Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kasia

Zamieszcza historie od: 17 kwietnia 2011 - 17:55
Ostatnio: 29 maja 2020 - 13:42
O sobie:

(Były) pracownik socjalny.

Próbuję przetrwać w korpo ;)

  • Historii na głównej: 12 z 43
  • Punktów za historie: 6837
  • Komentarzy: 137
  • Punktów za komentarze: 467
 
zarchiwizowany

#31945

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowieść o wrednej pani rejestratorce, bo muszę się wyżalić.

W Łodzi jest przychodnia PALMA, zwana przychodnią studencką, jednak przyjmuje też zwykłych pacjentów, z tak zwanego rejonu. W świetle obowiązujących przepisów można chodzić do jakiekolwiek przychodni w kraju po uprzednim złożeniu stosownej deklaracji, niezależnie od miejsca zameldowania, ja jednak przyjechawszy do Łodzi 5 lat temu zapisałam się do Palmy i tak już zostało.

W wyżej wymienionej przychodni pracuje piekielna pani rejestratorka, którą rozpoznaję po głosie. Nigdy, ale to zupełnie nigdy nie udało mi się zarejestrować do lekarza, gdy ta pani odebrała telefon. Rejestracja, zarówno osobista, jak i telefoniczna jest czynna od godziny 7 rano, wielokrotnie zdarzało mi się dzwonić dwie minuty po siódmej, pięć minut po siódmej, w granicach totalnego przegapienia czasowego dziesięć minut po siódmej. Co słyszałam za każdym razem? Że nie ma już miejsc do pani doktor. Cóż, średnio mi się chciało wierzyć, że w ciągu pięciu minut zarejestrować się zdążyło 20 pacjentów, ale cóż, jak to mawiają, głową muru nie przebijesz. Kiedyś, gdy dramatycznie potrzebowałam wizyty u lekarza bawiłam się w dzwonienie do przychodni cztery dni pod rząd, i jak łatwo się domyślić, nigdy nie udało mi się zarejestrować. W końcu machnęłam ręką, pojechałam na weekend do domu i tam udałam się na tak zwaną "wieczorynkę".

Co zaskakujące, gdy telefon odbierała inna pani, zarejestrowanie się do lekarza było możliwe i po godzinie dwunastej w południe.

Mogłabym teoretycznie jechać tam zarejestrować się osobiście, ale, że z mojego obecnego miejsca zamieszkania jedzie się do przychodni przy dobrych wiatrach około 45min, co skutecznie mnie zniechęca do wleczenia się taki kawał bez żadnej pewności, że zostanę przez lekarza przyjęta.

Po tym trochę przydługawym, ale koniecznym do wyrażenia wstępie czas przejść do historii właściwiej ;)

Wyszedł mi czyrak. Kto miał to cholerstwo wie doskonale o czym mówię, kto nie miał, temu nie życzę. Niestety borykam się z problemem czyraka od grudnia - wtedy pojawił się pierwszy raz. W marcu pojawił się po raz drugi, i wtedy pani doktor zdecydowała, że jeżeli pojawi się po raz trzeci, mam przybiec do niej jak najszybciej a ona da mi skierowanie do chirurga, żeby to cholerstwo naciął i ranę dokładnie wyczyścił, żeby czyrak już nigdy więcej nie zechciał do mnie wrócić.

Czyrak pojawił się znowu. Z racji tego, że mam go w tak malowniczym miejscu jakim jest kilka centymetrów w dół od kości ogonowej zauważyłam, że się tworzy gdy zaczynał już pobolewać, znaczy się w poniedziałek. Był wtedy jeszcze bardzo mały, ale od razu zadzwoniłam do przychodni. Niestety, godzina była już dość późnawa na rejestrację, bo po 10 i niestety nie udało mi się zarejestrować.

We wtorek nastawiłam więc budzik na 6:55 rano, równo o siódmej zaczęłam dzwonić do przychodni. Dzwoniłam i dzwoniłam, dzwoniłam i dzwoniłam, a tam odzywał się głuchy telefon (ale kasa za połączenie szła). Do ósmej rano, to jest rozpoczęcia zajęć wykonałam około 10 telefonów. Od 9:30 do 11:30 następne kilkadziesiąt. W końcu, o 11:45, udało mi się dodzwonić, i wtedy odebrała ONA, piekielna [r]ejestratorka :
[ja] Dzień dobry, chciałabym się zarejestrować do doktor takiej-a-siakiej.
[r] Nie ma miejsc.
[j] Proszę pani, od godziny 7 rano dzwoniłam chyba ze trzydzieści razy, ale telefon nie działał. Chce mi pani powiedzieć, że mimo tego, że nikt nie mógł się dodzwonić to wszystkie miejsca do pani doktor zostały zajęte?
[r] Proszę na mnie nie krzyczeć! Co ja pani poradzę, że telefon nie działał?! Nie ma miejsc i tyle, trzeba było przyjechać osobiście!
[j] Czyli rozumiem, że grupa około dwudziestu osób przyjechała o siódmej rano, przewidując awarię telefonu do południa i zarejestrowała się?
[r] No przecież mówię, jak pani by tak pilnie potrzebowała do pani doktor to też by pani przyjechała. Proszę dzwonić jutro!
[j, zrezygnowana, upewniam się] Ale pani taka-a-siaka jutro przyjmuje?
[r] Tak, przyjmuje.

Niby mówi się trudno, ale mój czyrak w tempie ekspresowym powiększył się trzy razy. Bólu nie da się opisać - zawsze, gdy udawało mi się dostać do przychodni na czas dostawałam antybiotyk i leki przeciwbólowe, co łagodziło nieprzyjemności związane z tą chorobą...

Środa : budzik na 6:55. O 7:00 dzwonię. Odbiera moja ulubiona pani i słodkim głosikiem informuje mnie, że pani taka-a-siaka NIGDY nie przyjmuje w środy...

Uwierzcie, gdybym była w stanie chodzić widzielibyście mnie w faktach jak gonię panią rejestratorkę z siekierą po terenie kampusu....

"Dzięki" temu, że przez dwa dni nie udało mi się dostać do przychodni z, jak mniemam, czystej nienawiści do życia i pacjentów pani z przychodni, spędziłam ten czas leżąc na brzuchu (siadanie niemożliwe), niemalże czołgając się do toalety i jęcząc z bólu. Mimo nałykania się dostępnych w domu środków przeciwbólowych czułam, jakby za przeproszeniem, rekin odgryzł mi połowę tyłka a potem nasypał tam soli.

Dziś telefon odebrała inna pani. A co do mojej ulubionej pracownicy przychodni - mam nadzieję przypasować głos do twarzy, a w domu urządzić jej mały ołtarzyk vodoo, życząc jej, aby na tyłku pojawił jej się nie jeden, a dziesięć czyraków, jeden po drugim. Może to ją nauczy szacunku do cierpiącego pacjenta.

rejestracja w przychodni

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 100 (164)
zarchiwizowany

#30167

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z pewnością nie jest to piekielność zasługująca na główną, zważając, że główna jej bohaterka była piekielna głównie dla siebie, ale jeżeli są wsród nas, użytkowników sufrujący po Internecie emeryci, to może zadziała jako przestroga ;)

Stoję dziś na przystanku i czekam na tramwaj. Co ważne przystanek jest umiejscowiony dość nietypowo, ponieważ w tramwaj jadący w stronę centrum można wsiąść, że tak to ujmę, z głównego chodnika, bez konieczności wchodzenia na "wysepkę" itp ; natomiast przystanek w drugą stronę znajduje się tuż naprzeciwko pierwszego, ale właśnie już na takiej wysepce wydzielonej na środku jezdni. Co za tym idzie, przystanek numer jeden od przystanku numer dwa dzielą jedynie tory. Jakieś dziesięć metrów od daszku przystankowego są pasy, coby ludzie mogli przejść z jednego przystanku na drugi, bez konieczności obchodzenia wszystkiego na około.

Mam nadzieję, że w miarę sensownie to wytłumaczyłam ;)

Stoję więc sobie i wystawiam twarz do słoneczka, kiedy widzę panią w wieku około 70 lat o lasce, przymierzającą się do przejścia na drugi przystanek bezpośrednio przez tory. Jednocześnie widzę, że ze strony centrum zbliża się tramwaj. Pani, mimo swojej niepełnosprawności najwidoczniej uznała, że lepiej jest lecieć przez tory i ewentualnie władować się pod tramwaj, niż przejść te niecałe 10 metrów do pasów, gdzie mogłaby spokojnie, bez stresu, zmienić miejsce swojego pobytu.

Jak idzie się łatwo domyślić pani wkroczyła na tory w żółwim tempie, i w takim je pokonywała, nadjeżdżający tramwaj natomiast jechał ze stałą szybkością i już oczyma wyobraźni widziałam jak tramwaj wjeżdża centralnie w kobitkę, gdy stojąca na drugim przystanku kobieta, również koło 70, krzyknęła gromko do przechodzącej :
-Pani, szybko, tramwaj jedzie!!
Przechodząca kobitka chyba dopiero teraz zdała sobie sprawę, że sekundy dzielą ją od raczej mało przyjaznego zapoznania się z pojazdem tramwajowym, ponieważ zrobiła gwałtowny krok do przodu, potknęła się i runęła jak długa, na szczęście dla siebie, już na chodnik przy przystanku nr2.

Sytuacja ta była mało śmieszna, ale przyznać muszę, że pani runęła epicko - sztywna jak kłoda, wyprostowana jak struna, nie zamachała nawet ręką ani inną kończyną tylko padła na prosto, twarzą do chodnika.

Kobitka, która wcześniej rzuciła ostrzegawczą uwagę o tramwaju rzuciła się czym prędzej do pomocy kobiecie, bo cóż, upadek ten wyglądał nader groźnie, chwyciła leżącą pod rękę i chce ją podnosić gdy co słyszy?

Ujmując to w kulturalnych słowach usłyszała, że ma kobietę natychmiast puszczać, bo w dupie i innych tego typu miejscach poszkodowana ma jej pomoc.

A co tam, pewnie gdyby tramwaj ją puknął, to pewnie zrobiłaby aferę, że ona może przechodzić gdzie chce, a komunikacja miejska powinna swój rozkład jazdy dostosować do jej życzeń.

Szkoda słów..;)

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (139)
zarchiwizowany

#27173

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie jest to może historia godna umieszczenia w samych czeluściach piekła, ale tak czy siak podejście pani doktor mnie dość zadziwiło.

We wrześniu zeszłego roku zapisałam się do przychodni studenckiej, i, przed wczorajszą wizytą odwiedziłam ją dwa razy. Po tych dwóch wizytach, banalnie krótkich, bo zależało mi wówczas na skierowaniu do alergologa, a później na rentgen płuc [p]ani doktor na dobrą sprawę nic o mnie nie wiedziała.

Ruszyłam tam więc wczoraj po raz trzeci i oznajmiłam pani doktor, że mam czyraka. O tym co mam wiedziałam, ponieważ w grudniu, w święta, miałam identyczne objawy jak obecnie, zdiagnozowane w pierwszy dzień świąt przez inną panią doktor na tak zwanej wieczorynce właśnie jako czyrak.

Tak więc ja powiedziałam co mam, lekarka stwierdziła, że w takim razie skoro pojawiło się po raz drugi to przepisze mi jakiś bardzo silny antybiotyk.

[ja] Ale nie chce pani tego zobaczyć? Bo objawy są te same co poprzednio, ale przecież ja sama nie umiem określić, czy to znowu czyrak, czy może coś innego.
[p] A gdzie to jest?
[j] W okolicach kości ogonowej.
[p] Nie, to nie chcę, a zresztą ja wcale nie muszę tego widzieć, skoro przecież pani wie, co pani dolega.

Tym oto sposobem dostałam "na gębę" receptę na jakiś bardzo silny antybiotyk (i jak się okazało cholernie drogi, 28zł za 3 tabletki a miałam zapisane 3 opakowania...).

Pani doktor, która właściwie mnie nie znała, i co najważniejsze, nie zbadała, uwierzyła mi na słowo co mi jest (a przecież mogłam korzystać z porad doktora google), a przecież mogłam być hipochondryczką, która ma przysłowiowy pryszcz na tyłku.

Już w domu, decydując się na poradę lekarską wikipedii wyczytałam, że czyraki są spowodowane zakażeniem gronkowcem, który go gronkowiec jest odporny na leczenie antybiotykami. Będzie naprawdę piekielnie jak okaże się, że wydałam 84zł na nieskuteczne antybiotyki..

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (108)
zarchiwizowany

#25699

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O chłopaku, który prawdopodobnie czytuje piekielnych, ale wynosi z nich dość nieodpowiednie przesłanie ;)

Kilka tygodni temu, dworzec Łódź Chojny. Dla niewtajemniczonych - mały budyneczek, z jedną kasą, brak informacji, brak tablic z wywieszonymi terminami odjazdów pociągów itd.

Właśnie zakupiłam swój bilet i stałam tuż obok kasy usiłując wepchnąć portfel do torby, gdy pojawił się komunikat, że pociąg jakiśtam do Warszawy odjedzie z toru 2. Na ten moment do kasy przydreptała [s]tarsza pani i nachylając się do okienka pyta:
[s] Przepraszam bardzo, do Warszawy to jest ten który stoi po prawej stronie od stacji czy po lewej?
Fakt faktem, pani niejako "wepchnęła" się w kolejkę, ale czasu zajęła może z pół minuty, a innej możliwości uzyskania informacji nie miała.

W tym samym momencie, kiedy staruszka wypowiadała swoje ostatnie słowo stojący w kolejce [m]łodzian (co ważne był jedną osobą czekającą na zakup biletu), przed którego pani się "wepchnęła" ryknął gromko:
[m] Babo! Czego się wpychasz?!
[s] Bo zaraz pociąg odjedzie, a ja nie wiem do którego wsiąść.. - odparła kobitka stropiona.
[m] Ale babo, ja tu byłem pierwszy!
Logika tego argumentu nieco mnie powaliła :) Staruszka uzyskawszy potrzebną informację podreptała do swojego pociągu, a młodzian wciąż znajdował się na stacji gdy ja wsiadałam do swojego pociągu 15minut po zdarzeniu.

Rozumiem, że niestety dużo starszych ludzi dzisiaj zasługuje na miało pochlebne określenie moher commando, ale traktowanie wszystkich z nieuprzejmy sposób tylko z powodu ich wieku to też chyba lekka przesada. Tym bardziej, że na stacji nie znajdują się żadne tablice informacyjne, a młodzianowi nigdzie się przecież nie śpieszyło..

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (136)
zarchiwizowany

#24318

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym, że podobne propozycje składa się dziewczynom nawet i na ulicy czytałam już kilkakrotnie, ale nie chciało mi się wierzyć... Do czasu.

Czas akcji : wczesna jesień, godzina 18, maksymalnie 19. Deszcz lał niesamowicie, ale na zajęcia trzeba było jechać. Okazało się jednak, że zajęć nie ma, postanowiłyśmy więc z koleżanką uraczyć się jednym piwkiem. Dzięki temu właśnie pomiędzy 18 a 19 znalazłam się na dość popularnym przystanku tramwajowym w Łodzi, na którym oprócz mnie stało jeszcze około 15 - 20 innych osób.

Co chyba dość ważne dla historii nie wyglądałam jakoś szczególnie zachęcająco. Zapomniałam z domu parasolki, a moja kurtka nie miała kaptura, także calusieńkie włosy miałam mokrutkie, przyklapnięte, możliwe również, że część makijażu spłynęła z powodu ulewy.

Tuż obok mnie na przystanku stał [p]an, koło 60 - 65. Bardzo elegancki, w płaszczu, lśniących butach, spodniach od garnituru, swoim wyglądem zewnętrznym przywodził mi na myśl jakiegoś bardzo szanowanego profesora lub kogoś w tym rodzaju. Ów pan zaczął do mnie zagadywać, że pogoda się zepsuła, że tramwaj długo nie jedzie, ot, takie pierdoły, ja natomiast myślałam sobie, że to miło, że zdarzają się jeszcze jacyś mili starsi panowie nie należący do klanu starzejących się w modzie moherowej.

Po wymianie kilku zdań o pogodzie facet spojrzał na mnie dokładnie i rzecze :
[p] A ja właściwie zagadałem do pani w całkiem innej sprawie.. Chciałbym się dowiedzieć czy nie byłaby pani zainteresowana zarobieniem dodatkowych pieniążków?
Przyznaję szczerze, że zwątpiłam, odpowiedziałam więc dość ostrożnie:
[ja] Nie, dziękuję, nie jestem zainteresowana.
[p] Ale proszę pani, na pewno? Dodatkowe pieniążki każdemu się przydadzą, a mówimy tutaj o naprawdę godziwym wynagrodzeniu. (serio facet tak powiedział..)
[ja] Ale naprawdę nie jestem zainteresowana.
Facet spojrzał na mnie dość zawiedziony, po czym wyjął z kieszeni płaszcza kartonik wielkości wizytówki, podsunął mi go pod nos i powiedział :
[f] To niech chociaż pani to weźmie, jak się pani zastanowi to pani zadzwoni.
Spojrzałam na ten kartonik a tam znajdował się napisany odręcznie, niebieskim długopisem napis "Zaistniej w seks biznesie!" a pod spodem numer telefonu.
Powtórzyłam więc zdecydowanie, ze nie dziękuję i zapatrzyłam się w przestrzeń, ponieważ ogarnęła mnie dzika wręcz ochota głośnego roześmiania się.. Sytuacja na szczęście nie przestraszyła mnie ze względu na tłum ludzi również znajdujący się na przystanku.

Jakąś minutę później przyjechał mój tramwaj, do którego pan na szczęście nie wsiadł.

Chciałabym to podsumować jakimś odpowiednim komentarzem, ale ciśnie mi się na usta tylko jedno słowo : szok.. :)

Niepozorni starsi panowie na przystanku...

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (171)
zarchiwizowany

#23585

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak napiszę coś niezrozumiale to wybaczcie, ale jestem chora i laptop trzymany na kolanach ze przeglądarką otwartą na piekielnych to moja jedyna rozrywka :)

Dialogi są napisane tak, aby oddawały sens rozmowy, dosłownych niestety nie jestem w stanie sobie przypomnieć.

Dawno temu, gdy chyba jeszcze nikt nie słyszał o żadnej zamianie telewizji na cyfrową (jakieś 3, 4 lata temu) spotkałam się z naciągactwem, próbą kradzieży? Sama nie wiem jak to określić, ale było to wszystko tak:

Środek tygodnia, godziny południowe. Miałam zajęcia jakoś na 13:30 więc byłam jeszcze w domu ale zbierałam się już powoli do wyjścia. Oprócz mnie w domu była jeszcze jedna z trzech współlokatorek.

Nagle pukanie do drzwi! |Wyglądam przez wizjer, bo to nigdy nie wiadomo kogo niesie i oczom nie wierzę, bo tuż pod nimi stoi [f]acet żywcem wyjęty z "Matriksa", okulary przeciwsłoneczne na nosie (mimo faktu, że stał na klatce schodowej, może nie patrzenie rozmówcy w oczy pomagało mu wciskać kit....) i taki dłuuugi czarny skórzany płaszcz. Pytam więc przez drzwi :
[ja] Tak? O co chodzi?
[f] Dzień dobry, jestem z telewizji kablowej, proszę otworzyć drzwi.
Nie powiem, otworzyłam te drzwi z czystej ciekawości, odwagi dodawał mi fakt, że nie byłam sama w domu.
Uchylam więc drzwi do mojego domostwa i tu kolejne zaskoczenie, bo facet wcale nie był sam - miał jeszcze trójkę towarzyszy, chyba dwie babki jeszcze z nim były i facet, którzy się tak sprytnie ustawili, że wyglądając przez wizjer nie miałam szansy ich zobaczyć. Muszę wam powiedzieć, drodzy czytelnicy, że przez moment aż spodziewałam się mimowolnie jakichś efektów specjalnych, bo wszyscy naprawdę wyglądali jak żywcem wyjęci z filmu wspomnianego przeze mnie wyżej.
[j] Słucham, o co chodzi?
Tutaj wszyscy obrzucili mnie spojrzeniem, bo pewnie mieli za zadanie polować na starsze osoby, a tu im otwiera 21 dziewoja, ale naturalna blondynka, więc hmm, może głupia i da się ją wkręcić? Także facet zaczął mówić:
[f] Jak mówiłem jesteśmy z telewizji kablowej i mamy dla Pani ofertę nie do odrzucenia, także proszę nas wpuścić do mieszkania, usiądziemy sobie na spokojnie i wszystko pani opowiemy.
[j] Wie pan co, ale to raczej szkoda czasu, bo ja nie jestem zainteresowana.
[f] Ale skąd pani może wiedzieć czy pani jest zainteresowana czy nie, skoro pani nawet nie zna naszej oferty! Więc proszę nas wpuścić i my pani wszystko przedstawimy.
Już wcześniej wiedziałam, że coś tu śmierdzi, ale teraz byłam pewna, bo najpierw ten dziwaczny wygląd, potem próba władowania mi się do mieszkania, a poza tym moi "goście" nie mieli żadnych "atrybutów" świadczących o byciu z kablówki, żadnych ulotek, długopisów, niczego, mieli ręce totalnie puste, nie mieli też żadnych toreb itd.
Nie umiem zmyślać i raczej nie kłamię, bo nawet jak już czasem lekko minę się z prawdą to potem o tym zapominam i odruchowo wygaduję prawdę, także zamiast częstować pana i jego świtę jakąś wymyśloną bajeczką postanowiłam powiedzieć mu prawdę o kablówce w mieszkaniu mając nadzieję, że wystarczy.
[j] Proszę pana, to naprawdę nie ma sensu. To nie jest moje mieszkanie, wynajmuję je z kilkoma osobami, i ŻADNA z nich nie ma telewizora. Mało tego, raz nawet chcieliśmy jeden przywieźć i założyć sobie kablówkę, ale właścicielka tego mieszkania zdecydowanie odmówiła, bojąc się, że my się kiedyś wyprowadzimy i zostawimy ją z podpisaną umową i pewną kwotą do płacenia co miesiąc. Także widzi pan, możemy naszą rozmowę zakończyć tutaj.
[f] Ale proszę pani nasza firma oferuje coś czego żadna inna nie! Umowę podpisuję pani na siebie i później, w razie miejsca zamieszkania umowa wędruje razem z panią!
[j] Ok, umowa może sobie wędrować, ale jak mówiłam to nie jest moje mieszkanie a jego właścicielka sobie nie życzy żadnej kablówki, żadnych dekoderów i innych rzeczy z nią związanych.
Tutaj w napięciu oczekiwałam, że może pan mi powie, że ich telewizja nie ma dekoderów, ale niestety ;)
[f] No dobrze, ale to jest tylko pani decyzja, ja bym chciał poznać zdanie innych osób, które z panią mieszkają.
Tutaj cierpliwość zaczęła mi się wyczerpywać, bo ile można tłumaczyć??
[j] Niestety teraz to niemożliwe, a poza tym przepraszam, ale ja muszę już wychodzić.
Tutaj facet zmierzył mnie od góry do dołu i chyba mój strój wydał mu się mało wyjściowy (pewnie dlatego, że nie miałam czarnego skórzanego płaszcza :) ) ponieważ rzekł:
[f] Teraz pani wychodzi?
[j] Owszem, także do widzenia. Ewentualnie jeżeli aż tak panu zależy to proszę mi zostawić ulotkę, bo zapewne takową państwo mają, a ja pokażę ją później reszcie współlokatorów.
Tutaj facio się zmieszał i wybąkał coś o tym, że oni nie mają ulotek i przedstawiają ofertę W DOMU bo znają wszystko na pamięć. Taaa, jasne :) Na koniec powiedział, że jeszcze przyjdzie, bo wszyscy sąsiedzi się zgodzili i on chce mi również dać szansę podjęcia słusznej decyzji.

O całej sytuacji poinformowałam niezwłocznie resztę lokatorów polecając im nie otwierać drzwi tamtym ludziom. Przychodzili jeszcze dwa dni, ale, że nikt im nie otwierał to dali spokój.

Do dzisiaj ciekawi mnie, czy byli to zwykli włamywacze - w sensie facet przedstawia "ofertę" a reszta jego niemych ludzi myszkuje po lokalu i podkrada co nieco chowając w wielkich kieszeniach płaszczy, czy też faktycznie chcieli ludziom wciskać jakiś kit wyłudzając pieniądze. Ale ciekawość ciekawością, a ja suma sumarum jestem zadowolona, że na własnej skórze nie przekonałam się o jakie oszustwo chodziło :)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 88 (124)
zarchiwizowany

#23356

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Właśnie pan ze Straży Miejskiej baardzo podniósł mi ciśnienie...

W swoim rodzinnym mieście mieszkam tuż koło Kauflandu. Wyjdę z bloku, przejdę przez jezdnię i mam sklep. Z racji tego bywam w nim dość często, nawet po drobne zakupy. Wczoraj, mniej więcej o tej samej porze wyskoczyłam na chwilkę po kilka drobiazgów. Moją uwagę zwrócił również pies, który był przywiązany do wózków sklepowych, widać było po nim, że jest zmarznięty, baardzo wył, tak jakby płakał, no, wiecie zapewne o co mi chodzi. Zrobiłam zakupy i kiedy wychodziłam pies znajdował się tam nadal. Pomyślałam sobie, że ma jakiegoś wyjątkowo nieodpowiedzialnego właściciela skoro zostawił go na tak długo na dworze, po czym wróciłam do domu.

Dziś również poszłam do sklepu. Co ukazało się moim oczom? Ten sam psiak, uwiązany w tym samym miejscu, wyglądający znacznie gorzej niż wczoraj, widać po nim było, że jest przemarznięty, unosił co chwilę łapki bo ziębił go chodnik, i cały czas tak strasznie "płakał". Babcia rzuciła hipotezą, że może ktoś o tej samej godzinie poszedł do sklepu i znów uwiązał psa. Cóż, może i możliwe, ale mnie się to nie wydało zbyt prawdopodobne.

Ledwo weszłam więc do domu wygooglałam sobie numer do Straży Miejskiej.
[Ja] Dzień dobry, chciałam zgłosić, że przy Kauflandzie, przy ulicy Piekielnej od wczoraj jest przywiązany pies. Do wózków sklepowych, tuż przy wejściu.
[Strażnik] Gdzie jest przywiązany?
[J] Do wózków, tuż przy wejściu.
[S] Ale to niemożliwe! Bo ja mieszkam obok sklepu i byłem tam dzisiaj i żadnego psa tam nie było!
[J] Proszę pana, ja widziałam tego samego psa przywiązanego w tym samym miejscu wczoraj i dzisiaj. Oczywiście nie mogę wykluczyć, że ktoś z nim przyszedł drugi raz o tej samej porze, ale wolałam to do pana zgłosić, nawet niepotrzebnie, niż patrzeć jak pies tam bezsensownie marznie.
[S] Ale wie pani (powiedziane z ironią), z takimi rzeczami to się dzwoni do schroniska dla zwierząt, oni się zajmują takimi rzeczami, nie my.
Brrr to czym się do kur.wy zajmuje SM?
[J} Proszę pana, ja wykonuję taki telefon pierwszy raz w życiu, także nie wiedziałam, gdzie dzwonić, uznałam, że chyba lepiej na SM niż na policję...
[S] No dobrze (z wielką łaską) Odczekamy jakieś pół godziny i przyjedziemy zobaczyć. Ale niech pani pamięta następnym razem że do nas się z takimi rzeczami nie dzwoni!
Tutaj pan wziął ode mnie dane (teraz żałuję, że mu podałam, bo on mi się nie przedstawił, babcia mi teraz histeryzuje, że zaraz do mnie przyjadą bo bezzasadnie wezwałam SM, istnieje w ogóle coś takiego? :) ) i zakończył połączenie.

Od mojego telefonu minęło już pół godziny, SM jeszcze nie ma.. Ciekawe, czy w ogóle przyjadą. Poczekam jeszcze z godzinę i jeżeli sytuacja się nie zmieni to zadzwonię już chyba prosto na policję...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (200)
zarchiwizowany

#21194

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O piekielnej służbie zdrowia. Będzie długo.

Kiedy miałam 14 lat na WFie robiliśmy przygotowanie do skoku przez płotki. Polegało to na wielkim zamachu nogą nad płotkiem, tak oby go przekroczyć. Płotków do przekroczenia był cały rządek, więc machałam nogą jak głupia, skoro kazali, i przy którymś już z kolei płotku coś mi w kolanie chrupnęło. Jako, że nigdy do super wrażliwych nie należałam, i do tej pory chodzę do lekarza jedynie wtedy, kiedy już naprawdę nie umiem sobie sama z tym poradzić, średnio się owym chrupnięciem przejęłam.

Ale kolano bolało i bolało. Nie ma chyba słów na opisanie tego bólu, bolało ciągle, non-stop, a jeśli nie daj Boże trzymałam nogę zgiętą w kolanie dłużej niż minutę to potem przy jej prostowaniu łzy cisnęły się z oczu. Po wstaniu rano miałam taki luźny staw, jakby kolana w ogóle nie było. O tym, żeby stanąć na prawej nodze na lekko ugiętej nodze też nie było mowy, bo od razu leciałam na boki. Poszłam więc do lekarza rodzinnego i dostałam skierowanie do chirurga.

Po tym wydarzeniu chirurgów przewinęło się kilku, bo w przychodni do której chodziłam było ich 5, i jeden przyjmował tylko w poniedziałki, inny tylko w środy itd.

Chirurg nr1 orzekł, że nic mi nie jest. Dla świętego spokoju kazał mi kupić sobie Naproxen żel (do dziś pamiętam nazwę!), lek, który ma działanie chłodzące. I chłodził, skórę, ale ja czułam przecież ewidentny ból głębiej, w kości.

Dwa tygodnie później Chirurg nr2 orzekł, że nic mi nie jest. Ten z kolei przepisał mi jakąś maść rozgrzewającą.

Jakieś kolejne dwa tygodnie później Chirurg nr3 (przyjemniaczek swoją drogą, wchodzę a on pyta "Ilu tam jeszcze pacjentów czeka?" Ja : "Trzech", On, do pielęgniarki : "No zobacz Basiu, co chwilę trzech i trzech a już tu 5 godzin siedzimy a mi się nie chce..") stwierdził, że nic mi nie jest, ale wysłał mnie chociaż na zdjęcie. Nic na nim nie zobaczył, odesłał mnie do domu.

Wtedy się wkurzyłam, bo miałam dosyć traktowania jak gówniary, co przychodzi do przychodni bo jej się nudzi. Męczyłam się przez trzy miesiące, jedynie owinięcie kolana bandażem elastycznym sprawiało, że jako tako chodziłam. Po trzech miesiącach przygoda rozpoczęła się od nowa.

Chirurg nr 4 okazał się na tyle przytomny, że stwierdził, że co prawda on tu nic nie widzi, ale da mi skierowanie ortopedy.

Ortopeda nr1 orzekł, że mam koślawa piętę i to jest powodem bólu stawu kolanowego. Nie docierało do niego, że lekko przekrzywioną piętę mam od urodzenia w spadku po matce, i jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało, a ból kolana to wynik urazu mechanicznego.

Ortopeda nr2 dopatrzył się uszkodzonej łękotki. Wysłał mnie na jakieś rehabilitacje i Bóg wie co jeszcze, trwało to całe jego leczenie dość długo, ale nic nie pomogło. Stwierdził więc, że niezbędna jest operacja usunięcia łękotki. Na to ani ja, ani moja babcia nie chciałyśmy się zgodzić, bo to jednak poważny zabieg. Co tu dużo mówić bałam się, miałam 15lat, całe życie przed sobą i wizja tego, że coś może się nie udać i będę kulawa przez całe życie nie napawała mnie optymizmem.

Męczyłam się więc z bolącym kolanem trzy lata po tamtej wizycie. Zastanawiacie się pewnie jak to możliwe? Nie wiem czy można tak powiedzieć, ale przyzwyczaiłam się do bólu, zaczęłam go traktować jak coś normalnego. Wiedziałam jak zginać nogę, żeby móc ją potem wyprostować, wiedziałam jak stąpać rano, żeby nie zwiększyć bólu ani się nie przewrócić. Jednak po trzech latach kiedy nie zdążyłam na czas przynieść do szkoły zwolnienia z WFu moja nawiedzona nauczycielka mimo tego, że byłam ewidentną ofiarą sportu kazała mi biegać razem z resztą dookoła bieżni ileśtam okrążeń, chyba z 15. No i pobiegałam tak sobie trzy WF pod rząd...

...aż obudziłam się z kolanem trzy razy większym niż zwykle, czerwonym jak burak, gorączką 38stopni i takim bólem, że wcześniejszy wydawał mi się niczym. Słaba i płacząca udałam się z babcią prywatnie do ortopedy nr 3, który orzekł, że mam silne zapalenie stawu kolanowego. Owo zapalenie pan mi wyleczył (co kosztowało dziadków jakieś 600zł, no ale jakbym miała czekać pół roku na wizytę państwową to ja nie wiem...). Zapytany czym owo zapalenie jest spowodowane myślał bardzo długo, po czym stwierdził, że to wina mojej nadwagi. Dodam, że mam 1,70m wzrostu i ważyłam 60kg. Idealna waga dla takiego wzrostu to 62kg. Ale cóż, ja miałam nadwagę...

Obawiając się takich przygód w przyszłości wylądowałam u ortopedy nr4 (miałam już wówczas 19lat!). Nigdy wcześniej nie spotkałam tak niemiłego w obyciu lekarza. Najpierw nakrzyczał na mnie, że dlaczego przychodzę do niego kontynuować leczenie zaczęte u kogoś innego. Dopiero po wysłuchaniu całej historii pan przestał mieć pretensje. Zbadał moje nieszczęsne kolano, wymieniał jakieś objawy które były identyczne jak moje i orzekł, że w wyniku nieszczęsnego machnięcia nogą na WF 5lat wcześniej uszkodziłam sobie rzepkę co zaowocowało zanikiem jakieś mazi co jest pod rzepką? Jeśli czyta to jakiś lekarz i widzi błąd to proszę o korektę bo nie mam pojęcia o medycynie i nie będę udawała, że pamiętam dokładnie co mi owy pan zdiagnozował :) Dostałam leki, które przyjmowałam przez niecałe pół roku i .... ból zniknął jak ręką odjął. W sumie pana ortopedę nr4 widziałam na oczy dwa razy, raz jak przyszłam jeszcze z bólem, drugi raz jak przyszłam powiedzieć czy leczenie działa.

Dziś mam 23 lata i spokój z kolanem. Stosuję się do zaleceń lekarza : nie biegam i nie jeżdżę na rowerze, generalnie nie robię nic co mogłoby staw przeciążyć, bo wtedy grozi mi znowu zapalenie.

Podsumowując : przez 5lat odwiedziłam 8 lekarzy. Pięciu z nich totalnie mnie zlekceważyło, od ot, przyszła taka gówniara to jej może być. Jeden wyleczył mi zapalenie, ale o reszcie nie miał pojęcia. Inny koniecznie chciał się okazać kompetenty, a o mało co nie poddałam się przez niego zupełnie niepotrzebnej operacji. Dopiero ostatni lekarz, który był tak niemiły, że miałam ochotę uciec z jego gabinetu (oh, jak dobrze, że tego nie zrobiłam!) okazał się być kompetentny i wyleczył schorzenie, z którym męczyłam się tyle czasu. Jest to dość przykre, że 1 na 8 lekarzy wiedział co robi, ale to jednocześnie świadczy, że w razie jakiegoś problemu odwiedźcie tylu specjalistów, ilu możecie, bo któryś na pewno okaże się być tym właściwym!

P.S. Od 6 tygodni mam wysypkę. Lekarz rodzinny skierował mnie do alergologa. A alergolog, zamiast wykonać testy alergiczne, skierował mnie do ... dermatologa. Czuję, że cała zabawa zaczyna się od nowa..

kaliska służba zdrowia

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (230)

#20084

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam właśnie historię o radzeniu sobie z uciążliwą muzyką sąsiadów, i przypomniała mi się moja, w pewnym sensie podobna :)

Na sam początek musicie się dowiedzieć, że nie umiem śpiewać. Co jest równie ważne mam bardzo wysoki głos, a w trakcie trwania owej historii był on wyćwiczony, ponieważ byłam świeżo po zajęciach z emisji głosu. Ujmując to prościej: umiem wysoko zaciągnąć i to całkiem porządnie, ale dźwięk jaki się ze mnie wówczas wydobywa nie jest pieniem anielskim....

W związku z tym jeżeli nachodzi mnie już czasem ochota na śpiewanie staram się robić to po cichu, żeby nikogo nie gorszyć moim drastycznym brakiem talentu :)

Ale tym razem było inaczej :D

Mieszkam na I piętrze także chcąc, nie chcąc, mam nad sobą sąsiadów. Nigdy ich nie widziałam, jednakże czasem mam wątpliwą przyjemność ich słyszeć - zawsze w godzinach nocnych, koło 23, 24 w pokoju nade mną przypomina się komuś o przesuwaniu mebli czy innych tego typu rzeczach. Nie jest to jednak szczególnie uciążliwe, idzie się przyzwyczaić.

Ale pewnego razu, bodajże w czerwcu, sąsiedzi rozpędzili się trochę za bardzo. Dokładnie o godzinie 22:30, kiedy ja już zasypiałam zmęczona upalnym dniem usłyszałam w mieszkaniu nad sobą pukanie młotkiem. O 23:00 do młotka dołączył dźwięk wiertarki... Generalnie do godziny trzeciej w nocy, nade mną, ktoś robił remont jak się patrzy.

Miałam oczywiście ochotę wyskoczyć z łóżka i lecieć na górę z solidnym opier*olem, ale powstrzymała mnie niewiedza, bo w sumie skoro nigdy ich nie widziałam, to była duża szansa, że otworzy mi pan o posturze szafy trzydrzwiowej i nie będzie miło.
Potem w mojej głowie narodził się plan napisania owym ludziom piekielnie ironicznej wiadomości, którą już nawet na bieżąco układałam sobie w głowie, i wrzucenie jej do skrzynki na listy, ale na sam koniec stwierdziłam, że to też bez sensu, bo albo go oleją, albo wyzwą mnie od pań z niższych sfer. Przecierpiałam jakoś tę noc, i dopiero następnego dnia po południu wpadł mi do głowy iście szatański plan :D

Świadoma faktu, jak bardzo wszystko niesie się w moim bloku, oraz tego, jak już powyżej wspomniałam, że nie umiem pośpiewać, postanowiłam dać nocnym remontowiczom pokaz swoich wątpliwej jakości umiejętności wokalnych. Pozamykałam wszelkie okna nie chcąc ranić uszu postronnych, niewinnych osób po czym....
...zapuściłam sobie na youtubie główną piosenką z "Upiora w operze" i z wielkim zaangażowaniem odśpiewałam ją, "starając" się nadzwyczajnie w partiach następujących po magicznych słowach "Sing my angel of music". Dla sprawdzenia brzmienia nagrałam sobie swój wyczyn na dyktafon. Po odsłuchaniu okazało się, że efekt przebija wszelkie oczekiwania :D Zaśpiewałam więc sobie tą piosenkę jeszcze sześć razy, z równie wielkim zaangażowaniem.

Na górze zapanowała cisza. Remont zaczęto kontynuować w godzinach dziennych, a i nawet wtedy stukanie młotka było jakieś takie niemrawe. I nikt już mebli nie przesuwa w nocy... :))

Także jeśli macie problem z uciążliwymi sąsiadami dajcie znać. Przyjadę, zaśpiewam, i będziecie długo cieszyć się błogą ciszą :D

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 701 (777)
zarchiwizowany

#20242

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przyszłam dziś na pociąg widmo, a później czekałam na inny, już o dziwo istniejący dwie godziny, bo spóźnił się jedynie godzinkę.. W trakcie tego jakże przyjemnego inaczej czekania byłam świadkiem następującej sytuacji:

Do okienka kasowego podchodzi elegancki, zadbany [p]an pod 50. Nachyla się i mówi do [k]asjerki :
[p] Hello, I would like to ask when the train to Warszawa leaves?
Kasjerka spojrzała panu prosto w oczy po czym niezwykle poważnie rzekła:
[k] Pociąg do Warszawy odjeżdża o 11:02.
Patrzę na to i nie wierzę... Przyglądam się panu i nie widzę na jego twarzy zdumienia, także domyślam się, że musi być świadkiem takiej ignorancji językowej nie pierwszy raz.. Za owym panem stał jakiś chłopak, równie zszokowany absurdem sytuacji przetłumaczył facetowi o której ten pociąg właściwie odjedzie.
[p] Ok, so I would like to buy a ticket to Warszawa.
[k] Pierwsza czy druga klasa? Pierwsza czy druga? NO JAKA KLASA??
Tu już zobaczyłam na twarzy pana zdziwienie, pewnie nikt go wcześniej o coś takiego nie pytał. Mogę się jedynie domyślać, że może nasze polskie słowo "klasa" skojarzyło mu się z angielskim "class", faktem natomiast jest, że pan dość niepewnie odpowiedział :
[p] Pierwsza please.
Kasjerka zabrała się za wydrukowanie biletu, kiedy już trzymała go w ręce otworzyła usta i szeroko i bardzo wyraźnie, aczkolwiek nadal po polsku powiedziała :
[k] Wagon 3 numer siedzenia 67.
I podała klientowi bilet.

Co jest najlepsze pani wcale nie wyglądała na zażenowaną faktem, że tak naprawdę nie była w stanie obsłużyć tamtego faceta. Nie wiem, może liczyła, że nasza polska mowa jest tak powszechna w świecie, że angielski jest jej do szczęścia, ani tym bardziej do pracy niepotrzebny??

Ja natomiast jestem ciekawa czy pan znalazł swoje miejsce, pewnie nie.

Kiedyś spotkałam na dworcu, tym samym, grupę Szwedów którzy powiedzieli mi, że są w Polsce czwarty dzień a ja jestem pierwszą osobą jaką spotkali która umie mówić po angielsku.

Aż strach się bać co będzie za rok, kiedy przyjadą wszyscy kibice na mecze Euro...

dworzec PKP Kalisz

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (227)