Profil użytkownika

Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 22 maja 2023 - 20:16 |
- Historii na głównej: 120 z 125
- Punktów za historie: 16068
- Komentarzy: 453
- Punktów za komentarze: 3594
Wracam wczoraj z pracy autobusem, książkę skończyłam, bateria w telefonie zdycha, więc nie mam się jak "wyłączyć" i odizolować od otoczenia. Chcąc nie chcąc słucham więc rozmowy matki z +/- trzynastoletnią córką, a właściwie monologu, po córka ani razu nie zdołała się odezwać.
Matka:
- Prze*ebane masz u mnie, mówię ci, prze*ebane! To ja ci ku*wa telefon kupiłam, ciuchy masz jakie tylko chcesz i ch*j wie co jeszcze, a ty tak się zachowujesz? O nie, ku*wa, tak nie będzie. Do*ebałaś tak, że naprawdę mnie wku*wiłaś. Koniec tego dobrego! Ja ci ku*wa ufałam, a ty co od*ebałaś?
Monolog podałam w formie skróconej, bo ciągnął się dosyć długo, ale pewnie jesteście ciekawi, za cóż to córka zbierała taki ochrzan? Za używanie niecenzuralnych słów...
Ciekawe, gdzie też mogła się ich nauczyć?
Matka:
- Prze*ebane masz u mnie, mówię ci, prze*ebane! To ja ci ku*wa telefon kupiłam, ciuchy masz jakie tylko chcesz i ch*j wie co jeszcze, a ty tak się zachowujesz? O nie, ku*wa, tak nie będzie. Do*ebałaś tak, że naprawdę mnie wku*wiłaś. Koniec tego dobrego! Ja ci ku*wa ufałam, a ty co od*ebałaś?
Monolog podałam w formie skróconej, bo ciągnął się dosyć długo, ale pewnie jesteście ciekawi, za cóż to córka zbierała taki ochrzan? Za używanie niecenzuralnych słów...
Ciekawe, gdzie też mogła się ich nauczyć?
komunikacja_miejska
Ocena:
186
(202)
Komentarz użytkowniczki Armagedon pod historią o hmm... defekacji dziecka na trawniku przy placu zabaw nasunął mi pewną refleksję.
Nie jestem zwolenniczką poglądów "kiedyś to byli czasy, teraz nie ma takich czasów", no wiecie, w sensie, że kiedyś to było lepiej, kąpaliśmy się w przeręblu, właziliśmy na wulkany, skakaliśmy na główkę do pustego basenu i jakoś żyjemy. Ale faktycznie dostrzegam trend przesadnej nadopiekuńczości w stosunku do dzieci.
Ostatnio znajoma żaliła mi się, że będzie musiała zrezygnować z zajęć dodatkowych dla dzieci, na które chodziły w zeszłym roku, bo teraz kończą się o godz. 19-tej, a jej się grafik zmienił i nie da rady ich odebrać. Z lekka mnie zatkało, bo:
- po pierwsze zajęcia te odbywają się JEDEN przystanek autobusowy od jej domu, czyli albo dzieci czekają na autobus i podjeżdżają prawie pod sam dom, albo uskuteczniają max. 10-min. spacer;
- po drugie, te "dzieci" mają 11 i 13 lat...
Ja wiem, że siedmiolatek z kluczem na szyi to nie był dobry pomysł i wcale nie tęsknię do tamtych czasów. Ale trzynastoletnie "dziecko", które nie może samo wrócić do domu po godz 19-tej, to chyba lekkie przegięcie...
Nie jestem zwolenniczką poglądów "kiedyś to byli czasy, teraz nie ma takich czasów", no wiecie, w sensie, że kiedyś to było lepiej, kąpaliśmy się w przeręblu, właziliśmy na wulkany, skakaliśmy na główkę do pustego basenu i jakoś żyjemy. Ale faktycznie dostrzegam trend przesadnej nadopiekuńczości w stosunku do dzieci.
Ostatnio znajoma żaliła mi się, że będzie musiała zrezygnować z zajęć dodatkowych dla dzieci, na które chodziły w zeszłym roku, bo teraz kończą się o godz. 19-tej, a jej się grafik zmienił i nie da rady ich odebrać. Z lekka mnie zatkało, bo:
- po pierwsze zajęcia te odbywają się JEDEN przystanek autobusowy od jej domu, czyli albo dzieci czekają na autobus i podjeżdżają prawie pod sam dom, albo uskuteczniają max. 10-min. spacer;
- po drugie, te "dzieci" mają 11 i 13 lat...
Ja wiem, że siedmiolatek z kluczem na szyi to nie był dobry pomysł i wcale nie tęsknię do tamtych czasów. Ale trzynastoletnie "dziecko", które nie może samo wrócić do domu po godz 19-tej, to chyba lekkie przegięcie...
rodzicielstwo
Ocena:
165
(171)
Odnośnie "czepialskich" sąsiadów...
Wydaje mi się, że nie jestem uciążliwą lokatorką. Imprez nie urządzam (na moich oszałamiających 30m2 trudno zorganizować imprezę), pies z tych cichych, a nie ujadających na byle szmer na klatce, Młoda nadmiar energii rozładowuje na treningach, poza tym obie z Młodą mamy raczej cichy sposób chodzenia, więc nawet nie "tuptamy" sąsiadom z dołu. A, nie sąsiadom - sąsiadowi. Starszy pan, na oko miły i sympatyczny.
Pierwsza fala pandemii, pozamykane wszystko, Młoda nie chodzi ani do szkoły, ani na treningi. Po pierwszym "zachłyśnięciu się" sytuacją "ale fajnie, tyle wolnego!" zaczęło jej się po prostu nudzić i brakować wysiłku fizycznego, postanowiła ćwiczyć w domu. Kurczę, byłam przy tym (często razem z nią ćwiczyłam jakieś proste rzeczy, żeby jej było raźniej) i naprawdę nie było to mocno hałaśliwe. Ot, czasem nie utrzymała poziomki i nogi opadły na podłogę, czasem po serii "scyzoryków" ostatni był już na zasadzie - opadam bezwładnie i leżę, czasem stanie na głowie czy na rękach nie wyszło. Podkreślam - CZASEM, nie co chwilę. Niestety, przy najlżejszym puknięciu w podłogę sąsiad rewanżował się długim i uporczywym stukaniem w sufit (jego sufit, czyli moją podłogę).
Druga sytuacja - jak wspominałam, Kruszyna jest naprawdę cichym psem. Ale jak to pies, potrzebuje się pobawić i kiedy widzę, że pies dostaje "głupawki", szukam jakiejś jej zabawki, żeby ją "wybawić", zmęczyć. Taka zabawa naprawdę nie powoduje hałasu, ale raz się sąsiadowi nie spodobała. Otóż Kruszyna, żeby dosięgnąć trzymanej przeze mnie zabawki, skakała z łóżka w jej kierunku (stałam tuż koło łóżka z zabawką w ręku). Ile hałasu może spowodować pies +/- 5 kg, skaczący z łóżka na podłogę? Dla sąsiada za dużo, bo po chwili już było stukanie w sufit.
I trzecia, jak dla mnie najbardziej absurdalna sytuacja. Nie chodzę w butach po mieszkaniu, zrzucam je od razu w przedpokoju, to już taki odruch. Jednak tego dnia wychodziłam gdzieś i dopiero, gdy byłam już przy windzie, zorientowałam się, że zapomniałam czegoś (teraz już nawet nie pamiętam, co to było) z biurka. Wróciłam do domu, przeszłam przez przedpokój, przeszłam przez mój pokój do biurka, miałam buty na obcasach, więc owszem, stukałam po podłodze. W połowie drogi powrotnej z pokoju do przedpokoju usłyszałam znajome stukanie w sufit... Nie jestem złośliwa, ale w tym momencie miałam ogromną ochotę odtańczyć na środku pokoju kilka tańców ludowych z dużą ilością poskoków i przytupów. Niestety, spieszyłam się.
Najlepsze jest to, że sąsiada widuję regularnie co dwa-trzy dni i nigdy (nawet bezpośrednio po tych moich "hałasach" i jego stukaniu) nawet słowem nie wspomniał na ten temat. Ze dwa razy ja sama chciałam porozmawiać, co tak bardzo mu przeszkadza, ale po zwyczajowym "dzień dobry" zmywa się w tempie nie pozwalającym na rozpoczęcie jakiejkolwiek rozmowy.
Pod koniec roku planuję remont kuchni, może być ciekawie ;)
Wydaje mi się, że nie jestem uciążliwą lokatorką. Imprez nie urządzam (na moich oszałamiających 30m2 trudno zorganizować imprezę), pies z tych cichych, a nie ujadających na byle szmer na klatce, Młoda nadmiar energii rozładowuje na treningach, poza tym obie z Młodą mamy raczej cichy sposób chodzenia, więc nawet nie "tuptamy" sąsiadom z dołu. A, nie sąsiadom - sąsiadowi. Starszy pan, na oko miły i sympatyczny.
Pierwsza fala pandemii, pozamykane wszystko, Młoda nie chodzi ani do szkoły, ani na treningi. Po pierwszym "zachłyśnięciu się" sytuacją "ale fajnie, tyle wolnego!" zaczęło jej się po prostu nudzić i brakować wysiłku fizycznego, postanowiła ćwiczyć w domu. Kurczę, byłam przy tym (często razem z nią ćwiczyłam jakieś proste rzeczy, żeby jej było raźniej) i naprawdę nie było to mocno hałaśliwe. Ot, czasem nie utrzymała poziomki i nogi opadły na podłogę, czasem po serii "scyzoryków" ostatni był już na zasadzie - opadam bezwładnie i leżę, czasem stanie na głowie czy na rękach nie wyszło. Podkreślam - CZASEM, nie co chwilę. Niestety, przy najlżejszym puknięciu w podłogę sąsiad rewanżował się długim i uporczywym stukaniem w sufit (jego sufit, czyli moją podłogę).
Druga sytuacja - jak wspominałam, Kruszyna jest naprawdę cichym psem. Ale jak to pies, potrzebuje się pobawić i kiedy widzę, że pies dostaje "głupawki", szukam jakiejś jej zabawki, żeby ją "wybawić", zmęczyć. Taka zabawa naprawdę nie powoduje hałasu, ale raz się sąsiadowi nie spodobała. Otóż Kruszyna, żeby dosięgnąć trzymanej przeze mnie zabawki, skakała z łóżka w jej kierunku (stałam tuż koło łóżka z zabawką w ręku). Ile hałasu może spowodować pies +/- 5 kg, skaczący z łóżka na podłogę? Dla sąsiada za dużo, bo po chwili już było stukanie w sufit.
I trzecia, jak dla mnie najbardziej absurdalna sytuacja. Nie chodzę w butach po mieszkaniu, zrzucam je od razu w przedpokoju, to już taki odruch. Jednak tego dnia wychodziłam gdzieś i dopiero, gdy byłam już przy windzie, zorientowałam się, że zapomniałam czegoś (teraz już nawet nie pamiętam, co to było) z biurka. Wróciłam do domu, przeszłam przez przedpokój, przeszłam przez mój pokój do biurka, miałam buty na obcasach, więc owszem, stukałam po podłodze. W połowie drogi powrotnej z pokoju do przedpokoju usłyszałam znajome stukanie w sufit... Nie jestem złośliwa, ale w tym momencie miałam ogromną ochotę odtańczyć na środku pokoju kilka tańców ludowych z dużą ilością poskoków i przytupów. Niestety, spieszyłam się.
Najlepsze jest to, że sąsiada widuję regularnie co dwa-trzy dni i nigdy (nawet bezpośrednio po tych moich "hałasach" i jego stukaniu) nawet słowem nie wspomniał na ten temat. Ze dwa razy ja sama chciałam porozmawiać, co tak bardzo mu przeszkadza, ale po zwyczajowym "dzień dobry" zmywa się w tempie nie pozwalającym na rozpoczęcie jakiejkolwiek rozmowy.
Pod koniec roku planuję remont kuchni, może być ciekawie ;)
sąsiedzi
Ocena:
150
(162)
Miałam już nic więcej nie dodawać w "psim" temacie, ale po dzisiejszym spacerze po prostu MUSZĘ.
Przed chwilą byłam na wieczornym spacerze z Kruszyną - ale ona akurat w tej historii nie zagrała żadnej roli, boi się psów większych od siebie (czyli prawie wszystkich) i trzyma się od nich z daleka. Nie, główne postacie tej historii to psy Czarny i Rudy, tak je nazwałam sobie dla ułatwienia opisu sytuacji.
Idzie sobie Czarny z panią na spacer - luzem, bez smyczy, ale nie oddala się od pani. Pani też bacznie obserwuje, co pies robi. Z za zakrętu wyłania się Rudy na smyczy, na widok Czarnego szarpie smycz z całej siły, warczy, ujada, wścieka się. Czarny owszem, postawił "szczotę" na grzbiecie i warknął, ale na krótkie "nie wolno!" swojej pani zaczął udawać, że Rudego nie widzi. Pani Rudego krzyczy:
- Proszę wziąć psa na smycz!
Następna krótka komenda "do nogi!" i Czarny grzecznie siedzi przy swej pani, nadal udając, że Rudego wcale tam nie ma. Rudy szczeka i wyrywa się tak, że chyba tylko cudem nie udusił się obrożą, jego pani wrzeszczy jeszcze głośniej:
- No weź pani tego psa na smycz!
Właścicielka Czarnego wzruszyła ramionami, po czym nachyliła się i przypięła psu smycz, co w niczym nie zmieniło sytuacji - Czarny nadal siedział jak przymurowany przy jej nodze, Rudy ciągle wyrywał się i szczekał, a w sumie to już prawie charczał z tej zajadłości, prawie że pianę toczył z pyska.
Właścicielka Rudego:
- Ja zaraz na Straż Miejską zadzwonię, że pani psa bez smyczy puszcza!
Taaa, ja mam tylko jedno pytanie - który z tych psów był pod kontrolą?
Przed chwilą byłam na wieczornym spacerze z Kruszyną - ale ona akurat w tej historii nie zagrała żadnej roli, boi się psów większych od siebie (czyli prawie wszystkich) i trzyma się od nich z daleka. Nie, główne postacie tej historii to psy Czarny i Rudy, tak je nazwałam sobie dla ułatwienia opisu sytuacji.
Idzie sobie Czarny z panią na spacer - luzem, bez smyczy, ale nie oddala się od pani. Pani też bacznie obserwuje, co pies robi. Z za zakrętu wyłania się Rudy na smyczy, na widok Czarnego szarpie smycz z całej siły, warczy, ujada, wścieka się. Czarny owszem, postawił "szczotę" na grzbiecie i warknął, ale na krótkie "nie wolno!" swojej pani zaczął udawać, że Rudego nie widzi. Pani Rudego krzyczy:
- Proszę wziąć psa na smycz!
Następna krótka komenda "do nogi!" i Czarny grzecznie siedzi przy swej pani, nadal udając, że Rudego wcale tam nie ma. Rudy szczeka i wyrywa się tak, że chyba tylko cudem nie udusił się obrożą, jego pani wrzeszczy jeszcze głośniej:
- No weź pani tego psa na smycz!
Właścicielka Czarnego wzruszyła ramionami, po czym nachyliła się i przypięła psu smycz, co w niczym nie zmieniło sytuacji - Czarny nadal siedział jak przymurowany przy jej nodze, Rudy ciągle wyrywał się i szczekał, a w sumie to już prawie charczał z tej zajadłości, prawie że pianę toczył z pyska.
Właścicielka Rudego:
- Ja zaraz na Straż Miejską zadzwonię, że pani psa bez smyczy puszcza!
Taaa, ja mam tylko jedno pytanie - który z tych psów był pod kontrolą?
wieczorny_spacer
Ocena:
155
(173)
Dwa razy w życiu ugryzł mnie pies. No dobra, "ugryzł" to za dużo powiedziane, po prostu złapał zębami za dłoń, bez zaciśnięcia szczęk. I pierwszy z tych przypadków będzie kanwą mojej dzisiejszej historii.
Było to duuużo lat temu, byłam wtedy dzieckiem +/- 10-cioletnim, wracałam do domu? szłam gdzieś? Bez znaczenia dla historii. Idąc, zauważyłam trzech chłopców nieco młodszych ode mnie, których szalenie bawiło rzucanie kamieniami w psa schowanego pod ławką. Krzywdy mu chyba nie zrobili, ławka chroniła go przed kamieniami, podbiegłam i przegoniłam ich. Od razu wyjaśniam - żadne bohaterstwo z mojej strony, mimo że było ich trzech, to były takie czasy, że hasło "wszystko powiem waszym rodzicom" działało jak magiczne zaklęcie. Chłopcy uciekli, ja poszłam dalej, niestety gdy przechodziłam tuż koło ławki, pod którą był schowany pies, coś mi upadło. Klucze, chusteczka, cokolwiek, nie pamiętam już dziś. Schyliłam się aby to podnieść, pies doskoczył i ugryzł.
Rozpętało się coś w rodzaju piekła. Przed chwilą okolica była jak wymarła, tylko pies, chłopcy rzucający w niego kamieniami i ja, teraz nagle okazało się, że wokół jest mnóstwo ludzi - całkiem obcych, dalszych znajomych, bliższych znajomych, sąsiadów... Każdy krzyczał, że łolaboga, pies ugryzł dziecko, rodzice, gdzie rodzice??? Nie wiem, kto zawiadomił moich rodziców, zjawili się dosyć szybko i chyba jako jedyni wykazali się w tym wszystkim rozsądkiem - może dlatego, że od razu obejrzeli moją rękę (dłoń), na której owszem, widniały piękne ślady psich zębów, ale tylko odciśnięte na skórze, bez najmniejszego draśnięcia, przebicia, zadrapania skóry. Pies w zamieszaniu uciekł.
Wyjaśnienie dla osób nie znających się na psach (ci, którzy maja choć trochę pojęcia, mogą sobie darować ten akapit) - wina była ewidentnie moja. Sytuacja z punktu widzenia psa - kilku agresorów (głośnych, hałaśliwych), atakuje, schyla się po coś, podnosi, rzuca (jeśli trafili choć raz, dodatkowe skojarzenie z bólem). Zjawia się następna osoba, jeszcze głośniejsza (no, wydarłam się porządnie na tych gówniarzy), tamci uciekają, ona zostaje. Idzie, jest blisko, coraz bliżej, schyla się jak tamci... Nie dziwię się, pies zapędzony w kozi róg jako jedyne wyjście z sytuacji wybrał atak. Mogłam pomyśleć, a nie uznać, ze jak JA WIEM, że pies już bezpieczny, to on uważa tak samo.
Dlaczego piszę o tym dzisiaj, teraz? Mam wolny dzień i buszuje po necie, na jednym z portali natknęłam się na rzewną historyjkę o tym, jak to ktoś spotkał w deszczowy dzień zmokniętego, bezpańskiego szczeniaczka, chciał być tym cudownym, wspaniałomyślnym wybawcą, przygarnąć biedactwo, zaopiekować się, a szczeniak go UGRYZŁ!!!! I teraz biedny/a autor/ka wyznania musi brać zastrzyki przeciwko wściekliźnie, no taki ten los okrutny. I nikt, ku*wa, nie pomyślał (poczytałam też komentarze), dlaczego szczeniak zwierzęcia od dawna udomowionego zareagował agresją na próbę kontaktu? To nie był mały wilczek, lisek, czy inne dzikie zwierzę. To był pies. Szczeniak. Co go musiało spotkać w jego krótkim życiu, że wyciągnięta w jego kierunku ludzka ręka kojarzy mu się z zagrożeniem?
I drugi powód zamieszczenia tutaj tej historii. Komentarze typu "nie mam psa, nie lubię psów i nie zamierzam wgłębiać się w psią psychikę, chcę się czuć bezpiecznie, a nie zastanawiać się, czy pies mnie zaatakuje, czy nie". Z jednej strony rozumiem i mimo, ze jestem "psiarzem" i właścicielka psa - popieram. Nie bronię tekstów typu "Pimpuś nie gryzie", "on się tylko chce pobawić", "no proszę nie przesadzać, co taki mały piesek panu zrobi". Ale z drugiej strony - ludzie, naprawdę nie chcecie wiedzieć, kiedy pies podbiega do was w celu zabawy (tak, jak najbardziej możecie nie mieć na to ochoty), a kiedy w celu ataku?
Ja nie namawiam nikogo do spędzania długich godzin na studiowaniu niuansów psich zachowań, zdobycie wiedzy typu czy to atak/zaproszenie do zabawy/przelotne zainteresowanie nie wymaga wiele wysiłku. Tak po prostu, dla własnego bezpieczeństwa, żeby wiedzieć, jak zareagować, kiedy biegnie w waszym kierunku pies. Tak, właściciel powinien pilnować psa i nie pozwalać na to. Ale nie żyjemy w świecie idealnym i różne Pimpusie, Perełki i inne takie biegają luzem wchodząc w interakcje z ludźmi, którzy sobie tego nie życzą. Pół biedy, jeśli Pimpuś czy Perełka ma 5 kg żywej wagi, gorzej gdy 50. A kto cierpi? Jeśli człowiek zareaguje bardzo nieodpowiednio, no to on, ale zaraz potem pies. Bo nieodpowiedzialnemu właścicielowi nic nie zrobią (no dobra, mandat zapłaci), a pies zostanie uśpiony bo miał debila, a nie właściciela.
Proszę. Bardzo proszę - poświęćcie chwilkę swojego cennego czasu i zorientujcie się, jakie zachowania psa wskazują na agresję, a jakie nie. To naprawdę nie jest żadna "wiedza tajemna".
P.S. Jak najbardziej wzywać Straż Miejską, kiedy tylko uważacie, że biegający luzem, nie słuchający właściciela pies stwarza dla was zagrożenie.
Było to duuużo lat temu, byłam wtedy dzieckiem +/- 10-cioletnim, wracałam do domu? szłam gdzieś? Bez znaczenia dla historii. Idąc, zauważyłam trzech chłopców nieco młodszych ode mnie, których szalenie bawiło rzucanie kamieniami w psa schowanego pod ławką. Krzywdy mu chyba nie zrobili, ławka chroniła go przed kamieniami, podbiegłam i przegoniłam ich. Od razu wyjaśniam - żadne bohaterstwo z mojej strony, mimo że było ich trzech, to były takie czasy, że hasło "wszystko powiem waszym rodzicom" działało jak magiczne zaklęcie. Chłopcy uciekli, ja poszłam dalej, niestety gdy przechodziłam tuż koło ławki, pod którą był schowany pies, coś mi upadło. Klucze, chusteczka, cokolwiek, nie pamiętam już dziś. Schyliłam się aby to podnieść, pies doskoczył i ugryzł.
Rozpętało się coś w rodzaju piekła. Przed chwilą okolica była jak wymarła, tylko pies, chłopcy rzucający w niego kamieniami i ja, teraz nagle okazało się, że wokół jest mnóstwo ludzi - całkiem obcych, dalszych znajomych, bliższych znajomych, sąsiadów... Każdy krzyczał, że łolaboga, pies ugryzł dziecko, rodzice, gdzie rodzice??? Nie wiem, kto zawiadomił moich rodziców, zjawili się dosyć szybko i chyba jako jedyni wykazali się w tym wszystkim rozsądkiem - może dlatego, że od razu obejrzeli moją rękę (dłoń), na której owszem, widniały piękne ślady psich zębów, ale tylko odciśnięte na skórze, bez najmniejszego draśnięcia, przebicia, zadrapania skóry. Pies w zamieszaniu uciekł.
Wyjaśnienie dla osób nie znających się na psach (ci, którzy maja choć trochę pojęcia, mogą sobie darować ten akapit) - wina była ewidentnie moja. Sytuacja z punktu widzenia psa - kilku agresorów (głośnych, hałaśliwych), atakuje, schyla się po coś, podnosi, rzuca (jeśli trafili choć raz, dodatkowe skojarzenie z bólem). Zjawia się następna osoba, jeszcze głośniejsza (no, wydarłam się porządnie na tych gówniarzy), tamci uciekają, ona zostaje. Idzie, jest blisko, coraz bliżej, schyla się jak tamci... Nie dziwię się, pies zapędzony w kozi róg jako jedyne wyjście z sytuacji wybrał atak. Mogłam pomyśleć, a nie uznać, ze jak JA WIEM, że pies już bezpieczny, to on uważa tak samo.
Dlaczego piszę o tym dzisiaj, teraz? Mam wolny dzień i buszuje po necie, na jednym z portali natknęłam się na rzewną historyjkę o tym, jak to ktoś spotkał w deszczowy dzień zmokniętego, bezpańskiego szczeniaczka, chciał być tym cudownym, wspaniałomyślnym wybawcą, przygarnąć biedactwo, zaopiekować się, a szczeniak go UGRYZŁ!!!! I teraz biedny/a autor/ka wyznania musi brać zastrzyki przeciwko wściekliźnie, no taki ten los okrutny. I nikt, ku*wa, nie pomyślał (poczytałam też komentarze), dlaczego szczeniak zwierzęcia od dawna udomowionego zareagował agresją na próbę kontaktu? To nie był mały wilczek, lisek, czy inne dzikie zwierzę. To był pies. Szczeniak. Co go musiało spotkać w jego krótkim życiu, że wyciągnięta w jego kierunku ludzka ręka kojarzy mu się z zagrożeniem?
I drugi powód zamieszczenia tutaj tej historii. Komentarze typu "nie mam psa, nie lubię psów i nie zamierzam wgłębiać się w psią psychikę, chcę się czuć bezpiecznie, a nie zastanawiać się, czy pies mnie zaatakuje, czy nie". Z jednej strony rozumiem i mimo, ze jestem "psiarzem" i właścicielka psa - popieram. Nie bronię tekstów typu "Pimpuś nie gryzie", "on się tylko chce pobawić", "no proszę nie przesadzać, co taki mały piesek panu zrobi". Ale z drugiej strony - ludzie, naprawdę nie chcecie wiedzieć, kiedy pies podbiega do was w celu zabawy (tak, jak najbardziej możecie nie mieć na to ochoty), a kiedy w celu ataku?
Ja nie namawiam nikogo do spędzania długich godzin na studiowaniu niuansów psich zachowań, zdobycie wiedzy typu czy to atak/zaproszenie do zabawy/przelotne zainteresowanie nie wymaga wiele wysiłku. Tak po prostu, dla własnego bezpieczeństwa, żeby wiedzieć, jak zareagować, kiedy biegnie w waszym kierunku pies. Tak, właściciel powinien pilnować psa i nie pozwalać na to. Ale nie żyjemy w świecie idealnym i różne Pimpusie, Perełki i inne takie biegają luzem wchodząc w interakcje z ludźmi, którzy sobie tego nie życzą. Pół biedy, jeśli Pimpuś czy Perełka ma 5 kg żywej wagi, gorzej gdy 50. A kto cierpi? Jeśli człowiek zareaguje bardzo nieodpowiednio, no to on, ale zaraz potem pies. Bo nieodpowiedzialnemu właścicielowi nic nie zrobią (no dobra, mandat zapłaci), a pies zostanie uśpiony bo miał debila, a nie właściciela.
Proszę. Bardzo proszę - poświęćcie chwilkę swojego cennego czasu i zorientujcie się, jakie zachowania psa wskazują na agresję, a jakie nie. To naprawdę nie jest żadna "wiedza tajemna".
P.S. Jak najbardziej wzywać Straż Miejską, kiedy tylko uważacie, że biegający luzem, nie słuchający właściciela pies stwarza dla was zagrożenie.
relacje _międzygatunkowe
Ocena:
115
(147)
Co należy zrobić, kiedy usłyszysz niepokojące stuknięcie w drzwi? No dobra, może jesteś zmęczona, niewyspana, a wcześniej miałaś niemiłe doświadczenia z dzieciakami sąsiadów walącymi ci w drzwi dla rozrywki... Rozumiem, że wyskakujesz do przedpokoju i otwierasz drzwi na oścież z gotową "przemową", bynajmniej nie powitalną, ale co robisz, gdy widzisz, że owo stuknięcie było spowodowane przez białą laskę kobiety, która usiłuje ogarnąć jakoś najbliższe otoczenie?
No jak to co, drzesz się jeszcze głośniej, a twoim kluczowym argumentem jest to, że "takie ślepe komendy to powinny w domu siedzieć, a nie łazić wszędzie i przeszkadzać normalnym ludziom!". Brawo ty! Kobieta do dzisiaj boi się iść sprawdzić skrzynkę na listy, bo musi przejść koło twoich drzwi, a mieszka w twoim bloku już trzy lata.
Jestem opiekunką osób starszych, a ostatnio pracuję również jako asystent osoby niepełnosprawnej - historia od jednej z moich podopiecznych. Tak, to ja chodzę sprawdzać jej skrzynkę na listy, ona nie pójdzie, chociaż "technicznie" rzecz biorąc, jest to dla niej jak najbardziej wykonalne.
Brawo ty...
No jak to co, drzesz się jeszcze głośniej, a twoim kluczowym argumentem jest to, że "takie ślepe komendy to powinny w domu siedzieć, a nie łazić wszędzie i przeszkadzać normalnym ludziom!". Brawo ty! Kobieta do dzisiaj boi się iść sprawdzić skrzynkę na listy, bo musi przejść koło twoich drzwi, a mieszka w twoim bloku już trzy lata.
Jestem opiekunką osób starszych, a ostatnio pracuję również jako asystent osoby niepełnosprawnej - historia od jednej z moich podopiecznych. Tak, to ja chodzę sprawdzać jej skrzynkę na listy, ona nie pójdzie, chociaż "technicznie" rzecz biorąc, jest to dla niej jak najbardziej wykonalne.
Brawo ty...
relacje _międzyludzkie
Ocena:
164
(172)
Druga historia o "pogryzieniu" mnie przez psa (no tak, mam za dużo wolnego czasu dzisiaj). A historia (+ druga, zasłyszana przeze mnie bezpośrednio po zdarzeniu), ma na celu uświadomienie ludziom, jak bzdurne jest stwierdzenie, że pies "ma to w genach".
Wspominałam w którejś historii o Dino, psie mojego kolegi Krzyśka. Dino był typowym "wielorasowcem", ale teraz, jak wspominam jego wygląd i zachowanie, myślę że miał sporo genów którejś z ras stróżujących. Oczywiście nigdy nie był szkolony, nigdy nie był niczego uczony, a ojciec Krzyśka (czasem ze mną rozmawiał), wręcz z dumą stwierdzał, że z Dina to taka mądra bestia, nikt go tego nie uczył, a na posesję wpuści każdego, nie wypuści nikogo. Średnio mnie to interesowało, chociaż ze dwa-trzy razy Dino wypuścił mnie bez problemów...
Dobra, do rzeczy. Zima była, kupiłam sobie nowe rękawiczki. Po dwóch dniach stwierdziłam, że mi się nie podobają i zamieniłam się z koleżanką na inne- ona nosiła swoje przez dłuższy czas. Akurat byłam u Krzyśka, wyszłam z jego domu i czekałam na niego, myślałam o niebieskich migdałach głaszcząc przy okazji Dino. Machinalnie wyjęłam rękawiczki z kieszeni i naciągnęłam jedną na dłoń- tuż przed psim pyskiem. Efekt łatwy do przewidzenia- pies (mocno terytorialny), "zaatakowany" nagle obcym zapachem, zareagował agresją na źródło tego zapachu, po prostu złapał mnie zębami za rękę. Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, jak już zorientowaliśmy się w tej sytuacji, ale bardziej zawstydzonego psiego pyszczka nie widziałam chyba już nigdy. Co nie zmienia faktu, że ślady psich zębów mocno się odcisnęły na mojej dłoni...
Sytuacja druga. Mój wujek kochał, uwielbiał podhalany (taka polska rasa psa pasterskiego). Zawsze choć jednego miał "na stanie", mimo że mieszkał w centralnej Polsce. Od razu mówię - psom zapewniał odpowiednią ilość ruchu i bodźców, które zazwyczaj mają przy stróżowaniu owiec (to rasa psów pasterskich), dbał o nie i miały u niego odpowiednie warunki. Psy kupował od hodowców, nie z żadnych pseudo hodowli. Jeden z jego podhalanów, mimo że w pełni rasowy i rodowodowy, przejawiał cechy zazwyczaj obce psom pasterskim- duża doza agresji w stosunku do ludzi. Wujek wydał majątek na odpowiednie szkolenie psa, agresja została opanowana i pies był pod pełną kontrolą (Lindy NIGDY nie zaatakował nikogo), posłuszniejszego psa w życiu nie widziałam, ale i tak to był jedyny pies, którego się naprawdę bałam...
A, dobra, zapędziłam się w dygresję (ale chyba ważną), a teraz druga historia. Jak wspominałam, wujek rokrocznie wyjeżdżał w Tatry, zawsze z "aktualnym" psem. Podczas któregoś wyjazdu gospodarz, u którego się zatrzymał, zapytał go, czy mógłby wziąć Lindiego na halę, do pilnowania owiec. "No panocku, przeca to padhalan, rasowy, rodowodowy, on ma to w genach". Nie wiem, jakie zaćmienie na wujka spadło, że się zgodził. Rasowy i rodowodowy podhalan zagryzł owcę, która usiłowała się oddalić od stada. Tak, instynkt zadziałał, nie wolno pozwolić oddalić się owcy, efekt chyba niekoniecznie zadowolił ludzi...
Do czego zmierzam - do bezkrytycznej wiary w stwierdzenie "on ma to w genach". Owszem, pewne rasy psów mają w genach PREDYSPOZYCJE do pewnych zachowań. Natomiast UMIEJĘTNOŚCI już zależą od człowieka- jego właściciela. No proste, jeśli czegoś nie nauczymy psa, to nie będzie tego umiał. Fajnie jest, kiedy w wyborze rasy psa kierujemy się predyspozycjami pewnej rasy, ale jeśli nic więcej (poza wyborem rasy) nie zrobimy w tym kierunku, to może nas spotkać wielkie rozczarowanie. Z psem trzeba pracować, jego nic nie olśni, nie oświeci, nie podpowie mu, jak się zachowywać. On co najwyżej instynktownie wie, CO ma zrobić, ale już nie wie JAK. I potem zdziwienie, że pies pasterski zagryzł owcę, pies stróżujący zagryzł intruza, a piesek "rodzinny" gryzie po kostkach wszystkich, jak leci...
P.S. Pekińczyki nie nadają się na "psy rodzinne". Są egocentrykami i muszą być w centrum uwagi, absolutnie nie nadają się do towarzystwa dzieci, zwłaszcza małych.
P.P.S. Najmniej niebezpieczne dla człowieka są psy tzw. "ras niebezpiecznych", czyli rasy hodowane kiedyś do walk psów. Dlaczego? Te psy nie miały prawa okazać nawet cienia agresji w stosunku do człowieka, podczas walk były przez człowieka rozdzielane, osobniki agresywne wobec ludzi były eliminowane z dalszej hodowli.
Może i wyważam otwarte wrota, może piszę "oczywistą oczywistość", ale jak widzę i słyszę opinie ludzi na temat psów - i to zarówno "psiolubów", jak i tych nie lubiących psów, to mi się kałasznikow sam odbezpiecza... Serio... Taki poziom niezrozumienia zachowań gatunku, koegzystującego z nami od baaardzo dawna, po prostu przeraża.
Wspominałam w którejś historii o Dino, psie mojego kolegi Krzyśka. Dino był typowym "wielorasowcem", ale teraz, jak wspominam jego wygląd i zachowanie, myślę że miał sporo genów którejś z ras stróżujących. Oczywiście nigdy nie był szkolony, nigdy nie był niczego uczony, a ojciec Krzyśka (czasem ze mną rozmawiał), wręcz z dumą stwierdzał, że z Dina to taka mądra bestia, nikt go tego nie uczył, a na posesję wpuści każdego, nie wypuści nikogo. Średnio mnie to interesowało, chociaż ze dwa-trzy razy Dino wypuścił mnie bez problemów...
Dobra, do rzeczy. Zima była, kupiłam sobie nowe rękawiczki. Po dwóch dniach stwierdziłam, że mi się nie podobają i zamieniłam się z koleżanką na inne- ona nosiła swoje przez dłuższy czas. Akurat byłam u Krzyśka, wyszłam z jego domu i czekałam na niego, myślałam o niebieskich migdałach głaszcząc przy okazji Dino. Machinalnie wyjęłam rękawiczki z kieszeni i naciągnęłam jedną na dłoń- tuż przed psim pyskiem. Efekt łatwy do przewidzenia- pies (mocno terytorialny), "zaatakowany" nagle obcym zapachem, zareagował agresją na źródło tego zapachu, po prostu złapał mnie zębami za rękę. Nie wiem, kto był bardziej zaskoczony, jak już zorientowaliśmy się w tej sytuacji, ale bardziej zawstydzonego psiego pyszczka nie widziałam chyba już nigdy. Co nie zmienia faktu, że ślady psich zębów mocno się odcisnęły na mojej dłoni...
Sytuacja druga. Mój wujek kochał, uwielbiał podhalany (taka polska rasa psa pasterskiego). Zawsze choć jednego miał "na stanie", mimo że mieszkał w centralnej Polsce. Od razu mówię - psom zapewniał odpowiednią ilość ruchu i bodźców, które zazwyczaj mają przy stróżowaniu owiec (to rasa psów pasterskich), dbał o nie i miały u niego odpowiednie warunki. Psy kupował od hodowców, nie z żadnych pseudo hodowli. Jeden z jego podhalanów, mimo że w pełni rasowy i rodowodowy, przejawiał cechy zazwyczaj obce psom pasterskim- duża doza agresji w stosunku do ludzi. Wujek wydał majątek na odpowiednie szkolenie psa, agresja została opanowana i pies był pod pełną kontrolą (Lindy NIGDY nie zaatakował nikogo), posłuszniejszego psa w życiu nie widziałam, ale i tak to był jedyny pies, którego się naprawdę bałam...
A, dobra, zapędziłam się w dygresję (ale chyba ważną), a teraz druga historia. Jak wspominałam, wujek rokrocznie wyjeżdżał w Tatry, zawsze z "aktualnym" psem. Podczas któregoś wyjazdu gospodarz, u którego się zatrzymał, zapytał go, czy mógłby wziąć Lindiego na halę, do pilnowania owiec. "No panocku, przeca to padhalan, rasowy, rodowodowy, on ma to w genach". Nie wiem, jakie zaćmienie na wujka spadło, że się zgodził. Rasowy i rodowodowy podhalan zagryzł owcę, która usiłowała się oddalić od stada. Tak, instynkt zadziałał, nie wolno pozwolić oddalić się owcy, efekt chyba niekoniecznie zadowolił ludzi...
Do czego zmierzam - do bezkrytycznej wiary w stwierdzenie "on ma to w genach". Owszem, pewne rasy psów mają w genach PREDYSPOZYCJE do pewnych zachowań. Natomiast UMIEJĘTNOŚCI już zależą od człowieka- jego właściciela. No proste, jeśli czegoś nie nauczymy psa, to nie będzie tego umiał. Fajnie jest, kiedy w wyborze rasy psa kierujemy się predyspozycjami pewnej rasy, ale jeśli nic więcej (poza wyborem rasy) nie zrobimy w tym kierunku, to może nas spotkać wielkie rozczarowanie. Z psem trzeba pracować, jego nic nie olśni, nie oświeci, nie podpowie mu, jak się zachowywać. On co najwyżej instynktownie wie, CO ma zrobić, ale już nie wie JAK. I potem zdziwienie, że pies pasterski zagryzł owcę, pies stróżujący zagryzł intruza, a piesek "rodzinny" gryzie po kostkach wszystkich, jak leci...
P.S. Pekińczyki nie nadają się na "psy rodzinne". Są egocentrykami i muszą być w centrum uwagi, absolutnie nie nadają się do towarzystwa dzieci, zwłaszcza małych.
P.P.S. Najmniej niebezpieczne dla człowieka są psy tzw. "ras niebezpiecznych", czyli rasy hodowane kiedyś do walk psów. Dlaczego? Te psy nie miały prawa okazać nawet cienia agresji w stosunku do człowieka, podczas walk były przez człowieka rozdzielane, osobniki agresywne wobec ludzi były eliminowane z dalszej hodowli.
Może i wyważam otwarte wrota, może piszę "oczywistą oczywistość", ale jak widzę i słyszę opinie ludzi na temat psów - i to zarówno "psiolubów", jak i tych nie lubiących psów, to mi się kałasznikow sam odbezpiecza... Serio... Taki poziom niezrozumienia zachowań gatunku, koegzystującego z nami od baaardzo dawna, po prostu przeraża.
relacje_międzygatunkowe
Ocena:
134
(158)
Historia użytkownika Painkiller spowodowała, że postanowiłam się przyznać do winy. Tak, ja też jestem piekielna. A ściślej rzecz biorąc, piekielnie głupia.
Pracuję jako opiekunka w Domu Pomocy Społecznej. Praca ciężka i niewdzięczna, ale lubię ją. I, tak jak pisał Painkiller, jakiś dziwny kult ciężkiej pracy fizycznej wisi jak widmo i nad nami...
Podopiecznych mamy różnych, niektórzy leżący i wymagający kompleksowej opieki. Kąpiel minimum raz w tygodniu, co robimy, gdy trzeba wykąpać osobę leżącą? No jak to co, dwójka opiekunów i na "trzy-czte-ry" podopieczny wzięty pod ramiona zostaje przesadzony z łóżka na wózek kąpielowy... Kąpiemy, golimy (mężczyzn), podcinamy włosy, obcinamy paznokcie, po czym znowu "trzy-czte-ry" i z powrotem z wózka kąpielowego na łóżko.
Piekielność? Na wyposażeniu DPS-u jest tzw. dźwig, przyrząd przydatny i tak prosty w obsłudze, że orangutan dałby radę. Ale nie, my się będziemy szarpać z podopiecznym, bo przesadzenie na "trzy-czte-ry" to dwie minuty, użycie dźwigu to ok. 10 minut. A tu przecież nie ma czasu, dwóch opiekunów na zmianie, a osób do wykąpania 10-12, szybciej, bo nie zdążymy!
Piekielność konkretna - jedna z opiekunek, Kamila, przez takie "trzy-czte-ry" załatwiła sobie kręgosłup i o mało nie straciła pracy. Proste pytanie ze strony ówczesnej dyrekcji - dlaczego nie użyła pani dźwigu? DPS jest "kryty", odpowiedni sprzęt jest, jedyny plus był taki, że pracownika na L4 nie można zwolnić, całe procesje współpracowników do dyrekcji dały taki efekt, że Kamila pozostała na swoim stanowisku, oczywiście z całą listą rzeczy, których jej nie wolno robić (umiarkowany stopień niepełnosprawności, jakby kto pytał...).
Piekielność końcowa - dźwig nadal jest. I nadal dźwigamy podopiecznych na "trzy-czte-ry", bo nie ma czasu, bo nas tak mało, a tak dużo roboty. A jak ktoś zaproponuje "weźmy dźwig", to najpewniej usłyszy komentarz, że mu się robić nie chce, co to za problem "uszarpać się" z jednym, drugim, piątym podopiecznym...
Przyznaję się - piekielnie głupia jestem ja, bo też robię to na "trzy-czte-ry". No dobra, robiłam, dopóki tego nie odczułam w plecach. Ale po pewnym poranku, kiedy nie mogłam wstać z łóżka, grzecznie ripostuję, że jak wynajdą wymienne kręgosłupy, to będę dźwigać do oporu, ale na razie to idę po dźwig. No i jestem tą, której się "nie chce pracować".
P.S. Mechanizm podnoszący łóżka też wg niektórych jest kompletnie niepotrzebnym gadżetem, no ja tam wolę podnieść sobie to łóżko na odpowiednią wysokość, zanim się wezmę za toaletę podopiecznego... Ktoś, kto tego nie zrobi, zaoszczędzi całą minutę - ja tam wolę zaoszczędzić swój kręgosłup.
P.P.S. Tak, wiem, że nie dźwiga się niczego "z pleców" tylko "z nóg", ale to nic nie daje, plecy i tak bolą. Nie ma pozycji nieobciążającej kręgosłupa, są tylko takie, które go obciążają mniej.
Pracuję jako opiekunka w Domu Pomocy Społecznej. Praca ciężka i niewdzięczna, ale lubię ją. I, tak jak pisał Painkiller, jakiś dziwny kult ciężkiej pracy fizycznej wisi jak widmo i nad nami...
Podopiecznych mamy różnych, niektórzy leżący i wymagający kompleksowej opieki. Kąpiel minimum raz w tygodniu, co robimy, gdy trzeba wykąpać osobę leżącą? No jak to co, dwójka opiekunów i na "trzy-czte-ry" podopieczny wzięty pod ramiona zostaje przesadzony z łóżka na wózek kąpielowy... Kąpiemy, golimy (mężczyzn), podcinamy włosy, obcinamy paznokcie, po czym znowu "trzy-czte-ry" i z powrotem z wózka kąpielowego na łóżko.
Piekielność? Na wyposażeniu DPS-u jest tzw. dźwig, przyrząd przydatny i tak prosty w obsłudze, że orangutan dałby radę. Ale nie, my się będziemy szarpać z podopiecznym, bo przesadzenie na "trzy-czte-ry" to dwie minuty, użycie dźwigu to ok. 10 minut. A tu przecież nie ma czasu, dwóch opiekunów na zmianie, a osób do wykąpania 10-12, szybciej, bo nie zdążymy!
Piekielność konkretna - jedna z opiekunek, Kamila, przez takie "trzy-czte-ry" załatwiła sobie kręgosłup i o mało nie straciła pracy. Proste pytanie ze strony ówczesnej dyrekcji - dlaczego nie użyła pani dźwigu? DPS jest "kryty", odpowiedni sprzęt jest, jedyny plus był taki, że pracownika na L4 nie można zwolnić, całe procesje współpracowników do dyrekcji dały taki efekt, że Kamila pozostała na swoim stanowisku, oczywiście z całą listą rzeczy, których jej nie wolno robić (umiarkowany stopień niepełnosprawności, jakby kto pytał...).
Piekielność końcowa - dźwig nadal jest. I nadal dźwigamy podopiecznych na "trzy-czte-ry", bo nie ma czasu, bo nas tak mało, a tak dużo roboty. A jak ktoś zaproponuje "weźmy dźwig", to najpewniej usłyszy komentarz, że mu się robić nie chce, co to za problem "uszarpać się" z jednym, drugim, piątym podopiecznym...
Przyznaję się - piekielnie głupia jestem ja, bo też robię to na "trzy-czte-ry". No dobra, robiłam, dopóki tego nie odczułam w plecach. Ale po pewnym poranku, kiedy nie mogłam wstać z łóżka, grzecznie ripostuję, że jak wynajdą wymienne kręgosłupy, to będę dźwigać do oporu, ale na razie to idę po dźwig. No i jestem tą, której się "nie chce pracować".
P.S. Mechanizm podnoszący łóżka też wg niektórych jest kompletnie niepotrzebnym gadżetem, no ja tam wolę podnieść sobie to łóżko na odpowiednią wysokość, zanim się wezmę za toaletę podopiecznego... Ktoś, kto tego nie zrobi, zaoszczędzi całą minutę - ja tam wolę zaoszczędzić swój kręgosłup.
P.P.S. Tak, wiem, że nie dźwiga się niczego "z pleców" tylko "z nóg", ale to nic nie daje, plecy i tak bolą. Nie ma pozycji nieobciążającej kręgosłupa, są tylko takie, które go obciążają mniej.
DPS
Ocena:
173
(187)
Pewnie zaraz zbiorę mnóstwo komentarzy "jak można zapomnieć o kupoworkach, idąc z psem na spacer", no ale zapomniałam. Po prostu wzięłam pierwszą-lepszą bluzę z wieszaka, kupoworki były w kieszeni tej drugiej. Zorientowałam się już w sporej odległości od domu, przez chwilę zastanawiałam się, czy opłaca się wracać, bo Kruszyna "dwójeczkę" załatwia zazwyczaj o innej porze dnia, miałam nadzieję, że tak będzie i tym razem. Niestety, nadzieja prysnęła jak bańka mydlana w momencie kiedy psica zaczęła kręcić charakterystyczne kółeczka na trawniku...
Stoję zrezygnowana, beznadziejnie przeszukuję kieszenie i intensywnie myślę, co robić??? Opcję "za chwilę wrócę i posprzątam" zostawiłam sobie jako rozwiązanie ostateczne, rozglądam się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mi posłużyć do uprzątnięcia produktów przemiany materii i jest! Śmieć, no niejeden na trawniku, ale jeden nadawał się idealnie - mała, zmięta torebka foliowa. Super, Kruszyna akurat skończyła, więc ruszam dziarskim krokiem w kierunku śmietka, czyli kierunku odwrotnym od psiej kupy. Wtedy za plecami słyszę karcący głos:
- Halo, proszę pani, proszę posprzątać po psie!
Bardzo grzecznie, no bo kobieta ma rację (skąd mogła wiedzieć, że idę po śmietek, a nie oddalam się beztrosko) odpowiadam:
- Oczywiście, że posprzątam.
- No co za ludzie! Jak nie przypilnujesz, to nie posprzątają! Zas*rane te trawniki jak nie wiem. Brud i syf na tym osiedlu!
Jej perora była dłuższa, ale dokładnie w tym stylu, więc nie będę jej całej przytaczać. Na koniec pani (chyba zmęczona przemową) wyciągnęła z torebki paczkę papierosów, otworzyła ją, po czym pozostałe po tej czynności śmietki rzuciła na trawnik...
Za to też pewnie zbiorę od Piekielnych ochrzan, ale nic nie powiedziałam, naprawdę mnie zatkało. Za duży przeskok od poczucia winy (no bo zapomniałam tych kupoworków) do zderzenia z hipokryzją tej pani. A kosz na śmieci był w zasięgu wzroku.
Stoję zrezygnowana, beznadziejnie przeszukuję kieszenie i intensywnie myślę, co robić??? Opcję "za chwilę wrócę i posprzątam" zostawiłam sobie jako rozwiązanie ostateczne, rozglądam się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mi posłużyć do uprzątnięcia produktów przemiany materii i jest! Śmieć, no niejeden na trawniku, ale jeden nadawał się idealnie - mała, zmięta torebka foliowa. Super, Kruszyna akurat skończyła, więc ruszam dziarskim krokiem w kierunku śmietka, czyli kierunku odwrotnym od psiej kupy. Wtedy za plecami słyszę karcący głos:
- Halo, proszę pani, proszę posprzątać po psie!
Bardzo grzecznie, no bo kobieta ma rację (skąd mogła wiedzieć, że idę po śmietek, a nie oddalam się beztrosko) odpowiadam:
- Oczywiście, że posprzątam.
- No co za ludzie! Jak nie przypilnujesz, to nie posprzątają! Zas*rane te trawniki jak nie wiem. Brud i syf na tym osiedlu!
Jej perora była dłuższa, ale dokładnie w tym stylu, więc nie będę jej całej przytaczać. Na koniec pani (chyba zmęczona przemową) wyciągnęła z torebki paczkę papierosów, otworzyła ją, po czym pozostałe po tej czynności śmietki rzuciła na trawnik...
Za to też pewnie zbiorę od Piekielnych ochrzan, ale nic nie powiedziałam, naprawdę mnie zatkało. Za duży przeskok od poczucia winy (no bo zapomniałam tych kupoworków) do zderzenia z hipokryzją tej pani. A kosz na śmieci był w zasięgu wzroku.
osiedle
Ocena:
124
(148)
Rzucam palenie. Reakcje otoczenia? No zazwyczaj "to super, ale wiesz..." Oto lista tych "ale wiesz":
"Jak rzucasz? A, tabletki bierzesz... Ale wiesz, z tabletkami to się nie liczy." Kurczę, no nie wiedziałam. W ogóle nie pamiętam momentu, w którym zdecydowałam się wziąć udział w konkursie na najbardziej hardcorowe rzucenie palenia, raczej wydawało mi się, że po prostu chcę nie palić.
"A jakie tabletki? ABC? Ale wiesz, one są kiepskie, sąsiadki wujka kolegi brat je brał i nie rzucił, weź kup lepiej XYZ, one są lepsze." Po trzecim takim tekście odechciało mi się tłumaczyć, że tabletki ABC, XYZ i jeszcze parę innych mają dokładnie taki sam skład.
"Tabletki bierzesz??? Łojezusmario, ale ty wiesz, jakie one są szkodliwe?" Hmm... Bardziej niż palenie?
"Długo paliłaś? Ooo, XX lat? Ale wiesz, to ty na pewno nie rzucisz." No dzięki.
"Dlaczego zdecydowałaś się rzucić? Masz rację, szkoda pieniędzy, ale wiesz że finansowa motywacja jest nic nie warta?" Och, naprawdę? To już lecę wymyślać "ambitniejszą" motywację.
Kurczę, gdybym była memem, to miałabym podpis: "rzucanie palenia- robisz to źle". A ja głupia myślałam, że liczy się efekt...
"Jak rzucasz? A, tabletki bierzesz... Ale wiesz, z tabletkami to się nie liczy." Kurczę, no nie wiedziałam. W ogóle nie pamiętam momentu, w którym zdecydowałam się wziąć udział w konkursie na najbardziej hardcorowe rzucenie palenia, raczej wydawało mi się, że po prostu chcę nie palić.
"A jakie tabletki? ABC? Ale wiesz, one są kiepskie, sąsiadki wujka kolegi brat je brał i nie rzucił, weź kup lepiej XYZ, one są lepsze." Po trzecim takim tekście odechciało mi się tłumaczyć, że tabletki ABC, XYZ i jeszcze parę innych mają dokładnie taki sam skład.
"Tabletki bierzesz??? Łojezusmario, ale ty wiesz, jakie one są szkodliwe?" Hmm... Bardziej niż palenie?
"Długo paliłaś? Ooo, XX lat? Ale wiesz, to ty na pewno nie rzucisz." No dzięki.
"Dlaczego zdecydowałaś się rzucić? Masz rację, szkoda pieniędzy, ale wiesz że finansowa motywacja jest nic nie warta?" Och, naprawdę? To już lecę wymyślać "ambitniejszą" motywację.
Kurczę, gdybym była memem, to miałabym podpis: "rzucanie palenia- robisz to źle". A ja głupia myślałam, że liczy się efekt...
relacje_międzyludzkie
Ocena:
194
(206)