Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 2 października 2024 - 18:54 |
- Historii na głównej: 145 z 155
- Punktów za historie: 18742
- Komentarzy: 603
- Punktów za komentarze: 4580
Jestem (jeszcze...) opiekunką osób starszych w domu opieki.
Jestem też osobą chorą - nieważne na co. Ważne, że moja choroba nie jest przeciwwskazaniem do wykonywanej przeze mnie pracy. Mało osób o tym wie - jedną z nich jest nasza pani dyrektor, która swego czasu specjalnie "przekopywała się" przez tony niejasnych przepisów, aby upewnić się, czy może mnie zatrudnić jako opiekunkę. Oprócz tego wiedziała jedna, może dwie osoby - choroba jest z gatunku "nie ukrywam tego, ale chwalić się nie ma czym".
Ostatnio (ok. tygodnia temu) jedna z pracownic biurowych - a dokładnie nasza pani pracownik socjalny - postanowiła podzielić się z częścią personelu wiedzą na mój temat, a konkretnie o mojej chorobie. Oczywiście absolutnie bez związku z tym, że parę dni wcześniej mocno się "pożarłyśmy"... Ja dowiedziałam się dopiero dzisiaj i, kolokwialnie rzecz ujmując, szlag mnie trafił! Bardzo pozytywnie byłam zaskoczona faktem, że większość personelu "stanęła za mną murem" (Xynthia jest chora? no i co z tego, to jej sprawa!), bo nie w tym rzecz.
Skoro moja choroba nie ma żadnych korelacji z moją pracą, to z jakiej racji cholerna pani socjalna rozpowiada o niej (o chorobie, nie o pracy) każdemu, kto chce i nie chce słuchać??? Nie życzę sobie, żeby każdy pracownik naszego domu opieki wiedział, co mi dolega - uwierzcie mi, to nie jest grypa...
I nie, nie żalę się tylko na Piekielnych. Mimo że dość późno uzyskałam tę informację, zdążyłam jeszcze dodzwonić się do jednej z kancelarii prawniczych w moim mieście. Pan, który odebrał telefon stwierdził, że sprawa jest nietypowa, ale bardzo ciekawa, on to skonsultuje z kolegami i oddzwoni jutro. Czekam. A na razie wrzucam to tutaj. W przerwie pomiędzy przeglądaniem ogłoszeń o pracę...
Jestem też osobą chorą - nieważne na co. Ważne, że moja choroba nie jest przeciwwskazaniem do wykonywanej przeze mnie pracy. Mało osób o tym wie - jedną z nich jest nasza pani dyrektor, która swego czasu specjalnie "przekopywała się" przez tony niejasnych przepisów, aby upewnić się, czy może mnie zatrudnić jako opiekunkę. Oprócz tego wiedziała jedna, może dwie osoby - choroba jest z gatunku "nie ukrywam tego, ale chwalić się nie ma czym".
Ostatnio (ok. tygodnia temu) jedna z pracownic biurowych - a dokładnie nasza pani pracownik socjalny - postanowiła podzielić się z częścią personelu wiedzą na mój temat, a konkretnie o mojej chorobie. Oczywiście absolutnie bez związku z tym, że parę dni wcześniej mocno się "pożarłyśmy"... Ja dowiedziałam się dopiero dzisiaj i, kolokwialnie rzecz ujmując, szlag mnie trafił! Bardzo pozytywnie byłam zaskoczona faktem, że większość personelu "stanęła za mną murem" (Xynthia jest chora? no i co z tego, to jej sprawa!), bo nie w tym rzecz.
Skoro moja choroba nie ma żadnych korelacji z moją pracą, to z jakiej racji cholerna pani socjalna rozpowiada o niej (o chorobie, nie o pracy) każdemu, kto chce i nie chce słuchać??? Nie życzę sobie, żeby każdy pracownik naszego domu opieki wiedział, co mi dolega - uwierzcie mi, to nie jest grypa...
I nie, nie żalę się tylko na Piekielnych. Mimo że dość późno uzyskałam tę informację, zdążyłam jeszcze dodzwonić się do jednej z kancelarii prawniczych w moim mieście. Pan, który odebrał telefon stwierdził, że sprawa jest nietypowa, ale bardzo ciekawa, on to skonsultuje z kolegami i oddzwoni jutro. Czekam. A na razie wrzucam to tutaj. W przerwie pomiędzy przeglądaniem ogłoszeń o pracę...
życie
Ocena:
183
(191)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Nasz dom ochrania firma ochroniarska, na potrzeby tej historii nazwijmy ją FIRMĄ. Nocny dyżur włącza alarm, oczywiście nie wszystkie pomieszczenia są nim objęte, bo po domu poruszać się w nocy trzeba. Alarm czasami wyje, wtedy przyjeżdża FIRMA. Jeśli osoba z nocnego dyżuru nie zlokalizuje sama źródła alarmu (a czasem jest to niedopatrzenie typu - niedomknięte okno), to pracownicy FIRMY mają obowiązek wejść i sprawdzić dokładnie, czy wszystko jest OK.
Na "nocce" jest niestety tylko jedna osoba. Podczas nocnego dyżuru Jadzi włączył się alarm. Okna pozamykane, żaden z podopiecznych nie wszedł tam, gdzie nie trzeba, a więc - przyczyna alarmu nieznana. Przyjechała FIRMA w sile dwóch osób w wieku mocno emerytalnym. Bardzo niezadowoleni z faktu, że Jadzia nie odwołuje alarmu i że jednak mają sprawdzić. Ale umowa to umowa, mus to mus, robią po kolei obchód pomieszczeń. Wreszcie schodzą do piwnicy - oczywiście na noc pogaszone tam światła, najogólniej rzecz ujmując "ciemno jak w du*ie", chociaż po otworzeniu drzwi widać włącznik światła. Panowie zaglądają, po czym odwracają się do Jadzi ze słowami: "Pani tam wejdzie i włączy światło". Jadzia bez zastanowienia: "Panowie, mnie płacą za zmienianie ufajdanych pampersów, a nie za to, że w ciemnym pomieszczeniu mogę dostać w łeb! Zapraszam, włącznik światła jest na wprost panów!"
Nie ma to jak profesjonalna firma ochroniarska...
Nasz dom ochrania firma ochroniarska, na potrzeby tej historii nazwijmy ją FIRMĄ. Nocny dyżur włącza alarm, oczywiście nie wszystkie pomieszczenia są nim objęte, bo po domu poruszać się w nocy trzeba. Alarm czasami wyje, wtedy przyjeżdża FIRMA. Jeśli osoba z nocnego dyżuru nie zlokalizuje sama źródła alarmu (a czasem jest to niedopatrzenie typu - niedomknięte okno), to pracownicy FIRMY mają obowiązek wejść i sprawdzić dokładnie, czy wszystko jest OK.
Na "nocce" jest niestety tylko jedna osoba. Podczas nocnego dyżuru Jadzi włączył się alarm. Okna pozamykane, żaden z podopiecznych nie wszedł tam, gdzie nie trzeba, a więc - przyczyna alarmu nieznana. Przyjechała FIRMA w sile dwóch osób w wieku mocno emerytalnym. Bardzo niezadowoleni z faktu, że Jadzia nie odwołuje alarmu i że jednak mają sprawdzić. Ale umowa to umowa, mus to mus, robią po kolei obchód pomieszczeń. Wreszcie schodzą do piwnicy - oczywiście na noc pogaszone tam światła, najogólniej rzecz ujmując "ciemno jak w du*ie", chociaż po otworzeniu drzwi widać włącznik światła. Panowie zaglądają, po czym odwracają się do Jadzi ze słowami: "Pani tam wejdzie i włączy światło". Jadzia bez zastanowienia: "Panowie, mnie płacą za zmienianie ufajdanych pampersów, a nie za to, że w ciemnym pomieszczeniu mogę dostać w łeb! Zapraszam, włącznik światła jest na wprost panów!"
Nie ma to jak profesjonalna firma ochroniarska...
dom_opieki
Ocena:
206
(208)
Naprawdę długo się wahałam, czy wrzucić tutaj tę historię, ale niech będzie... Z jednej strony dobre chęci i słuszny cel, z drugiej - głupota (albo niedoinformowanie), jak dla mnie piekielne.
Przeglądam fejsbuczka. Gdy natykam się na posty typu zginął pies/znaleziono psa, niemal automatycznie udostępniam, niech to idzie dalej, może pomogę psu wrócić do domu...
Pani wrzuciła post o treści (to nie jest dokładny cytat, tylko to, co zapamiętałam): "Pod sklepem *** w *** siedzi pies. Grzeczny i spokojny, więc zrobiłam mu sesję, czyja zguba?". Post okraszony dużą ilością zdjęć owego psa. Psa w obroży, z adresatką przy tej obroży! Tak, była widoczna na zdjęciach, niestety nie na tyle, aby z niej coś odczytać...
Luuudzie!!! To coś, co wisi przy obroży prawie każdego psa to nie gadżet, nie ozdoba, to ważna INFORMACJA, z kim się skontaktować w przypadku znalezienia takiego psa. Pani niewątpliwie miała dobre intencje i jeszcze lepsze serce, ale jak to mówią "dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane". Zamiast poświęcać kilkanaście (co najmniej) minut na sesję fotograficzną, mogła w minutę sprawdzić adresatkę.
Mam nadzieję, że pies wrócił do domu, bo po kilku godzinach post zniknął.facebook
Przeglądam fejsbuczka. Gdy natykam się na posty typu zginął pies/znaleziono psa, niemal automatycznie udostępniam, niech to idzie dalej, może pomogę psu wrócić do domu...
Pani wrzuciła post o treści (to nie jest dokładny cytat, tylko to, co zapamiętałam): "Pod sklepem *** w *** siedzi pies. Grzeczny i spokojny, więc zrobiłam mu sesję, czyja zguba?". Post okraszony dużą ilością zdjęć owego psa. Psa w obroży, z adresatką przy tej obroży! Tak, była widoczna na zdjęciach, niestety nie na tyle, aby z niej coś odczytać...
Luuudzie!!! To coś, co wisi przy obroży prawie każdego psa to nie gadżet, nie ozdoba, to ważna INFORMACJA, z kim się skontaktować w przypadku znalezienia takiego psa. Pani niewątpliwie miała dobre intencje i jeszcze lepsze serce, ale jak to mówią "dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane". Zamiast poświęcać kilkanaście (co najmniej) minut na sesję fotograficzną, mogła w minutę sprawdzić adresatkę.
Mam nadzieję, że pies wrócił do domu, bo po kilku godzinach post zniknął.
Ocena:
110
(146)
Uwaga, będzie nieco obrzydliwie! Osoby wrażliwe proszone są o odłożenie jedzenia/picia.
W mojej łazience "od zawsze" śmierdziało. No dobra, przesadzam, może nie tyle śmierdziało, co przy pierwszym wejściu do mojego nowego mieszkania (w stanie "do remontu") wyczułam nieprzyjemny zapaszek w łazience. No OK, mieszkanie jest, jakie jest, zrobi się remont i będzie dobrze. Nie było, zapaszek pozostał, fachowcy robiący mi remont stwierdzili, że "to wybija z kanalizacji, nic się na to nie poradzi". Nie znam się, może i mnie oszukali, ale ponieważ dokładne sprzątanie łazienki i dbanie o wręcz sterylną czystość wszelkich urządzeń sanitarnych zniwelowało problem, uwierzyłam i dałam spokój. Niestety, okazało się, że po dłuższej nieobecności w domu (kiedy to co prawda nikt z łazienki nie korzystał, ale też i jej nie sprzątał) zapaszek powraca, ale znowu - sprzątanie i dezynfekcja pomagały, więc odpuszczałam temat.
Powyższy fakt oraz potężny katar, który w 99% pozbawił mnie zmysłu powonienia, spowodowały, że zignorowałam skargi Młodej - "Mamo, w łazience śmierdzi!". Po dwóch dniach smród przebił się nawet przez mój katar, stwierdziłam organoleptycznie, że to chyba coś innego (smród potężny i całkiem innego rodzaju) i zaczęłam szukać przyczyny. Sprzątanie - śmierdzi dalej. "Wyzerowanie" kosza z praniem - śmierdzi jak cholera. Sedes, umywalka, brodzik - wszystko aż lśni, Kreta nie powiem, ile mi poszło, w kafelkach się można przeglądać, a z podłogi jeść - nadal śmierdzi... W dodatku smród inny, niż ten chwilowy, znany mi już i "okiełznany", teraz śmierdziało jakby gnijącym ciałem. No nie, nie przetrzymuję zwłok w piwnicy, że ten zapach jest mi znany, ale w pracy nie raz mam do czynienia z ciężkimi odleżynami, u mnie w łazience śmierdziało bardzo podobnie.
W akcie rozpaczy zrobiłam porządki na zasadzie - wywalam z łazienki wszystko, co nie jest zamocowane na stałe (dobrze, że nie zaczęłam od pralki) i znalazłam! Na półeczce z "zapasowymi" kosmetykami (czyli nie używanymi na co dzień), ładnie upchnięta w kąciku, zasłonięta czym się da, była sobie i śmierdziała zużyta podpaska... Nawet zawinięta w papier toaletowy.
Nie prowadzę zbyt intensywnego życia towarzyskiego, ale tak się akurat złożyło, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym wystąpienie smrodu u mnie w łazience, miałam wizytę trzech znajomych osób płci żeńskiej. I teraz mam zagadkę tysiąclecia - KTÓRA TO???
W mojej łazience "od zawsze" śmierdziało. No dobra, przesadzam, może nie tyle śmierdziało, co przy pierwszym wejściu do mojego nowego mieszkania (w stanie "do remontu") wyczułam nieprzyjemny zapaszek w łazience. No OK, mieszkanie jest, jakie jest, zrobi się remont i będzie dobrze. Nie było, zapaszek pozostał, fachowcy robiący mi remont stwierdzili, że "to wybija z kanalizacji, nic się na to nie poradzi". Nie znam się, może i mnie oszukali, ale ponieważ dokładne sprzątanie łazienki i dbanie o wręcz sterylną czystość wszelkich urządzeń sanitarnych zniwelowało problem, uwierzyłam i dałam spokój. Niestety, okazało się, że po dłuższej nieobecności w domu (kiedy to co prawda nikt z łazienki nie korzystał, ale też i jej nie sprzątał) zapaszek powraca, ale znowu - sprzątanie i dezynfekcja pomagały, więc odpuszczałam temat.
Powyższy fakt oraz potężny katar, który w 99% pozbawił mnie zmysłu powonienia, spowodowały, że zignorowałam skargi Młodej - "Mamo, w łazience śmierdzi!". Po dwóch dniach smród przebił się nawet przez mój katar, stwierdziłam organoleptycznie, że to chyba coś innego (smród potężny i całkiem innego rodzaju) i zaczęłam szukać przyczyny. Sprzątanie - śmierdzi dalej. "Wyzerowanie" kosza z praniem - śmierdzi jak cholera. Sedes, umywalka, brodzik - wszystko aż lśni, Kreta nie powiem, ile mi poszło, w kafelkach się można przeglądać, a z podłogi jeść - nadal śmierdzi... W dodatku smród inny, niż ten chwilowy, znany mi już i "okiełznany", teraz śmierdziało jakby gnijącym ciałem. No nie, nie przetrzymuję zwłok w piwnicy, że ten zapach jest mi znany, ale w pracy nie raz mam do czynienia z ciężkimi odleżynami, u mnie w łazience śmierdziało bardzo podobnie.
W akcie rozpaczy zrobiłam porządki na zasadzie - wywalam z łazienki wszystko, co nie jest zamocowane na stałe (dobrze, że nie zaczęłam od pralki) i znalazłam! Na półeczce z "zapasowymi" kosmetykami (czyli nie używanymi na co dzień), ładnie upchnięta w kąciku, zasłonięta czym się da, była sobie i śmierdziała zużyta podpaska... Nawet zawinięta w papier toaletowy.
Nie prowadzę zbyt intensywnego życia towarzyskiego, ale tak się akurat złożyło, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym wystąpienie smrodu u mnie w łazience, miałam wizytę trzech znajomych osób płci żeńskiej. I teraz mam zagadkę tysiąclecia - KTÓRA TO???
dom
Ocena:
202
(220)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki.
Nasi podopieczni czasem (często...) chorują. I czasem trafiają do szpitala.
Ostatnio pani X wróciła ze szpitala z rozpoznaniem - sepsa* spowodowana gronkowcem. W związku z tym (i faktem, że pani X mocno kaszle), wchodzimy do jej pokoju "uzbrojone" nie tylko w jednorazowe rękawiczki, ale i maseczki na twarz (również jednorazowe).
Ostatnio jedna z koleżanek wyskoczyła do mnie z pretensjami, dlaczego ja wyrzucam jednorazowe maseczki po użyciu, przecież można je odkładać i użyć ponownie, trzeba oszczędzać, za dużo tych maseczek zużywamy! Grzecznie zapytałam, czy rękawiczek (często ubrudzone gów..., no guanem) też mam użyć ponownie, ale chyba nie zrozumiała, bo po wyjściu od pani X maseczkę odłożyła na bok... do ponownego użycia. No cóż, oszczędność przede wszystkim.
*Dla znawców - wiem, że sepsa nie jest zakaźna, ponieważ sepsa jest nazwą objawów chorobowych, towarzyszących ogólnemu zakażeniu organizmu. Ważna jest PRZYCZYNA sepsy, tutaj niestety był to gronkowiec.
Nasi podopieczni czasem (często...) chorują. I czasem trafiają do szpitala.
Ostatnio pani X wróciła ze szpitala z rozpoznaniem - sepsa* spowodowana gronkowcem. W związku z tym (i faktem, że pani X mocno kaszle), wchodzimy do jej pokoju "uzbrojone" nie tylko w jednorazowe rękawiczki, ale i maseczki na twarz (również jednorazowe).
Ostatnio jedna z koleżanek wyskoczyła do mnie z pretensjami, dlaczego ja wyrzucam jednorazowe maseczki po użyciu, przecież można je odkładać i użyć ponownie, trzeba oszczędzać, za dużo tych maseczek zużywamy! Grzecznie zapytałam, czy rękawiczek (często ubrudzone gów..., no guanem) też mam użyć ponownie, ale chyba nie zrozumiała, bo po wyjściu od pani X maseczkę odłożyła na bok... do ponownego użycia. No cóż, oszczędność przede wszystkim.
*Dla znawców - wiem, że sepsa nie jest zakaźna, ponieważ sepsa jest nazwą objawów chorobowych, towarzyszących ogólnemu zakażeniu organizmu. Ważna jest PRZYCZYNA sepsy, tutaj niestety był to gronkowiec.
dom_opieki
Ocena:
152
(160)
Komentarz użytkownika kosmogon pod historią https://piekielni.pl/83292#comments przypomniał mi zdarzenie z mojego miejsca pracy.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. W związku z przeznaczeniem budynku mamy tam udogodnienia dla osób niesprawnych/mało sprawnych ruchowo. Jednym z nich jest tzw. platforma schodowa, zainstalowana na schodach od parteru (stary budynek, więc wysoki parter) do poziomu drzwi prowadzących na zewnątrz. Dla tych naszych seniorów, którzy poruszają się na wózkach inwalidzkich, skorzystanie z platformy jest jedyną możliwością opuszczenia budynku - no chyba że się znajdzie dwóch silnych i odważnych, którzy zniosą wózek inwalidzki z "zawartością" po stromych schodach...
Platforma, jak każde inne urządzenie, czasem się psuje. Jakoś tak latem zepsuła się znowu, pogoda piękna, a spora część naszych pensjonariuszy uwięziona w domu przez tę awarię. Oczywiście zadzwoniono do serwisu, zgłoszono usterkę, po dwóch lub trzech dniach przyjechał fachowiec. Pooglądał ustrojstwo z mądrą miną, coś tam rozkręcił, coś tam majstrował, po czym wkroczył dostojnie do biura z poważną miną i oznajmił, że...
(tutaj poproszę o fanfary)
...platforma jest ZEPSUTA!!!
Nie no, naprawdę? A my myśleliśmy, że sprawna i tak dla jaj go sobie wzywaliśmy...
Pani Kasi, do której skierował tę jakże precyzyjną informację, przysłowiowy scyzoryk się w kieszeni otworzył. No co dzień miła, spokojna i pełna ogólnej życzliwości do ludzi, tym razem popisała się znajomością takiego słownictwa, o jakie nikt by jej nie podejrzewał. Jej tyrada odniosła skutek jak najbardziej pozytywny, bo fachowiec raczył rozwinąć swoje enigmatyczne stwierdzenie "jest zepsuta" - a mianowicie nawalił jakiś bezpiecznik czy inny czort, trzeba wymienić, on tego przy sobie nie ma, więc przyjedzie w poniedziałek (to było w piątek po południu). Kolejny przypływ elokwencji pani Kasi spowodował, że przyjechał jednak za pół godzinki, wymienił bezpiecznik (czy co tam się zepsuło) i platforma działa!
A nie można było tak od razu, zamiast nam ciśnienie podnosić?
Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. W związku z przeznaczeniem budynku mamy tam udogodnienia dla osób niesprawnych/mało sprawnych ruchowo. Jednym z nich jest tzw. platforma schodowa, zainstalowana na schodach od parteru (stary budynek, więc wysoki parter) do poziomu drzwi prowadzących na zewnątrz. Dla tych naszych seniorów, którzy poruszają się na wózkach inwalidzkich, skorzystanie z platformy jest jedyną możliwością opuszczenia budynku - no chyba że się znajdzie dwóch silnych i odważnych, którzy zniosą wózek inwalidzki z "zawartością" po stromych schodach...
Platforma, jak każde inne urządzenie, czasem się psuje. Jakoś tak latem zepsuła się znowu, pogoda piękna, a spora część naszych pensjonariuszy uwięziona w domu przez tę awarię. Oczywiście zadzwoniono do serwisu, zgłoszono usterkę, po dwóch lub trzech dniach przyjechał fachowiec. Pooglądał ustrojstwo z mądrą miną, coś tam rozkręcił, coś tam majstrował, po czym wkroczył dostojnie do biura z poważną miną i oznajmił, że...
(tutaj poproszę o fanfary)
...platforma jest ZEPSUTA!!!
Nie no, naprawdę? A my myśleliśmy, że sprawna i tak dla jaj go sobie wzywaliśmy...
Pani Kasi, do której skierował tę jakże precyzyjną informację, przysłowiowy scyzoryk się w kieszeni otworzył. No co dzień miła, spokojna i pełna ogólnej życzliwości do ludzi, tym razem popisała się znajomością takiego słownictwa, o jakie nikt by jej nie podejrzewał. Jej tyrada odniosła skutek jak najbardziej pozytywny, bo fachowiec raczył rozwinąć swoje enigmatyczne stwierdzenie "jest zepsuta" - a mianowicie nawalił jakiś bezpiecznik czy inny czort, trzeba wymienić, on tego przy sobie nie ma, więc przyjedzie w poniedziałek (to było w piątek po południu). Kolejny przypływ elokwencji pani Kasi spowodował, że przyjechał jednak za pół godzinki, wymienił bezpiecznik (czy co tam się zepsuło) i platforma działa!
A nie można było tak od razu, zamiast nam ciśnienie podnosić?
dom_opieki
Ocena:
216
(236)
Jestem bogata. Dzisiaj właśnie się o tym dowiedziałam, aczkolwiek żadnej zmiany stanu mojego konta nie zauważyłam...
Młoda dzisiaj przyszła do domu z informacją od swoich koleżanek, że ich mamy uważają, że ja jestem bogata. Pierwsza reakcja - totalne osłupienie, druga reakcja - niekontrolowany wybuch śmiechu, trzecia reakcja - skąd ten pomysł? No cóż, za ścisłość wyjaśnień nie ręczę, ponieważ wiem tyle, ile się dowiedziałam od Młodej, ona od swoich koleżanek, a one powiedziały jej to, co zasłyszały od swoich rodziców. Jestem bogata, bo:
1. Chodzę z psem do weterynarza. Otóż nie wiem, czy wiecie, ale psa się nie leczy. Jak mu coś dolega, to albo "samo przejdzie", albo zdechnie i wtedy się bierze następnego. A taki "drobiazg", jak czerwone i zapuchnięte oko u Kruszyny, to nie powód do wizyty u weterynarza, no chyba że nie wiem co robić z pieniędzmi... No comment.
2. Młoda chodzi na różne zajęcia pozalekcyjne - głównie sport i taniec. Owszem, w tym roku wybrała sobie dosyć drogie zajęcia, ale np. w zeszłym roku (szkolnym) uczęszczała na bardzo fajne zajęcia z baletu w domu kultury, które kosztowały mnie oszałamiające 25 zł. miesięcznie. Dlatego nie przemawia do mnie argument: "moje dziecko nigdzie nie chodzi, bo mnie na to nie stać".
3. Młoda dostaje kieszonkowe. W zawrotnej wysokości 10 zł. tygodniowo, tak po prostu, żeby nauczyła się gospodarować pieniędzmi. Ale nie, lepiej przy każdych zakupach w sklepie warczeć na dziecko: "czego znowu marudzisz, że coś chcesz, przecież wiesz, że nie mam pieniędzy!". Młoda nie marudzi, tylko sama sobie kupuje, jak wyda za szybko to nie ma i tyle w temacie.
4. Chodzimy do pizzerii. Różnie - czasem dwa razy w tygodniu, a czasem tylko raz w miesiącu, ale raczej jednak rzadziej niż częściej... Nieważne, to i tak rozpusta i marnotrawienie pieniędzy, kto to widział, do pizzerii chodzić, a co to, pizza z Biedronki gorsza? Żeby nie było, sama robię zakupy w Biedronce, ale pizzę lubię jeść, nie robić. Nawet jeśli "zrobienie" jej oznacza tylko włożenie na określony czas do piekarnika.
Tak więc (doskonale wiem, że nie zaczyna się zdania od "więc") drodzy Piekielni - jeśli chodzicie ze swoim zwierzęciem do weterynarza, wasze dziecko chodzi na jakieś dodatkowe zajęcia i dostaje kieszonkowe, a do tego jeszcze zdarza wam się czasem jadać na mieście - jesteście bogaci!
Młoda dzisiaj przyszła do domu z informacją od swoich koleżanek, że ich mamy uważają, że ja jestem bogata. Pierwsza reakcja - totalne osłupienie, druga reakcja - niekontrolowany wybuch śmiechu, trzecia reakcja - skąd ten pomysł? No cóż, za ścisłość wyjaśnień nie ręczę, ponieważ wiem tyle, ile się dowiedziałam od Młodej, ona od swoich koleżanek, a one powiedziały jej to, co zasłyszały od swoich rodziców. Jestem bogata, bo:
1. Chodzę z psem do weterynarza. Otóż nie wiem, czy wiecie, ale psa się nie leczy. Jak mu coś dolega, to albo "samo przejdzie", albo zdechnie i wtedy się bierze następnego. A taki "drobiazg", jak czerwone i zapuchnięte oko u Kruszyny, to nie powód do wizyty u weterynarza, no chyba że nie wiem co robić z pieniędzmi... No comment.
2. Młoda chodzi na różne zajęcia pozalekcyjne - głównie sport i taniec. Owszem, w tym roku wybrała sobie dosyć drogie zajęcia, ale np. w zeszłym roku (szkolnym) uczęszczała na bardzo fajne zajęcia z baletu w domu kultury, które kosztowały mnie oszałamiające 25 zł. miesięcznie. Dlatego nie przemawia do mnie argument: "moje dziecko nigdzie nie chodzi, bo mnie na to nie stać".
3. Młoda dostaje kieszonkowe. W zawrotnej wysokości 10 zł. tygodniowo, tak po prostu, żeby nauczyła się gospodarować pieniędzmi. Ale nie, lepiej przy każdych zakupach w sklepie warczeć na dziecko: "czego znowu marudzisz, że coś chcesz, przecież wiesz, że nie mam pieniędzy!". Młoda nie marudzi, tylko sama sobie kupuje, jak wyda za szybko to nie ma i tyle w temacie.
4. Chodzimy do pizzerii. Różnie - czasem dwa razy w tygodniu, a czasem tylko raz w miesiącu, ale raczej jednak rzadziej niż częściej... Nieważne, to i tak rozpusta i marnotrawienie pieniędzy, kto to widział, do pizzerii chodzić, a co to, pizza z Biedronki gorsza? Żeby nie było, sama robię zakupy w Biedronce, ale pizzę lubię jeść, nie robić. Nawet jeśli "zrobienie" jej oznacza tylko włożenie na określony czas do piekarnika.
Tak więc (doskonale wiem, że nie zaczyna się zdania od "więc") drodzy Piekielni - jeśli chodzicie ze swoim zwierzęciem do weterynarza, wasze dziecko chodzi na jakieś dodatkowe zajęcia i dostaje kieszonkowe, a do tego jeszcze zdarza wam się czasem jadać na mieście - jesteście bogaci!
Ocena:
172
(192)
Taki drobiazg, jak wyprawka szkolna dla dziecka, a nowy poziom absurdu osiągnięty.
Moja Młoda jest leworęczna. W związku z tym np. nożyczki musi mieć dla leworęcznych (to ma znaczenie!), przy piórze już się wahałam, ale podobno też lepiej, żeby miała takie oznaczone literką "L" - w tych lepszych piórach chodzi o odpowiednie wyprofilowanie stalówki, inne jest dla osób leworęcznych. Przy ostatnich zakupach jednak ręce mi opadły na widok... ołówka dla osób leworęcznych! No dobra, kupiłam, bo drogi nie był, a Młoda zrobiła wielkie oczy à la kot ze Shreka*, jednak przekonać się nie dam, że leworęczni muszą mieć inne ołówki niż praworęczni.
To jeszcze nie koniec. Dzisiaj po rozpoczęciu roku mieliśmy króciutkie zebranie rodziców (właściwe będzie za dwa tygodnie) i jedna z matek przyszła na nie wyposażona w - uwaga, uwaga!!! - zeszyt dla osób leworęcznych!
Hmm... Z niecierpliwością czekam na inne rzeczy dla osób leworęcznych, np. papier toaletowy.
*Żeby nie było, nie nabieram się na "słodkie oczka" przy tekście "mamo, kup", ale czasem można. Ołówek i tak był potrzebny, to niech ma ten z "L".
Moja Młoda jest leworęczna. W związku z tym np. nożyczki musi mieć dla leworęcznych (to ma znaczenie!), przy piórze już się wahałam, ale podobno też lepiej, żeby miała takie oznaczone literką "L" - w tych lepszych piórach chodzi o odpowiednie wyprofilowanie stalówki, inne jest dla osób leworęcznych. Przy ostatnich zakupach jednak ręce mi opadły na widok... ołówka dla osób leworęcznych! No dobra, kupiłam, bo drogi nie był, a Młoda zrobiła wielkie oczy à la kot ze Shreka*, jednak przekonać się nie dam, że leworęczni muszą mieć inne ołówki niż praworęczni.
To jeszcze nie koniec. Dzisiaj po rozpoczęciu roku mieliśmy króciutkie zebranie rodziców (właściwe będzie za dwa tygodnie) i jedna z matek przyszła na nie wyposażona w - uwaga, uwaga!!! - zeszyt dla osób leworęcznych!
Hmm... Z niecierpliwością czekam na inne rzeczy dla osób leworęcznych, np. papier toaletowy.
*Żeby nie było, nie nabieram się na "słodkie oczka" przy tekście "mamo, kup", ale czasem można. Ołówek i tak był potrzebny, to niech ma ten z "L".
sklepy
Ocena:
100
(148)
Spotkałam dzisiaj dawno niewidzianą znajomą, niestety nie zdążyłyśmy sobie porozmawiać, ponieważ znajoma była bardzo "monotematyczna" - gdzie można kupić gaz pieprzowy odpowiedni na psy?
Wyjaśnienia zostały mi udzielone bardzo chaotycznie. To, co z tego wydedukowałam, przedstawiam Wam:
Otóż suczka znajomej akurat ma cieczkę. Na pełne oburzenia pytania, dlaczego sunia nie jest wysterylizowana, odpowiadam - nie jest i nie będzie, ponieważ jest psem rasowym, rodowodowym i "wystawowym". Ogólnie zadbany, wypieszczony, a wręcz nawet rozpieszczony pies, dla którego spacer to spacer, a nie krótkie "wyjście na siusiu". A przynajmniej tak było, dopóki nie dostała cieczki (sunia młoda, to jej pierwsza cieczka)...
Najpóźniej minutę-dwie po wyjściu na spacer koło suni zaczynają się kręcić "amanci". Nie, nie żadne bezpańskie psy, każdy ma obrożę i czasem nawet adresatkę przy niej, tylko że właściciela nigdy nie ma w pobliżu.
Najczęściej znajoma słyszy jakieś odległe nawoływania: "Kaaajtek!!!", "Nero!!!", czasem tylko krótkie, naglące gwizdnięcie, na które "amant" oczywiście nie reaguje, mając przed sobą sukę w rui. Niestety, nie reaguje też na próby przegonienia go, znajoma niemalże ze łzami w oczach opowiadała mi chaotycznie, że dzisiaj musiała sunię wziąć na ręce, aby ją uchronić przed pokryciem przez bardzo namolnego samca, a sunia spokojnie ponad 20 kg waży. Spacery z przyjemności zamieniły się w krótkie wyjścia pt. "załatw się i szybko do domu".
Ktoś zna jakieś rozwiązanie (oprócz wspomnianego na początku gazu pieprzowego)?
Wyjaśnienia zostały mi udzielone bardzo chaotycznie. To, co z tego wydedukowałam, przedstawiam Wam:
Otóż suczka znajomej akurat ma cieczkę. Na pełne oburzenia pytania, dlaczego sunia nie jest wysterylizowana, odpowiadam - nie jest i nie będzie, ponieważ jest psem rasowym, rodowodowym i "wystawowym". Ogólnie zadbany, wypieszczony, a wręcz nawet rozpieszczony pies, dla którego spacer to spacer, a nie krótkie "wyjście na siusiu". A przynajmniej tak było, dopóki nie dostała cieczki (sunia młoda, to jej pierwsza cieczka)...
Najpóźniej minutę-dwie po wyjściu na spacer koło suni zaczynają się kręcić "amanci". Nie, nie żadne bezpańskie psy, każdy ma obrożę i czasem nawet adresatkę przy niej, tylko że właściciela nigdy nie ma w pobliżu.
Najczęściej znajoma słyszy jakieś odległe nawoływania: "Kaaajtek!!!", "Nero!!!", czasem tylko krótkie, naglące gwizdnięcie, na które "amant" oczywiście nie reaguje, mając przed sobą sukę w rui. Niestety, nie reaguje też na próby przegonienia go, znajoma niemalże ze łzami w oczach opowiadała mi chaotycznie, że dzisiaj musiała sunię wziąć na ręce, aby ją uchronić przed pokryciem przez bardzo namolnego samca, a sunia spokojnie ponad 20 kg waży. Spacery z przyjemności zamieniły się w krótkie wyjścia pt. "załatw się i szybko do domu".
Ktoś zna jakieś rozwiązanie (oprócz wspomnianego na początku gazu pieprzowego)?
spacer
Ocena:
43
(131)
Piekielna Szefowa mi się przypomniała...
Historia działa się ze 4-5 lat temu. Szczęśliwa jak prosię w deszcz, że udało mi się znaleźć pracę pn-pt od 8.00 do 16.00 (czyli Młoda w przedszkolu od 7.00 do 17.00... no ale zaopiekowana, a ja MAM PRACĘ!) nie zwracałam uwagi na mnóstwo niedogodności, nieprawidłowości, jak i na wredny charakterek szefowej. A tak na marginesie, nie wiecie przypadkiem, czemu pracodawcy nie chcą zatrudniać kobiet "z przychówkiem" w wieku żłobkowym/wczesnoprzedszkolnym? Tak tylko pytam...
Prawie równocześnie ze mną u Piekielnej Szefowej zatrudniła się Kasia. Kasia była szczęśliwą mężatką i "posiadaczką" dziecka płci żeńskiej w przedziale wiekowym 8-10 lat (wybaczcie, teraz już nie pamiętam dokładnie). I któregoś dnia zadzwoniono do niej ze szkoły, że córka chora, ma gorączkę, dreszcze, czy przyjedzie ją odebrać? No nie, nie przyjedzie, ale szkoła bliziutko od domu, niech córka idzie, a ona pomyśli. Po upewnieniu się (telefonicznym), że córka dotarła bezpiecznie do domu, z dużą obawą udała się do szefowej poprosić, czy mogłaby wyjść z pracy 2 godziny wcześniej, żeby iść z dzieckiem do lekarza. Wróciła bardzo szybko z nieszczególną miną, ale to nie koniec...
Nasza Piekielna Szefowa miała "przeuroczy" zwyczaj - kiedy szło się do niej do biura z jakąś sprawą/prośbą, najczęściej odpowiedź była krótka i negatywna. Po czym przychodziła do nas, na stanowiska pracy (telemarketing) i przy wszystkich długo i obrazowo wyjaśniała DLACZEGO NIE, mieszając z błotem, wyśmiewając itp. Tak też było i teraz. Kasia usłyszała, że:
- Szefowa ma już dość takich pracowników, co to by chcieli więcej wolnego, niż pracy (no sorry, Kasia nie pracowała zbyt długo, ale to była jej PIERWSZA prośba o jakiekolwiek wolne - przypominam, dwie godziny!).
- A mąż to nie może iść z dzieckiem do lekarza? (był w delegacji na drugim końcu Polski).
- "Dziecko ma gorączkę? To polopiryna i pod kołdrę!"
W tym momencie nie wytrzymałam. Szybciej, niż pomyślałam, wypaliłam:
- Można jeszcze na trzy zdrowaśki do pieca.
Piekielnej Szefowej urwał się słowotok. Poczerwieniała, potoczyła wokół groźnym spojrzeniem - większość pracowników usiłowała udawać, że wcale się nie śmieją... Wydała z siebie jakieś obrażone prychnięcie i potuptała do biura, na odchodne rzucając do Kasi przez ramię:
- Niech pani idzie! Ale ja te dwie godziny pani odliczę!!!
I do dzisiaj męczy mnie pytanie - co i z czego ona jej chciała odliczać? Pracowałyśmy na umowę o dzieło, z wynagrodzeniem prowizyjnym, czyli "ile sprzedasz, tyle masz".
Tę niewątpliwie atrakcyjną i rozwojową pracę rzuciłam niedługo później, jak tylko znalazłam coś bardziej normalnego.
Historia działa się ze 4-5 lat temu. Szczęśliwa jak prosię w deszcz, że udało mi się znaleźć pracę pn-pt od 8.00 do 16.00 (czyli Młoda w przedszkolu od 7.00 do 17.00... no ale zaopiekowana, a ja MAM PRACĘ!) nie zwracałam uwagi na mnóstwo niedogodności, nieprawidłowości, jak i na wredny charakterek szefowej. A tak na marginesie, nie wiecie przypadkiem, czemu pracodawcy nie chcą zatrudniać kobiet "z przychówkiem" w wieku żłobkowym/wczesnoprzedszkolnym? Tak tylko pytam...
Prawie równocześnie ze mną u Piekielnej Szefowej zatrudniła się Kasia. Kasia była szczęśliwą mężatką i "posiadaczką" dziecka płci żeńskiej w przedziale wiekowym 8-10 lat (wybaczcie, teraz już nie pamiętam dokładnie). I któregoś dnia zadzwoniono do niej ze szkoły, że córka chora, ma gorączkę, dreszcze, czy przyjedzie ją odebrać? No nie, nie przyjedzie, ale szkoła bliziutko od domu, niech córka idzie, a ona pomyśli. Po upewnieniu się (telefonicznym), że córka dotarła bezpiecznie do domu, z dużą obawą udała się do szefowej poprosić, czy mogłaby wyjść z pracy 2 godziny wcześniej, żeby iść z dzieckiem do lekarza. Wróciła bardzo szybko z nieszczególną miną, ale to nie koniec...
Nasza Piekielna Szefowa miała "przeuroczy" zwyczaj - kiedy szło się do niej do biura z jakąś sprawą/prośbą, najczęściej odpowiedź była krótka i negatywna. Po czym przychodziła do nas, na stanowiska pracy (telemarketing) i przy wszystkich długo i obrazowo wyjaśniała DLACZEGO NIE, mieszając z błotem, wyśmiewając itp. Tak też było i teraz. Kasia usłyszała, że:
- Szefowa ma już dość takich pracowników, co to by chcieli więcej wolnego, niż pracy (no sorry, Kasia nie pracowała zbyt długo, ale to była jej PIERWSZA prośba o jakiekolwiek wolne - przypominam, dwie godziny!).
- A mąż to nie może iść z dzieckiem do lekarza? (był w delegacji na drugim końcu Polski).
- "Dziecko ma gorączkę? To polopiryna i pod kołdrę!"
W tym momencie nie wytrzymałam. Szybciej, niż pomyślałam, wypaliłam:
- Można jeszcze na trzy zdrowaśki do pieca.
Piekielnej Szefowej urwał się słowotok. Poczerwieniała, potoczyła wokół groźnym spojrzeniem - większość pracowników usiłowała udawać, że wcale się nie śmieją... Wydała z siebie jakieś obrażone prychnięcie i potuptała do biura, na odchodne rzucając do Kasi przez ramię:
- Niech pani idzie! Ale ja te dwie godziny pani odliczę!!!
I do dzisiaj męczy mnie pytanie - co i z czego ona jej chciała odliczać? Pracowałyśmy na umowę o dzieło, z wynagrodzeniem prowizyjnym, czyli "ile sprzedasz, tyle masz".
Tę niewątpliwie atrakcyjną i rozwojową pracę rzuciłam niedługo później, jak tylko znalazłam coś bardziej normalnego.
call_center
Ocena:
196
(204)