Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 2 października 2024 - 18:54 |
- Historii na głównej: 145 z 155
- Punktów za historie: 18742
- Komentarzy: 603
- Punktów za komentarze: 4580
Historia singri https://piekielni.pl/90415#comments, a zwłaszcza niektóre komentarze pod nią, przypomniały mi zdarzenie z wczesnego dzieciństwa Młodej. Od razu mówię, że sytuacja nie jest w pełni analogiczna, bo nie chodziło o diagnozę lekarską, ale owszem, problem został rozwiązany po jednej rozmowie telefonicznej, więc postawienie diagnozy po jednej wizycie/rozmowie (zwłaszcza że i tu, i tam objawy były "książkowe"), jest możliwe.
W wieku niecałych dwóch lat w Młodą "diabeł wstąpił". Moje grzeczne, spokojne dziecko w niedługim czasie przeistoczyło się w rozwrzeszczanego, upartego i wiecznie niezadowolonego potworka, moje metody wychowawcze nie przynosiły żadnych efektów (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało), postanowiłam więc szukać pomocy. Wybór był prosty, zadzwoniłam do instytucji, w której zaledwie rok wcześniej odbywałam praktyki studenckie, poprosiłam o rozmowę z dowolnym psychologiem dziecięcym, pani psycholog mnie pamiętała, ja ją również, więc rozmowa przebiegała bez większych problemów.
Poopowiadałam, jak to Młoda się zachowuje, z czym mamy problem i na koniec zadałam pełne rozpaczy pytanie "Co robię źle? Dlaczego Młoda taka jest, gdzie popełniam błędy wychowawcze, co mam robić???". W odpowiedzi usłyszałam cichutki śmiech z słuchawki telefonicznej i wypowiedziane żartobliwym tonem stwierdzenie: "No, pani Xynthio, ja chyba muszę się skontaktować z dr Iksińską, żeby anulowała pani tę ocenę bdb z psychologii rozwojowej...".
Na hasło "psychologia rozwojowa" otworzyła mi się jakaś klapka w mózgu i już wiedziałam, jednak wolałam się upewnić:
- To znaczy... Bunt dwulatka?
- Dokładnie. Klasyczny, podręcznikowy przykład. Pewnie jeszcze...
Te trzy kropeczki oznaczają dłuższą wypowiedź pani psycholog, która zaczęła mi wymieniać inne zachowania Młodej, o których nie zdążyłam jej opowiedzieć, ja mogłam tylko słuchać, przytakiwać, a w tym czasie wszystko układało mi się w logiczną całość. To nie choroba, nie zaburzenia, nie błędy wychowawcze, tylko normalny etap rozwoju, który minie. Oczywiście, należy tego pilnować, kontrolować i odpowiednio reagować (albo i nie, w niektórych sytuacjach najlepszą reakcją jest brak reakcji), ale jednak tę ulgę, że nie jestem najgorszą matką świata, a moje dziecko nie jest wcielonym złem, pamiętam do dzisiaj.
Pytacie gdzie piekielność? Bo jak na razie to historia może długa, ale nadal raczej nadająca się na komentarz pod historią singri? Otóż chciałam wskazać dwie, każdą będącą przegięciem w inną stronę:
Pierwsza - "wieszanie psów" na matkach, których dzieci zachowują się niegrzecznie. Jeśli jest to dziecko w okolicy dwóch lat, to nie jest to niewychowane dziecko, tylko dziecko w okresie buntu rozwojowego. Komentarze typu "jakie niegrzeczne dziecko", albo "wzięłabyś się może za wychowywanie tego dziecka" są bez sensu i nie spowodują nic z wyjątkiem poczucia winy i bezsilności u danej matki. No bo jak to, ja moje dziecko wychowuję, reaguję na niewłaściwe zachowania, tłumaczę, stosuję konsekwencje i nic nie działa!!! Działa. Tylko powoli i z opóźnieniem. Nie ma co liczyć na to, że jeśli trzy razy damy odczuć dwulatkowi niestosowność jego danego zachowania, to on tego czwarty raz nie zrobi. Zrobi to czwarty raz. I czternasty. I czterdziesty. Tak, w końcu do niego dotrze, że tak nie wolno się zachowywać, ale serio, nie już za czwartym razem.
I druga piekielność, dokładnie odwrotna - matki, a raczej madki, tłumaczące zachowania dzieci "bo on tak ma, on taki jest". Nie, to nie on taki jest, tylko przegapiłaś, przeoczyłaś pewien etap rozwoju (fakt, dosyć trudny), nie chciało ci się reagować (bo łatwiej dla "świętego spokoju" ustąpić dziecku, zwłaszcza że żądania dziecka zazwyczaj nie są wygórowane), więc dziecko stosuje zachowania, które przynoszą efekty. Serio, jak widzę pięcio- czy sześciolatka, który rzuca się na ziemię i wali rękami i nogami, bo mama nie chce kupić zabawki, to mi się scyzoryk w kieszeni otwiera! To jest zachowanie typowe dla buntu dwulatka, jeśli sześcioletnie dziecko nie wyzbyło się go do tej pory, to oznacza, że to u niego "działa", tzn. powrzeszczę, pokopię i mama ustąpi.
A co do późniejszego buntu czterolatka, to Młoda przeszła ten etap już bardziej "ulgowo", może dlatego, że bardzo ambitnie przepracowała bunt dwulatka (chyba żadnej opcji opisanej w książkach nie ominęła), ale jedną akcję odwaliła taką, że chyba ją tu opiszę. Żeby zostać "zjechaną" w komentarzach ;)
W wieku niecałych dwóch lat w Młodą "diabeł wstąpił". Moje grzeczne, spokojne dziecko w niedługim czasie przeistoczyło się w rozwrzeszczanego, upartego i wiecznie niezadowolonego potworka, moje metody wychowawcze nie przynosiły żadnych efektów (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało), postanowiłam więc szukać pomocy. Wybór był prosty, zadzwoniłam do instytucji, w której zaledwie rok wcześniej odbywałam praktyki studenckie, poprosiłam o rozmowę z dowolnym psychologiem dziecięcym, pani psycholog mnie pamiętała, ja ją również, więc rozmowa przebiegała bez większych problemów.
Poopowiadałam, jak to Młoda się zachowuje, z czym mamy problem i na koniec zadałam pełne rozpaczy pytanie "Co robię źle? Dlaczego Młoda taka jest, gdzie popełniam błędy wychowawcze, co mam robić???". W odpowiedzi usłyszałam cichutki śmiech z słuchawki telefonicznej i wypowiedziane żartobliwym tonem stwierdzenie: "No, pani Xynthio, ja chyba muszę się skontaktować z dr Iksińską, żeby anulowała pani tę ocenę bdb z psychologii rozwojowej...".
Na hasło "psychologia rozwojowa" otworzyła mi się jakaś klapka w mózgu i już wiedziałam, jednak wolałam się upewnić:
- To znaczy... Bunt dwulatka?
- Dokładnie. Klasyczny, podręcznikowy przykład. Pewnie jeszcze...
Te trzy kropeczki oznaczają dłuższą wypowiedź pani psycholog, która zaczęła mi wymieniać inne zachowania Młodej, o których nie zdążyłam jej opowiedzieć, ja mogłam tylko słuchać, przytakiwać, a w tym czasie wszystko układało mi się w logiczną całość. To nie choroba, nie zaburzenia, nie błędy wychowawcze, tylko normalny etap rozwoju, który minie. Oczywiście, należy tego pilnować, kontrolować i odpowiednio reagować (albo i nie, w niektórych sytuacjach najlepszą reakcją jest brak reakcji), ale jednak tę ulgę, że nie jestem najgorszą matką świata, a moje dziecko nie jest wcielonym złem, pamiętam do dzisiaj.
Pytacie gdzie piekielność? Bo jak na razie to historia może długa, ale nadal raczej nadająca się na komentarz pod historią singri? Otóż chciałam wskazać dwie, każdą będącą przegięciem w inną stronę:
Pierwsza - "wieszanie psów" na matkach, których dzieci zachowują się niegrzecznie. Jeśli jest to dziecko w okolicy dwóch lat, to nie jest to niewychowane dziecko, tylko dziecko w okresie buntu rozwojowego. Komentarze typu "jakie niegrzeczne dziecko", albo "wzięłabyś się może za wychowywanie tego dziecka" są bez sensu i nie spowodują nic z wyjątkiem poczucia winy i bezsilności u danej matki. No bo jak to, ja moje dziecko wychowuję, reaguję na niewłaściwe zachowania, tłumaczę, stosuję konsekwencje i nic nie działa!!! Działa. Tylko powoli i z opóźnieniem. Nie ma co liczyć na to, że jeśli trzy razy damy odczuć dwulatkowi niestosowność jego danego zachowania, to on tego czwarty raz nie zrobi. Zrobi to czwarty raz. I czternasty. I czterdziesty. Tak, w końcu do niego dotrze, że tak nie wolno się zachowywać, ale serio, nie już za czwartym razem.
I druga piekielność, dokładnie odwrotna - matki, a raczej madki, tłumaczące zachowania dzieci "bo on tak ma, on taki jest". Nie, to nie on taki jest, tylko przegapiłaś, przeoczyłaś pewien etap rozwoju (fakt, dosyć trudny), nie chciało ci się reagować (bo łatwiej dla "świętego spokoju" ustąpić dziecku, zwłaszcza że żądania dziecka zazwyczaj nie są wygórowane), więc dziecko stosuje zachowania, które przynoszą efekty. Serio, jak widzę pięcio- czy sześciolatka, który rzuca się na ziemię i wali rękami i nogami, bo mama nie chce kupić zabawki, to mi się scyzoryk w kieszeni otwiera! To jest zachowanie typowe dla buntu dwulatka, jeśli sześcioletnie dziecko nie wyzbyło się go do tej pory, to oznacza, że to u niego "działa", tzn. powrzeszczę, pokopię i mama ustąpi.
A co do późniejszego buntu czterolatka, to Młoda przeszła ten etap już bardziej "ulgowo", może dlatego, że bardzo ambitnie przepracowała bunt dwulatka (chyba żadnej opcji opisanej w książkach nie ominęła), ale jedną akcję odwaliła taką, że chyba ją tu opiszę. Żeby zostać "zjechaną" w komentarzach ;)
problemy _wychowawcze
Ocena:
112
(134)
Historia, która przeczytałam tu wczoraj lub przedwczoraj przypomniała mi czas, kiedy nie piłam alkoholu na imprezach. Nie, w odróżnieniu od tamtej historii nie zamierzam narzekać na namawianie mnie do picia, bo nic takiego nie miało miejsca, chodzi mi raczej o mocno wkurzające podejście "ty to załatw, bo ty jesteś trzeźwa".
Tytułem wyjaśnienia - moi ówcześni znajomi to osoby używające alkoholu z umiarem, nikt na imprezach nie upijał się do nieprzytomności (no dobra, z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę), po prostu kulturalnie spożywali sobie alkohol "na humorek" i tyle. Ale to ja byłam ta niepijąca i w związku z tym:
Marek z Krzyśkiem pokłócili się i skoczyli sobie do gardeł - za pomocą słów, nie rękoczynów. "Xynthia, weź z nimi pogadaj, bo ty trzeźwa jesteś!" Kurczę, między chłopakami od dawna było jakieś "ale", po dwóch-trzech piwkach któryś z nich nie wytrzymał i zaczęła się kłótnia. Mam rozwiązywać zadawniony konflikt, bo ja akurat w tym momencie jestem trzeźwa?
Magda faktycznie napruła się jak messerschmitt i zasnęła przy stoliku, w dodatku integrując się z owym stolikiem na amen, czyli po prostu z całych sił obejmując i ściskając blat. Za nic nie dało jej się dobudzić ani oderwać od blatu, a planowaliśmy już opuścić lokal i nie było opcji, aby ją tam zostawić, razem przyszliśmy, razem wychodzimy. "Xynthia, ty trzeźwa jesteś, weź coś zrób". Taaak, fakt niespożywania alkoholu dodał mi nadludzkiej siły, na pewno bez problemów poradzę sobie z pijackim uściskiem i oderwę Magdę od blatu...
Asia źle obliczyła swoją wytrzymałość na zmęczenie, po intensywnie przepracowanym tygodniu poszła z nami na imprezę i po wypiciu jednego piwa zasnęła, najzwyczajniej w świecie ze zmęczenia. Dało się ją dobudzić, podkreślam, nie była pijana tylko trochę "pod wpływem", oprócz tego nieprzytomna ze zmęczenia, nie było dobrym pomysłem, żeby w takim stanie wracała sama do domu. "Xynthia, odprowadzisz ją? Bo ty trzeźwa jesteś...". No kurczę, akurat ja mieszkałam najdalej od Aśki, były osoby, które niewiele by musiały zboczyć z drogi do swojego domu, aby Aśkę odstawić pod jej, no ale to ja byłam trzeźwa.
Część naszej grupki miała jakąś drobną scysję z kelnerką? Barmanką? Już nie pamiętam. Nie było mnie przy tym, totalnie nie wiedziałam o co chodzi, o co poszło, czyja racja tak naprawdę, ale "Xynthia, no weź tam idź i to załatw, bo ty trzeźwa jesteś".
Tego typu sytuacji było na tyle dużo, że w pewnym momencie takie wypady ze znajomymi przestały być dla mnie przyjemnością, zamiast się rozerwać i zrelaksować, zastanawiałam się, co tym razem będę musiała załatwiać "bo ty trzeźwa jesteś".
Dobrze, że nigdy samochodu ani nawet prawa jazdy nie miałam, bo pewnie obligatoryjnie robiłabym za kierowcę, tak to wracaliśmy taksówkami albo pieszo. A, no i oczywiście "Xynthia, zadzwoń po taksówkę, bo ty trzeźwa jesteś". Serio.
Tytułem wyjaśnienia - moi ówcześni znajomi to osoby używające alkoholu z umiarem, nikt na imprezach nie upijał się do nieprzytomności (no dobra, z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę), po prostu kulturalnie spożywali sobie alkohol "na humorek" i tyle. Ale to ja byłam ta niepijąca i w związku z tym:
Marek z Krzyśkiem pokłócili się i skoczyli sobie do gardeł - za pomocą słów, nie rękoczynów. "Xynthia, weź z nimi pogadaj, bo ty trzeźwa jesteś!" Kurczę, między chłopakami od dawna było jakieś "ale", po dwóch-trzech piwkach któryś z nich nie wytrzymał i zaczęła się kłótnia. Mam rozwiązywać zadawniony konflikt, bo ja akurat w tym momencie jestem trzeźwa?
Magda faktycznie napruła się jak messerschmitt i zasnęła przy stoliku, w dodatku integrując się z owym stolikiem na amen, czyli po prostu z całych sił obejmując i ściskając blat. Za nic nie dało jej się dobudzić ani oderwać od blatu, a planowaliśmy już opuścić lokal i nie było opcji, aby ją tam zostawić, razem przyszliśmy, razem wychodzimy. "Xynthia, ty trzeźwa jesteś, weź coś zrób". Taaak, fakt niespożywania alkoholu dodał mi nadludzkiej siły, na pewno bez problemów poradzę sobie z pijackim uściskiem i oderwę Magdę od blatu...
Asia źle obliczyła swoją wytrzymałość na zmęczenie, po intensywnie przepracowanym tygodniu poszła z nami na imprezę i po wypiciu jednego piwa zasnęła, najzwyczajniej w świecie ze zmęczenia. Dało się ją dobudzić, podkreślam, nie była pijana tylko trochę "pod wpływem", oprócz tego nieprzytomna ze zmęczenia, nie było dobrym pomysłem, żeby w takim stanie wracała sama do domu. "Xynthia, odprowadzisz ją? Bo ty trzeźwa jesteś...". No kurczę, akurat ja mieszkałam najdalej od Aśki, były osoby, które niewiele by musiały zboczyć z drogi do swojego domu, aby Aśkę odstawić pod jej, no ale to ja byłam trzeźwa.
Część naszej grupki miała jakąś drobną scysję z kelnerką? Barmanką? Już nie pamiętam. Nie było mnie przy tym, totalnie nie wiedziałam o co chodzi, o co poszło, czyja racja tak naprawdę, ale "Xynthia, no weź tam idź i to załatw, bo ty trzeźwa jesteś".
Tego typu sytuacji było na tyle dużo, że w pewnym momencie takie wypady ze znajomymi przestały być dla mnie przyjemnością, zamiast się rozerwać i zrelaksować, zastanawiałam się, co tym razem będę musiała załatwiać "bo ty trzeźwa jesteś".
Dobrze, że nigdy samochodu ani nawet prawa jazdy nie miałam, bo pewnie obligatoryjnie robiłabym za kierowcę, tak to wracaliśmy taksówkami albo pieszo. A, no i oczywiście "Xynthia, zadzwoń po taksówkę, bo ty trzeźwa jesteś". Serio.
imprezy
Ocena:
123
(135)
Takie tam ze szkolnego mobidziennika...
Wczoraj o godz. 17.07:
"Szanowni Państwo,
Zapraszam na kolejna zabawę w imieniu Samorządu Uczniowskiego. W czwartek 20.04 odbędzie się Dzień Tęczowy. Zachęcam wszystkich uczniów do ubrania kolorowego stroju-tęczowego. Wszelkie jednorożce również można przynieść-maskotki, pluszaki lub inne elementy odzieży z tym stworzeniem.
Uczniowie, którzy przebiorą się będą zwolnieni z pytania i z niezapowiedzianych kartkówek.
Opiekun SU."
Dzisiaj o 13.37:
"Dzień dobry,
nazwa akcji Samorządu Uczniowskiego zaplanowanej na jutro (20.04.2023 r.) wzbudziła wśród niektórych rodziców naszych uczniów kontrowersje. W związku z tym akcja ta nie odbędzie się. Zachęcam do udziału w kolejnych przedsięwzięciach, które już niebawem.
Opiekun SU."
Krótki przegląd akcji samorządu Uczniowskiego:
- Dzień Misia -> ale super, dzieciaki przynoszą miśki do szkoły, im większy, tym lepszy!
- Dzień Szalonej Fryzury -> milion warkoczyków, wymyślnego koka czy po prostu "artystyczny nieład" na głowie?
- Dzień Maski -> kurczę, nawet z papieru dziecku wytnę, żeby tylko była!
- Dzień Piżamy -> hmmm, czy mamy jakąś taką piżamę, w której można by iść do szkoły?
- Dzień Tęczowy -> ale jak to tęczowy??? absolutnie się nie zgadzam, szkoła jest od nauki, nie od głupot, co to za jakieś "tęczowe" ubieranie się! piszę skargę!!!
Oczywiście ja też napisałam skargę. Po otrzymaniu dzisiaj drugiej wiadomości i brzmiała ona tak (skarga, nie wiadomość):
"Dzień dobry.
Odwołanie akcji "Dzień Tęczowy" uważam za niewystarczającą reakcję na tę wstrętną, paskudną tęczę. Nie wiem, czy ktoś zauważył, że występuje ona również (o zgrozo!) z przyczyn naturalnych. W związku z tym zalecam podjęcie przez Szkołę zdecydowanych działań, mających uchronić przed nią nasze dzieci, typu:
- zasłanianie okien po deszczu, kiedy istnieje możliwość pojawienia się tęczy;
- wystawianie negatywnych uwag dzieciom, które ośmieliły się ujrzeć tęczę na niebie;
- odpowiednie okrojenie materiału z przyrody i geografii (tam, gdzie mowa o powstawaniu tęczy);
- zrezygnowanie z zajęć plastyki, ewentualnie pozwolenie na używanie w pracach plastycznych max. dwóch kolorów;
Więcej propozycji na razie nie mam, liczę jednak na kreatywność Szkoły w tym zakresie.
To oczywiście ironia. Bardzo gorzka ironia. Nie wchodząc w kwestie ideologiczne, po przeczytaniu informacji o Dniu Tęczowym odniosłam wrażenie, że po prostu ma być wesoło, dziecięco, kolorowo, co podkreślała informacja o jednorożcach i innych pluszakach. Jest mi bardzo przykro, że garstka (hmm, mam nadzieję, że garstka) homofobicznie nastawionych osób jest w stanie wypatrzyć "niebezpieczeństwo" tam, gdzie go nie ma i zablokować fajną inicjatywę Samorządu Uczniowskiego.
Nie wiem, czy mój głos coś da, ale to mój głos i moje zdanie - jeśli ktoś jest przeciwny organizowaniu Dnia Tęczowego, to ja jestem zdecydowanie przeciwna tym sprzeciwom i blokowaniu fajnych inicjatyw!
Życzę powodzenia przy następnych akcjach.
Pozdrawiam."
Otrzymałam krótką odpowiedź z podziękowaniem za słowa wsparcia i informacją, że Dzień Tęczowy został odwołany przez przełożonych pani opiekunki Samorządu Uczniowskiego, którzy z kolei otrzymali takie polecenie od swoich przełożonych...
Bez komentarza.
Wczoraj o godz. 17.07:
"Szanowni Państwo,
Zapraszam na kolejna zabawę w imieniu Samorządu Uczniowskiego. W czwartek 20.04 odbędzie się Dzień Tęczowy. Zachęcam wszystkich uczniów do ubrania kolorowego stroju-tęczowego. Wszelkie jednorożce również można przynieść-maskotki, pluszaki lub inne elementy odzieży z tym stworzeniem.
Uczniowie, którzy przebiorą się będą zwolnieni z pytania i z niezapowiedzianych kartkówek.
Opiekun SU."
Dzisiaj o 13.37:
"Dzień dobry,
nazwa akcji Samorządu Uczniowskiego zaplanowanej na jutro (20.04.2023 r.) wzbudziła wśród niektórych rodziców naszych uczniów kontrowersje. W związku z tym akcja ta nie odbędzie się. Zachęcam do udziału w kolejnych przedsięwzięciach, które już niebawem.
Opiekun SU."
Krótki przegląd akcji samorządu Uczniowskiego:
- Dzień Misia -> ale super, dzieciaki przynoszą miśki do szkoły, im większy, tym lepszy!
- Dzień Szalonej Fryzury -> milion warkoczyków, wymyślnego koka czy po prostu "artystyczny nieład" na głowie?
- Dzień Maski -> kurczę, nawet z papieru dziecku wytnę, żeby tylko była!
- Dzień Piżamy -> hmmm, czy mamy jakąś taką piżamę, w której można by iść do szkoły?
- Dzień Tęczowy -> ale jak to tęczowy??? absolutnie się nie zgadzam, szkoła jest od nauki, nie od głupot, co to za jakieś "tęczowe" ubieranie się! piszę skargę!!!
Oczywiście ja też napisałam skargę. Po otrzymaniu dzisiaj drugiej wiadomości i brzmiała ona tak (skarga, nie wiadomość):
"Dzień dobry.
Odwołanie akcji "Dzień Tęczowy" uważam za niewystarczającą reakcję na tę wstrętną, paskudną tęczę. Nie wiem, czy ktoś zauważył, że występuje ona również (o zgrozo!) z przyczyn naturalnych. W związku z tym zalecam podjęcie przez Szkołę zdecydowanych działań, mających uchronić przed nią nasze dzieci, typu:
- zasłanianie okien po deszczu, kiedy istnieje możliwość pojawienia się tęczy;
- wystawianie negatywnych uwag dzieciom, które ośmieliły się ujrzeć tęczę na niebie;
- odpowiednie okrojenie materiału z przyrody i geografii (tam, gdzie mowa o powstawaniu tęczy);
- zrezygnowanie z zajęć plastyki, ewentualnie pozwolenie na używanie w pracach plastycznych max. dwóch kolorów;
Więcej propozycji na razie nie mam, liczę jednak na kreatywność Szkoły w tym zakresie.
To oczywiście ironia. Bardzo gorzka ironia. Nie wchodząc w kwestie ideologiczne, po przeczytaniu informacji o Dniu Tęczowym odniosłam wrażenie, że po prostu ma być wesoło, dziecięco, kolorowo, co podkreślała informacja o jednorożcach i innych pluszakach. Jest mi bardzo przykro, że garstka (hmm, mam nadzieję, że garstka) homofobicznie nastawionych osób jest w stanie wypatrzyć "niebezpieczeństwo" tam, gdzie go nie ma i zablokować fajną inicjatywę Samorządu Uczniowskiego.
Nie wiem, czy mój głos coś da, ale to mój głos i moje zdanie - jeśli ktoś jest przeciwny organizowaniu Dnia Tęczowego, to ja jestem zdecydowanie przeciwna tym sprzeciwom i blokowaniu fajnych inicjatyw!
Życzę powodzenia przy następnych akcjach.
Pozdrawiam."
Otrzymałam krótką odpowiedź z podziękowaniem za słowa wsparcia i informacją, że Dzień Tęczowy został odwołany przez przełożonych pani opiekunki Samorządu Uczniowskiego, którzy z kolei otrzymali takie polecenie od swoich przełożonych...
Bez komentarza.
szkoła
Ocena:
177
(215)
Po przeczytaniu historii https://piekielni.pl/90249 przypomniało mi się moje doświadczenie z wprowadzania nowego pracownika w obowiązki.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej, Ostatnio cierpimy na niedobór rąk do pracy, co zaowocowało ogłoszeniami na kilku portalach, a w efekcie zaczęły się zgłaszać osoby chętne do pracy. Chociaż wyraźnie było zaznaczone, że poszukujemy opiekunki/opiekuna (czyli NIE osoby do przyuczenia!), zgłoszenia były raczej od osób "a bo ja się babcią/ciocią zajmowałam w domu, jak chora była". No dobra, ponieważ jakoś kolejka się do pracy u nas nie ustawiała, to "bierzemy" takich i patrzymy, co z nich będzie, w sumie praca nie jest jakoś bardzo skomplikowana, no i widać od razu, czy ktoś się nadaje, czy nie.
Przyszła pani, dajmy jej na imię Kasia. Ponieważ ja naprawdę nie lubię kogoś wprowadzać, uczyć, tłumaczyć, poszła pracować razem z Dorotą, dla której taka sytuacja to raj na ziemi i w ogóle cała szczęśliwa, że może komuś coś przekazać, czegoś nauczyć. Nie wiem jak jej szło z Dorotą, nie wtrącałam się, ja robiłam swoje. Jednak już przy końcówce porannych toalet minęłam się z Dorotą na korytarzu, widząc mnie poprosiła "Xynthia, zerknij na Kasię, jak jej idzie, bo ja muszę pilnie do toalety!". No OK, zerknę. Weszłam do pokoju, Kasia właśnie zmieniała pani Bożence pampersa (nawet jej to jakoś szło), skończyła i zapytała mnie, co teraz.
- Teraz musimy posadzić panią Bożenkę na wózek.
Kasia spojrzała na mnie z paniką w oczach, nie dziwię się, pani Bożenka waży ze 100 kg, kto to będzie dźwigał? No nie my, nie my, tylko dźwig*. Poszłam po dźwig, podłożyłam pod panią Bożenkę taką specjalną płachtę, przypięłam płachtę do dźwigu, uniosłam ją nad łóżko i przesunęłam nad wózek inwalidzki - tyle mogłam zrobić sama, do "dalszego ciągu" potrzebowałam pomocy drugiej osoby. Wręczam Kasi pilot od dźwigu, prosząc ją o opuszczanie pani Bożenki w dół, podczas gdy ja będę ją odpowiednio "usadzać" w wózku. Kasia zareagowała tak, jakbym jej wręczyła karabin i kazała strzelać do ludzi:
- Ale ja nie mam szkolenia z obsługi dźwigu! Ja tego nie zrobię!
- Rozumiem, Kasiu, w takim razie szybkie szkolenie - tu są tylko dwa przyciski: "w górę" i "w dół". Naciskasz "w dół", a ja robię resztę, OK?
- Ja nie mam przeszkolenia z obsługi dźwigu! Nie!
Słuchajcie, ja jestem naprawdę spokojną osobą. Rzadko kiedy się wkurzam, większość rzeczy przyjmuję ze stoickim spokojem, a jeśli jakaś bardzo nieprzyjemna sytuacja ma choć minimalny wydźwięk humorystyczny, to raczej ją wyśmieję, niż się nią zdenerwuję. Ale wtedy, w tym momencie, Kasia podniosła mi ciśnienie na maxa i tylko powrót Doroty uchronił mnie przed koniecznością popełnienia morderstwa.
Ostatecznie Kasia u nas nie pracuje. Jednak jest czasem wspominana jako "ta, której udało się zdenerwować Xynthię".
*Tzw. "dźwig" jest najzwyklejszym podnośnikiem hydraulicznym, do jego obsługi nie potrzeba żadnych szkoleń, kursów, certyfikatów itp.
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej, Ostatnio cierpimy na niedobór rąk do pracy, co zaowocowało ogłoszeniami na kilku portalach, a w efekcie zaczęły się zgłaszać osoby chętne do pracy. Chociaż wyraźnie było zaznaczone, że poszukujemy opiekunki/opiekuna (czyli NIE osoby do przyuczenia!), zgłoszenia były raczej od osób "a bo ja się babcią/ciocią zajmowałam w domu, jak chora była". No dobra, ponieważ jakoś kolejka się do pracy u nas nie ustawiała, to "bierzemy" takich i patrzymy, co z nich będzie, w sumie praca nie jest jakoś bardzo skomplikowana, no i widać od razu, czy ktoś się nadaje, czy nie.
Przyszła pani, dajmy jej na imię Kasia. Ponieważ ja naprawdę nie lubię kogoś wprowadzać, uczyć, tłumaczyć, poszła pracować razem z Dorotą, dla której taka sytuacja to raj na ziemi i w ogóle cała szczęśliwa, że może komuś coś przekazać, czegoś nauczyć. Nie wiem jak jej szło z Dorotą, nie wtrącałam się, ja robiłam swoje. Jednak już przy końcówce porannych toalet minęłam się z Dorotą na korytarzu, widząc mnie poprosiła "Xynthia, zerknij na Kasię, jak jej idzie, bo ja muszę pilnie do toalety!". No OK, zerknę. Weszłam do pokoju, Kasia właśnie zmieniała pani Bożence pampersa (nawet jej to jakoś szło), skończyła i zapytała mnie, co teraz.
- Teraz musimy posadzić panią Bożenkę na wózek.
Kasia spojrzała na mnie z paniką w oczach, nie dziwię się, pani Bożenka waży ze 100 kg, kto to będzie dźwigał? No nie my, nie my, tylko dźwig*. Poszłam po dźwig, podłożyłam pod panią Bożenkę taką specjalną płachtę, przypięłam płachtę do dźwigu, uniosłam ją nad łóżko i przesunęłam nad wózek inwalidzki - tyle mogłam zrobić sama, do "dalszego ciągu" potrzebowałam pomocy drugiej osoby. Wręczam Kasi pilot od dźwigu, prosząc ją o opuszczanie pani Bożenki w dół, podczas gdy ja będę ją odpowiednio "usadzać" w wózku. Kasia zareagowała tak, jakbym jej wręczyła karabin i kazała strzelać do ludzi:
- Ale ja nie mam szkolenia z obsługi dźwigu! Ja tego nie zrobię!
- Rozumiem, Kasiu, w takim razie szybkie szkolenie - tu są tylko dwa przyciski: "w górę" i "w dół". Naciskasz "w dół", a ja robię resztę, OK?
- Ja nie mam przeszkolenia z obsługi dźwigu! Nie!
Słuchajcie, ja jestem naprawdę spokojną osobą. Rzadko kiedy się wkurzam, większość rzeczy przyjmuję ze stoickim spokojem, a jeśli jakaś bardzo nieprzyjemna sytuacja ma choć minimalny wydźwięk humorystyczny, to raczej ją wyśmieję, niż się nią zdenerwuję. Ale wtedy, w tym momencie, Kasia podniosła mi ciśnienie na maxa i tylko powrót Doroty uchronił mnie przed koniecznością popełnienia morderstwa.
Ostatecznie Kasia u nas nie pracuje. Jednak jest czasem wspominana jako "ta, której udało się zdenerwować Xynthię".
*Tzw. "dźwig" jest najzwyklejszym podnośnikiem hydraulicznym, do jego obsługi nie potrzeba żadnych szkoleń, kursów, certyfikatów itp.
dom_opieki
Ocena:
143
(153)
Po przeczytaniu historii i komentarzy https://piekielni.pl/90186#comments.
Jak ja "uwielbiam" ludzi, którzy wiedzą lepiej ode mnie, co mam zrobić z moim życiem, moim dzieckiem i moim zwierzęciem.
Od pewnego czasu mam podejrzenie, ze Młoda może mieć alergię na kocią sierść, od roku mamy kota i pewna dokuczliwa dolegliwość nasiliła się bardzo właśnie od roku. Ponieważ to "świeży" pomysł (że może to być alergia), jesteśmy jeszcze przed jakąkolwiek diagnozą, teraz na dniach zamierzam iść po skierowanie do alergologa dla niej. W takiej luźnej rozmowie z kilkoma znajomymi osobami wspomniałam o tym (chyba akurat tematy zdrowotne były "na tapecie") i oczywiście otrzymałam cały szereg "dobrych rad":
Kota natychmiast wyrzucić/oddać/uśpić! Po co robić testy, pozbądź się kota i zobaczysz, czy jej przejdzie. Tak, oczywiście, już lecę, pędzę do weterynarza zapytać czy uśpi zdrowego, młodego kota, bo tak. Ewentualnie dzwonię do schroniska zapytać, czy po roku przyjmą kota z powrotem, bo mój bombelek ma alergię. Z dziką rozkoszą też wywalę kota po prostu na zewnątrz, no bo domowy kot na pewno sobie poradzi na wolności, przecież to kot, nie?
No dobra, zrób te testy, ale już pomyśl, co zrobisz z kotem, jak Młoda faktycznie ma alergię. Ale dlaczego ja mam coś robić z kotem? Kot nie ma alergii na Młodą, więc raczej z nim (w sumie z nią, bo to nasza Jaśnie Pani) nie trzeba nic robić, to z Młodą trzeba będzie coś zrobić - w sensie podjąć jakieś leczenie, jej też nie zamierzam wyrzucać z domu.
Ale ty chyba nie zamierzasz jej podawać leków na alergię??? To są sterydy, rozwalisz dziecku organizm!!! Wyrzuć kota! Od razu mówię - nie wiem, jakiego rodzaju leki podaje się w celu odczulania, zainteresuję się tym, jeśli będzie potrzeba podawania takowych, ale bardzo wątpię, aby były to leki, które "rozwalają organizm".
Sprawdź jeszcze, czy na psa nie jest też uczulona, bo może i psa będziesz musiała oddać. A w sumie to pies już starszy, weterynarz nie powinien robić problemów z uśpieniem. Ten scyzoryk, który mi się co chwilę otwierał w kieszeni, zdążył już mi nieźle kieszeń podziurawić, ale nadal nikogo nim nie zamordowałam (trochę żałuję).
Grzecznie i stanowczo poinformowałam towarzystwo, że:
Najpierw zamierzam zrobić Młodej testy. Niezależnie od ich wyników kot zostaje. Pies zostaje. Natomiast wy wszyscy wypad. No dobra, tego ostatniego zdania nie powiedziałam, chociaż miałam wielką ochotę.
Jak ja "uwielbiam" ludzi, którzy wiedzą lepiej ode mnie, co mam zrobić z moim życiem, moim dzieckiem i moim zwierzęciem.
Od pewnego czasu mam podejrzenie, ze Młoda może mieć alergię na kocią sierść, od roku mamy kota i pewna dokuczliwa dolegliwość nasiliła się bardzo właśnie od roku. Ponieważ to "świeży" pomysł (że może to być alergia), jesteśmy jeszcze przed jakąkolwiek diagnozą, teraz na dniach zamierzam iść po skierowanie do alergologa dla niej. W takiej luźnej rozmowie z kilkoma znajomymi osobami wspomniałam o tym (chyba akurat tematy zdrowotne były "na tapecie") i oczywiście otrzymałam cały szereg "dobrych rad":
Kota natychmiast wyrzucić/oddać/uśpić! Po co robić testy, pozbądź się kota i zobaczysz, czy jej przejdzie. Tak, oczywiście, już lecę, pędzę do weterynarza zapytać czy uśpi zdrowego, młodego kota, bo tak. Ewentualnie dzwonię do schroniska zapytać, czy po roku przyjmą kota z powrotem, bo mój bombelek ma alergię. Z dziką rozkoszą też wywalę kota po prostu na zewnątrz, no bo domowy kot na pewno sobie poradzi na wolności, przecież to kot, nie?
No dobra, zrób te testy, ale już pomyśl, co zrobisz z kotem, jak Młoda faktycznie ma alergię. Ale dlaczego ja mam coś robić z kotem? Kot nie ma alergii na Młodą, więc raczej z nim (w sumie z nią, bo to nasza Jaśnie Pani) nie trzeba nic robić, to z Młodą trzeba będzie coś zrobić - w sensie podjąć jakieś leczenie, jej też nie zamierzam wyrzucać z domu.
Ale ty chyba nie zamierzasz jej podawać leków na alergię??? To są sterydy, rozwalisz dziecku organizm!!! Wyrzuć kota! Od razu mówię - nie wiem, jakiego rodzaju leki podaje się w celu odczulania, zainteresuję się tym, jeśli będzie potrzeba podawania takowych, ale bardzo wątpię, aby były to leki, które "rozwalają organizm".
Sprawdź jeszcze, czy na psa nie jest też uczulona, bo może i psa będziesz musiała oddać. A w sumie to pies już starszy, weterynarz nie powinien robić problemów z uśpieniem. Ten scyzoryk, który mi się co chwilę otwierał w kieszeni, zdążył już mi nieźle kieszeń podziurawić, ale nadal nikogo nim nie zamordowałam (trochę żałuję).
Grzecznie i stanowczo poinformowałam towarzystwo, że:
Najpierw zamierzam zrobić Młodej testy. Niezależnie od ich wyników kot zostaje. Pies zostaje. Natomiast wy wszyscy wypad. No dobra, tego ostatniego zdania nie powiedziałam, chociaż miałam wielką ochotę.
dobre_rady
Ocena:
146
(176)
Lubicie tzw. "męczydusze"? Ludzi, którzy nie przyjmują do wiadomości pewnych faktów, dat, terminów i uparcie oraz namolnie dopytują co się, czy to na pewno wtedy ma być? A może jednak wcześniej? Jeśli nie lubicie, to niesłusznie, bo to właściwa linia postępowania.
Pracuję m.in. jako asystent osoby niepełnosprawnej. Jest to praca na umowę - zlecenie w ramach tzw.. projektu, co generuje różne piekielności, ale ja nie o nich. Dla historii ważne jest to, że projekt trwa rok - zazwyczaj nie cały, bo zanim ruszy, jest już marzec lub kwiecień i trwa do końca roku. Nie ma kontynuacji projektu "z automatu", za każdym razem dana organizacja musi starać się od nowa o środki na organizację projektu.
W zeszłym roku byłam asystentem pewnej kobiety, nazwijmy ją Ela. Ela jest członkiem Polskiego Związku Osób z Pewną Niepełnosprawnością (oczywiście nie jest to właściwa nazwa, w nazwie jest rodzaj niepełnosprawności, ale nie podam jej nie ze względu na pana Piekielnego, tylko na Elę). Przewodniczącym Związku jest pan Piekielny - z pełną premedytacją go tak nazwałam. Ten to Związek w zeszłym roku był organizatorem projektu "asystent osoby niepełnosprawnej". Zapewniał swoich członków i nas, asystentów, że w przyszłym roku (czyli w tym), również będzie się starał o fundusze i organizację projektu.
Koło 10-go stycznia dostaliśmy informację, że na ich stronie dostępne są wnioski o udział w programie, można sobie pobrać, ale jeszcze nie składać, bo nie przyjmują, za wcześnie! Pod koniec stycznia info na maila (dla asystentów), przepisuję maila słowo w słowo: "W związku z otrzymaniem błędnej informacji o projekcie asystenckim, prosimy o wstrzymanie starań do marca br. W odpowiednim czasie przekażemy aktualną informację w tej sprawie. Przepraszam za nieumyślne wprowadzenie w błąd. W imieniu Zarządu Ryszard Piekielny".
Początkiem lutego Ela musiała się wybrać do siedziby Związku celem zapłacenia składek i podstemplowania legitymacji związkowej, napotkawszy tam pana Piekielnego zapytała, co z projektem. "Nie, nie, nie, nic nie wiemy na razie, wstrzymać się do marca, nawet do końca marca, może wtedy będzie nabór! Dam znać!".
W zeszły piątek 17.02 późnym popołudnie telefon od mojej koleżanki, też pracującej jako asystentka w tym projekcie:
- Hej, czemu was nie było na podpisaniu umów?
- Jakich umów?
- No tych na asystenta...
Nie będę przytaczała całej rozmowy, bo padło kilka mało eleganckich słów z mojej strony, ale wspólnie wydedukowałyśmy, że do programu zostały zgłoszone osoby, które codziennie lub prawie codziennie chodziły/dzwoniły do Związku i truły d*pę panu Piekielnemu "kiedy ruszy program?". Całą resztę olał.
Następnym razem, jak usłyszę, że coś jest "w marcu", to od dnia uzyskania informacji będę się dopytywać codziennie, czy to już?
Pracuję m.in. jako asystent osoby niepełnosprawnej. Jest to praca na umowę - zlecenie w ramach tzw.. projektu, co generuje różne piekielności, ale ja nie o nich. Dla historii ważne jest to, że projekt trwa rok - zazwyczaj nie cały, bo zanim ruszy, jest już marzec lub kwiecień i trwa do końca roku. Nie ma kontynuacji projektu "z automatu", za każdym razem dana organizacja musi starać się od nowa o środki na organizację projektu.
W zeszłym roku byłam asystentem pewnej kobiety, nazwijmy ją Ela. Ela jest członkiem Polskiego Związku Osób z Pewną Niepełnosprawnością (oczywiście nie jest to właściwa nazwa, w nazwie jest rodzaj niepełnosprawności, ale nie podam jej nie ze względu na pana Piekielnego, tylko na Elę). Przewodniczącym Związku jest pan Piekielny - z pełną premedytacją go tak nazwałam. Ten to Związek w zeszłym roku był organizatorem projektu "asystent osoby niepełnosprawnej". Zapewniał swoich członków i nas, asystentów, że w przyszłym roku (czyli w tym), również będzie się starał o fundusze i organizację projektu.
Koło 10-go stycznia dostaliśmy informację, że na ich stronie dostępne są wnioski o udział w programie, można sobie pobrać, ale jeszcze nie składać, bo nie przyjmują, za wcześnie! Pod koniec stycznia info na maila (dla asystentów), przepisuję maila słowo w słowo: "W związku z otrzymaniem błędnej informacji o projekcie asystenckim, prosimy o wstrzymanie starań do marca br. W odpowiednim czasie przekażemy aktualną informację w tej sprawie. Przepraszam za nieumyślne wprowadzenie w błąd. W imieniu Zarządu Ryszard Piekielny".
Początkiem lutego Ela musiała się wybrać do siedziby Związku celem zapłacenia składek i podstemplowania legitymacji związkowej, napotkawszy tam pana Piekielnego zapytała, co z projektem. "Nie, nie, nie, nic nie wiemy na razie, wstrzymać się do marca, nawet do końca marca, może wtedy będzie nabór! Dam znać!".
W zeszły piątek 17.02 późnym popołudnie telefon od mojej koleżanki, też pracującej jako asystentka w tym projekcie:
- Hej, czemu was nie było na podpisaniu umów?
- Jakich umów?
- No tych na asystenta...
Nie będę przytaczała całej rozmowy, bo padło kilka mało eleganckich słów z mojej strony, ale wspólnie wydedukowałyśmy, że do programu zostały zgłoszone osoby, które codziennie lub prawie codziennie chodziły/dzwoniły do Związku i truły d*pę panu Piekielnemu "kiedy ruszy program?". Całą resztę olał.
Następnym razem, jak usłyszę, że coś jest "w marcu", to od dnia uzyskania informacji będę się dopytywać codziennie, czy to już?
osoby_niepełnosprawne
Ocena:
166
(176)
zarchiwizowany
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Kolędnicy...
Nie umiem spać w dzień. Jeśli już naprawdę "padam z nóg" po nocnej zmianie, to owszem, położę się, ale jest to raczej nerwowa, męcząca drzemka, byle co mnie wybudza, rozprasza, "stawia na równe nogi". Jednak dzisiaj położyłam się w dzień, bo oprócz niedoboru snu odczuwałam również zwykłe, fizyczne zmęczenie, uznałam, że wylegiwanie się w łóżku będzie dobrym pomysłem.
Nie było. Zapadałam w krótkie drzemki, z jednej strony doskonale wiedząc, co się dzieje dookoła, z drugiej jednak śpiąc od czasu do czasu, bo pamiętam totalne bzdury, które mi się śniły. W pewnym momencie zarejestrowałam pytanie Młodej, czy może jechać spotkać się z koleżanką, odpowiedziałam bardzo inteligentnym "yhy" i próbowałam spać dalej.
Młoda wyszła, nie zamykając za sobą drzwi na klucz (choć zazwyczaj obie to robimy, taki odruch zamykania drzwi, nawet jeśli ta druga zostaje w domu). Nie zareagowałam na to, bo w tym momencie było mi wszystko jedno. Niestety, niecałe pół godziny później usłyszałam głośne, natarczywe pukanie do drzwi i zerwałam się z łóżka mało przytomna, ale za to lekko przestraszona, bo już nie raz po takim natarczywym pukaniu następowało "próbowanie" klamki (takich mam sąsiadów).
Nie sąsiedzi, nie kurier (taka opcję przez moment też brałam pod uwagę), a kolędnicy. Kolędniczki, ściślej rzecz biorąc. Dwie. Ubrane w jakieś białe, powłóczyste szaty, jedna miała w rękach coś prostokątnego i świecącego (mini-makieta szopki??? sorry, zaspana byłam, zdążyłam tylko zauważyć, że to coś świeci). Ledwo zdążyłam z lekka uchylić drzwi, kiedy dziewczyny bez żadnego "dzień dobry", bez "czy przyjmuje pani kolędników?" a nawet bez "pocałuj mnie w d*pę" ryknęły gromko i energicznie "Przybieżeli do Betlejem pasterze"!!!
No cóż, równie energicznie zatrzasnęłam im drzwi przed nosem, dokładnie przekręciłam klucz w zamku i wróciłam do łóżka, z którego jednak wylazłam po kilku minutach, bo uznałam, że nie ma co dłużej udawać, że odpoczywam.
Tak więc, jakby ktoś się żalił na wredną, piekielną babę, która nie wpuszcza kolędników - tak, to ja.
Nie umiem spać w dzień. Jeśli już naprawdę "padam z nóg" po nocnej zmianie, to owszem, położę się, ale jest to raczej nerwowa, męcząca drzemka, byle co mnie wybudza, rozprasza, "stawia na równe nogi". Jednak dzisiaj położyłam się w dzień, bo oprócz niedoboru snu odczuwałam również zwykłe, fizyczne zmęczenie, uznałam, że wylegiwanie się w łóżku będzie dobrym pomysłem.
Nie było. Zapadałam w krótkie drzemki, z jednej strony doskonale wiedząc, co się dzieje dookoła, z drugiej jednak śpiąc od czasu do czasu, bo pamiętam totalne bzdury, które mi się śniły. W pewnym momencie zarejestrowałam pytanie Młodej, czy może jechać spotkać się z koleżanką, odpowiedziałam bardzo inteligentnym "yhy" i próbowałam spać dalej.
Młoda wyszła, nie zamykając za sobą drzwi na klucz (choć zazwyczaj obie to robimy, taki odruch zamykania drzwi, nawet jeśli ta druga zostaje w domu). Nie zareagowałam na to, bo w tym momencie było mi wszystko jedno. Niestety, niecałe pół godziny później usłyszałam głośne, natarczywe pukanie do drzwi i zerwałam się z łóżka mało przytomna, ale za to lekko przestraszona, bo już nie raz po takim natarczywym pukaniu następowało "próbowanie" klamki (takich mam sąsiadów).
Nie sąsiedzi, nie kurier (taka opcję przez moment też brałam pod uwagę), a kolędnicy. Kolędniczki, ściślej rzecz biorąc. Dwie. Ubrane w jakieś białe, powłóczyste szaty, jedna miała w rękach coś prostokątnego i świecącego (mini-makieta szopki??? sorry, zaspana byłam, zdążyłam tylko zauważyć, że to coś świeci). Ledwo zdążyłam z lekka uchylić drzwi, kiedy dziewczyny bez żadnego "dzień dobry", bez "czy przyjmuje pani kolędników?" a nawet bez "pocałuj mnie w d*pę" ryknęły gromko i energicznie "Przybieżeli do Betlejem pasterze"!!!
No cóż, równie energicznie zatrzasnęłam im drzwi przed nosem, dokładnie przekręciłam klucz w zamku i wróciłam do łóżka, z którego jednak wylazłam po kilku minutach, bo uznałam, że nie ma co dłużej udawać, że odpoczywam.
Tak więc, jakby ktoś się żalił na wredną, piekielną babę, która nie wpuszcza kolędników - tak, to ja.
hej_kolęda_kolęda
Ocena:
-1
(25)
Zainspirowana historią https://piekielni.pl/89940.
Młoda ma problemy z kolanami. Dużo ćwiczy (akrobatyka sportowa i taniec), więc na takie rzeczy jestem wyczulona, staram się dojść przyczyny i przeciwdziałać.
Podejście pierwsze, ortopeda (NFZ). Diagnoza - bóle wzrostowe, spotęgowane intensywnymi treningami. Zalecenia - objawowo środki przeciwbólowe, zimne okłady na bolące kolana.
Podejście drugie, fizjoterapeuta (prywatnie, za milion monet). USG kolan robił długo i dokładnie, stwierdził kilka mikrourazów (niegroźnych i do samoistnego wyleczenia), zalecił serię zabiegów oraz pokazał ćwiczenia, które Młoda może wykonywać sama w domu, aby zrelaksować mięśnie po intensywnym wysiłku. Zabiegi o tyle pomogły, że przyniosły ulgę, ból nie ustąpił, ale stał się znośny. Niestety, zabiegi tanie nie były, więc w związku z tym:
Podejście trzecie, ortopeda (nadal na NFZ). Już przy pierwszej wizycie był niemiły, przy drugiej prawie że nakrzyczał "mówiłem, że to bóle wzrostowe, jak ma niski próg bólu, to niech nie uprawia sportu!". Aha...
Podejście czwarte, fizjoterapeuta. No dobra, nie konkretnie o kolana nam chodziło, tylko Młoda na treningu mocno kontuzjowała sobie plecy (ma dosyć słabe "gięcie", a przez wygłupy z koleżanką za mocno się wygięła do tyłu), plecy zostały "naprawione" od strzału plus zalecenia, jakich ćwiczeń przez najbliższe dni unikać. Przy okazji nieśmiało wspomniałam, że kolana nadal bolą, na co otrzymałam sugestię kolejnych zabiegów.
No cóż, mocno zacisnęłam zęby, za to szeroko otworzyłam portfel, bo zabiegi faktycznie pomagały. I tak to funkcjonowało aż do czasu, kiedy Młoda zgłosiła mi inny rodzaj bólu w kolanie (tym razem tylko jednym) - bardziej ostry i dokuczliwy. Do fizjoterapeuty było szybciej - dzwonię, umawiam się, idę za dzień-dwa i płacę, to najpierw było:
Podejście piąte, fizjoterapeuta. Kolejne USG, stwierdzono lekkie pęknięcie rzepki, Młoda dostała cała listę przeciwskazań plus oczywiście propozycję kolejnej serii mocno specjalistycznych zabiegów. Po dwóch tygodniach doczekałam się na ortopedę na NFZ, czyli:
Podejście szóste, ortopeda. Szybkościowe USG kolana, diagnoza - nic tam nie ma. Żadnego urazu, pęknięcia, nic! No sorry, nie ma takiej możliwości, żeby przez dwa tygodnie wyleczyło się na tyle, aby specjalista nie zauważył, że tam BYŁO jakieś pęknięcie. No dobra, z wielką łaską wystawił skierowanie na rezonans magnetyczny, bo "w USG to nie wszystko wychodzi". Termin mamy początkiem stycznia.
A ja się tak zastanawiam - jestem zwykłym, szarym człowiekiem bez żadnej wiedzy medycznej. I jak, do cholery, mam się zorientować, kto ma rację? Jest uraz (pęknięcie rzepki), czy nie ma urazu? No chyba od tego mamy specjalistów! Z jednej strony fizjoterapeuta zarabia na tych zabiegach (pomijając fakt, że i tak Młoda na nie chodziła), więc może "wmawiać chorobę". Ale z drugiej strony dla mnie ból jest sygnałem, że jednak w organizmie dzieje się coś złego.
Uprzedzając pytania - lekarz ortopeda dziecięcy jest w naszym mieście JEDEN. Owszem, mogę iść z Młodą prywatnie, ale nie uważam, żeby lekarzom z chwilą przekroczenia progów swojego prywatnego gabinetu przybywało wiedzy i doświadczenia, czyli prościej rzecz ujmując - do pierwszego-lepszego to mogę się zgodzić na NFZ, no bo wyboru nie mam, ale jak idę i płacę, to chcę DOBREGO lekarza. I też namiary na takiego dobrego, sprawdzonego, zachwalanego dostałam, tylko terminy do niego (podkreślam - prywatnie!) są niebotycznie odległe, pięć razy bym zdążyła na NFZ pójść.
Prywatna klinika, do której chodzę z Młodą do fizjoterapeuty, też nie została wzięta z księżyca, została mi polecona, ma bardzo dobre opinie i milion zadowolonych klientów. Niestety, ortopedy "na stanie" nie mają.
A propozycja, żeby Młoda przez jakiś czas zaprzestała treningów, byłyby przez nią potraktowana jak propozycja, żeby przez jakiś czas przestała oddychać. Tak że tego.
Pointy nie będzie.
Młoda ma problemy z kolanami. Dużo ćwiczy (akrobatyka sportowa i taniec), więc na takie rzeczy jestem wyczulona, staram się dojść przyczyny i przeciwdziałać.
Podejście pierwsze, ortopeda (NFZ). Diagnoza - bóle wzrostowe, spotęgowane intensywnymi treningami. Zalecenia - objawowo środki przeciwbólowe, zimne okłady na bolące kolana.
Podejście drugie, fizjoterapeuta (prywatnie, za milion monet). USG kolan robił długo i dokładnie, stwierdził kilka mikrourazów (niegroźnych i do samoistnego wyleczenia), zalecił serię zabiegów oraz pokazał ćwiczenia, które Młoda może wykonywać sama w domu, aby zrelaksować mięśnie po intensywnym wysiłku. Zabiegi o tyle pomogły, że przyniosły ulgę, ból nie ustąpił, ale stał się znośny. Niestety, zabiegi tanie nie były, więc w związku z tym:
Podejście trzecie, ortopeda (nadal na NFZ). Już przy pierwszej wizycie był niemiły, przy drugiej prawie że nakrzyczał "mówiłem, że to bóle wzrostowe, jak ma niski próg bólu, to niech nie uprawia sportu!". Aha...
Podejście czwarte, fizjoterapeuta. No dobra, nie konkretnie o kolana nam chodziło, tylko Młoda na treningu mocno kontuzjowała sobie plecy (ma dosyć słabe "gięcie", a przez wygłupy z koleżanką za mocno się wygięła do tyłu), plecy zostały "naprawione" od strzału plus zalecenia, jakich ćwiczeń przez najbliższe dni unikać. Przy okazji nieśmiało wspomniałam, że kolana nadal bolą, na co otrzymałam sugestię kolejnych zabiegów.
No cóż, mocno zacisnęłam zęby, za to szeroko otworzyłam portfel, bo zabiegi faktycznie pomagały. I tak to funkcjonowało aż do czasu, kiedy Młoda zgłosiła mi inny rodzaj bólu w kolanie (tym razem tylko jednym) - bardziej ostry i dokuczliwy. Do fizjoterapeuty było szybciej - dzwonię, umawiam się, idę za dzień-dwa i płacę, to najpierw było:
Podejście piąte, fizjoterapeuta. Kolejne USG, stwierdzono lekkie pęknięcie rzepki, Młoda dostała cała listę przeciwskazań plus oczywiście propozycję kolejnej serii mocno specjalistycznych zabiegów. Po dwóch tygodniach doczekałam się na ortopedę na NFZ, czyli:
Podejście szóste, ortopeda. Szybkościowe USG kolana, diagnoza - nic tam nie ma. Żadnego urazu, pęknięcia, nic! No sorry, nie ma takiej możliwości, żeby przez dwa tygodnie wyleczyło się na tyle, aby specjalista nie zauważył, że tam BYŁO jakieś pęknięcie. No dobra, z wielką łaską wystawił skierowanie na rezonans magnetyczny, bo "w USG to nie wszystko wychodzi". Termin mamy początkiem stycznia.
A ja się tak zastanawiam - jestem zwykłym, szarym człowiekiem bez żadnej wiedzy medycznej. I jak, do cholery, mam się zorientować, kto ma rację? Jest uraz (pęknięcie rzepki), czy nie ma urazu? No chyba od tego mamy specjalistów! Z jednej strony fizjoterapeuta zarabia na tych zabiegach (pomijając fakt, że i tak Młoda na nie chodziła), więc może "wmawiać chorobę". Ale z drugiej strony dla mnie ból jest sygnałem, że jednak w organizmie dzieje się coś złego.
Uprzedzając pytania - lekarz ortopeda dziecięcy jest w naszym mieście JEDEN. Owszem, mogę iść z Młodą prywatnie, ale nie uważam, żeby lekarzom z chwilą przekroczenia progów swojego prywatnego gabinetu przybywało wiedzy i doświadczenia, czyli prościej rzecz ujmując - do pierwszego-lepszego to mogę się zgodzić na NFZ, no bo wyboru nie mam, ale jak idę i płacę, to chcę DOBREGO lekarza. I też namiary na takiego dobrego, sprawdzonego, zachwalanego dostałam, tylko terminy do niego (podkreślam - prywatnie!) są niebotycznie odległe, pięć razy bym zdążyła na NFZ pójść.
Prywatna klinika, do której chodzę z Młodą do fizjoterapeuty, też nie została wzięta z księżyca, została mi polecona, ma bardzo dobre opinie i milion zadowolonych klientów. Niestety, ortopedy "na stanie" nie mają.
A propozycja, żeby Młoda przez jakiś czas zaprzestała treningów, byłyby przez nią potraktowana jak propozycja, żeby przez jakiś czas przestała oddychać. Tak że tego.
Pointy nie będzie.
zdrowie
Ocena:
109
(141)
Po przeczytaniu historii https://piekielni.pl/89915#comments.
Kończy mi się umowa u mojego operatora, więc wydzwaniają z ofertą. Mam u nich pakiet abonament komórkowy + światłowód + telewizja + telefon stacjonarny. W sumie to telewizja i telefon stacjonarny stanowi jedność, nie wiem czemu stanowi to nierozerwalną całość, ale rezygnacja z telewizji powoduje odłączenie telefonu stacjonarnego, który (w odróżnieniu od telewizji) jest mi akurat potrzebny. No dobra, to niech sobie będzie to TV, i tak od dawna nie oglądam, czasem Młoda raz na ruski rok coś sobie włączy, ale generalnie nie jest to żadnej z nas do szczęścia potrzebne. Przy poprzedniej umowie ograniczyłam tylko dostępne mi programy do minimum i tyle.
Dzwoni pani z ofertą przedłużenia umowy. Taka super-hiper-extra wypasiona oferta, skrojona dla mnie na miarę! Dodatkowe kanały telewizyjne dostanę! Pani aż zadyszki dostała, usiłując jednym tchem wymienić wszystkie dostępne mi (po podpisaniu nowej umowy) kanały, zachwalała możliwość oglądania ich na telewizorze, na telefonie, na tablecie, na komputerze, w szklanej kuli i bezpośrednio na rozgwieżdżonym niebie. Do tego nowy telefon typu "gorszego szajsu w wyższej cenie nie udało nam się znaleźć" za jedyne 50 zł więcej miesięcznie do abonamentu.
Grzecznie podziękowałam, z dużym naciskiem informując panią, że choćby mi i milion kanałów dołożyła, to taka oferta mi nie odpowiada, bo NIE OGLĄDAM TELEWIZJI. Telefon to też nie pamiętam, kiedy brałam w abonamencie, raczej sama sobie kupuję, bez pośrednictwa sieci. Tak więc ich super-hiper-extra specjalnie dla mnie przygotowana oferta (dobra, wiem że to taki chwyt marketingowy) nie odpowiada mi ani trochę, w związku z czym dziękuję bardzo, ale nie.
Po kilku dniach kolejny telefon, jak ktoś jest zainteresowany przebiegiem rozmowy, to odsyłam do dwóch powyższych akapitów, po kilku dniach znowu, i znowu, i znowu... Trzy dni temu kolejny telefon. Tym razem przerwałam panu już na samym początku wymieniania tych kanałów telewizyjnych, którymi tak koniecznie chcą mnie uszczęśliwić, powtórzyłam informacje, których udzielałam od początku tej kołomyi (tylko tym razem mało grzecznie), a na koniec zapytałam, czy oni sobie nie przekazują tego typu informacji???*
Pan się bardzo przejął, przeprosił, przyznał mi rację, że faktycznie to oferta nie dla mnie, nawet miło zakończyliśmy tę rozmowę. Dzisiaj kolejny telefon, zgadnijcie co mi sieć chciała zaoferować przy przedłużeniu umowy? Tak, milion dodatkowych kanałów telewizyjnych i szajsowaty telefon za 50 zł miesięcznie...
Nie, nie zmienię sieci. Umowa, którą mam teraz, odpowiada mi i jak dla mnie może ona po zakończeniu zmienić status na "na czas nieokreślony", wcale się nie palę do podpisywania nowej. Ale chyba wycofam zgody marketingowe.
*kiedyś - wiele lat temu i bardzo krótko, pracowałam jako telemarketerka w tej właśnie sieci, więc wiem, że mają taka wewnętrzna bazę danych, w której się zapisuje pewne rzeczy - czy ktoś więcej dzwoni, czy też raczej więcej sms-uje (tak, to realia z czasów, kiedy rozmowy i sms-y nie były za darmo), właśnie po to, żeby nie dzwonić "na chama" z byle jaką ofertą, tylko dobrać ją do konkretnego klienta.
Kończy mi się umowa u mojego operatora, więc wydzwaniają z ofertą. Mam u nich pakiet abonament komórkowy + światłowód + telewizja + telefon stacjonarny. W sumie to telewizja i telefon stacjonarny stanowi jedność, nie wiem czemu stanowi to nierozerwalną całość, ale rezygnacja z telewizji powoduje odłączenie telefonu stacjonarnego, który (w odróżnieniu od telewizji) jest mi akurat potrzebny. No dobra, to niech sobie będzie to TV, i tak od dawna nie oglądam, czasem Młoda raz na ruski rok coś sobie włączy, ale generalnie nie jest to żadnej z nas do szczęścia potrzebne. Przy poprzedniej umowie ograniczyłam tylko dostępne mi programy do minimum i tyle.
Dzwoni pani z ofertą przedłużenia umowy. Taka super-hiper-extra wypasiona oferta, skrojona dla mnie na miarę! Dodatkowe kanały telewizyjne dostanę! Pani aż zadyszki dostała, usiłując jednym tchem wymienić wszystkie dostępne mi (po podpisaniu nowej umowy) kanały, zachwalała możliwość oglądania ich na telewizorze, na telefonie, na tablecie, na komputerze, w szklanej kuli i bezpośrednio na rozgwieżdżonym niebie. Do tego nowy telefon typu "gorszego szajsu w wyższej cenie nie udało nam się znaleźć" za jedyne 50 zł więcej miesięcznie do abonamentu.
Grzecznie podziękowałam, z dużym naciskiem informując panią, że choćby mi i milion kanałów dołożyła, to taka oferta mi nie odpowiada, bo NIE OGLĄDAM TELEWIZJI. Telefon to też nie pamiętam, kiedy brałam w abonamencie, raczej sama sobie kupuję, bez pośrednictwa sieci. Tak więc ich super-hiper-extra specjalnie dla mnie przygotowana oferta (dobra, wiem że to taki chwyt marketingowy) nie odpowiada mi ani trochę, w związku z czym dziękuję bardzo, ale nie.
Po kilku dniach kolejny telefon, jak ktoś jest zainteresowany przebiegiem rozmowy, to odsyłam do dwóch powyższych akapitów, po kilku dniach znowu, i znowu, i znowu... Trzy dni temu kolejny telefon. Tym razem przerwałam panu już na samym początku wymieniania tych kanałów telewizyjnych, którymi tak koniecznie chcą mnie uszczęśliwić, powtórzyłam informacje, których udzielałam od początku tej kołomyi (tylko tym razem mało grzecznie), a na koniec zapytałam, czy oni sobie nie przekazują tego typu informacji???*
Pan się bardzo przejął, przeprosił, przyznał mi rację, że faktycznie to oferta nie dla mnie, nawet miło zakończyliśmy tę rozmowę. Dzisiaj kolejny telefon, zgadnijcie co mi sieć chciała zaoferować przy przedłużeniu umowy? Tak, milion dodatkowych kanałów telewizyjnych i szajsowaty telefon za 50 zł miesięcznie...
Nie, nie zmienię sieci. Umowa, którą mam teraz, odpowiada mi i jak dla mnie może ona po zakończeniu zmienić status na "na czas nieokreślony", wcale się nie palę do podpisywania nowej. Ale chyba wycofam zgody marketingowe.
*kiedyś - wiele lat temu i bardzo krótko, pracowałam jako telemarketerka w tej właśnie sieci, więc wiem, że mają taka wewnętrzna bazę danych, w której się zapisuje pewne rzeczy - czy ktoś więcej dzwoni, czy też raczej więcej sms-uje (tak, to realia z czasów, kiedy rozmowy i sms-y nie były za darmo), właśnie po to, żeby nie dzwonić "na chama" z byle jaką ofertą, tylko dobrać ją do konkretnego klienta.
call_center
Ocena:
115
(125)
To ja sobie popłynę na fali historii medycznych. Akurat nie NFZ, tylko prywatny pakiet medyczny, który mojej przyjaciółce zafundował pracodawca (innym pracownikom też).
Agnieszka ma dwie córki, młodsza, powiedzmy Kasia, jest w wieku mojej Młodej - 12 lat. Od jakiegoś czasu zaczęła czuć się bardzo osłabiona, miewała częste zawroty głowy, potem do tego doszły krwotoki z nosa. Przy krwotokach Agnieszka już się porządnie wystraszyła, zrobiła Kasi porządny komplet badań (nawet nie wszystkie obejmowało owo prywatne ubezpieczenie, część była w pełni płatna), po czym udała się z nimi do lekarza. Jedyny plus w stosunku do analogicznego lekarza na NFZ był czas oczekiwania, bo praktycznie wizyty z dnia na dzień, natomiast cała reszta jak na NFZ. Czyli - zero leczenia, bo nawet diagnozy nie postawili. W pierwszym momencie było podejrzenie białaczki, zlecono następne badania, Agnieszka przez tydzień chodziła jak zombi, ja też gryzłam palce z nerwów, wyniki na szczęście wykluczyły białaczkę, więc co dalej?
A no nic. Lekarz już nie ma pomysłu, co to może być (anemię już wcześniej wykluczyli) i w ogóle jest bardzo zdziwiony, o co Agnieszce chodzi, zamiast się cieszyć, że to nie białaczka, to ona choroby szuka! No tak, bo osłabienie, zawroty głowy i częste krwotoki z nosa to przecież taki standard wśród dwunastolatek...
Podsumowanie takie trochę ironiczne - nie narzekajmy tak na NFZ, bo prywatnie też guano uzyskamy. Tylko trochę szybciej.
Agnieszka ma dwie córki, młodsza, powiedzmy Kasia, jest w wieku mojej Młodej - 12 lat. Od jakiegoś czasu zaczęła czuć się bardzo osłabiona, miewała częste zawroty głowy, potem do tego doszły krwotoki z nosa. Przy krwotokach Agnieszka już się porządnie wystraszyła, zrobiła Kasi porządny komplet badań (nawet nie wszystkie obejmowało owo prywatne ubezpieczenie, część była w pełni płatna), po czym udała się z nimi do lekarza. Jedyny plus w stosunku do analogicznego lekarza na NFZ był czas oczekiwania, bo praktycznie wizyty z dnia na dzień, natomiast cała reszta jak na NFZ. Czyli - zero leczenia, bo nawet diagnozy nie postawili. W pierwszym momencie było podejrzenie białaczki, zlecono następne badania, Agnieszka przez tydzień chodziła jak zombi, ja też gryzłam palce z nerwów, wyniki na szczęście wykluczyły białaczkę, więc co dalej?
A no nic. Lekarz już nie ma pomysłu, co to może być (anemię już wcześniej wykluczyli) i w ogóle jest bardzo zdziwiony, o co Agnieszce chodzi, zamiast się cieszyć, że to nie białaczka, to ona choroby szuka! No tak, bo osłabienie, zawroty głowy i częste krwotoki z nosa to przecież taki standard wśród dwunastolatek...
Podsumowanie takie trochę ironiczne - nie narzekajmy tak na NFZ, bo prywatnie też guano uzyskamy. Tylko trochę szybciej.
prywatna_opieka_medyczna
Ocena:
128
(148)