Post nie został opublikowany, admin go nie zaakceptował - wniosek taki, że jednak go widział, bo inne posty na grupie się ruszały. Jednocześnie w administracji pojawiła się druga osoba - ten sam człowiek z innego konta o takiej samej nazwie, ale z innym zdjęciem... Serio?

13 marca - jak by nie patrzeć 11 dni po wysłaniu kilkudziesięciu złociszy na czyjeś konto - zasugerowałam chłopakowi delikatnie, że to niepoważne i że jeśli tak bardzo nie chce wysyłać tych mang, to bilety na Polskiego Busa mam po 10 zł, mogę skoczyć pod adres z przelewu i od razu miasto pozwiedzam, bo jest tam piękny zamek, dawno chciałam go zobaczyć, więc połączyłoby się przyjemne z pożytecznym. Jednocześnie na innej, nieco mniejszej grupie o tej samej tematyce napisałam post z prośbą o pomoc w skontaktowaniu się z chłopakiem, napisałam też prywatne wiadomości do jego znajomych - wszystkich, do których dało się wysłać wiadomość. Wspomniałam także o kwestii złożenia na policji sprawy o wyłudzenie, bo tu nie ma dolnej granicy pieniężnej - grupa jest publiczna, jeśli ktoś mu to podesłał, to na pewno widział.

14 marca kilka osób odezwało się, że go zna, napisali do niego, do jego dziewczyny albo wspólnych znajomych. Wtedy też chłopak raczył się odezwać - przez jedną z koleżanek - że napisze do mnie jutro, bo jest zmęczony... Uśmiałam się, ale rzeczywiście następnego dnia napisał, że sprawdzi na poczcie "co z tą paczką".

Potem znowu cisza. Zapytałam, czy znowu mam poprosić jego znajomych o kontakt. Odezwał się - "proszę się nie martwić". Aha.

Dzisiaj wieczorem, 16 marca, dwa tygodnie po przelewie, po długiej szarpaninie, dostałam potwierdzenie nadania. Z datą dzisiejszą oczywiście. Nie dostałam za to ani słowa "przepraszam", tylko mętne tłumaczenia, że "to wyjątkowo miał problem" - no nie, na grupie znalazło się kilka osób, które też się z nim szarpały. Wygląda na to, że każda transakcja z adminem największej grupy sprzedażowej mangi i anime na FB kończy się nerwami. Grupę opuściłam, konta zgłoszę, a co, reklamę też mu niezłą zrobiłam (wiele osób jest na obu grupach).

Ciekawe, co znajdę w paczce :P

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (219)

#71597

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wędrówka ludów, Armageddon i najazd Hunów w jednym - czyli otworzyli Tesco.

Pod pracą, dosłownie przez płot, funkcjonuje mi tu na miejscu niewielkie Tesco Extra. Bardzo to wygodne, trzeba przyznać, żeby wyskoczyć na przerwie po bułkę i jogurt czy zrobić zakupy po pracy. Nieco dalej, może 300 metrów, jest równie niewielki Carrefour Market.

Tesco postanowiło się wyremontować, zamknęło się więc na 9 dni. Dosłownie dziewięć. Masy ludności okolicznej przekierowane zostały do Carrefoura, żaden problem.

Tesco dzisiaj otworzyło się ponownie. Z tej okazji nawet zrobili specjalną promocję na banany i papier toaletowy, co okazało się jedną ze składowych sytuacji późniejszej. Otóż - skoro otwarte, uznałam, że skoczę po wspomniane bułki i jogurt. Od drzwi nie widać dokładnie kas, więc o sytuacji "na placu boju" zorientowałam się, gdy już z tymi wymacanymi bułkami stanęłam w kolejce. Takiej na pół sklepu. Jednej z czterech. Bułek nie odłożę, toć macane i tak głupio, więc stoję.

Sceny w sklepie - dantejskie. Na "wielkie otwarcie" zeszło się na oko całe Moher Commando z okolicy, wspierane przez oddział rencistów. Babcie, dziadkowie, ludzie o kulach gubili się między przearanżowanymi półkami, zderzali wózkami, kłócili i wyzywali ("Żeś mi drogę zajechała, a ja makaron chce, stara luro!" <-- cytat). Przy koszu z bananami w promocji kłębiły się tłumy nie tylko emerytów, ale też ludzi młodszych i w pełni sił. Ze trzy banany walały się rozjechane po podłodze, nikt nie zwracał uwagi, bo po co?

Papier toaletowy w promocji był artykułem jeszcze bardziej pożądanym. Skończył się na półkach, więc tłum stał przy wejściu do magazynu i pohukiwał, żeby donieść. Serio - stali przy magazynie i krzyczeli do środka, żeby dawać papier toaletowy, bo tanio.

Przy kasach - makabra. Kolejki na kilometry, chociaż kasjerki działają pełną parą, kierowniczki dwie biegają i załatwiają zwroty, problemy itp., do tego chłopaki z magazynu (kojarzę ich z widzenia) stoją za kasami i pakują ludziom produkty do darmowych torebek, żeby szybciej. Niestety, mentalność rodaków jest urocza:

ciągle było słychać zarzuty, że czemu tylko jedna torebka darmowa (bo masz, babo, tylko mleko i trzy bułki?), dlaczego ta konserwa taka droga, pani mi wymieni, ja nie zrezygnuję z mielonki i się stad nie ruszę, póki nie wymienicie (a kolejki po horyzont), dlaczego to dziecko tak płacze, dlaczego tu tak gorąco, czemu tu tylu ludzi... Do tego pretensje do obsługi: bo są kolejki, bo mleko stoi gdzie indziej, bo alejki za wąskie (serio!).

Przeklinałam te bułki całym sercem. I zastanawia mnie jedno: osób w sklepie było jakieś 200, jak na wielkim otwarciu pierwszych delikatesów w dowolnej mieścinie typu Wólka. Awantury - ogromne. Kultura - zerowa. Sklep zamknięty przez 9 dni, 300 metrów dalej drugi, podobny. Po co?

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 296 (320)

#71105

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mąż właśnie donosi:

Jedzie na spotkanie ze znajomymi. Podszedł do niego starszy pan z prośbą o wbicie kodu doładowania do telefonu, bo on nie widzi i nie daje rady. Ok, żaden problem, mąż wklepał. W międzyczasie posłuchał, co zdarzyło się, gdy poprzednio pan o to poprosił na ulicy (cytat z męża):

"Że gówniarz nie dość, że go zwyzywał i uderzył, to zabrał mu ten świstek warty 5 pln".

Bez komentarza.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 416 (428)

#70300

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Madamemel przypomniała mi to swoją historią.

Zwykle, podobnie jak ona, gdy widzę kogoś, kto może potrzebować pomocy, to podchodzę, gdy trzeba, to dzwonię na straż miejską albo 112.

Pełnia lata, słoneczko przygrzewa. Oprowadzam znajomych po mieście. Pod ścianą, w pełnym słońcu, oparty o ścianę, leży facet i się nie rusza, jakby się osunął na ziemię. Na oko bezdomny lub menelik, przytomny. Podchodzę, nie czuję alkoholu, pytam - czy wszystko ok, czy może potrzebuje pomocy. Odpowiada, że dziękuje, ale nie. Ok, poszliśmy dalej - w końcu przytomny.

Pospacerowaliśmy, zjedliśmy obiad, wracamy tą samą ulicą - a on dalej leży. Minęła już ponad godzina, on w pełnym słońcu. Uznałam więc, że zadzwonię na SM. Przedstawiam sytuację.

Dyspozytor: Ale czego pani ode mnie chce?
Ja: Żeby ktoś podjechał i sprawdził, co z panem?
D: Przecież jest przytomny.
Ja: Tak, ale już ponad godzinę, kto wie, ile, leży w pełnym słońcu na ziemi i nie może wstać?
D: I dlaczego dzwoni pani do nas?

Taka przepychanka trwała dobrą chwilę, w końcu rozłączyłam się wkurzona. Zadzwoniłam, chociaż nie lubię zajmować tej linii, na 112 - sytuacja była analogiczna. Dyspozytorka tak samo, jak chłopak ze Straży uznała, że nic nie może zrobić, dodała też, że jeśli się niepokoję, to "mogę zabrać tego człowieka do domu czy do siebie". Aha...

Zerknęłam w komórce - okazało się, że jakieś pół kilometra dalej, w jednej z osiedlowych uliczek, był posterunek dzielnicowego. Poszliśmy tam (ja i znajomi), przedstawiliśmy grzecznie sprawę. Dyżurny podziękował, zaraz wysłał kolegę, który przy nas wyszedł sprawdzić, co z człowiekiem. Można? Można. Czasami.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (238)

#69527

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chcę pozbyć się trzech książek. Nie oddaję ich do biblioteki, bo są już trochę, hmm... przechodzone. Trylogia, lata wydania 2002-2004, miękka oprawa - trochę się przez te lata podniszczyły, wiadomo: pomechacone brzegi okładek, jakieś ślady intensywnego czytania i przeprowadzek. Dlatego wrzuciłam ogłoszenie na fejsbukowe grupy do tego przeznaczone, chcąc sprzedać całość za bajeczne 20 zł plus ewentualnie wysyłka. Obfociłam i do tego opisałam, żeby było wiadomo, w jakim są stanie.

Ponieważ to popularna seria, od razu rzuciło się kilka osób. Sprawiedliwie uznałam, że książki zgarnia pierwsza osoba. Facet umówił się ze mną na za dwa dni w Centrum na odbiór. Godzinę przed terminem napisał jednak, że rezygnuje i kontakt się urwał - ani przepraszam, ani wyjaśnienia. No nic. Wystawiam ponownie.

Zgłosiła się jako pierwsza dziewczyna z innego miasta, cała szczęśliwa, po rozmowie uznała, że kupi ode mnie jeszcze kilka książek, łącznie 73 zł z wysyłką. Wszystko spakowałam, zabezpieczyłam, czekam na wpłatę. Cisza. Po kilku dniach piszę do niej na FB, maila - nic. Zero odzewu. Na FB zablokowała mnie po drugiej wiadomości. Aha - pomyślałam. Odwidziało się.

Znowu wystawiłam pechowe trzy książki. Kolejna zainteresowana, tym razem z Warszawy. Umówiłyśmy się na spotkanie, ona zadowolona, że dostanie książki tak tanio, ja, że w końcu będzie miejsce na półce. Na miejscu dziewczyna bierze książki do ręki i się krzywi. "A to nie nowe wydanie? I takie poniszczone?". Patrzę na nią jak na kosmitę - przecież zdjęcia były duże i wyraźne, a nowe ma zupełnie inną okładkę. Data wydania, opis też bez ukrywania szczegółów. "No za dychę wezmę, skoro już przyjechałam". Aha, tak się bawimy. Nie lubię podobnych zagrań, tłukłam się na miejsce spotkania po pracy w korku, zła jestem, więc wyjaśniam lasencji, że za dychę może sobie kupić Harlequina w kiosku. Pożegnałyśmy się bez sympatii.

Znowu wystawiłam, znowu ktoś zainteresowany, znowu po dwóch dniach przestał się odzywać. Przeklęte te książki, czy co?

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 313 (381)

#69515

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę piekielne, a trochę tylko wkurzające.

Poszliśmy do Kauflandu. Zakupy przebiegają spokojnie, dotarliśmy do kasy. Dzisiaj było wyjątkowe jak na ten sklep obłożenie, więc kolejki - spore. Kasjerki się uwijają, ale jednak trzeba postać w ogonku.

Przed nami trzy osoby, ostatni facet z ręcznym koszykiem, takim na kółkach jak w Biedronce, wyładowanym. Przesuwamy się, on wykłada już swoje rzeczy na taśmę, przesuwamy się, mamy miejsce, wykładamy swoje. W tym momencie podchodzi kobieta z podobnym "ręcznym" koszykiem wyładowanym z górką, mówi kilka słów do faceta - najwyraźniej żona - i zaczyna wykładać te zakupy. Nie, żeby było na to miejsce - nasze już na taśmie. Nie znoszę takich zachowań, ale ok, gdy taśma podjeżdża, staram się odsunąć naszą kupę spożywki. Pada komentarz, że "po co tamci się już wyłożyli, gdzie my to rozładujemy". Zakupów usypali z górką - jakieś kilogramy makaronów i mąki, sześciopaki mleka i puszek, no sporo. No nic, przesuwam cierpliwie swoje z każdym odjazdem taśmy, przecież nie będę ładować znowu do kosza wszystkiego.

Większy problem państwo zaczęli mieć przy kasowaniu. Kasy w Kauflandzie nie mają lady do pakowania - jest tylko nieduży kawałek, na który kasjerka przesuwa produkty, taki może 40x30 cm, na szerokość stojącej osoby. Najpierw okazało się, że państwo nie wiedzieli, że tych małych koszyków nie wolno wynosić za kasę. Wytłumaczenie im tego zajęło kasjerce dobrą chwilę. Potem nastąpił etap "Ale jak my to zabierzemy?". No nie wiem - myślę sobie - może trzeba było wziąć duży koszyk? W sklepie dają żetony i rozmieniają banknoty, żeby było do wózków, to nie problem przecież. Ale nic to. Kasjerka skasowała część rzeczy, zajęły całą tę "półeczkę", państwo stoją, kasa stoi. W końcu pada propozycja - może torba?

Pomysł w swej prostocie genialny. Do wyboru są małe torebki foliowe, duże reklamówki, wielkie torby ekologiczne, nawet plastikowe koszyki. Państwo, a jakże, wybrali opcję budżetową, reklamóweczki za 8 groszy. Więc teraz proces wyglądał następująco: pani z panem czekają, aż półeczka się zapełni. Jedno trzyma reklamówkę, drugie bawi się w tetris zakupowy. Reklamówka się zapełnia. Półeczka znowu się zapełnia. Pan zanosi reklamówkę na ławeczkę pod ścianą sklepu, pani pilnuje zakupów na ladzie, idzie po kolejną reklamówkę, kasjerka kasuje ją bez słowa, znowu tetris. Zapełnili tak sześć reklamówek. Kolejka szumiała i komentowała wyjątkowo niezadowolona, niektórzy nawet proponowali pomoc, ale państwo udawali, że nie słyszą, kasjerka dwa razy prosiła kierowniczkę o kogoś do otwarcia kolejnej kasy, ale nikt nie przyszedł - sklep był bardzo obłożony; pozostałe kasjerki wręcz śmigają, ale kolejka nadal jest. Nie było nawet sensu odchodzić do innej kasy, bo ogonki przy nich wręcz nie malały.

W końcu spakowali, przyszło do płacenia. Ojej, tak dużo? To może oddamy to i tamto i w sumie tego też nie potrzebujemy tyle... Tu podniósł się z kolejki syk złości, państwo chyba się lekko ogarnęło, bo jednak uznało, że nie oddaje. Najpierw karta. Odmowa. Próba druga - odmowa. "A no tak, tu mam tylko XX zł, pani odliczy tyle, zapłacimy resztę gotówką!". Pani odliczyła, karta wyjęta. Sięgnęli po gotówkę. Nie wiem, ile mieli do zapłacenia, ale sypnęli drobniakami "bo będzie miała pani wydawać, a nam się uzbierało". Kasjerka patrzy na dwie garście monet, na kolejkę, na państwa, prosi grubiej (!). "No nie mamy, nosimy zwykle takie końcówki tylko". No to liczymy. Państwo liczą, kasjerka też liczy, bo na słowo raczej nie uwierzy. Doliczyła się, pół garści monet oddała, paragon wydany, państwo oddelegowani, kasa wrzucona do kasy, nasza kolej.

Niby nic? Przez dwójkę nieogarniętych ludzi stanie w kolejce trwało dłużej, niż same spore zakupy.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 439 (513)

#68614

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzutem na taśmę druga historia, także o błyskotliwości helpdeskowca.

W nocy wysyłamy gotowe produkty (elektroniczne) do klientów. Dość powiedzieć, że to, co zostanie zrobione w poniedziałek wieczorem, najpóźniej o 5 rano we wtorek musi być u naszego partnera na serwerze. I, jak to czasem bywa, pewnego wieczoru o 1.00 zepsuła nam się informatyczna "maszynka" do przerabiania produktów. Nic nie działa, dzwonimy na helpdesk, żeby zrestartowali albo naprawili.

Mija kwadrans, dzwoni do mnie helpdesk, dopytuje o szczegóły. Ok, coś robią, jest git.

Kolejny kwadrans, dzwoni jakiś programista, spoko.

Po czym mija kolejne pół godziny i cisza - w programie nic nie rusza, telefon milczy. No nic, może ciężki problem. Pracuję teoretycznie maks. do 2, ale przy awarii siedzę twardo do końca, taka praca.

2.15, dzwonię znowu na helpdesk, dopytuję już. Odpowiedź zwaliła mnie z nóg. Zacytuję:

"Bo dyżurny programista nie wie, co się dzieje, więc rano jak przyjdą o 9, to się tym zajmą"

Jak to: rano. Jak to: o 9. Produkt za 3h ma być u klienta!

"No tak, ale jest noc i nie będę przecież budził..."

Tu przyznaję, że się zdenerwowałam. Najpierw wygarnęłam chłopakowi i po jego kolejnym "ale jest noc..." się rozłączyłam. A potem wyciągnęłam z czeluści szafek i karteluszek telefon do szefa helpdesku (zdobyty w czasach, gdy szefem jeszcze nie był) i obudziłam go o 2:30. Program - postawiony w 25 minut od wykonania telefonu. Do domu wyszłam o 4 zamiast standardowo, 1:30. 2,5h, za które nikt mi nie zwróci - pracujemy w systemie dyżurowym i od dyżuru, nie godziny mamy płatne.

Następnego dnia dostałam od szefa HD przeprosiny i informację o oficjalnym szkoleniu z podstaw pracy w firmie dla wszystkich helpdeskowców.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 317 (349)

#68494

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielność dnia codziennego.

Wracam wieczorem, po 20 do domu. Zapomniałam kluczy - ale to nie problem, współlokator jest już w mieszkaniu, światło się świeci, więc nie śpi.

Dzwonię domofonem - nic. Drugi raz, trzeci, dziesiąty - nic. Postałam pod klatką, połaziłam, w końcu sąsiad mnie wpuścił.

Zła jak osa idę na swoje piętro i dzwonię do kraty (mamy zamykany korytarz). Nic. Raz, drugi, piaty, w końcu trzymam ten dzwonek non stop, hałas jest, aż sąsiadka wystawiła głowę, co się dzieje - no współlokator nie otwiera. Telefon jak na złość padł jeszcze przed powrotem do bloku, a numeru nie pamiętam, żeby zadzwonić od sąsiadki.

Usiadłam na schodach i czekam, dzwoniąc tylko kontrolnie od czasu do czasu - moje szczęście, że mąż kończył wcześniej pracę, więc o 21 z minutami, po łącznie 40 minutach stania pod drzwiami, dostałam się do domu.

A współlokator?
Ja: Nie słyszałeś, jak dzwoniłam?
W: No słyszałem.
Ja: Czemu nie otworzyłeś?
W: Nie wiedziałem, że to ty.
Ja: ...Serio?
W: No myślałem, że ulotki albo listonosz, to nie otwierałem.

To dorosły facet. Słyszał kilkanaście-kilkadziesiąt minut napieprzania dzwonkiem późniejszym wieczorem. Uznał, że to ulotki, nie wyjrzał nawet, żeby pogonić "dziada" hałasującego. Przyznam, że lekko zaniemówiłam.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 563 (669)

#68314

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali ostatniej burzy medialnej wokół imigrantów i uchodźców oraz wybitnej zdolności naszych współrodaków do przesady.

W poprzednim mieszkaniu miałam sąsiada, Syryjczyka. Facet "zasymilowany" - w Polsce od nastu lat na stałe, żona Polka, dorosłe dzieci, z zawodu lekarz. Nadal chodzę do tej samej przychodni, więc widujemy się czasem, jak ma chwilę, zapyta, co u mnie słychać itp.

Ostatnio byłam w przychodni po wyniki i widzę - sąsiad. Blady strasznie, siniak na pół policzka. Od słowa do słowa - pobił go kilka dni wcześniej mąż pacjentki. Bo "nie będzie mu żaden ciapaty muzułmaniec żony macał". Pacjentki, która do niego chodzi już od dłuższego czasu.

I nie jest to odosobniony incydent. S. wspomniał, że ostatnio słyszy, jak nawet ci młodsi pacjenci na korytarzu mówią o islamistach i "podkładaniu świni", ma mniej zapisów, dzieciaki na osiedlu ochlapały mu samochód jakimś świństwem, czasami ktoś krzyknie na ulicy coś obraźliwego.

Żeby było śmieszniej, sąsiad jest chrześcijaninem.

Gdzie sens, gdzie logika?

Skomentuj (80) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 476 (606)

#68198

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajoma wyprosiła współlokatora z mieszkania, z błogosławieństwem właścicieli. Dlaczegóż?

O ile znajoma jest cierpliwa i o ile można jakoś objąć rozumem, że dorosły (ładną dekadę starszy ode mnie) facet wynajmujący pokój:

- nie posiada żadnego "osprzętu": pościeli, kubka, talerza, ścierki, wszystko pożycza od współlokatorów i właścicieli;
- nie sprząta przestrzeni wspólnej, mimo napomnień - bo nie;
- zmusił lokatorów do trzymania papieru toaletowego i środków czystości w pokojach, bo nie kupował swoich;
- zostawia po sobie syf w kuchni, bo przecież okruchy po kanapkach same wyjdą do kosza;
- nie rozumie, dlaczego należy prać oddzielnie kolorowe i białe;
- żywi się tylko mrożonkami;
- nie używa zmywarki, woli lać wodę; okazało się, że nie wie, jak wkładać do niej rzeczy, a nie chciał pytać (przez pół roku);
- nie umie zamontować dostarczonych mu do pokoju przez właścicieli żaluzji (nakładanych), wieszaka (przyklejanego), półki.
- "nie da się zmusić" do odkupienia zniszczonych rzeczy (wyrzucane do śmieci sztućce, kubki, nieprane od pół roku prześcieradło itp.)

itp., itd., to zrozumienie faktu, dlaczego w dwa tygodnie już trzy razy niemal spalił mieszkanie, przekracza możliwości percepcji.

Jak prawie spalił?

P. potrafi ugotować co prostsze rzeczy: ziemniaki, makaron, jajka. Ma też tendencję do zapominania. Tak więc: nastawia jajka/makaron/ryż, idzie się kąpać, kładzie się spać. Jeśli ktoś jest w domu, to wyłączy jego wiktuały, jeśli nie, to budzi go swąd spalenizny. Dwa razy w tym miesiącu to uczynił.

Jednak tydzień temu przeszedł sam siebie. Otóż: wyjął blachę z piekarnika, wstawił kratkę i bez żadnego zabezpieczenia włożył na nią pizzę (zawsze tak robi, bo "jest smaczniejsze" - a że w mieszkaniu smród od palących się resztek z dna piekarnika, to nie jego interes, jemu nie przeszkadza...), po czym... zapomniał i wyszedł z domu. Gdy wrócił drugi z lokatorów, zastał chmurę dymu, smród nieziemski, w piecu węgiel. Reakcja P.? "Każdemu może się przecież zdarzyć, nic się nie stało!"

Otóż stało się. Wypowiedzenie, litościwie do końca miesiąca. Szkoda, że nie ma jak ostrzec jego przyszłych współmieszkańców...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 383 (443)