Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Skarpetka

Zamieszcza historie od: 3 stycznia 2012 - 0:23
Ostatnio: 12 grudnia 2017 - 19:43
O sobie:

Na Piekielnych lubię się... odstresować :)

  • Historii na głównej: 83 z 87
  • Punktów za historie: 38049
  • Komentarzy: 340
  • Punktów za komentarze: 2978
 

#68025

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teraz historia bez happy endu. Piątek, późny wieczór. Mąż koleżanki wrócił do domu w stanie wskazującym, cóż, na bliskie spotkanie z niesympatycznymi ludźmi. Co się stało?

Wracał ze spokojnego piwa z kolegami (w sobotę do pracy, więc wypił dwa i do domu). W autobusie jakieś cizie - jak je określił - zrobiły sobie imprezę: śpiewy, hulanki, swawola, generalnie głośno i nieprzyjemnie. Zwrócił im uwagę (spokojny człowiek, a głos ma jak miód, serio), reakcja oczywiście żadna - kilka wyzwisk w jego stronę i tyle.

Gdy wysiadał na swoim przystanku, dwa przystanki od pętli, razem z nim wysiadło siedmiu młodych gniewnych, najwyraźniej chcących się przed lasencjami popisać, bo przy ich dopingu zaczęli chłopaka lać. Udało mu się uciec, do domu niedaleko. Zęby całe, telefon cały, tylko on sam niekoniecznie: warga rozcięta, posiniaczony, kolano i biodro stłuczone, trochę zakrwawiony. Kategorycznie odmówił wędrówki na obdukcję i na policję - raz, że monitoringu na przystanku nie ma, świadków zajścia brak, to jeszcze - co najważniejsze - bliskość pętli każe podejrzewać, że chłopcy lokalni, więc spotkają go jeszcze nie raz. Odstraszyły go też doświadczenia ze świadkowania w podobnej sprawie - 2 lata ciągano go po sądach, a sprawca i tak wyszedł jako niewinny.

Podsumowanie raczej niewesołe: nie dość, że chamstwo się pleni i można dostać za niewinność, to jeszcze zgłoszenie sprawców nie zawsze jest dobrym pomysłem i grozi ponownym obiciem. Co za kraj...

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 343 (415)

#68021

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gdy kończę pracę między 23 a 6 rano, moja firma funduje mi taksówkę. Jest umowa z pewną korporacją, kierowcy wiedzą, w jakich godzinach wychodzą tacy biedacy jak ja, zwykle czekają ci sami. I tak trafiło mi się (i moim kolegom) jeździć z panem X. Dostał już bana na naszą firmę, ale co się namęczyliśmy...

Pan X jest zwalistym, sporym facetem i nienajładniej pachnie, lubi gadać i mówi wyjątkowo niewyraźnie. Ale nie to jest problemem. Przeszkadzał temat inicjowany wiecznie przez pana X.

Chłopaków zamęczał sprośnymi dowcipami oraz... stronami porno. Lubił poopowiadać o tych najlepszych jego zdaniem, pokazać na tablecie, gdy stał na światłach, pokomentować walory pań na konkretnych filmikach. Zmiana tematu, milczenie, prośby o spokój - nie pomagały. Nałogowy erotoman-gawędziarz.

Ja i koleżanki miałyśmy, hm, mniej przyjemne dyskusje. Poza dowcipami o seksie, teściowych i bocianach, na przemian z tyradami o wódeczce i rozrywkach do niej, regularnie słyszałyśmy teksty w w stylu "To ja u pani dzisiaj zanocuję, hehe, mąż pójdzie na kanapę, a nawet w sumie może zostać, będzie weselej, hehe", "O, światło się u pani świeci, pewnie impreza, to ja wpadam, proszę poczekać, zabawimy się razem, hehe...". Prośby i groźby nic nie dawały. No co za typ...

Historia ma jednak zakończenie szczęśliwe. W końcu rozmówiliśmy się między sobą i zadzwoniliśmy do korporacji taksówkowej, grzecznie i bez dramatyzmu wyjaśniając, że nie chcemy, żeby pan X przyjeżdżał pod naszą firmę, najlepiej już nigdy. Przetrawienie komunikatu zajęło korpo jakieś dwa tygodnie - jeszcze wpadaliśmy na pana - ale w końcu nastał upragniony spokój. Happy end! :)

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 325 (435)

#67724

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wizyta u babci owocuje historiami. Tym razem o tym, jak karma gryzie w tyłek.

Moja babcia mieszka w niewielkiej miejscowości. Kościół, cmentarz, gimnazjum, rynek, PKS, sklepy na przelotówce - znacie to. Miasteczko (dosłownie dwie duże ulice i pięć mniejszych odchodzących od nich) to także centrum życia okolicznych wsi. I jak to w takim miejscu, każdy zna każdego.

Pewnego chłodnego dnia zeszłej jesieni babcia robiła zakupy - taki średniej wielkości samoobsługowy, najnowocześniejszy w miasteczku. I zwyczajem wszystkich starszych babć z okolicy zostawiła swój koszyk (taki wiklinowy) na półeczce przy drzwiach, wzięła sklepowy i ruszyła między półki. Udało jej się jednak zapomnieć portmonetki z koszyka. Jak można się domyśleć, portmonetka zniknęła. Strata niewielka, bo raptem 20 zł z groszami, dokumenty miała w dużym portfelu, ale jednak.

A że właściciel sklepu zna babcię odkąd nauczył się chodzić, to wziął ją na zaplecze, usadził przy komputerze (to było przeżycie! Babcia nie mogła przestać opowiadać o tych wszystkich "telewizorach" i "guzikach") i zaczęli przeglądać monitoring. A tam jak wół: drzwi się uchylają, zagląda młoda kobieta w białej kurtce, widzi koszyk. Rozgląda się, czy nikt jej nie widzi, zerka przez ramię, czy nikt nie idzie - i wyciąga portmonetkę. Kamery przed sklepem uchwyciły jeszcze, jak staje na rogu, otwiera łup, przegląda zawartość (co za bogactwo!) i odchodzi w stronę zachodzącego słońca.

Na swoje nieszczęście dziewczyna została rozpoznana, po chwili perswadowania staruszce, że to nie problem i poinstruowaniu ekspedientek właściciel zapakował babcię do samochodu i huzia, pod drzwi urokliwego domku w sąsiedniej wsi, raptem 4km dalej. Dziewczyny nie było, sprawa ostatecznie rozeszła się po kościach.

Miesiąc później babcia spotkała złodziejkę w sklepie, tym samym z resztą. Ekspedientki też ją poznały, same babci pokazywały, że "o tam stoi, pani J., tam koło chleba!". Babcia podchodzi i rozpoczyna dialog:
B: Dzień dobry, poznaje mnie pani?
Złodziejka, arogancko: Nie.
B: Nie uważa pani, że jest mi coś winna?
Z: Z jakiej niby racji?
B: A z takiej, że ukradła mi pani portmonetkę, tutaj, miesiąc temu.
Z: Co pani sobie wyobraża? - zaczęła dziewczyna, a potem babcię objechała z góry na dół, że oszustka, że szarga dobre imię.
B: A wie pani, że tu jest monitoring i pan K. wszystko ma na taśmie?

Wtedy dziewczyna zeszła z tonu, ucichła, ale nie przeprosiła; zostawiła koszyk i za delikatną sugestią ekspedientki opuściła sklep. Z resztą gdy wróciła następnym razem, właściciel dobitnie jej wyjaśnił, że złodziei w sklepie nie chce.

Minęło kilka miesięcy, przyszło lato, czerwiec. Babcia wchodzi do sklepu (innego, po inny asortyment, właścicielem jest jedna z moich ciotek) i za ladą widzi nie kogo innego, a amatorkę cudzych portmonetek. Dziewczyna ponoć zbladła jak ściana, upuściła rzeczy, które trzymała, ale babcię obsłużyła.

Babcia wróciła do domu i zastanawia się: powiedzieć ciotce, czy nie? Bo złodziejka wydała się za mąż, nazwisko ma nowe i z dzieckiem sprowadziła się do miasteczka, może się zmieniła? Ale z drugiej strony - jak rozumowała babcia - skoro bezczelnie była w stanie przywłaszczyć sobie piterek z pieniędzmi i nawet nie przeprosiła, to pewnie nie zaszła w niej specjalna zmiana charakteru. A złodziej zawsze zostanie złodziejem, jak to się powiada. Jeszcze "młodej" pieniądze z kasy wyprowadzi albo gorzej - klientów okradnie i co?

Poszła więc babcia do cioci, ciocia babcię ochrzaniła, że nie dała znać od razu ("Bo bezczelny złodziej zawsze zostanie złodziejem!") i następnego dnia dziewczynie podziękowała za współpracę, bo "już nie potrzebuje pomocy". Oczywiście dziewczyna doskonale powód znała - widziała, że babcia z ciocią rozmawiały - ale słowem nie pisnęła. W miasteczku już pracy nie znalazła. W sąsiednim też nie.

A wystarczyło nie kraść, odnieść portmonetkę czy nawet - szczerze przeprosić, bo "potrzebowała na dziecko" (panna z pięcioletnią córką). A tak przez 20 zł dziewczyna przekreśliła sobie reputację i szansę na pracę w społeczności, która nie wybacza błędów tak łatwo.

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 603 (679)

#67550

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znajoma od kilku dni chodzi wkurzona: okradli jej babcię. Samo w sobie jest to piekielne, ale okoliczności jeszcze podbijają poziom.

Babcia - rocznik 1939, mieszka sama we wsi dość daleko od wszelkiej cywilizacji (do sklepu jakieś 3 km, na pocztę 4, do szpitala 30, w sąsiednim miasteczku od roku jedna filia jakiegoś banku, czynna 3 razy w tygodniu po 4 godziny). Wdowa, odmówiła przeprowadzki do córki lub wnuczki po śmierci męża i ponoć uparta jest jak osioł w tej decyzji. Chałupa - bo dom to to nie jest, jak się patrzy na zdjęcia - wybudowana przez koleżanki pradziadka jeszcze w czasie wojny - drewniana, bez łazienki i ogrzewana kuchnią/piecem kaflowym. Nie jest też tajemnicą, że babci się nie przelewa - żyje skromnie, odkłada emeryturę na zimę na węgiel i dogrzewanie piecykiem.

I tę najbiedniejszą chałupę we wsi wybrali złodzieje. Przewrócili dom do góry nogami, zabrali całe oszczędności (bo nic więcej do ukradzenia po prostu nie było, może poza kilkuletnią lodówką). A tychże było zawrotne 4 tysiące złotych polskich - odkładane od zeszłego roku na węgiel, zlew i na remont po podłączeniu wody z miasteczka, bo wieś doczekała się w końcu wodociągu.

Tą wisienką na torcie jest fakt, że kradzieży musiał dokonać ktoś "lokalny" - nie dość, że wiedział, że pani babcia ma odłożone trochę pieniędzy ze względu na remonty (a fachowców szuka się tam po prostu po mieszkańcach), to jeszcze wyczekał na moment, w którym staruszka wsiadła na rower i pojechała po zakupy.

Rodzina - nieduża, bo to tylko moja znajoma, jej nastoletni brat i ich rodzice - zrobiła zrzutkę, zlew zamontowali, zimą węgiel się kupi. Babcię poratowali, czym mogli, żeby do emerytury miała na jedzenie.

Ludzkie sukinsyństwo, poziom kolejny -_-

wieś

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 758 (790)

#66997

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Musiałam zastrzec karty i zamówić nowe. Zrobiłam to bez problemu przez internet. Przed zamówieniem sprawdziłam, czy moje dane kontaktowe są aktualne - były. Po ostatnich przebojach po kolejnej przeprowadzce staram się tego pilnować.

Karta płatnicza i PIN do niej dotarły błyskawicznie. Ale kredytowa... Czekam tydzień, drugi - nic. Dostaję w końcu list z rodzinnego miasta... z PINem. Okazało się, że PIN dotarł tam, do miejscowości, w której nie mieszkam już 10 lat, do domu, w którym mieszkają obcy ludzie. Przekazali go rodzinie, oni wysłali mi. Ponoć wysłana została też sama karta.

Po tygodniu od otrzymania PINu nadal nie miałam karty, zastrzegłam więc ją - tym razem z problemami, bo nawet nie wpisano jej w system, nie widziałam jej na swoim koncie. Dwie dziewczyny z infolinii się z tym biedziły. Najciekawszym było, że zarówno ja na koncie, jak i one w systemie widziały mój aktualny adres. Udało się, reklamacja złożona, nowa karta wysłana. Na szczęście nikt nie wpadł na pomysł skorzystania w międzyczasie z mojej zaginionej kredytówki.

Odpowiedź na reklamację dostałam błyskawicznie. Bank przepraszał za kłopot, ale... niepotrzebnie się fatygowałam, bo to nie ich wina. Bo na pewno nie podałam dobrego adresu, wysłali na taki, jaki mieli w bazie (tej samej, w której widać było mój aktualny). Poza tym mam spłacić zadłużenie jak najszybciej (aha, już widzę, jak spłacam zaginioną kartę, której nie mam w ręku i nie wiem, czy dotrze), dziękują za kontakt i mają nadzieję na owocną współpracę.

Do końca spłaty kredytu - dwa miesiące. Czekam niecierpliwie na pożegnanie z PKO.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 358 (396)

#66614

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kończę pracę w godzinach późnonocnych i, gdy pogoda pozwala, wracam do domu rowerem.

Dzisiaj, jak zawsze, mknę prędkością spacerową stałą trasą, jak bozia przykazała ścieżką rowerową, tradycyjnie kontemplując awangardowe rozwiązania inżynierów ruchu (wiecie, DDR kończące się znienacka na środku chodnika, łączone trasy dla pieszych i rowerów szerokości półtora metra, czy nagłą zmianę nawierzchni z asfaltu na pełnoletnią już szarą płytę chodnikową).

Jadę spokojnie, nagle słyszę radosne "Ty, patrz, rowerzysta!" dochodzące gdzieś z góry. W tej sekundzie przelatuje obok mnie plastikowy kubek z piwem, rozbijając się na szczęście obok, obryzgując mnie jednak zawartością. Ze strachu mało się nie wywaliłam, zatrzymuję się, patrzę, co się dzieje.

Na schodach na most siedziała grupka facetów i radośnie rechotała, najwyraźniej wytykając kumplowi, że nie trafił w "cel". Pytam grzecznie, czy mają coś do powiedzenia, na przykład "przepraszam", czy może trzeba wezwać błękitną kawalerię, żeby odprowadziła ich do domu. W odpowiedzi usłyszałam tylko rechot i "Co się spinasz, lala, nic się nie stało".

No nie, stało się - mówię. Buty mam w piwie, spodnie mam w piwie, śmierdzi to, a jakbym wyrżnęła o chodnik, to podejrzewam, że któryś z panów byłby ładny tysiączek do tyłu, bo tyle kosztują moje okulary. To co, usłyszę przeprosiny, czy dzwonić pod 112?

Panowie się spięli, zaczęli burczeć słowem brzydkiem i niekulturalnem, ale któryś trzeźwiejszy zauważył, że ja już trzymam telefon i chcę dzwonić, a i taksówkarze stojący (nielegalnie) przy przystanku pod mostem zbliżają się w stronę awantury. Zdzielił kumpla, zaordynował "Chłopaki, przeproście, to furiatka, na żartach się nie zna". Wyburczeli "No sorryyyy" i zaczęli się zbierać.

Pewnie gdyby nie taksówkarze w pobliżu, nie kozaczyłabym tak. Inna sprawa, że takich debili po prostu nie znoszę - więc zadzwoniłabym na straż miejską lub policję, stojąc kilkadziesiąt metrów dalej. Bo to takie zabawne, bawić się w rzutki z ruchomym celem...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 383 (511)

#66026

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Robi się ciepło, słoneczko przygrzało... Niektórych chyba za bardzo.

Pamiętacie zeszłoroczne akcje uświadamiające, doniesienia w mediach i kilka tragedii związanych z zostawianiem dzieci i zwierząt w autach? Wydawałoby się, że dotarło do ludzi. Ale jednak nie.

W tym miesiącu zdarzyło się kilka bardzo ciepłych dni. W związku z tym pojawiło się też kilka informacji o zdarzeniach, których można by uniknąć.

Wczoraj zgłoszono, że dwa szczeniaki zostały w samochodzie na nasłonecznionej ulicy w Warszawie na kilka godzin. Policja wydobyła je przez bagażnik, odwodnione i ledwie żywe, po co najmniej 5 godzinach w aucie (zgłoszenie było po 4h od zaparkowania).

Dwa tygodnie temu w Świdnicy kobieta zostawiła dwa małe psy w aucie na półtorej godziny. Potem wykłócała się ze Strażą Miejską, że nic im nie było - psy podobno były ledwie żywe.

Dzisiaj na Wilanowie matka roku zostawiła w aucie 14-miesięczne dziecko - nie wiadomo na ile, ale wezwano do niego pogotowie. Policja znalazła matkę w jednym ze sklepów (przy ulicy jest jakby ciąg handlowy).

To dopiero kwiecień. Ciekawe, czy w tym roku znowu musi zdarzyć się tragedia, żeby ludzie zaczęli myśleć?

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 509 (615)

#65724

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem piekielna.

W pobliżu mojej pracy można zauważyć dwie charakterystyczne rzeczy: wieczny korek z powodu zamknięcia mostu (słynny "Świeczka" Łazienkowski) oraz bardzo szeroki chodnik po jednej stronie ulicy - spokojnie ma z 4 metry, oddzielone od jezdni pasem trawniczka i słupkami z przerwami na wjazdy.

Te dwa fakty skutkują m.in. tym, że kierowcy nagminnie skracają sobie drogę chodnikiem - przejeżdżają te kilkadziesiąt metrów korka między jednym, drugim, trzecim wjazdem i włączają do ruchu przy skrzyżowaniu. Dodatkowo chodnik robi za wieczny parking - nie raz byłam świadkiem, gdy ktoś zostawiał samochód przy samych słupkach i szedł na bazarek czy do restauracji. Bo widzicie, na parking właściwy trzeba by było wjechać od innej ulicy, a to już strata czasu i ujma na honorze.

Pominąwszy jawne łamanie przepisów, kierowcy zdaje się nie ogarniają, że chodnik to nie ulica - jeżdżą środkiem, trąbią na pieszych, raz widziałam, gdy matka na spacerze niemal wyciągnęła syna - na oko trzyletniego - sprzed maski jadącego auta, bo hrabia nie raczył nawet nacisnąć klaksonu. Generalnie niezabawnie.

Po wspomnianej sytuacji z dzieciakiem (kierowca zaparkował parę metrów dalej, wrzucił awaryjne i maszerował raźno w stronę warzywniaka; na zwróconą uwagę kazał mi "oddalić się prędko") zdenerwowałam się i napisałam maila z opisem sytuacji oraz - przy okazji - numerem rejestracyjnym auta pana miłego. Mail poszedł do straży miejskiej, na policję, do Zarządu Dróg Miejskich i do urzędu dzielnicy. Odpisali (miłe zaskoczenie). ZDM i urząd dzielnicy stwierdzili, że od miesiąca czeka projekt postawienia dodatkowych słupków, mają być niedługo. Straż miejska i policja z kolei zbadały sprawę na miejscu. Jak mnie poinformowano, zaowocowało to łącznie sześcioma mandatami i wezwaniem dla wspomnianego wyżej kierowcy, który zapewne miał szczęście załapać się na monitoring miejski - gratulacje.

Strasznie, naprawdę strasznie mi przykro, panowie kierowcy, że zabulicie za wasze wyczyny. Nie ma za co.

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 607 (689)

#65612

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielność dnia codziennego.

Oboje z mężem pracujemy zmianowo, także nocami. Nasze firmy działają 24/7, piątek, świątek czy niedziela. Dla nas to nie problem, dla znajomych też nie. Ale dla rodzin - to kwestia nie do przeskoczenia.

Nasze rodziny "od zawsze" pracują w tzw. budżetówce: urzędnicy, pracownicy szkół, szpitali, instytucji podlegających ministerstwom. W związku z tym regularnie spotykamy się ze zdziwieniem, oburzeniem i wręcz fochem.

Wielką obrazą czci i godności moich teściów było na przykład to, że nie mogę wziąć sobie wolnego niemal z dnia na dzień, gdy przyjeżdżają kuzyni z drugiego końca Polski (żeby wziąć wolne z przyczyn innych niż nagłe, muszę znaleźć zastępstwo na zmianę, bo pracujemy 'pojedynczo'). Wypominali mi to miesiąc.

Nie do pomyślenia dla całej rodziny jest, że na imieniny dziadka przyjechałam bez męża, który był wtedy w pracy. Mąż odebrał cztery telefony z pretensjami - od matki, babci, chrzestnej i dziadka.

Zbliża się Wielkanoc. Spędzam ją w pracy, na dodatek na nockach, więc mąż jedzie do rodziców sam na śniadanie. Teściowa i babcia się na mnie obraziły, i czynią złośliwe aluzje do mej mniemanej niechęci do rodziny męża.

Rodzice, jedni i drudzy, lubią nas zapraszać na losowe rodzinne uroczystości (imieniny wujka, urodziny kuzyna itp., wszystko w pobliskim mieście) jakieś 2-3 dni przed imprezą. Nie rozumieją, czemu mamy z tym problem.

Pracujemy w takim trybie już trzy lata. Rodzina jedna i druga o tym doskonale wie. Nie przeszkadza im to być wiecznie zdumionymi naszą "niechęcią do uczestniczenia w życiu rodziny". Jednocześnie jest to wodą na młyn - bo przecież skoro pracujemy w takich godzinach i dniach, to na pewno praca jest do niczego, pracodawca to Żyd i mason, powinniśmy zmienić już, zaraz, natychmiast...

I pomyśleć, że niestarzy przecież ludzie tak nie rozumieją realiów i psują krew ;)

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 379 (469)

#65320

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po przeprowadzce postanowiłam zrobić gruntowny remanent biblioteczki - zwolnić miejsce na nowości, nieco ograniczyć bajzel na półkach, poza tym powiedzmy sobie szczerze, kilkanaście kartonów książek to sporo dobra, często łapiącego kurz.

Zabawy z wystawianiem na Alledrogo czy Gumtree wspominam źle, więc tym razem je olałam. Nie chciałam też wydać księgozbioru handlarzom, bo nie płacą najlepiej, wolałam spożytkować te książki w przydatny sposób. Część książek sprzedałam znajomym w ramach akcji "Kup za ile chcesz - dochód idzie na schronisko". Resztę spakowałam w trzy kartony, zrobiwszy uprzednio spis, i spróbowałam oddać do biblioteki.

"Spróbowałam".

3/4 książek, których chciałam się "pozbyć", było wydanych w ciągu ostatnich 3 lat, czyli żadne starocie - dorzuciłam nawet takie z 2015 (dostaję czasem książki w ramach gratisu w pracy). Niemal wszystkie były w stanie bardzo dobrym (zapytajcie mojego męża, co się dzieje, gdy ktoś mi uszkodzi książkę). I nie były to książki kucharskie czy inne poradniki zarabiania, ale literatura młodzieżowa, kobieca, faktu, powieści, fantastyka, kryminał (często całe serie). Niektóre nawet z list bestsellerów.

Pisałam do 16 (słownie: szesnastu) bibliotek w Warszawie, załączając listę książek wraz z datami wydania i stanem oraz zdjęcie zbiorcze. Żadna z nich nie była zainteresowana nawet częścią księgozbioru. Większość odpisywała, że są "za stare" lub "w złym stanie". Sprawdziłam kilka ich indeksów z ciekawości, losowo , w większości nie mieli na stanie "moich" tytułów (oczywiście nie sprawdzałam wszystkich pozycji, no ale).

W poniedziałek wiozę kartony do biblioteki gminnej w miejscowości mojej babci, kierowniczka aż do mnie zadzwoniła upewnić się, czy na pewno chcę przekazać te książki i nie oddam nikomu innemu ;) A warszawskim bibliotekom chyba wiedzie się za dobrze.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 776 (810)