Profil użytkownika
Xynthia ♀
Zamieszcza historie od: | 30 sierpnia 2017 - 21:03 |
Ostatnio: | 2 października 2024 - 18:54 |
- Historii na głównej: 145 z 155
- Punktów za historie: 18742
- Komentarzy: 603
- Punktów za komentarze: 4580
Uprzejmie informuję, że celem tej historii nie było wywołanie gó*noburzy pt. "czy zakaz jedzenia w miejscach publicznych jest sensowny". Historia jest o "równych i równiejszych" i nawet nie chodzi w niej o naszych kochanych decydentów (też jestem przeciwna polityce na tym portalu), tylko o najzwyklejszych ludzi, różnie traktowanych.
Byłam wczoraj z Młodą w galerii handlowej (pilnie nowych spodni potrzebowała), po zakupach przycupnęłyśmy na chwilę na murku przy fontannie- takie ogólnie wykorzystywane miejsce na odpoczynek. Ponieważ zaraz obok jest lodziarnia (cukiernia/ kawiarnia? nie wiem, lokal, który głównie słynie z lodów, podobno najlepszych w mieście), murek był w dużej części zajęty przez osoby spożywające lody- lodziarnia jest czynna, ale sprzedaje tylko "na wynos", nie wolno siadać przy stolikach.
Chwilę po tym, jak usiadłyśmy na murku, niedaleko nas usiedli chłopak z dziewczyną z papierową torebką z "zaopatrzeniem" z fast foodu. Usiedli, otworzyli torbę, zaczęli jeść... No właśnie nie zaczęli, bo nagle zmaterializował się przed nimi ochroniarz. Z dużym trudem przytargał tablicę, która zazwyczaj stoi tuż przy wejściu i kazał im przeczytać. Ponieważ byłam blisko, też odruchowo przeczytałam i też nie wiedziałam, o co mu chodzi, ponieważ pierwsze zdanie na owej tablicy oznajmiało o konieczności zachowania odstępu 2m od innych osób.
Chłopak (autentycznie zdziwiony):
- Mnie się wydaje, że my jesteśmy 2m od innych osób...
Ochroniarz (z wyższością):
- Następne zdanie!
No tak... Coś o zakazie spożywania posiłków na terenie galerii... Chłopak popatrzył w prawo, popatrzył w lewo i ze zdziwieniem stwierdził:
- Ale tu wszyscy siedzą i jedzą.
Na co ochroniarz tonem wygłaszania prawdy objawionej:
- Inni jedzą lody!!!
Chłopaka na chwile zatkało (mnie zresztą też, ale ja nie musiałam brać udziału w tej dyskusji), po kilku głębszych oddechach zapytał grzecznie:
- A przepraszam, to lody je się jakoś inaczej? Bo nie rozumiem?
Niestety, ochroniarz był tylko w stanie wskazywać napis na tablicy zabraniający spożywania posiłków na terenie galerii, chłopak został zmitygowany przez dziewczynę ("chodźmy stąd, nie chcę kłopotów, zjemy na zewnątrz"), ja nie byłam stroną w tym sporze, więc pozostałam z nierozwiązanym dylematem, może Piekielni pomogą:
Czym różni się spożywanie lodów od spożywania hamburgera i frytek? Oprócz oczywistych różnic smakowych?
Byłam wczoraj z Młodą w galerii handlowej (pilnie nowych spodni potrzebowała), po zakupach przycupnęłyśmy na chwilę na murku przy fontannie- takie ogólnie wykorzystywane miejsce na odpoczynek. Ponieważ zaraz obok jest lodziarnia (cukiernia/ kawiarnia? nie wiem, lokal, który głównie słynie z lodów, podobno najlepszych w mieście), murek był w dużej części zajęty przez osoby spożywające lody- lodziarnia jest czynna, ale sprzedaje tylko "na wynos", nie wolno siadać przy stolikach.
Chwilę po tym, jak usiadłyśmy na murku, niedaleko nas usiedli chłopak z dziewczyną z papierową torebką z "zaopatrzeniem" z fast foodu. Usiedli, otworzyli torbę, zaczęli jeść... No właśnie nie zaczęli, bo nagle zmaterializował się przed nimi ochroniarz. Z dużym trudem przytargał tablicę, która zazwyczaj stoi tuż przy wejściu i kazał im przeczytać. Ponieważ byłam blisko, też odruchowo przeczytałam i też nie wiedziałam, o co mu chodzi, ponieważ pierwsze zdanie na owej tablicy oznajmiało o konieczności zachowania odstępu 2m od innych osób.
Chłopak (autentycznie zdziwiony):
- Mnie się wydaje, że my jesteśmy 2m od innych osób...
Ochroniarz (z wyższością):
- Następne zdanie!
No tak... Coś o zakazie spożywania posiłków na terenie galerii... Chłopak popatrzył w prawo, popatrzył w lewo i ze zdziwieniem stwierdził:
- Ale tu wszyscy siedzą i jedzą.
Na co ochroniarz tonem wygłaszania prawdy objawionej:
- Inni jedzą lody!!!
Chłopaka na chwile zatkało (mnie zresztą też, ale ja nie musiałam brać udziału w tej dyskusji), po kilku głębszych oddechach zapytał grzecznie:
- A przepraszam, to lody je się jakoś inaczej? Bo nie rozumiem?
Niestety, ochroniarz był tylko w stanie wskazywać napis na tablicy zabraniający spożywania posiłków na terenie galerii, chłopak został zmitygowany przez dziewczynę ("chodźmy stąd, nie chcę kłopotów, zjemy na zewnątrz"), ja nie byłam stroną w tym sporze, więc pozostałam z nierozwiązanym dylematem, może Piekielni pomogą:
Czym różni się spożywanie lodów od spożywania hamburgera i frytek? Oprócz oczywistych różnic smakowych?
galeria_handlowa
Ocena:
167
(185)
Było ostatnio parę historii o niewłaściwych relacjach rodzinnych na linii rodzice-dziecko, wtedy przypomniała mi się historia mojego kumpla, teraz wrzucam.
Dorośli byliśmy, albo prawie-że-dorośli, ot grupka młodzieży w okolicach 18-go roku życia. Lubiliśmy się, kumplowaliśmy się, spędzaliśmy razem czas, ale nie wnikaliśmy "jak kto ma w domu", chyba ze ktoś chciał się pożalić. Krzysiek nie chciał. Krzysiek po prostu nigdy nie zapraszał nikogo do siebie, co przyjmowaliśmy tak samo naturalnie jak to, że u Maćka można było przesiadywać godzinami, a u Kamili na jej hasło "dobra, wychodzimy" zmywaliśmy się bez pytania o przyczyny.
Ale któregoś dnia Krzysiek zaprosił mnie do siebie. Zaproszenie było podyktowane głównie warunkami atmosferycznymi, po prostu przepotwornie lało, wracaliśmy skądś razem i w połowie drogi do mojego przystanku Krzysiek powiedział:
- Ja tu mieszkam, chodź, osuszysz się trochę i ogrzejesz, może ten deszcz przejdzie, zanim będziesz musiała iść.
Weszłam. Nie pytałam, nie komentowałam, nie okazywałam zdziwienia, może dlatego potem zostałam jeszcze parę razy zaproszona. Moje obserwacje z tych wizyt (pewne rzeczy uświadomiłam sobie dopiero po latach):
Warunki mieszkaniowe - domek jednorodzinny, nie żadna willa, ot normalny dobrobyt bez przepychu. Z wyjątkiem pokoju Krzyśka. Stare, zniszczone, rozwalające się meble, wypłowiały i poprzecierany dywan na podłodze, sprane firanki i wypłowiałe zasłonki w oknach. Ale czyściutko i schludnie. Natomiast pokój jego brata -tak, Krzysiek miał brata tak z 5-6 lat młodszego - to był full wypas. Weszłam tam (weszliśmy) na wyraźne zaproszenie Marka (brata), po prostu Krzysiek brzdąkał coś na starym, rozstrojonym pianinie (stojącym w takim niby-salonie), Marek wychylił się ze swojego pokoju i powiedział:
- Zostaw to pudło, chcesz pograć, to chodź tutaj.
No to weszliśmy, Krzysiek od razu podszedł do keyboardu (na tamte czasy to była super droga nowość), ja usiadłam i słuchałam jak gra. Owszem, zarejestrowałam nowiusieńkie meble (fuj, brzydkie, nie chciałabym takich!), puszysty dywan na podłodze, najnowszy model wieży (phi, mam podobną) i ogromną kolekcje płyt i kaset (co za szajsu on słucha!). Jakby ktoś chciał to skomentować - tak, byłam rozpieszczoną nastolatką, przynajmniej w tym sensie, że z rzeczy materialnych dostawałam to, co chciałam.
Zapytałam Marka, czy często gra na tym keyboardzie, dzieciak zrobił oczy jak pięć złotych i stwierdził:
- No co ty, mnie to w ogóle nie interesuje, ja nie mam słuchu, ale jak starych nie ma w domu, to Krzysiek sobie pogra, on to lubi.
Aha...
Jedzenie. Generalnie w domu jedzenie było dla Marka, przynajmniej zawsze, jak Krzysiek próbował coś zjeść, słyszał "zostaw, to dla Marka!". Jako gość (i to gość "gorszej kategorii", o tym za chwilę), po kuchni się raczej nie pałętałam, ale odgłosy stamtąd dochodziły. Z tego co wiem, jeśli Krzysiek nie zdążył na obiad, to go po prostu nie jadł. Zrobienie sobie kanapki na śniadanie/kolację też graniczyło z cudem, bo wtedy materializowała się przy nim matka, wyrywając mu z rąk to, czego jej zdaniem nie powinien brać. Jedna sytuację znam z jego relacji - naprawdę, tak jak wspomniałam wcześniej, Krzysiek nigdy się nie żalił, ale wtedy chyba coś w nim pękło - poszedł do kuchni napić się czegoś, nalał sobie szklankę kompotu, upił z niej może łyk, kiedy weszła jego matka, wyjęła mu tę szklankę z kompotem z ręki, wylała kompot do zlewu, po czym bez słowa wyszła...
Goście. Nie było zakazu przyprowadzania gości, ale goście Krzyśka zawsze byli "gorszej kategorii". No dobra, to delikatnie powiedziane, lepiej wprost - do Krzyśka na pewno przychodzili tylko wykolejeńcy, patologia, narkomani albo alkoholicy, a dziewczyny to puszczalskie albo nawet wręcz zawodowe ku*wy. Najchętniej matka poszczułaby ich psem, no niestety w przepięknym Dino (w typie mocno przerośniętego podhalana) zakochałam się od pierwszej wizyty z wzajemnością, zanim weszłam, parę minut musiałam poświęcić na głaskanie, mizianie, czochranie ogromnego i baaardzo groźnego psiesa... A jedyny gość Marka (chyba kolega z klasy), musiał grzecznie czekać za furtką, aż gdzieś zamkną Dina, bo inaczej by nie wszedł, nie wiem czemu Dino bardzo chciał wypróbować na nim uścisk swojej potężnej szczęki.
Nie wiem, dlaczego matka tak odmiennie traktowała swoje dzieci. Może Krzysiek był "wpadką", popsuł jej jakieś plany życiowe, a dopiero Marek był tym zaplanowanym, upragnionym dzieckiem? Co ciekawe, relacje miedzy braćmi były dobre, pewien dystans wynikał raczej z różnicy wieku, a nie z różnicy traktowania ich przez rodziców.
Puenty nie ma. Taka tam historyjka z dawnych lat...
Dorośli byliśmy, albo prawie-że-dorośli, ot grupka młodzieży w okolicach 18-go roku życia. Lubiliśmy się, kumplowaliśmy się, spędzaliśmy razem czas, ale nie wnikaliśmy "jak kto ma w domu", chyba ze ktoś chciał się pożalić. Krzysiek nie chciał. Krzysiek po prostu nigdy nie zapraszał nikogo do siebie, co przyjmowaliśmy tak samo naturalnie jak to, że u Maćka można było przesiadywać godzinami, a u Kamili na jej hasło "dobra, wychodzimy" zmywaliśmy się bez pytania o przyczyny.
Ale któregoś dnia Krzysiek zaprosił mnie do siebie. Zaproszenie było podyktowane głównie warunkami atmosferycznymi, po prostu przepotwornie lało, wracaliśmy skądś razem i w połowie drogi do mojego przystanku Krzysiek powiedział:
- Ja tu mieszkam, chodź, osuszysz się trochę i ogrzejesz, może ten deszcz przejdzie, zanim będziesz musiała iść.
Weszłam. Nie pytałam, nie komentowałam, nie okazywałam zdziwienia, może dlatego potem zostałam jeszcze parę razy zaproszona. Moje obserwacje z tych wizyt (pewne rzeczy uświadomiłam sobie dopiero po latach):
Warunki mieszkaniowe - domek jednorodzinny, nie żadna willa, ot normalny dobrobyt bez przepychu. Z wyjątkiem pokoju Krzyśka. Stare, zniszczone, rozwalające się meble, wypłowiały i poprzecierany dywan na podłodze, sprane firanki i wypłowiałe zasłonki w oknach. Ale czyściutko i schludnie. Natomiast pokój jego brata -tak, Krzysiek miał brata tak z 5-6 lat młodszego - to był full wypas. Weszłam tam (weszliśmy) na wyraźne zaproszenie Marka (brata), po prostu Krzysiek brzdąkał coś na starym, rozstrojonym pianinie (stojącym w takim niby-salonie), Marek wychylił się ze swojego pokoju i powiedział:
- Zostaw to pudło, chcesz pograć, to chodź tutaj.
No to weszliśmy, Krzysiek od razu podszedł do keyboardu (na tamte czasy to była super droga nowość), ja usiadłam i słuchałam jak gra. Owszem, zarejestrowałam nowiusieńkie meble (fuj, brzydkie, nie chciałabym takich!), puszysty dywan na podłodze, najnowszy model wieży (phi, mam podobną) i ogromną kolekcje płyt i kaset (co za szajsu on słucha!). Jakby ktoś chciał to skomentować - tak, byłam rozpieszczoną nastolatką, przynajmniej w tym sensie, że z rzeczy materialnych dostawałam to, co chciałam.
Zapytałam Marka, czy często gra na tym keyboardzie, dzieciak zrobił oczy jak pięć złotych i stwierdził:
- No co ty, mnie to w ogóle nie interesuje, ja nie mam słuchu, ale jak starych nie ma w domu, to Krzysiek sobie pogra, on to lubi.
Aha...
Jedzenie. Generalnie w domu jedzenie było dla Marka, przynajmniej zawsze, jak Krzysiek próbował coś zjeść, słyszał "zostaw, to dla Marka!". Jako gość (i to gość "gorszej kategorii", o tym za chwilę), po kuchni się raczej nie pałętałam, ale odgłosy stamtąd dochodziły. Z tego co wiem, jeśli Krzysiek nie zdążył na obiad, to go po prostu nie jadł. Zrobienie sobie kanapki na śniadanie/kolację też graniczyło z cudem, bo wtedy materializowała się przy nim matka, wyrywając mu z rąk to, czego jej zdaniem nie powinien brać. Jedna sytuację znam z jego relacji - naprawdę, tak jak wspomniałam wcześniej, Krzysiek nigdy się nie żalił, ale wtedy chyba coś w nim pękło - poszedł do kuchni napić się czegoś, nalał sobie szklankę kompotu, upił z niej może łyk, kiedy weszła jego matka, wyjęła mu tę szklankę z kompotem z ręki, wylała kompot do zlewu, po czym bez słowa wyszła...
Goście. Nie było zakazu przyprowadzania gości, ale goście Krzyśka zawsze byli "gorszej kategorii". No dobra, to delikatnie powiedziane, lepiej wprost - do Krzyśka na pewno przychodzili tylko wykolejeńcy, patologia, narkomani albo alkoholicy, a dziewczyny to puszczalskie albo nawet wręcz zawodowe ku*wy. Najchętniej matka poszczułaby ich psem, no niestety w przepięknym Dino (w typie mocno przerośniętego podhalana) zakochałam się od pierwszej wizyty z wzajemnością, zanim weszłam, parę minut musiałam poświęcić na głaskanie, mizianie, czochranie ogromnego i baaardzo groźnego psiesa... A jedyny gość Marka (chyba kolega z klasy), musiał grzecznie czekać za furtką, aż gdzieś zamkną Dina, bo inaczej by nie wszedł, nie wiem czemu Dino bardzo chciał wypróbować na nim uścisk swojej potężnej szczęki.
Nie wiem, dlaczego matka tak odmiennie traktowała swoje dzieci. Może Krzysiek był "wpadką", popsuł jej jakieś plany życiowe, a dopiero Marek był tym zaplanowanym, upragnionym dzieckiem? Co ciekawe, relacje miedzy braćmi były dobre, pewien dystans wynikał raczej z różnicy wieku, a nie z różnicy traktowania ich przez rodziców.
Puenty nie ma. Taka tam historyjka z dawnych lat...
relacje_rodzinne
Ocena:
179
(183)
Niewiele brakowało, a byłaby to moja historia, a nie mojej znajomej. Lenistwo jest czasem przydatne.
Jestem opiekunką osób starszych, obecnie pracuję w DPs-ie oraz biorę różne zlecenia (w sensie opieki). Nie chodzę już "prywatnie" (czytaj - na czarno), ale był czas, gdy brałam i takie "fuchy", z tamtego okresu zostało mi ileś tam kontaktów w telefonie. Wczoraj właśnie zadzwonił jeden z takich numerów:
- Pani Xynthio, przyjdzie pani dzisiaj o 13.00 do mamy? Ja jestem chora i nie mogę, a pani wie, co tam u mamy trzeba zrobić, jak się nią zająć.
No w sumie mogłam, miałam wolny dzień i nic do roboty, ale najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało. Pomijam już fakt, że tam zawsze były jakieś problemy, pani mocno uciążliwa i upie*dliwa (nie podopieczna, jej córka), a to godziny jej się nie zgadzały, a to "zapomniała", że ja nie pracuję za "co łaska", tylko za określoną stawkę, a to jeszcze coś tam... Ale w tym momencie po prostu jedyną moją myślą było to, że mi się nie chce i już, więc grzecznie odmówiłam.
Pani (powiedzmy) Bożenka była niepocieszona (średnio) i oburzona (bardzo):
- Ale jak to pani nie może??? No to może mi pani chociaż kogoś poleci?
Przypomniałam jej, że gdy kończyłyśmy współpracę, dałam jej nr telefonu do mojej znajomej, również opiekunki i że z tego, co wiem, to korzystała z jej usług przez jakiś czas. Zakończyłam rozmowę, wróciłam do nicnierobienia. Wieczorem zadzwoniła do mnie wspomniana znajoma:
- Ty wiesz, co mi ta Bożenka narobiła?
Średnio zainteresowana zapytałam:
- Nie zapłaciła ci czy przetrzymała do wieczora? (U Bożenki "pani przyjdzie na dwie godzinki" oznaczało czasem siedzenie u jej mamy pół dnia).
- Nie, gorzej!!! Poszłam tam, już z dobrą godzinę tam siedziałam, jak mi zadzwoniła, że zaraz przyjedzie wymazobus i mam ich wpuścić, bo mama prawdopodobnie ma covida!
- Cooo???
- A jak jej powiedziałam, że mogła uprzedzić, to mi prychnęła w słuchawkę i stwierdziła, że jak mi nie pasuje, to sobie mogę iść. No to ja jej na to, że teraz, jak już weszłam, jestem tu z godzinę i cały czas zajmuję się jej mamą, to sobie może w buty wsadzić taką informację, jak już jestem, to zostanę. A Bożenka owszem, jest chora, no właśnie covida ma.
Różne niecenzuralne słowa mi przyszły na myśl, część z nich mi się wymknęła do słuchawki, znajoma dorzuciła swoje, przez chwilę nasza rozmowa przypominała rozmowę dwóch meneli jeśli chodzi o ilość inwektyw w jednym zdaniu. Po wyładowaniu emocji spytałam:
- No i co zrobisz?
- Na razie nic, dziecka jutro do szkoły nie poślę, zakupy mam, Bożenka da mi znać, jaki wynik. Mam nadzieję, że jednak negatywny...
Dzisiaj był wynik testu, no niestety pozytywny. Brak mi słów, aby to skomentować.
Jestem opiekunką osób starszych, obecnie pracuję w DPs-ie oraz biorę różne zlecenia (w sensie opieki). Nie chodzę już "prywatnie" (czytaj - na czarno), ale był czas, gdy brałam i takie "fuchy", z tamtego okresu zostało mi ileś tam kontaktów w telefonie. Wczoraj właśnie zadzwonił jeden z takich numerów:
- Pani Xynthio, przyjdzie pani dzisiaj o 13.00 do mamy? Ja jestem chora i nie mogę, a pani wie, co tam u mamy trzeba zrobić, jak się nią zająć.
No w sumie mogłam, miałam wolny dzień i nic do roboty, ale najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało. Pomijam już fakt, że tam zawsze były jakieś problemy, pani mocno uciążliwa i upie*dliwa (nie podopieczna, jej córka), a to godziny jej się nie zgadzały, a to "zapomniała", że ja nie pracuję za "co łaska", tylko za określoną stawkę, a to jeszcze coś tam... Ale w tym momencie po prostu jedyną moją myślą było to, że mi się nie chce i już, więc grzecznie odmówiłam.
Pani (powiedzmy) Bożenka była niepocieszona (średnio) i oburzona (bardzo):
- Ale jak to pani nie może??? No to może mi pani chociaż kogoś poleci?
Przypomniałam jej, że gdy kończyłyśmy współpracę, dałam jej nr telefonu do mojej znajomej, również opiekunki i że z tego, co wiem, to korzystała z jej usług przez jakiś czas. Zakończyłam rozmowę, wróciłam do nicnierobienia. Wieczorem zadzwoniła do mnie wspomniana znajoma:
- Ty wiesz, co mi ta Bożenka narobiła?
Średnio zainteresowana zapytałam:
- Nie zapłaciła ci czy przetrzymała do wieczora? (U Bożenki "pani przyjdzie na dwie godzinki" oznaczało czasem siedzenie u jej mamy pół dnia).
- Nie, gorzej!!! Poszłam tam, już z dobrą godzinę tam siedziałam, jak mi zadzwoniła, że zaraz przyjedzie wymazobus i mam ich wpuścić, bo mama prawdopodobnie ma covida!
- Cooo???
- A jak jej powiedziałam, że mogła uprzedzić, to mi prychnęła w słuchawkę i stwierdziła, że jak mi nie pasuje, to sobie mogę iść. No to ja jej na to, że teraz, jak już weszłam, jestem tu z godzinę i cały czas zajmuję się jej mamą, to sobie może w buty wsadzić taką informację, jak już jestem, to zostanę. A Bożenka owszem, jest chora, no właśnie covida ma.
Różne niecenzuralne słowa mi przyszły na myśl, część z nich mi się wymknęła do słuchawki, znajoma dorzuciła swoje, przez chwilę nasza rozmowa przypominała rozmowę dwóch meneli jeśli chodzi o ilość inwektyw w jednym zdaniu. Po wyładowaniu emocji spytałam:
- No i co zrobisz?
- Na razie nic, dziecka jutro do szkoły nie poślę, zakupy mam, Bożenka da mi znać, jaki wynik. Mam nadzieję, że jednak negatywny...
Dzisiaj był wynik testu, no niestety pozytywny. Brak mi słów, aby to skomentować.
opieka
Ocena:
216
(218)
Dej, mam horom curke...
Wiem, jak ciężko być samotną matką. I dlatego, pomijając ogólną życzliwość i chęć pomocy wszystkim (bo wtedy ten świat jakoś lepiej funkcjonuje...), to takim osobom jakoś chętniej pomagam.
Przyszła do mnie znajoma. Zaprosiłam ja do kuchni, przepraszając za bałagan w pokoju, ale Młoda parę godzin wcześniej robiła porządek w swoich ciuchach, odkładając to, z czego już wyrosła (oczywiście niepotrzebne rzeczy odkładając na sam środek MOJEGO pokoju, nie swojego). Znajoma wykazała pewne zainteresowanie:
- A jaki to rozmiar? Wiesz, mam sąsiadkę, ona ma córkę trochę młodszą od twojej Młodej, a tam u nich dosyć biednie jest, może by im się przydało?
Nie ma sprawy, i tak niepotrzebne rzeczy zamierzałam wrzucić do kontenera na odzież, jeśli się komuś konkretnie przyda, to tym lepiej. Przyniosłam stos ciuszków, posprawdzałyśmy rozmiary i znajoma dzwoni do sąsiadki:
- Hej, słuchaj, mam tu reklamówkę ciuchów dla twojej Kasi, kiedy ci to podrzucić?
- O fajnie, dzięki, możesz jutro, ale po południu, bo rano idę na paznokcie, a potem do fryzjera.
Nosz kur... Popatrzyłyśmy na siebie ze znajomą, po czym powiedziałam z ciężkim westchnieniem:
- No weź jej zanieś te ciuchy...
Pracuję na półtora etatu, żeby Młodej niczego nie brakowało. Kombinuję z godzinami dodatkowej pracy, żeby je "odrobić" wtedy, gdy Młoda ma treningi - no, wiecie, kocham ją i lubię z nią spędzać czas.
I co jakiś czas jak obuchem wali mnie informacja, że można inaczej - "dej, dej, dej, ja mam dzieci, mnie się należy!".
Bez pracy, na zasiłkach, z których starcza na paznokcie i fryzjera. Mnie nie stać. No dobra, może i mnie stać, ale po co?
Paznokcie czyste, schludnie obcięte (i dość krótko, no cóż, taka praca), włosy też raczej bez fryzjera, bo muszę mieć spięte w pracy... Nowy ciuch to nie pamiętam, kiedy sobie kupiłam, bo Młoda rośnie jak szalona, a ja już nie.
Co robię nie tak?
Wiem, jak ciężko być samotną matką. I dlatego, pomijając ogólną życzliwość i chęć pomocy wszystkim (bo wtedy ten świat jakoś lepiej funkcjonuje...), to takim osobom jakoś chętniej pomagam.
Przyszła do mnie znajoma. Zaprosiłam ja do kuchni, przepraszając za bałagan w pokoju, ale Młoda parę godzin wcześniej robiła porządek w swoich ciuchach, odkładając to, z czego już wyrosła (oczywiście niepotrzebne rzeczy odkładając na sam środek MOJEGO pokoju, nie swojego). Znajoma wykazała pewne zainteresowanie:
- A jaki to rozmiar? Wiesz, mam sąsiadkę, ona ma córkę trochę młodszą od twojej Młodej, a tam u nich dosyć biednie jest, może by im się przydało?
Nie ma sprawy, i tak niepotrzebne rzeczy zamierzałam wrzucić do kontenera na odzież, jeśli się komuś konkretnie przyda, to tym lepiej. Przyniosłam stos ciuszków, posprawdzałyśmy rozmiary i znajoma dzwoni do sąsiadki:
- Hej, słuchaj, mam tu reklamówkę ciuchów dla twojej Kasi, kiedy ci to podrzucić?
- O fajnie, dzięki, możesz jutro, ale po południu, bo rano idę na paznokcie, a potem do fryzjera.
Nosz kur... Popatrzyłyśmy na siebie ze znajomą, po czym powiedziałam z ciężkim westchnieniem:
- No weź jej zanieś te ciuchy...
Pracuję na półtora etatu, żeby Młodej niczego nie brakowało. Kombinuję z godzinami dodatkowej pracy, żeby je "odrobić" wtedy, gdy Młoda ma treningi - no, wiecie, kocham ją i lubię z nią spędzać czas.
I co jakiś czas jak obuchem wali mnie informacja, że można inaczej - "dej, dej, dej, ja mam dzieci, mnie się należy!".
Bez pracy, na zasiłkach, z których starcza na paznokcie i fryzjera. Mnie nie stać. No dobra, może i mnie stać, ale po co?
Paznokcie czyste, schludnie obcięte (i dość krótko, no cóż, taka praca), włosy też raczej bez fryzjera, bo muszę mieć spięte w pracy... Nowy ciuch to nie pamiętam, kiedy sobie kupiłam, bo Młoda rośnie jak szalona, a ja już nie.
Co robię nie tak?
dej
Ocena:
186
(256)
Pracuję jako opiekunka osób starszych w Domu Pomocy Społecznej.
Naprawdę lubię moją pracę i lubię moich podopiecznych, mimo że często są marudni, upie*dliwi, albo po prostu wredni - lubię ich i mam do nich cierpliwość. Jednak czasem są takie sytuacje, że "nóż się w kieszeni otwiera", no i dzisiaj się otworzył...
Krótki rys "architektoniczny" potrzebny do zobrazowania sytuacji - DPS, w którym pracuję, był tyle razy rozbudowywany i przebudowywany, że w jego strukturze ciężko jest doszukać się jakiejkolwiek logiki. Rzecz działa się w jednym z bocznych korytarzyków, gdzie znajdują się cztery pokoje - trzy bez łazienki, a raczej ze wspólną łazienką na korytarzu, oraz jeden trzyosobowy, ze swoją łazienką, do której wejście jest z pokoju, nie z korytarza. Łazienkę na korytarzu od dawien dawna uznawał za swoją prywatną pan Piekielny, może dlatego, że jego pokój był najbliżej, może dlatego, że przez długi czas tylko on z niej korzystał (w pozostałych pokojach były osoby "pampersowane"), a może dlatego, że tak i już!
Jednak teraz z "jego" łazienki korzysta również pani Zosia - nie w pełni samodzielnie, bo wymaga pomocy opiekunki, należy ją przesadzić z wózka inwalidzkiego na toaletę, a po wszystkim z powrotem na wózek. No i nie ma co ukrywać, pani Zosia preferuje długie "nasiadówki", więc wysadzając ją na "dwójeczkę", nikt nie czeka pod drzwiami, aż skończy, tylko idziemy robić coś innego, pani Zosia zadzwoni, kiedy skończy (w każdym pomieszczeniu jest dzwonek, w dyżurce jest tablica, na której wyświetla się nr pomieszczenia, z którego ktoś dzwoni).
Wysadziłam panią Zosię na toaletę, po czym przeszłam się po pozostałych pokojach w korytarzyku, aby sprawdzić, czy ktoś czegoś nie potrzebuje.
Od razu wpadło mi w oko, że pan Mieciu pilnie potrzebuje golenia. Już wyglądał jak menel, jeszcze trochę i wyglądałby jak Mikołaj, biorąc pod uwagę datę, na tę fuchę nie miał już szans, no to golimy. To był akurat ten pokój z łazienką, do której go grzecznie zaprosiłam, nawet wyjątkowo nie protestował (ja nie wiem, czemu oni tak nie lubią się golić...), chwilę potrwało znalezienie pianki do golenia, jednorazówki, płynu po goleniu, a, jeszcze papierosa musiał dopalić... Byłam w połowie golenia, gdy spod "prywatnej łazienki pana Piekielnego" zaczęły dobiegać ciekawe odgłosy.
Pan Piekielny:
- No nie, ona znowu tu siedzi! Ileż można babo, kończ już! Dzwoń na opiekunki, niech cię stąd zabiorą, no słyszysz, dzwoń!!!
Chwila ciszy (pani Zosia chyba zadzwoniła, chociaż nie jestem pewna, dzwonek słychać w dyżurce, a nie w całym budynku), po czym pan Piekielny stanął w drzwiach pokoju, w którym byłam (nie widział mnie, bo z progu pokoju nie widać wnętrza łazienki) i zwrócił się do jednego z mieszkańców:
- No słyszysz? Zadzwoniła, a żadna kurtyzana* nie przyszła!
Szlag mnie trafił. Pomijając już absurd oczekiwania, że w parę sekund po dzwonku ktoś się zjawi (teleportować się jeszcze nie umiemy), to chamstwo jego wypowiedzi i fakt, że wydzierał się na panią Zosię sprawiły, że nie zdzierżyłam. Zostawiłam w połowie ogolonego pana Miecia, zrobiłam dwa kroki z łazienki do pokoju, po czym powiedziałam spokojnie (no dobra, mam nadzieję, że spokojnie, chociaż na pewno głośno i dobitnie):
- Panie Piekielny, jeżeli żadna kurtyzana nie przyszła, to zapewne żadnej kurtyzany nie ma w dyżurce, więc nie słyszą dzwonka. Przypuszczam, że wszystkie kurtyzany są gdzieś w innych rejonach budynku, zajmując się tym, za co nam płacą, a mianowicie opieką nad pensjonariuszami. Jak skończę golić pana Miecia, to zabiorę panią Zosię z łazienki.
Spodziewałam się pyskówki, ale o dziwo, pan Piekielny po prostu się zaczerwienił, zrobił "w tył zwrot" i pospiesznie ewakuował się do swojego pokoju, chociaż coś tam mało życzliwego mamrotał pod nosem.
Ech, ci nasi podopieczni...
*oczywiście nie użył słowa "kurtyzana", tylko krótszego i bardziej dobitnego, tak samo jak ja odpowiadając mu
Naprawdę lubię moją pracę i lubię moich podopiecznych, mimo że często są marudni, upie*dliwi, albo po prostu wredni - lubię ich i mam do nich cierpliwość. Jednak czasem są takie sytuacje, że "nóż się w kieszeni otwiera", no i dzisiaj się otworzył...
Krótki rys "architektoniczny" potrzebny do zobrazowania sytuacji - DPS, w którym pracuję, był tyle razy rozbudowywany i przebudowywany, że w jego strukturze ciężko jest doszukać się jakiejkolwiek logiki. Rzecz działa się w jednym z bocznych korytarzyków, gdzie znajdują się cztery pokoje - trzy bez łazienki, a raczej ze wspólną łazienką na korytarzu, oraz jeden trzyosobowy, ze swoją łazienką, do której wejście jest z pokoju, nie z korytarza. Łazienkę na korytarzu od dawien dawna uznawał za swoją prywatną pan Piekielny, może dlatego, że jego pokój był najbliżej, może dlatego, że przez długi czas tylko on z niej korzystał (w pozostałych pokojach były osoby "pampersowane"), a może dlatego, że tak i już!
Jednak teraz z "jego" łazienki korzysta również pani Zosia - nie w pełni samodzielnie, bo wymaga pomocy opiekunki, należy ją przesadzić z wózka inwalidzkiego na toaletę, a po wszystkim z powrotem na wózek. No i nie ma co ukrywać, pani Zosia preferuje długie "nasiadówki", więc wysadzając ją na "dwójeczkę", nikt nie czeka pod drzwiami, aż skończy, tylko idziemy robić coś innego, pani Zosia zadzwoni, kiedy skończy (w każdym pomieszczeniu jest dzwonek, w dyżurce jest tablica, na której wyświetla się nr pomieszczenia, z którego ktoś dzwoni).
Wysadziłam panią Zosię na toaletę, po czym przeszłam się po pozostałych pokojach w korytarzyku, aby sprawdzić, czy ktoś czegoś nie potrzebuje.
Od razu wpadło mi w oko, że pan Mieciu pilnie potrzebuje golenia. Już wyglądał jak menel, jeszcze trochę i wyglądałby jak Mikołaj, biorąc pod uwagę datę, na tę fuchę nie miał już szans, no to golimy. To był akurat ten pokój z łazienką, do której go grzecznie zaprosiłam, nawet wyjątkowo nie protestował (ja nie wiem, czemu oni tak nie lubią się golić...), chwilę potrwało znalezienie pianki do golenia, jednorazówki, płynu po goleniu, a, jeszcze papierosa musiał dopalić... Byłam w połowie golenia, gdy spod "prywatnej łazienki pana Piekielnego" zaczęły dobiegać ciekawe odgłosy.
Pan Piekielny:
- No nie, ona znowu tu siedzi! Ileż można babo, kończ już! Dzwoń na opiekunki, niech cię stąd zabiorą, no słyszysz, dzwoń!!!
Chwila ciszy (pani Zosia chyba zadzwoniła, chociaż nie jestem pewna, dzwonek słychać w dyżurce, a nie w całym budynku), po czym pan Piekielny stanął w drzwiach pokoju, w którym byłam (nie widział mnie, bo z progu pokoju nie widać wnętrza łazienki) i zwrócił się do jednego z mieszkańców:
- No słyszysz? Zadzwoniła, a żadna kurtyzana* nie przyszła!
Szlag mnie trafił. Pomijając już absurd oczekiwania, że w parę sekund po dzwonku ktoś się zjawi (teleportować się jeszcze nie umiemy), to chamstwo jego wypowiedzi i fakt, że wydzierał się na panią Zosię sprawiły, że nie zdzierżyłam. Zostawiłam w połowie ogolonego pana Miecia, zrobiłam dwa kroki z łazienki do pokoju, po czym powiedziałam spokojnie (no dobra, mam nadzieję, że spokojnie, chociaż na pewno głośno i dobitnie):
- Panie Piekielny, jeżeli żadna kurtyzana nie przyszła, to zapewne żadnej kurtyzany nie ma w dyżurce, więc nie słyszą dzwonka. Przypuszczam, że wszystkie kurtyzany są gdzieś w innych rejonach budynku, zajmując się tym, za co nam płacą, a mianowicie opieką nad pensjonariuszami. Jak skończę golić pana Miecia, to zabiorę panią Zosię z łazienki.
Spodziewałam się pyskówki, ale o dziwo, pan Piekielny po prostu się zaczerwienił, zrobił "w tył zwrot" i pospiesznie ewakuował się do swojego pokoju, chociaż coś tam mało życzliwego mamrotał pod nosem.
Ech, ci nasi podopieczni...
*oczywiście nie użył słowa "kurtyzana", tylko krótszego i bardziej dobitnego, tak samo jak ja odpowiadając mu
dom_pomocy_społecznej
Ocena:
117
(133)
Na fali historii "spadkowych" sobie popłynę, bo mi się przypomniało.
Spadkobiercy (uwaga, będzie długo!):
W pewnej biednej wioseczce na kielecczyźnie była sobie rodzina, najbogatsza we wsi. Na obecne czasy żaden powód do dumy i chwały, bo "najbogatsi we wsi" w realiach kielecczyzny oznaczało tylko tyle, że oni akurat na przednówku głodem nie przymierali. Trójka synów tam była, no i pierworodny (Henryk) zakochał się nie tak, jak by rodzice chcieli... Każdą pannę we wsi mógł mieć, a kogo wybrał? Mariannę z największej biedoty, sierotę w dodatku!
Marianna miała kruczoczarne warkocze i ogromne, błękitne oczy, no dobra, robotna też była, ale kto ciężko pracować nie umiał, to po prostu z głodu zdychał, więc żadna zasługa. Awantury były, ale Henryk charakterek miał i na swoim umiał postawić, ożenił się ze swoją ukochaną. Szybko okazało się, że Marianna oprócz urody posiada wiele innych zalet, bo w tempie wręcz ekspresowym z "bidoty i przybłędy" awansowała na "kochaną Marianeczkę", ulubienicę całej rodziny i oczko w głowie teściów. Żyli sobie spokojnie ok. 10-ciu lat, aż Henrykowi się zmarło, Marianna została sama z dwiema córkami.
Nie, nie sama! Rodzina już ją dawno pokochała, uznała za swoją, więc zebrali się zdecydować, jak jej pomóc. Henryk miał jeszcze dwóch braci, obaj skwapliwie wyrazili chęć poślubienia Marianny (hm, czyżby przez tyle lat podkochiwali się w przepięknej bratowej?), a ona zgodziła się na ten pomysł, wybrała starszego z braci, Wojciecha, z którym potem miała jeszcze syna i córkę. Miłości wielkiej może i nie było miedzy nimi, ale było to bardzo zgodne małżeństwo, całą czwórkę dzieci wychowali, wykształcili (w międzyczasie za namową Marianny przenieśli się ze wsi do pobliskiego miasteczka, w sumie na gospodarce został najmłodszy syn). Wojciech różnicy między dziećmi swoimi a swojego brata nie robił żadnej, tak samo jak później między wnukami. Tyle na razie wystarczy.
Spadek:
Rodzina "najbogatsza we wsi", to i pola trochę miała. No ale ziemię dostał Jakub, najmłodszy, który na gospodarce został. W posiadanym "majątku" był jeszcze las, który już nie Jakubowi przypadł, a wszystkim trzem synom do podziału. Las... Ten las to największe rozczarowanie mojego dzieciństwa. Pamiętam, jak ktoś z dalszej rodziny naopowiadał mi, że mam kawałek lasu na własność, wyobraziłam sobie piękną, szumiącą, bezkresną knieję, męczyłam rodziców, że ja chcę pojechać obejrzeć mój las i nie rozumiałam, dlaczego tak się śmieją. Zabrali mnie tam w końcu - zagajniczek paru brzózek, który nawet mnie, kilkuletniej dziewczynce, wydawał się śmiesznie mały. Teraz prosta matematyka - trzech spadkobierców, sześcioro dzieci tychże spadkobierców (Jakub miał dwoje), dziewięcioro wnucząt. Dalszych pokoleń nie liczę, bo na etapie wnuków Marianny i Henryka rozgrywa się historia.
Jestem wnuczką Marianny i Henryka, ale moim dziadkiem był Wojciech - innego nigdy nie miałam i nie znałam. Ba, nawet moja mama nie bardzo pamiętała swego ojca, chyba cztery lata miała, jak zmarł. Marianna była siłą scalająca rodzinę - dopóki żyła, każde święta, rodzinne uroczystości, wakacje były okazją do "zjazdu" wszystkich dzieci i wnuków. Potem Marianna zmarła, jej rolę próbowała przejąć ciotka Zośka (starsza siostra mojej mamy), ale po Mariannie odziedziczyła tylko twardość i niezłomność charakteru, jej ciepła już w sobie nie miała...
Potem zmarła moja mama i moje relacje z rodziną uległy znacznemu pogorszeniu. Nie jeździłam tam, nie wiedziałam, co u nich słychać, oni nie wiedzieli co u mnie. Poprzez dalszą rodzinę czasem dochodziły mnie jakieś wieści, które (szczerze mówiąc) nie bardzo mnie interesowały, za dużo żalu do nich miałam. Dziadek podobno przed śmiercią sporządził testament, w którym mnie nie uwzględnił, i z tego powodu było mi bardzo, ale to bardzo wszystko jedno.
Parę lat po śmierci dziadka skontaktowała się ze mną jedna z moich kuzynek - wnuczka Marianny i Wojciecha. Zaczęła mnie namawiać do podważenia testamentu Wojciecha, bo przecież zachówek mi się należy!
Od razu mówię, że jeśli wyłapiecie jakieś nieścisłości, to jak najbardziej możecie mieć rację, temat mnie absolutnie nie interesował, rozmawiałam z nią na zasadzie "daj mi spokój kobieto" i nie wchodziłam w szczegóły. Jedną nieścisłość widzę ja sama - jaki zachówek, nie byłam wnuczką Wojciecha, jestem córką jego brata, bardzo wątpię, czy mam prawo dziedziczyć po nim. Oczywiście kuzynka nie z dobroci serca namawiała mnie na uzyskanie praw do choćby części spadku po Wojciechu - niestety dziadek tuż przed śmiercią narobił jakichś długów, które teraz spadkobiercy muszą spłacać. Oczywiście zanim doszło do opcji ujawnienia tego faktu, 3/4 rozmowy było na zasadzie "no ale czemu nie chcesz spadku???".
Bo nie chcę. Dziadka kochałam i szanowałam, miał prawo dysponować swoim dorobkiem tak, jak chciał. Wychował i wykształcił moją mamę, mnie dał dużo miłości i beztroskie chwile w wakacje spędzone u niego (dla dzieci dość surowy, wnuki rozpieszczał). Jakie ja mam prawo podważać jego testament? I mówię tu o "prawie moralnym", bo formalnych podstaw raczej bym nie miała, nie byłam jego wnuczką.
Kuzynka widząc, że nie "połasiłam się" na spadek, użyła koronnego (w swoim mniemaniu) argumentu - "no ale jak uzyskasz prawa do części spadku, to część lasu będzie twoja!". Tu już nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Najpierw zapytałam, czy widziała ten "las". Potem, czy ma jakieś pomysły na to, co mam zrobić z dwoma-trzema brzózkami (bo tyle by mi przypadło po podziale). Następnie uświadomiłam jej, że las, to mi się należy po Henryku, po Wojciechu inny kawałek lasu dziedziczy ona i dzieci syna Wojciecha. A na koniec zaproponowałam, że jak zorganizuje notariusza, to ja się zrzeknę również tego "lasu" bo na cholerę mi on, będę mieli te dwie-trzy brzózki więcej do podziału.
Jedno, czego nie mogę odmówić kuzynce, to inteligencja, i dlatego końcówka naszej rozmowy zabrzmiała jak skecz "Sęk" kabaretu Dudek (no, za późno się zorientowała, w jaki dialog zabrnęła):
- Xynthia, na pewno nie chcesz tego spadku?
- Daj mi spokój, nie chcę!
- No ale las...
- Wiesz co? Ty sobie weź ten las za darmo!
"Zajarzyła", na takich kabaretach obie byłyśmy wychowane, dlatego chyba z rozpędu zapytała:
- A tartak?
- A tartak ty sobie też weź za darmo!
- Dobra, nie zapytam o psa...
- No i dobrze, bo pies ci mo*dę lizał!
To rozładowało sytuację, ale kontaktów nadal nie utrzymujemy. A las nadal stoi... chyba...
Spadkobiercy (uwaga, będzie długo!):
W pewnej biednej wioseczce na kielecczyźnie była sobie rodzina, najbogatsza we wsi. Na obecne czasy żaden powód do dumy i chwały, bo "najbogatsi we wsi" w realiach kielecczyzny oznaczało tylko tyle, że oni akurat na przednówku głodem nie przymierali. Trójka synów tam była, no i pierworodny (Henryk) zakochał się nie tak, jak by rodzice chcieli... Każdą pannę we wsi mógł mieć, a kogo wybrał? Mariannę z największej biedoty, sierotę w dodatku!
Marianna miała kruczoczarne warkocze i ogromne, błękitne oczy, no dobra, robotna też była, ale kto ciężko pracować nie umiał, to po prostu z głodu zdychał, więc żadna zasługa. Awantury były, ale Henryk charakterek miał i na swoim umiał postawić, ożenił się ze swoją ukochaną. Szybko okazało się, że Marianna oprócz urody posiada wiele innych zalet, bo w tempie wręcz ekspresowym z "bidoty i przybłędy" awansowała na "kochaną Marianeczkę", ulubienicę całej rodziny i oczko w głowie teściów. Żyli sobie spokojnie ok. 10-ciu lat, aż Henrykowi się zmarło, Marianna została sama z dwiema córkami.
Nie, nie sama! Rodzina już ją dawno pokochała, uznała za swoją, więc zebrali się zdecydować, jak jej pomóc. Henryk miał jeszcze dwóch braci, obaj skwapliwie wyrazili chęć poślubienia Marianny (hm, czyżby przez tyle lat podkochiwali się w przepięknej bratowej?), a ona zgodziła się na ten pomysł, wybrała starszego z braci, Wojciecha, z którym potem miała jeszcze syna i córkę. Miłości wielkiej może i nie było miedzy nimi, ale było to bardzo zgodne małżeństwo, całą czwórkę dzieci wychowali, wykształcili (w międzyczasie za namową Marianny przenieśli się ze wsi do pobliskiego miasteczka, w sumie na gospodarce został najmłodszy syn). Wojciech różnicy między dziećmi swoimi a swojego brata nie robił żadnej, tak samo jak później między wnukami. Tyle na razie wystarczy.
Spadek:
Rodzina "najbogatsza we wsi", to i pola trochę miała. No ale ziemię dostał Jakub, najmłodszy, który na gospodarce został. W posiadanym "majątku" był jeszcze las, który już nie Jakubowi przypadł, a wszystkim trzem synom do podziału. Las... Ten las to największe rozczarowanie mojego dzieciństwa. Pamiętam, jak ktoś z dalszej rodziny naopowiadał mi, że mam kawałek lasu na własność, wyobraziłam sobie piękną, szumiącą, bezkresną knieję, męczyłam rodziców, że ja chcę pojechać obejrzeć mój las i nie rozumiałam, dlaczego tak się śmieją. Zabrali mnie tam w końcu - zagajniczek paru brzózek, który nawet mnie, kilkuletniej dziewczynce, wydawał się śmiesznie mały. Teraz prosta matematyka - trzech spadkobierców, sześcioro dzieci tychże spadkobierców (Jakub miał dwoje), dziewięcioro wnucząt. Dalszych pokoleń nie liczę, bo na etapie wnuków Marianny i Henryka rozgrywa się historia.
Jestem wnuczką Marianny i Henryka, ale moim dziadkiem był Wojciech - innego nigdy nie miałam i nie znałam. Ba, nawet moja mama nie bardzo pamiętała swego ojca, chyba cztery lata miała, jak zmarł. Marianna była siłą scalająca rodzinę - dopóki żyła, każde święta, rodzinne uroczystości, wakacje były okazją do "zjazdu" wszystkich dzieci i wnuków. Potem Marianna zmarła, jej rolę próbowała przejąć ciotka Zośka (starsza siostra mojej mamy), ale po Mariannie odziedziczyła tylko twardość i niezłomność charakteru, jej ciepła już w sobie nie miała...
Potem zmarła moja mama i moje relacje z rodziną uległy znacznemu pogorszeniu. Nie jeździłam tam, nie wiedziałam, co u nich słychać, oni nie wiedzieli co u mnie. Poprzez dalszą rodzinę czasem dochodziły mnie jakieś wieści, które (szczerze mówiąc) nie bardzo mnie interesowały, za dużo żalu do nich miałam. Dziadek podobno przed śmiercią sporządził testament, w którym mnie nie uwzględnił, i z tego powodu było mi bardzo, ale to bardzo wszystko jedno.
Parę lat po śmierci dziadka skontaktowała się ze mną jedna z moich kuzynek - wnuczka Marianny i Wojciecha. Zaczęła mnie namawiać do podważenia testamentu Wojciecha, bo przecież zachówek mi się należy!
Od razu mówię, że jeśli wyłapiecie jakieś nieścisłości, to jak najbardziej możecie mieć rację, temat mnie absolutnie nie interesował, rozmawiałam z nią na zasadzie "daj mi spokój kobieto" i nie wchodziłam w szczegóły. Jedną nieścisłość widzę ja sama - jaki zachówek, nie byłam wnuczką Wojciecha, jestem córką jego brata, bardzo wątpię, czy mam prawo dziedziczyć po nim. Oczywiście kuzynka nie z dobroci serca namawiała mnie na uzyskanie praw do choćby części spadku po Wojciechu - niestety dziadek tuż przed śmiercią narobił jakichś długów, które teraz spadkobiercy muszą spłacać. Oczywiście zanim doszło do opcji ujawnienia tego faktu, 3/4 rozmowy było na zasadzie "no ale czemu nie chcesz spadku???".
Bo nie chcę. Dziadka kochałam i szanowałam, miał prawo dysponować swoim dorobkiem tak, jak chciał. Wychował i wykształcił moją mamę, mnie dał dużo miłości i beztroskie chwile w wakacje spędzone u niego (dla dzieci dość surowy, wnuki rozpieszczał). Jakie ja mam prawo podważać jego testament? I mówię tu o "prawie moralnym", bo formalnych podstaw raczej bym nie miała, nie byłam jego wnuczką.
Kuzynka widząc, że nie "połasiłam się" na spadek, użyła koronnego (w swoim mniemaniu) argumentu - "no ale jak uzyskasz prawa do części spadku, to część lasu będzie twoja!". Tu już nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Najpierw zapytałam, czy widziała ten "las". Potem, czy ma jakieś pomysły na to, co mam zrobić z dwoma-trzema brzózkami (bo tyle by mi przypadło po podziale). Następnie uświadomiłam jej, że las, to mi się należy po Henryku, po Wojciechu inny kawałek lasu dziedziczy ona i dzieci syna Wojciecha. A na koniec zaproponowałam, że jak zorganizuje notariusza, to ja się zrzeknę również tego "lasu" bo na cholerę mi on, będę mieli te dwie-trzy brzózki więcej do podziału.
Jedno, czego nie mogę odmówić kuzynce, to inteligencja, i dlatego końcówka naszej rozmowy zabrzmiała jak skecz "Sęk" kabaretu Dudek (no, za późno się zorientowała, w jaki dialog zabrnęła):
- Xynthia, na pewno nie chcesz tego spadku?
- Daj mi spokój, nie chcę!
- No ale las...
- Wiesz co? Ty sobie weź ten las za darmo!
"Zajarzyła", na takich kabaretach obie byłyśmy wychowane, dlatego chyba z rozpędu zapytała:
- A tartak?
- A tartak ty sobie też weź za darmo!
- Dobra, nie zapytam o psa...
- No i dobrze, bo pies ci mo*dę lizał!
To rozładowało sytuację, ale kontaktów nadal nie utrzymujemy. A las nadal stoi... chyba...
spadek
Ocena:
110
(128)
No dobra, mam natchnienie (a raczej spać mi się nie chce), więc będzie druga historia.
Młoda potrzebuje strój na solówkę, więc wrzuciłam ogłoszenie na odpowiednią grupę na fb, czego szukam. A szukam:
- strój do tańca współczesnego;
- niezdobiony lub skromnie zdobiony;
- jedno lub najwyżej dwukolorowy, preferowane stonowane kolory;
- wykluczone długie, powiewne spódnice (przeszkadzałyby w trudniejszych elementach, może doświadczona tancerka zrobi fiflaka w spódnicy owijającej się wokół kostek, Młoda na pewno nie).
Jakie odpowiedzi dostawałam? Najwięcej było propozycji strojów do gimnastyki artystycznej - wiecie, to tak jak byście wrzucili post, że potrzebujecie buty do biegania, a dostalibyście propozycję kupna butów do tenisa, no o co chodzi, to sport i to sport... Następną co do liczebności grupą były stroje do disco dance - patrz porównanie wyżej. Żeby dobitniej uświadomić bezsens takich propozycji "nieznawcom" tematu, powiem tylko, że akurat stroje do gimnastyki artystycznej i do disco dance są zazwyczaj bardzo bogato zdobione (kamienie Swarovski), a ja potrzebuję stroju bez kamieni.
Aha, podałam też rozmiar, nie wiem po co, bo dostawałam propozycje strojów dwa rozmiary większych lub mniejszych niż potrzebuję. Nie wiem, Młoda ma się wcisnąć w za mały strój? Nie wiem po co mam wydawać na to pieniądze, bo za mały to akurat ma... Albo mam jej kupić za duży "na przyszłość"? Potrzebujemy TERAZ i NA TERAZ!
O kolorystyce już nie wspomnę, dominowały stroje wielokolorowe, w jaskrawych barwach. I oczywiście prawie wszystkie (oprócz wspomnianych wcześniej strojów do gimnastyki artystycznej i do disco dance) miały długie, powiewne spódnice...
Tak się zastanawiam, po co pisać dokładnie, czego się szuka, skoro i tak nikt tego nie czyta? Następnym razem wrzucę po prostu post o treści "Szukam stroju do tańca", i tak w odpowiedzi dostanę WSZYSTKO, co akurat ludzie maja na sprzedaż.
A termin występu coraz bliżej...
Młoda potrzebuje strój na solówkę, więc wrzuciłam ogłoszenie na odpowiednią grupę na fb, czego szukam. A szukam:
- strój do tańca współczesnego;
- niezdobiony lub skromnie zdobiony;
- jedno lub najwyżej dwukolorowy, preferowane stonowane kolory;
- wykluczone długie, powiewne spódnice (przeszkadzałyby w trudniejszych elementach, może doświadczona tancerka zrobi fiflaka w spódnicy owijającej się wokół kostek, Młoda na pewno nie).
Jakie odpowiedzi dostawałam? Najwięcej było propozycji strojów do gimnastyki artystycznej - wiecie, to tak jak byście wrzucili post, że potrzebujecie buty do biegania, a dostalibyście propozycję kupna butów do tenisa, no o co chodzi, to sport i to sport... Następną co do liczebności grupą były stroje do disco dance - patrz porównanie wyżej. Żeby dobitniej uświadomić bezsens takich propozycji "nieznawcom" tematu, powiem tylko, że akurat stroje do gimnastyki artystycznej i do disco dance są zazwyczaj bardzo bogato zdobione (kamienie Swarovski), a ja potrzebuję stroju bez kamieni.
Aha, podałam też rozmiar, nie wiem po co, bo dostawałam propozycje strojów dwa rozmiary większych lub mniejszych niż potrzebuję. Nie wiem, Młoda ma się wcisnąć w za mały strój? Nie wiem po co mam wydawać na to pieniądze, bo za mały to akurat ma... Albo mam jej kupić za duży "na przyszłość"? Potrzebujemy TERAZ i NA TERAZ!
O kolorystyce już nie wspomnę, dominowały stroje wielokolorowe, w jaskrawych barwach. I oczywiście prawie wszystkie (oprócz wspomnianych wcześniej strojów do gimnastyki artystycznej i do disco dance) miały długie, powiewne spódnice...
Tak się zastanawiam, po co pisać dokładnie, czego się szuka, skoro i tak nikt tego nie czyta? Następnym razem wrzucę po prostu post o treści "Szukam stroju do tańca", i tak w odpowiedzi dostanę WSZYSTKO, co akurat ludzie maja na sprzedaż.
A termin występu coraz bliżej...
fb_grupy_sprzedażowe
Ocena:
117
(135)
Pani z grupy sprzedażowej na fb powróciła, co więcej, sama ją "wywołałam" i znowu mi podniosła ciśnienie.
Ponieważ historia, która stanowi "wstęp" do tej obecnej, została zarchiwizowana, nie będę jej linkować, niech spoczywa w spokoju w archiwum, ja tylko krótko przytoczę ważne fakty:
Pani wystawiła na sprzedaż ocieplacze baletowe (w historii określone przeze mnie jako COŚ, bo nie miało to znaczenia, o jaki przedmiot chodziło). "Zaklepałam" je pod postem jako pierwsza, potem w wiadomości prywatnej zapytałam, czy poczeka jeden dzień na przelew, bo ja z kolei czekałam na wypłatę. Jasne, nie ma problemu, pani poczeka, po czy następnego dnia pani poinformowała mnie, że sprzedała ocieplacze komu innemu. Poinformowała mnie ok. godziny dziesiątej, dwie-trzy godziny później miałam już wypłatę na koncie...
No nic, nie był to przedmiot niezbędny mi do życia, raczej "okazja", która przeszła koło nosa, powściekałam się, wrzuciłam historię na Piekielnych, tydzień później już nie pamiętałam, jak się pani nazywała. Aż do dzisiaj, kiedy sama mi się przypomniała.
Okazało się, że Młoda "na gwałt" potrzebuje stroju do tańca na swoją solówkę - "na gwałt" oznacza początek grudnia, no nie ma szans uszycia, zamówienia czegoś, ratują mnie tylko gotowe stroje, więc wrzuciłam post na grupę, czego szukam. Dla czepialskich - nie, nie "obudziłam się" w ostatniej chwili, że potrzebny będzie strój, Młoda miała, ale z niego wyrosła, o czym nawet nie wiedziała, bo gdy go przymierzała co jakiś czas na zasadzie "założę na chwilę i zaraz zdejmę", to był niby dobry, dopiero jak tknięta jakimś przeczuciem kazałam jej go założyć na trening do solówki i tańczyć w nim, to się okazało, że tu przyciasny i upija, a tam się naciąga i nieładnie układa...
Ogłoszenie wrzucone, odzew był spory, niestety większość odpowiedzi była chyba od ludzi, którzy w ogóle nie czytali, czego ja szukam... (jak będę miała natchnienie, to wrzucę to jako historię). Jedna pani posłała mi (w sensie odpowiedzi pod moim postem) zdjęcia kilku strojów tanecznych, z czego dwa mnie nawet zainteresowały, bo pasowały do charakteru solówki Młodej. Napisałam (nadal pod postem), że proszę o kontakt na priv i pani napisała...
Tak, to była pani od ocieplaczy, o czy dowiedziałam się dopiero, jak do mnie napisała, ponieważ wtedy wyświetliła mi się cała poprzednia konwersacja z nią. A tą dzisiejszą pozwolę sobie przytoczyć w całości (no, prawie):
- Witam, którym strojem jest pani zainteresowana? Wszystkie są w idealnym stanie, założone na jeden lub dwa występy.
Tu brak odpowiedzi z mojej strony, bo naprawdę bardzo intensywnie myślałam, czy mogę tej pani zaufać, stroje były ładne...
- No chyba nie jest pani obrażona o tamtą transakcję? Powinna pani zrozumieć, ze liczy się sprzedaż.
- Rozumiem. I dlatego nie jestem zainteresowana żadnym strojem od pani, skoro przede wszystkim liczy się sprzedaż.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi?
- To jest grupa sprzedażowa, a nie Allegro czy inny portal. Kupując od pani nie mam żadnej ochrony czy gwarancji, jeśli dostanę szmatę zamiast stroju, nic z tym nie zrobię. Tego typu grupy działają na zasadzie zaufania, pani moje zaufanie zawiodła.
- Nie rezerwuję rzeczy, kto pierwszy ten lepszy!
- To trzeba to było napisać, kiedy pytałam, czy poczeka pani na przelew, naprawdę nie miałabym pretensji.
- Ale to co innego!
- Bo?
- Nie rezerwuję rzeczy.
- Tak, już to pani pisała. Byłoby miło, gdyby WTEDY mi to pani napisała.
- Więc czemu nie chce pani żadnego z tych strojów?
- Bo mam tylko pani słowo na to, w jakim one są stanie. Naprawdę nie mam ani pieniędzy, ani tym bardziej czasu na to, żeby ryzykować zakup niepełnowartościowej rzeczy.
- One są w świetnym stanie!!!
- Pani tak twierdzi. Tak samo, jak stwierdziła pani, że poczeka na przelew.
- Niech pani nie będzie śmieszna, ma pani zdjęcia.
- Wie pani co, jestem antytalentem fotograficznym, ale nawet ja potrafiłabym zrobić zdjęcia stroju tak, aby nie było widać ewentualnych wad.
- Nie okłamałabym pani w takiej sprawie!
Tu uznałam, że dalsza konwersacja nie ma sensu, więc przestałam odpisywać. Pani napisała jeszcze ze dwa razy, po czym (na szczęście) odpuściła. I nie wiem, kto tu był piekielny - pani, która nie rozumiała, w jaki sposób się traci zaufanie, czy raczej to ja byłam piekielnie głupia, bo przecież okłamała mnie w jednej sprawie, w drugiej już mogła mówić prawdę... Stroje były ładne i dość tanie.
Teraz tak myślę, że w sumie mogłam sobie darować całą tą rozmowę - do pani zapewne nic nie dotarło, a i ja też się nie zmienię, nie zaufam komuś, kto mnie okłamał. I to nie jest historia "dałam babie nauczkę", bo ona i tak nie zrozumiała. A ja nadal nie mam stroju dla Młodej. No nic, mam jeszcze dwa tygodnie.
Ponieważ historia, która stanowi "wstęp" do tej obecnej, została zarchiwizowana, nie będę jej linkować, niech spoczywa w spokoju w archiwum, ja tylko krótko przytoczę ważne fakty:
Pani wystawiła na sprzedaż ocieplacze baletowe (w historii określone przeze mnie jako COŚ, bo nie miało to znaczenia, o jaki przedmiot chodziło). "Zaklepałam" je pod postem jako pierwsza, potem w wiadomości prywatnej zapytałam, czy poczeka jeden dzień na przelew, bo ja z kolei czekałam na wypłatę. Jasne, nie ma problemu, pani poczeka, po czy następnego dnia pani poinformowała mnie, że sprzedała ocieplacze komu innemu. Poinformowała mnie ok. godziny dziesiątej, dwie-trzy godziny później miałam już wypłatę na koncie...
No nic, nie był to przedmiot niezbędny mi do życia, raczej "okazja", która przeszła koło nosa, powściekałam się, wrzuciłam historię na Piekielnych, tydzień później już nie pamiętałam, jak się pani nazywała. Aż do dzisiaj, kiedy sama mi się przypomniała.
Okazało się, że Młoda "na gwałt" potrzebuje stroju do tańca na swoją solówkę - "na gwałt" oznacza początek grudnia, no nie ma szans uszycia, zamówienia czegoś, ratują mnie tylko gotowe stroje, więc wrzuciłam post na grupę, czego szukam. Dla czepialskich - nie, nie "obudziłam się" w ostatniej chwili, że potrzebny będzie strój, Młoda miała, ale z niego wyrosła, o czym nawet nie wiedziała, bo gdy go przymierzała co jakiś czas na zasadzie "założę na chwilę i zaraz zdejmę", to był niby dobry, dopiero jak tknięta jakimś przeczuciem kazałam jej go założyć na trening do solówki i tańczyć w nim, to się okazało, że tu przyciasny i upija, a tam się naciąga i nieładnie układa...
Ogłoszenie wrzucone, odzew był spory, niestety większość odpowiedzi była chyba od ludzi, którzy w ogóle nie czytali, czego ja szukam... (jak będę miała natchnienie, to wrzucę to jako historię). Jedna pani posłała mi (w sensie odpowiedzi pod moim postem) zdjęcia kilku strojów tanecznych, z czego dwa mnie nawet zainteresowały, bo pasowały do charakteru solówki Młodej. Napisałam (nadal pod postem), że proszę o kontakt na priv i pani napisała...
Tak, to była pani od ocieplaczy, o czy dowiedziałam się dopiero, jak do mnie napisała, ponieważ wtedy wyświetliła mi się cała poprzednia konwersacja z nią. A tą dzisiejszą pozwolę sobie przytoczyć w całości (no, prawie):
- Witam, którym strojem jest pani zainteresowana? Wszystkie są w idealnym stanie, założone na jeden lub dwa występy.
Tu brak odpowiedzi z mojej strony, bo naprawdę bardzo intensywnie myślałam, czy mogę tej pani zaufać, stroje były ładne...
- No chyba nie jest pani obrażona o tamtą transakcję? Powinna pani zrozumieć, ze liczy się sprzedaż.
- Rozumiem. I dlatego nie jestem zainteresowana żadnym strojem od pani, skoro przede wszystkim liczy się sprzedaż.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi?
- To jest grupa sprzedażowa, a nie Allegro czy inny portal. Kupując od pani nie mam żadnej ochrony czy gwarancji, jeśli dostanę szmatę zamiast stroju, nic z tym nie zrobię. Tego typu grupy działają na zasadzie zaufania, pani moje zaufanie zawiodła.
- Nie rezerwuję rzeczy, kto pierwszy ten lepszy!
- To trzeba to było napisać, kiedy pytałam, czy poczeka pani na przelew, naprawdę nie miałabym pretensji.
- Ale to co innego!
- Bo?
- Nie rezerwuję rzeczy.
- Tak, już to pani pisała. Byłoby miło, gdyby WTEDY mi to pani napisała.
- Więc czemu nie chce pani żadnego z tych strojów?
- Bo mam tylko pani słowo na to, w jakim one są stanie. Naprawdę nie mam ani pieniędzy, ani tym bardziej czasu na to, żeby ryzykować zakup niepełnowartościowej rzeczy.
- One są w świetnym stanie!!!
- Pani tak twierdzi. Tak samo, jak stwierdziła pani, że poczeka na przelew.
- Niech pani nie będzie śmieszna, ma pani zdjęcia.
- Wie pani co, jestem antytalentem fotograficznym, ale nawet ja potrafiłabym zrobić zdjęcia stroju tak, aby nie było widać ewentualnych wad.
- Nie okłamałabym pani w takiej sprawie!
Tu uznałam, że dalsza konwersacja nie ma sensu, więc przestałam odpisywać. Pani napisała jeszcze ze dwa razy, po czym (na szczęście) odpuściła. I nie wiem, kto tu był piekielny - pani, która nie rozumiała, w jaki sposób się traci zaufanie, czy raczej to ja byłam piekielnie głupia, bo przecież okłamała mnie w jednej sprawie, w drugiej już mogła mówić prawdę... Stroje były ładne i dość tanie.
Teraz tak myślę, że w sumie mogłam sobie darować całą tą rozmowę - do pani zapewne nic nie dotarło, a i ja też się nie zmienię, nie zaufam komuś, kto mnie okłamał. I to nie jest historia "dałam babie nauczkę", bo ona i tak nie zrozumiała. A ja nadal nie mam stroju dla Młodej. No nic, mam jeszcze dwa tygodnie.
fb_grupy_sprzedażowe
Ocena:
93
(137)
Historia Crannberry przypomniała mi moją...
Zacznę od tego, że nie umiem robić zdjęć. No nie umiem i tyle, zawsze wychodzą brzydkie, bez wyrazu, w najlepszym razie przeciętne. Oczywiście i tak je czasami robię, jak większość z nas - jako pamiątkę, uwiecznienie jakiejś chwili. Ale podobno, jeśli by dać małpie aparat fotograficzny i pozwolić jej zrobić dużą ilość zdjęć, to niewielki procent z nich wyjdzie dobrze. I właśnie chyba na zasadzie tej małpy jedno zdjęcie mi się udało.
Zdjęcie z jakiegoś spaceru poza miasto, nic szczególnego nie przedstawiało - ot, Młoda leżąca sobie na brzuchu na trawce. Intensywna zieleń trawy, intensywny błękit nieba, jasna sukienka i słomkowy kapelusz Młodej, niby nic takiego, ale tworzyło to kompozycję naprawdę miłą dla oka. Zdjęcie mocno sielskie-anielskie, ale jednocześnie nie przesłodzone, nie "cukierkowe". Powiem nieskromnie, podobało mi się, chociaż zasługa moja żadna - no, po prostu udało się. Ponieważ lubię patrzeć na ładne rzeczy, na krótki czas ustawiłam je sobie na kompie jako tło pulpitu (potem zlikwidowałam, bo wkurzały mnie zasłaniające szczegóły ikonki, a ja bez ikonek na pulpicie nie potrafię funkcjonować).
I właśnie jakoś w tym czasie wpadł do mnie kumpel. Teraz już nie pamiętam, czy wpadł specjalnie po to, aby skorzystać z kompa, czy tez to korzystanie było niejako "przy okazji", fakt faktem, że przy kompie spędził trochę czasu, a ja nie byłam przy tym non stop, bo to kawy zrobić czy herbaty, a to Młoda coś chciała, a to jeszcze coś innego. Państwowych tajemnic w plikach nie przechowuję, wszystkie ważne rzeczy zabezpieczone hasłami, więc nie widzę potrzeby patrzenia gościom na ręce, kiedy korzystają z mojego komputera. Okazało się, że jednak należałoby...
Kumpel zdjęcie pochwalił, ale większego zainteresowania nim nie przejawiał, posiedział trochę, z czego 2/3 czasu przy kompie, po czym poszedł. Jakieś parę dni później (naprawdę zupełnym przypadkiem) wpadła mi w oko reklama nowego "interesu", który postanowił rozkręcić (jego "interesy" to temat na oddzielną, piekielną historię), a mianowicie - gospodarstwo agroturystyczne. Tak, zdjęciem reklamowym było owo zdjęcie Młodej na łące...
Piekło, jakie mu urządziłam przez telefon, spotkało się z totalnym niezrozumieniem na zasadzie "ale o co ci w ogóle chodzi, bo nie rozumiem?", próbował mi wmówić, że zdjęcie nie jest ukradzione z mojego komputera, tylko ściągnął je z neta (chyba upierał się przy fb, NIGDY nie wrzuciłam tego zdjęcia gdziekolwiek do sieci), po udowodnieniu mu kłamstwa skwitował to krótkim "no i cóż takiego się stało, jedno głupie zdjęcie".
No cóż, dzięki temu incydentowi udało mi się zweryfikować jedną znajomość. Zdjęcie musiał usunąć (zresztą "interes" zaraz potem przestał mu się podobać), mam tylko nadzieję, że nikt nie zdążył go sobie ściągnąć.
Kurczę, to naprawdę jest ładne zdjęcie. Nadal mi się podoba.
Zacznę od tego, że nie umiem robić zdjęć. No nie umiem i tyle, zawsze wychodzą brzydkie, bez wyrazu, w najlepszym razie przeciętne. Oczywiście i tak je czasami robię, jak większość z nas - jako pamiątkę, uwiecznienie jakiejś chwili. Ale podobno, jeśli by dać małpie aparat fotograficzny i pozwolić jej zrobić dużą ilość zdjęć, to niewielki procent z nich wyjdzie dobrze. I właśnie chyba na zasadzie tej małpy jedno zdjęcie mi się udało.
Zdjęcie z jakiegoś spaceru poza miasto, nic szczególnego nie przedstawiało - ot, Młoda leżąca sobie na brzuchu na trawce. Intensywna zieleń trawy, intensywny błękit nieba, jasna sukienka i słomkowy kapelusz Młodej, niby nic takiego, ale tworzyło to kompozycję naprawdę miłą dla oka. Zdjęcie mocno sielskie-anielskie, ale jednocześnie nie przesłodzone, nie "cukierkowe". Powiem nieskromnie, podobało mi się, chociaż zasługa moja żadna - no, po prostu udało się. Ponieważ lubię patrzeć na ładne rzeczy, na krótki czas ustawiłam je sobie na kompie jako tło pulpitu (potem zlikwidowałam, bo wkurzały mnie zasłaniające szczegóły ikonki, a ja bez ikonek na pulpicie nie potrafię funkcjonować).
I właśnie jakoś w tym czasie wpadł do mnie kumpel. Teraz już nie pamiętam, czy wpadł specjalnie po to, aby skorzystać z kompa, czy tez to korzystanie było niejako "przy okazji", fakt faktem, że przy kompie spędził trochę czasu, a ja nie byłam przy tym non stop, bo to kawy zrobić czy herbaty, a to Młoda coś chciała, a to jeszcze coś innego. Państwowych tajemnic w plikach nie przechowuję, wszystkie ważne rzeczy zabezpieczone hasłami, więc nie widzę potrzeby patrzenia gościom na ręce, kiedy korzystają z mojego komputera. Okazało się, że jednak należałoby...
Kumpel zdjęcie pochwalił, ale większego zainteresowania nim nie przejawiał, posiedział trochę, z czego 2/3 czasu przy kompie, po czym poszedł. Jakieś parę dni później (naprawdę zupełnym przypadkiem) wpadła mi w oko reklama nowego "interesu", który postanowił rozkręcić (jego "interesy" to temat na oddzielną, piekielną historię), a mianowicie - gospodarstwo agroturystyczne. Tak, zdjęciem reklamowym było owo zdjęcie Młodej na łące...
Piekło, jakie mu urządziłam przez telefon, spotkało się z totalnym niezrozumieniem na zasadzie "ale o co ci w ogóle chodzi, bo nie rozumiem?", próbował mi wmówić, że zdjęcie nie jest ukradzione z mojego komputera, tylko ściągnął je z neta (chyba upierał się przy fb, NIGDY nie wrzuciłam tego zdjęcia gdziekolwiek do sieci), po udowodnieniu mu kłamstwa skwitował to krótkim "no i cóż takiego się stało, jedno głupie zdjęcie".
No cóż, dzięki temu incydentowi udało mi się zweryfikować jedną znajomość. Zdjęcie musiał usunąć (zresztą "interes" zaraz potem przestał mu się podobać), mam tylko nadzieję, że nikt nie zdążył go sobie ściągnąć.
Kurczę, to naprawdę jest ładne zdjęcie. Nadal mi się podoba.
internet
Ocena:
171
(173)
Covidowo będzie, kto nie ma ochoty, niech nie czyta.
Jest sobie pewna placówka (niejedna, ale ja o jednej konkretnej piszę). Ustalone godziny na sen, rekreację, posiłki. Kontrola pomieszczeń kilka razy w ciągu doby. Zakaz opuszczania placówki. Zakaz odwiedzin. Więzienie? Nie, Dom Pomocy Społecznej.
Jestem opiekunką w tym przybytku. Chociaż teraz to już coraz mniej czuję się jak opiekunka, a coraz bardziej jak strażnik w więzieniu. Ja wiem, rozumiem, jaki jest cel tych ograniczeń - to są ludzie starsi, schorowani, zdaję sobie sprawę z tego, że jak wirus tu "wpadnie", to sobie nieźle pohula. Nie narzekam na pracę w cholernie niewygodnych ubraniach ochronnych, nie narzekam na maseczkę noszoną praktycznie przez 12 godzin zmiany i inne, może drobniejsze, ale nie mniej uciążliwe rzeczy. W moim zawodzie empatia jest ważna i potrzebna, nie chcę stanowić potencjalnego zagrożenia dla moich podopiecznych, więc stosuję się do wszystkich zaleceń, które mają ich chronić.
Tylko niech mi ktoś powie, co mam zrobić z tą empatią, kiedy w ostatniej chwili zamykam drzwi przed nosem komuś, kto "wyczaił" moment i już prawie wyszedł? Chowam klucz do kieszeni i widzę tę nienawiść w jego wzroku... Co mam zrobić z moją empatią, kiedy zgrabnym unikiem "uchroniłam" Kasię przed przytuleniem się do mnie? Kasia to takie dziecko w ciele dorosłej kobiety, jak mam jej wytłumaczyć, że teraz już nie wolno się przytulać? Gdzie mam sobie wsadzić tę empatię, kiedy przez telefon mówię rodzinie: "Niestety, nadal nie ma możliwości odwiedzin. Nie, nie wiem kiedy będzie pan mógł odwiedzić ciocię. Tak, wiem, że ciocia jest bardzo słaba..."
To są ludzie starsi, niepełnosprawni, schorowani. Ale tę sprawność, którą mają, my im teraz odbieramy po kawałeczku. Mogli sobie np. wyjść do pobliskiego sklepu czy po prostu na spacer, spotkać się ze znajomymi, porozmawiać. Teraz "kiszą się" w placówce, ich świat został zawężony do murów DPS-u, przy obecnej pogodzie już nawet do ogrodu nie wyjdą. A ja (i inni opiekunowie) muszę być tą wredną, która nie pozwala.
Zaczynam nie lubić mojej pracy...
Jest sobie pewna placówka (niejedna, ale ja o jednej konkretnej piszę). Ustalone godziny na sen, rekreację, posiłki. Kontrola pomieszczeń kilka razy w ciągu doby. Zakaz opuszczania placówki. Zakaz odwiedzin. Więzienie? Nie, Dom Pomocy Społecznej.
Jestem opiekunką w tym przybytku. Chociaż teraz to już coraz mniej czuję się jak opiekunka, a coraz bardziej jak strażnik w więzieniu. Ja wiem, rozumiem, jaki jest cel tych ograniczeń - to są ludzie starsi, schorowani, zdaję sobie sprawę z tego, że jak wirus tu "wpadnie", to sobie nieźle pohula. Nie narzekam na pracę w cholernie niewygodnych ubraniach ochronnych, nie narzekam na maseczkę noszoną praktycznie przez 12 godzin zmiany i inne, może drobniejsze, ale nie mniej uciążliwe rzeczy. W moim zawodzie empatia jest ważna i potrzebna, nie chcę stanowić potencjalnego zagrożenia dla moich podopiecznych, więc stosuję się do wszystkich zaleceń, które mają ich chronić.
Tylko niech mi ktoś powie, co mam zrobić z tą empatią, kiedy w ostatniej chwili zamykam drzwi przed nosem komuś, kto "wyczaił" moment i już prawie wyszedł? Chowam klucz do kieszeni i widzę tę nienawiść w jego wzroku... Co mam zrobić z moją empatią, kiedy zgrabnym unikiem "uchroniłam" Kasię przed przytuleniem się do mnie? Kasia to takie dziecko w ciele dorosłej kobiety, jak mam jej wytłumaczyć, że teraz już nie wolno się przytulać? Gdzie mam sobie wsadzić tę empatię, kiedy przez telefon mówię rodzinie: "Niestety, nadal nie ma możliwości odwiedzin. Nie, nie wiem kiedy będzie pan mógł odwiedzić ciocię. Tak, wiem, że ciocia jest bardzo słaba..."
To są ludzie starsi, niepełnosprawni, schorowani. Ale tę sprawność, którą mają, my im teraz odbieramy po kawałeczku. Mogli sobie np. wyjść do pobliskiego sklepu czy po prostu na spacer, spotkać się ze znajomymi, porozmawiać. Teraz "kiszą się" w placówce, ich świat został zawężony do murów DPS-u, przy obecnej pogodzie już nawet do ogrodu nie wyjdą. A ja (i inni opiekunowie) muszę być tą wredną, która nie pozwala.
Zaczynam nie lubić mojej pracy...
DPS
Ocena:
114
(126)