Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lapidynka

Zamieszcza historie od: 16 stycznia 2013 - 11:13
Ostatnio: 6 października 2014 - 14:04
  • Historii na głównej: 26 z 34
  • Punktów za historie: 25844
  • Komentarzy: 366
  • Punktów za komentarze: 3955
 

#52759

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I zaufaj tu ludziom...

Chłopak, 25 lat narobił sporych długów, z których nijak umiał się wyplątać.
Telefony z różnych firm, w których miał długi urywały się już od jakiegoś czasu, w końcu sprawa trafiła w ręce windykacji. Wiadomo – widmo komornika nabrało już na realności.

Mnie i mojemu żal było Maćka. To miły chłopak, którego matkę znamy. Postanowiliśmy popytać wśród znajomych, czy znalazłaby się dla niego praca tu, w Niemczech (wiadomo, zarobek jest inny), żeby chociaż część długu mógł spłacić i w efekcie udało się.

Nasz znajomy, starszy już pan potrzebował kogoś, kto pomógłby jego zięciowi założyć jakąś tam instalację w domu córki, a przy okazji i jemu samemu z pracami w ogrodzie, drobnej pomocy typu 'tu wywierć dziurę, tam inną zaszpachluj', wyjście z psem dwa razy dziennie, zrobienie zakupów, ugotowanie obiadu (Maciek jest z zawodu kucharzem) i takie tam drobiazgi.
Daliśmy Maćkowi znać, że znalazło się być może częściowe rozwiązanie jego problemów.
Fart tym większy, że starszy pan oferował mieszkanie (praktycznie cały dół jego domu z oddzielną kuchnią) wraz z meldunkiem, dostępem do Internetu i innymi takimi. Jeżeli chodzi o wynagrodzenie, za trzy miesiące pracy, Maciek po powrocie miałby spłacony praktycznie cały dług.
Radości nie było końca.

Maciek przyjechał na początku czerwca. Jeszcze przed przyjazdem, solennie obiecywał chęć jak największej pomocy starszemu panu, zapewniał o swojej chęci do pracy, wyrażał wdzięczność do tego stopnia, że po którymś 'bardzo wam dziękuję' zaczęło się nam już powoli aż głupio robić. Schody zaczęły się już przy odbieraniu Maćka z dworca.
Chłopak śmierdział jak gorzelnia. Zapytany (retorycznie) czy coś pił, stwierdził, że tylko jedno piwo, a w zasadzie pół, bo w autobusie wylało mu się ono na koszulkę i stąd ten nieprzyjemny zapach. Oczy mówiły co innego, no ale cóż... Mój z miejsca się wkurzył i już był gotowy kupować chłopakowi bilet powrotny do Polski, ale udało się mnie, naiwnej, przekonać go, że może jest zbyt restrykcyjny i żeby dał mu szansę.

Instalacja została założona dobrze. Być może dlatego, że tym, co najważniejsze zajmował się zięć starszego pana, a Maciek był do pomocy, czyli od 'przynieś, wynieś, pozamiataj', a nie od konkretnej, wymagającej znajomości rzeczy pracy. Jak się później okazało, nie raz trzeba było Maćka szukać po całej posesji, bo akurat dzwoniła jego dziewczyna i on potrzebował 'dłuższej chwili dla nich', a ten zięć to jakiś nienormalny, chyba nie rozumie co to bezbrzeżna tęsknota.

U starszego pana też nie było najlepiej. Dosłownie o wszystko trzeba było Maćka prosić. Kiedy starszy pan wskazywał mu (Maciek mówi jedynie po polsku), że trawa w ogrodzie jest już wysoka i należy ją ściąć, albo że jest sucho i gorąco, wypadałoby ją podlać, Maciek albo wykonywał swoją pracę powolnie z telefonem komórkowym w jednej ręce, albo mówił 'Morgen, morgen!', co miało oznaczać, że zrobi to jutro. Z chęci do pracy, jaką miał przed przyjazdem nie zostało nic.
Z psem, który nauczony jest wychodzenia na spacer o regularnych porach, wychodził kiedy Maćkowi się zachciało, albo i nie wychodził, jak mu się nie chciało, a spacer trwał jakieś 20 minut, podczas gdy pies, owczarek niemiecki, przyzwyczajony był do godzinnego spaceru i atrakcji typu rzucanie aportu, czego się Maćkowi robić nie chciało.

Obiady – temat rzeka. Starszy pan po zawale, który miał miejsce w zeszłym roku, odżywia się zdrowo. Maciek, ze względu na to, że nie miał nigdy czasu ani ochoty 'stać przy garach' (tak to określił – kucharz!), serwował co drugi dzień frytki z gotowymi klopsami, które się po prostu wrzuca do rozgrzanego oleju i ewentualnie skroił jakiegoś ogórka, albo wrzucał do piekarnika mrożoną pizzę. Rzadkością była jakaś zupa, nie mówiąc już o pełnowartościowym, zdrowym obiedzie. W efekcie starszy pan gotował sobie oddzielnie, jak miał w zwyczaju dotychczas.

Zakupy były robione raz w tygodniu. To akurat było Maćkowi na rękę, wszak wsiadał w samochód i na cały tydzień był z tym przecież spokój (poza pieczywem oczywiście, ale piekarnia jest nieopodal). Dostawał pieniądze i listę, co ma kupić. Poza gotowym jedzeniem typu mrożone frytki, pizze, lasagne, spaghetti, które jadał sam, miał kupować też produkty, które odpowiadają starszemu panu i coś na śniadanie i kolację. Kwota, którą wydawał, była czterokrotnie wyższa od tej, jaką starszy pan zwykł wydawać na siebie samego. Maciek kupował sobie oczywiście wszystko, co najdroższe, bo w jego mniemaniu to było właśnie najlepsze. No i raz na tydzień musiał mieć całą skrzynkę piwa dla siebie, 'bo jak to, u Szwabów być i piwa się dobrego, bawarskiego nie napić?!'. Starszy pan nie pije alkoholu wcale.

W pewnym momencie, a konkretnie w zeszły piątek, starszy pan (jak mniemam w obliczu niemal rozpaczy) zadzwonił do nas (DOPIERO! Czyli po prawie dwóch miesiącach pobytu Maćka), że on nas BARDZO PRZEPRASZA, ale że nie może chłopakowi dłużej pomagać.
My na początku nie wiedzieliśmy o co chodzi. Dopiero podczas rozmowy telefonicznej, starszy opowiedział nam jak to wszystko wygląda i że on w zasadzie lepiej i oszczędniej radził sobie sam, niż z pomocą Maćka, który robi o wszystko łaskę i w ogóle nie robi tego, po co przyjechał. Miarkę cierpliwości przelała sytuacja, kiedy starszy pan zastał pijanego Maćka, który próbował rąbać drewno (ciekawe po co, w lipcu?). Suma summarum wyszło na to, że chłopak potraktował swoją i tak lekką pracę jak wakacje zagraniczne, za które ktoś mu jeszcze płaci.
Mnie zrobiło się wstyd, w Lubym zagotowało się nie na żarty. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam go tak zażenowanego i wściekłego w jednym. Bądź co bądź, poręczyliśmy za niego.

Maciek dostał swoje 'ciężko zarobione' pieniądze, starczą na większą część długu i wrócił do Polski.
Ja nie chcę go nigdy więcej widzieć.

Jako wisienkę na torcie powiem tylko, że Maciek rozgoryczony stwierdził, że tym Szwabom to się w dupach poprzewracało. A jemu było wolno zachowywać się tak jak chciał i tak, jak się zachowywał, bo za czasów wojny Niemcy nakradli, to on teraz sobie na starym Niemcu poużywa za wszystkich.

Trzęsie mną do teraz.

praca

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 934 (984)

#51758

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przed chwilą zostałam poinformowana o czymś, co wstrząsnęło mną do głębi. Do rzeczy.

Wczoraj wieczorem odwiedziła nas nasza znajoma ze swoim nowym facetem (to ten typ babki, który wiecznie i niepoprawnie pakuje się w toksyczne związki). Spotkanie spontaniczne, ustalone raptem godzinę wcześniej 'bo przejeżdżają nieopodal, ona chętnie przedstawiłaby swojemu lubemu swoich znajomych i czy mogą'. Ano mogą, czemu nie.
Rashid, bo tak ma na imię 'Mano-Marokano' znajomej wydawał się być człowiekiem, że tak się wyrażę, ogarniętym, nawet dość sympatycznym.

Spotkanie było miłe, zjedliśmy razem kolację, później wyszliśmy na spacer - wszystko w jak najlepszym porządku. Jako, że luby znajomej nie mówi po polsku, rozmawialiśmy po niemiecku. Wiadomo, oszczędziło to niepotrzebnych nieporozumień i odsunięcia 'przyjaciela' koleżanki na boczny tor. Dlaczego określenie 'przyjaciel' w cudzysłowie? O tym za chwilę.

Po spacerze znajoma ze swoim (nie)szczęściem stwierdzili, że już na nich czas.
Jak zwykle pożegnaliśmy się 'po naszemu' czyli baby przytulas i cmok w polik, faceci uścisk dłoni, ja z loverem znajomej też uścisk dłoni, wszak nie znamy się zbytnio, a mój luby ze znajomą luźny przytulas z dystansem do siebie. Nic bardziej normalnego.
Ups... chyba jednak nie.

Znajoma zadzwoniła z płaczem.
Dla jej mężczyzny to nic normalnego, dla niego to patologia, zboczenie i k*urestwo. Dowiedziała się, że jest zwykłą szmatą i k*rwą, bo pozwoliła się dotknąć innemu facetowi 'w taki sposób' - w jaki? Nie mam zielonego pojęcia. Na dokładkę dostała parę liści, bynajmniej w formie bukietu...

Poradziłam znajomej, by ewakuowała się prędko z tego związku.
Ona stanowczo stwierdziła, że nie, bo przecież on na co dzień jest dobrym człowiekiem, że to tylko zazdrość, a jak sobie wszystko wytłumaczą, to będzie dalej jak z bajki.

Skapitulowałam.
Moc argumentów znajomej wcisnęła mnie w ziemię.

Poradziłam, co miałam poradzić, więcej nie jestem w stanie zrobić. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Powiedziałam znajomej, że jeżeli będzie potrzebowała pomocy, to wie, gdzie mieszkam, chętnie jej tej pomocy i wsparcia udzielę, pod warunkiem, że w końcu pójdzie po rozum do głowy.

Pożegnałyśmy się.
Tyle, że we mnie jakiś taki niesmak pozostał...

Skomentuj (110) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 710 (804)

#51228

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja z salonu fryzjerskiego.
Wczoraj w godzinach popołudniowych miałam umówioną wizytę. Zjawiłam się na czas. Ludzi – głównie kobiet – sporo. Mimo tłoku przyjęta zostałam o czasie, ‘moja’ fryzjerka ekspresowo nałożyła mi farbę na włosy, wobec tego nie pozostawało mi nic, jak czekać pod jakąś aparaturą, dopóki nie nadejdzie czas zmywania specyfiku z włosów.

Jak w większości salonów fryzjerskich, tak i w ‘moim’ konieczne są zapisy. Standardowo panie fryzjerki zapisują godzinę, co będzie z włosami robione i oczywiście nazwisko klientki. To dość istotne dla historii, zwłaszcza kwestia nazwiska.

Kontynuując.
Siedzę pod aparaturą, czytam książkę, coby czas sobie umilić, aż tu nagle słyszę dość głośno wypowiedziane zdanie, ton dość irytujący, taki... roszczeniowy. Okazało się, że to inna (K)lientka kieruje swoje żądania do (F)ryzjerki (swoją drogą – szefowej salonu). Zaciekawiona zwróciłam uwagę na to, co się dzieje.

K: Proszę mnie natychmiast przyjąć. Mam spotkanie.
F: (patrząc w zapisy w zeszycie) Pani Iksińska, jest pani zapisana dopiero na jutro. Jestem tu tylko z koleżanką (inną fryzjerką) i obie mamy komplet klientek, wszystkie wcześniej zapisane. Nie dam rady Pani wcisnąć.

Tu na twarzy ‘roszczeniowej’ klientki pojawiła się purpura.

K: Po pierwsze, proszę się zwracać do mnie PANI MAGISTER, nie po nazwisku, ja jestem MAGISTREM FARMACJI Z WŁASNĄ APTEKĄ! Nie będzie mnie fryzjerzyna po zawodówce obrażać! Ja mam spotkanie! Ty mnie przyjmiesz!

Przyznam szczerze, że kopara mi opadła. W duchu prosiłam wręcz fryzjerkę, żeby odpowiedziała ‘magistrzynie’ tak, by jej w pięty poszło. O dziwo, fryzjerka zachowała anielską cierpliwość, jednak asertywnie, kulturalnie, acz tonem nie znoszącym sprzeciwu poleciła pani magister, by ta jak najszybciej zmieniła salon fryzjerski, bo ani dzisiaj, ani jutro, w ogóle nigdy już nie zostanie obsłużona w tym salonie przez nikogo.
Pani magister zapowietrzyła się, zagroziła, że zepsuje salonowi renomę i wyszła z hukiem.

Po chwili dotarło do mnie, że gapię się jak prostak, z rozdziawioną mordką i oczami jak 5 złotych każde – dziwię się, że już mi tak nie zostało po tamtym zajściu.
Pocieszyłam się faktem, że nie byłam jedyna.

Co ludzie mają z tym tytułowaniem?
Kompleks jakiś, czy co?

Pani Magister

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 916 (984)
zarchiwizowany

#51497

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój samochód ostatnio niemal wyzionął ducha - 12-latek, miałam go od czasu zdania przeze mnie prawka, więc jak można sobie wyobrazić – auto zajeżdżone niemal kompletnie.
Idąc tym tropem, postanowiliśmy z Lubym, że czas najwyższy pozwolić naszej rakiecie iść na emeryturę, a w jej miejsce sprawimy sobie inne jeździdło.
Padło na roczny samochód, typowy Suv. Aby go kupić, zmuszeni byliśmy wziąć (jak dla nas) spory kredyt, ale po obliczeniach wyszło, że nie powinno być większych problemów z jego spłatą. Tak oto nabyliśmy auto.
Jak wiadomo, cieszyliśmy się (i cieszymy nadal), bo jednak jest z czego, aczkolwiek nie obnosiliśmy się absolutnie z ‘ochami’ i ‘achami’ wśród rodziny i znajomych. Nie wydzwanialiśmy, nie wstawialiśmy fotek na Fb czy inne portale – ot, ludzie dowiadywali się albo przy okazji, albo po prostu gdzieś tam nas zauważyli w ‘chyba nowym samochodzie’.

Od bliskiej rodziny dowiedziałam się, że:
- W dupach nam się poprzewracało;
Nom.. bo zmiana samochodu po 10 latach to faktycznie burżuazja.

- W Rajchu mieszkamy, to z kasą szalejemy, a z rodziną to się już nie podzielimy;
To w odniesieniu do ślubu kuzyna, który tu opisywałam, a na którym się nie pojawiliśmy z opisanych w tamtej historii względów. Biorąc pod uwagę fakt, że w Rajchu ‘Eurusie’ rosną na drzewach, to racja, skąpcy z nas przeokrutni.

- Oni by takiego nie kupili, bo to straszny szajs;
Na lepszy nas nie stać. Jak wygramy w totka i będziemy kupować Bentleya, to powiadomimy.
Może przy okazji podeślemy wujkowi listę całkiem niezłych samochodowych ofert, a nuż skusi się i zmieni swoją Favoritkę po zasłużonych, 24 latach…

Padły pytania:
- A po co wam taki duży samochód, jak wy dzieci nie macie?
Ano… kiedyś, z pewnością niebawem dziecko/dzieci się pojawi/ą?

- A czemu nie starszy?
- A czemu nie całkiem nowy?
- A czemu kolor taki brzydki?

Iii jeszcze sporo takich ‘a czemu’, ‘a po co’.

Tak sobie myślę, że chyba trzeba się ukryć w jakimś schronie czy bunkrze, nie daj Boże jechać samochodem po ulicy, coby nie wzbudzać burzliwych dyskusji (naszpikowanych złośliwościami) wśród rodziny / znajomych na temat, który – notabene - ich nie dotyczy. Najlepiej nie kupować nic, co przekracza kwotę 300 euro, bo z miejsca dostaniesz łatkę nowobogackiego burżuja nie liczącego się z nikim i z niczym.

Przykre? Może trochę.
Dla nas z pewnością piekielne.

auto

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (305)
zarchiwizowany

#51381

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Słów kilka o – jak to roboczo nazwałam – świrach homeopatycznych.
Będzie długo – wybaczcie.

Znajoma rodziny, babka w wieku 50+ (dla historii niech będzie Angelika), patrząc na moją pokrytą strupami, złuszczającym się naskórkiem i rankami dłoń (jestem niezbyt dumną posiadaczką łuszczycy krostkowej) stwierdziła, że kiedyś, lata temu miała bardzo podobny problem. Nie zapomniała wspomnieć o tym, ile nabiegała się po rozmaitych dermatologach, jakie tysiące Jurków wydała na leki i same wizyty, jak również o tym, że ogólnie lekarze to zło, a farmacja to całkowita katastrofa.

Jej monolog przyjęłam ze sporą dozą sceptycyzmu, wszak – mówiąc oględnie – nie wierzę w ‘wodę, która ma pamięć’, za to interesuję się tym, co się w człowieku dzieje i bardziej zawierzam przykładowo rzetelnym badaniom histopatologicznym i opiniom lekarzy, wystawionych na podstawie właśnie tych i innych rozmaitych badań. Taki ze mnie zły, racjonalny ludź.

Wracając do tematu.
Znajoma zaproponowała mi wizytę u swojego znachora. Stwierdziła, że właściwie to nic nie tracę, spróbować warto, a ona, w imię swojej wiary w homeopatię, zasponsoruje próbną, pierwszą wizytę.
Zapytana o koszt, stwierdziła tylko, że na zdrowiu nie warto oszczędzać, a na leki rodem z psychofarmacji (tak nazywa wkręcanie ludzi w skuteczność działania leków pochodzących od koncernów farmaceutycznych) wydałabym o wiele większą sumę. Ceny wizyty oczywiście nie poznałam.
Koniec końców – niechętnie dość, ale zgodziłam się. W takim wypadku faktycznie nic nie tracę, co najwyżej czas.

Zaczął się cyrk.
Znachor, przed wizytą, poprosił, bym napisała dla niego mój życiorys. Nie powiem, zdziwiło mnie to bardzo, ale cóż – skoro się podjęłam, napiszę.
I tak: wpisałam wiek, wagę, wzrost, na co chorowałam, na co choruję, jakie leki zażywam i na jakie jestem uczulona. Wszystkie dane wypunktowane, bez koniecznego rozpisywania się. Kartkę pokazałam Angelice, co skomentowała tylko tym, że takie suche fakty to każdy umie napisać. Wielki Znachor potrzebuje życiorysu, takiego o – jak kartka z pamiętnika, tyle, że w ogromnym skrócie.
Zirytowałam się nieco, stwierdziłam, że lubię swoją prywatność na tyle, by nie dzielić się nią z przypadkowymi ludźmi. Nastąpiła obraza majestatu znajomej rodziny i uznanie mojej asertywności za objaw chorobowy, który Wielki Znachor natychmiast ze mnie wypleni.
Podziękowałam za współpracę, wzięłam kartkę i głowiąc się nad sensem takiej inwigilacji, wróciłam do swoich codziennych zajęć.
Wieczorem tego samego dnia Angelika zadzwoniła do mnie z fantastyczną wiadomością, mianowicie Guru łaskawie zgodził się na tak niewielki strzępek informacji o mnie. Podziękowałam dobitnie i poprosiłam o nie zawracanie mi więcej głowy takimi pierdołami.

Tak mogłaby się historia skończyć, gdyby nie odwiedziny Angeliki. Nawiedziła mnie następnego dnia w towarzystwie Wielkiego Znachora.
Człowiek dość obskurny. Brak dużej części uzębienia, ubrany był dość nietypowo, konkretnie bawełniane, brudne spodnie, jakiś pled wyglądający jakby w życiu nie widział miski z wodą, nie daj Boże pralki, zapach owego pana również do miłych nie należał. Na głowie kołtun, przyszedł w butach w ostatniej fazie rozkładu, w ręku trzymał siatkę wypełnioną po brzegi, taką z materiału, z napisem ‘I love bio’.
Nie zwykłam oceniać ludzi po wyglądzie, jednak obraz nędzy i rozpaczy, który prezentował Guru po prostu zwalił mnie z nóg. Brak zachowania jakiejkolwiek higieny, nie mówiąc już o chociażby odrobinie pozorów, jakie mógłby sprawiać, jako ten, który leczy.
Bankowo na mojej twarzy malowała się konsternacja i/lub odraza (właściwie jedynie ze względu na zapach), co szybko zauważyła Angelika. Poprosiła, bym nie oceniała po pozorach, wszak człowiek ten posiada niewyobrażalną wiedzę, którą chce się dzielić z innymi, pomagać ludziom, których ominęło niestety natchnienie i łaska wszechświata, a wszystko to jak za darmo, bo za wizytę kasuje tylko 50 Euro.

Moją konsternację zastąpiło niewyobrażalne wku*rwienie, kiedy ‘Natchniony’ bez zaproszenia wparował mi do mieszkania z miną tego, przed którym należy bić pokłony. Wyprosiłam towarzystwo, co z ich strony objawiło się - w pierwszej fazie zaniemówieniem, a w następnej oburzeniem. Znachorowi z ręki wypadła siatka, na podłogę wyleciała skórzana teczuszka, a z niej ampułki z granulkami. Afera na całego, bo ponoć koszt specyfików przerasta moje wyobrażenie o pieniądzach wszelkich. Nic to, że Guru sam upuścił siateczkę. Nic to, że bez pozwolenia znalazł się w moim domu.
Zbierał specyfiki z podłogi, zagarniając wszystko dłońmi i pakując na chybił – trafił do fiolek.
Koniec końców – wypadli z mieszkania z hukiem.

Znajoma rodziny i jej rodzina nie odzywa się do nas i do naszej rodziny. Stwierdziła, że brak szacunku do Jedynego Prawidziwego LEKARZA (?!) jest wynikiem galopującej choroby tkwiącej we mnie, a której za żadne skarby nie chcę z siebie wyplenić.

Przyznam szczerze, że całość w swoim absurdzie zwaliła mnie z nóg. Nie sądziłam, że tak w ogóle można, że takie sytuacje się zdarzają, że ludzie tacy istnieją, bo tych, popierających homeopatię, których znam, zachowują się normalnie, racjonalnie i nie są upierdliwi.

Wiedziona zaciekawieniem, zapytałam inną znajomą, miłośniczkę homeopatii o to, jak wygląda i jak leczy ją jej ‘lekarz’. Opowiedziała mi w skrócie, że normalny facet, normalnie ubrany, normalnie mieszkający w całkiem fajnym domu, wcale nie śmierdzący, ale fakt, granulki daje, tak średnio 1 – 3 na miesiąc.

Ja się pytam – co to było?
Do tej pory nie mam pojęcia kto i w jakim celu mnie nawiedził, bo na reprezentanta medycyny alternatywnej, jegomość Guru mi nie wyglądał.

Coś.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 227 (297)

#51019

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wrażliwi i w tej chwili jedzący – nie czytajcie. Będzie hm... niesmacznie.

Jakiś czas temu postanowiłam wziąć się za siebie i zrzucić kilka przeszkadzających mi kilogramów. Jako, iż diety kojarzą mi się źle, wolę narzucić sobie rygor w postaci wysiłku fizycznego.

Sytuacja rozgrywa się w siłowni, "sieciówce" bardzo popularnej w Niemczech. W ramach podpowiedzi powiem tylko, że są jednym z kluczowych sponsorów Kliczki.
Sprzęty mają rozmaite, trenerzy i trenerki służą w razie potrzeby pomocą i dobrą radą, miesięczny koszt jest raczej standardowy, a renoma przybytku wysoka – czego chcieć więcej? Ano może jedynie nieprzemijającej motywacji.

Dziś, po zakończonym treningu szłam do szatni. Aby do owej części przybytku się dostać, można iść skrótem przez toalety, bądź naokoło, ale bezpośrednio do szatni. Wybrałam krótszą drogę.
Śmierdzi – tylko co się dziwić? W końcu WC.
Wchodzę do szatni – śmierdzi. Myślę sobie, że może przewrażliwiona jestem, że może sobie coś wkręciłam i dalej nieprzyjemny zapaszek z WC czuję.

Nic to. Wobec powyższego, jak zwykle szykuję sobie klapki, ręcznik kąpielowy, mydło i szampon, mam bowiem zamiar skorzystać z prysznica.
Wchodzę za ściankę oddzielającą, patrzę i co widzę?
Na płytkach leży radośnie częściowo rozmokłe, częściowo rozmazane gówno. Śmierdzi, jak to kupa ma w zwyczaju. Z odległości tych kilku (może ze 2) metrów widzę białe ruszające się na nim szczęśliwe robaczki.
W obliczu takiego obrazka byłam po prostu szczęśliwa, że nie dopełniłam go kolorowym pawiem.
Ewakuowałam się prędko, oczywiście z prysznica nici.

Ubieram się, a w międzyczasie do szatni wchodzi pani z wiaderkiem, uzbrojona w rękawice po łokcie i jakieś coś, co przypomina zmiotkę na stojaczku. Żal mi było kobieciny strasznie, zwłaszcza gdy oczami wyobraźni ujrzałam ją, drobną panią walczącą z kupą spod prysznica. Postanowiłam poinformować ją o znalezisku, na co Ona, nieco skoślawionym niemieckim, acz z rozbrajającą szczerością i bez cienia negatywnej emocji stwierdziła:

- A to prawie jak co dzień. Zaraz sprzątnę, będzie pani mogła skorzystać z prysznica.

Podziękowałam.
Z prysznica w siłowni mimo wszystko zrezygnowałam.
Dokumentnie i na amen, nieodwołalnie.

Tak tylko myślę o babie, która zostawiła po sobie śmierdzącą pamiątkę. Zastanawiam się, czy w swoim domu robi to samo? Czy po prostu sprawia jej frajdę fakt, że ktoś będzie musiał to po niej sprzątnąć?

Spaczenie.
Blech!

siłownia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 811 (881)

#50622

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sąsiadka z parteru, dotychczas zupełnie bezproblemowa, sympatyczna pani z mężem i trójką dzieci.
Pod oknem sąsiadki usytuowane są stojaki na rowery.

Lubię mój rower, bardzo, zwłaszcza po przebojach z odzyskaniem go od teściowej, toteż zwykle po zakończonej jeździe chowam go od razu do piwnicy – ot, taka paranoja, wolałabym, żeby nie został mi skradziony – w ciągu dnia jednak, kiedy wiem, że będę z roweru jeszcze korzystać, przypinam go do stojaka przed klatką. Tak było w każdym razie do tej pory.

Kilka dni temu, przed południem wybrałam się na zakupy, jednoślad wyciągnięty i długa.
Wracam, patrzę, wszystkie stojaki zajęte.
Ok., myślę sobie. Stojaków całe 5 na 15 mieszkań, sezon rowerowy rozpoczął się dawno – trudno, tego dnia mam pecha. Jedyne, co zwróciło moją uwagę, to fakt, że do trzech z pięciu stojaków przypięte były rowerki dziecięce. Nic to, taszczę wobec tego moje jeździdło do piwnicy.

Przez kilka dni sytuacja się powtarzała, toteż doszłam do wniosku, że rowerki w ogóle w użytku nie były. W gruncie rzeczy nie musiały, a prawo do korzystania ze stojaków ma każdy.

Wczoraj.
Wyciągam rower, jadę załatwić co mam załatwić, a po powrocie oczom nie wierzę: stojak wolny, ten najbardziej wysunięty w kierunku chodnika. Jeden. Jakby na mnie czekał, dosłownie. Do innych poprzypinane rowery, ale duże, więc o rowerach dzieci sąsiadki nie może być mowy.
Zadowolona biorę się za przypinanie mojego jednośladu.

Z kuchennego okna na parterze wychyla się w ten czas sąsiadka.
Puka palcami o parapet i przygląda mi się jakoś tak... mało sympatycznie. Nie reaguję.
Po chwili ssąsiadka odzywa się tymi słowy:

– To miejsce jest zajęte.
Ja nieco skonsternowana tokiem takiego rozumowania stwierdzam:
– To miejsce nie jest zajęte, nie jest przypięty żaden rower.
– Ale to miejsce jest zarezerwowane.

Sytuacja wydała mi się już całkiem absurdalna. Zapytałam zatem panią, gdzie wobec tego można zarezerwować sobie stojak rowerowy? Gdzie zadzwonić? Do kogo się zgłosić? Sąsiadka stwierdziła tylko:

- Stojaki są pod moim oknem, wobec tego mam większe prawo z nich korzystać.

Przyznam szczerze, że dopadła mnie konsternacja. Nie skomentowałam nawet słów sąsiadki, rowerowa zapinka trzymała się dzielnie roweru i stojaka, toteż po prostu poszłam do domu. Zdziwiona, trochę wkurzona, nie powiem.

Kilka godzin później.
Umówiona byłam ze znajomą, w związku z tym nie chowałam wcześniej roweru do piwnicy. Już wyciągam kluczyki od zapinki, kiedy dostrzegam taki oto widok:

Rower mój przypięty do stojaka. Do mojego roweru (przednie koło) i stojaka również przypięty inną linką dziecięcy rowerek sąsiadki, a do niego kolejny i następny.
Szlag mnie trafił.
Wparowałam do klatki, pukam do drzwi sąsiadki.
Pani z triumfującym uśmieszkiem na twarzy stwierdziła:
- A nie mówiłam, że to miejsce jest zajęte?

Po jej stwierdzeniu ciśnienie skoczyło mi jeszcze bardziej. Powiedziałam tylko, że jak wrócę, rowerki mają być od mojego jeździdła odpięte, w przeciwnym razie będziemy rozmawiać już zupełnie inaczej.

Na spotkanie pojechałam autem. Po powrocie faktycznie rowerków nie było.
Schowałam mój jednoślad do piwnicy, bo co innego mogłabym zrobić?

Dzisiaj wychodząc po bułki do sklepu widzę: 3 stojaki zajęte przez trzy rowerki, dwa następne przez dwa duże. Ręce mi opadły...
Mija mnie sąsiad z góry. Zauważył moją reakcję i stwierdził tylko:
- No.. trzy rowerki dzieci i oba rodziców. Monopolizacja 'miejsc parkingowych'.

Jak dla mnie szczyt debilizmu i egoizmu został osiągnięty.

Drodzy Piekielni, pamiętajcie!
Zanim przypniecie rower do stojaka upewnijcie się, że zarezerwowaliście sobie wcześniej miejsce!

sąsiadka #2

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 834 (952)

#50549

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam problemy ze skórą. Nie od wczoraj, nie od dziś, tak że nauczyłam się żyć z moją przypadłością, niemniej jednak jestem dość częstym gościem u dermatologa – głównie w celu kontroli i odebrania recepty.

W zeszłym tygodniu zadzwoniłam do mojego dermatologa w celu umówienia wizyty. Pani rejestratorka grzecznie zapytała, jaki termin mi odpowiada, wskazałam więc datę przypadającą na wczoraj (wtorek, 21.05). Przy okazji upewniłam się kilka razy, czy na pewno w ten wtorek lekarz będzie przyjmował (20.05 w poniedziałek było święto, toteż może jakiś pan/i doktor chciał sobie przedłużyć jeszcze wolne?). Pani rejestratorka wręcz oburzona stwierdziła, że tak, jak najbardziej, we wtorek ich praktyka lekarska jest czynna, doktor X.Y. będzie przyjmował.
Podziękowałam ładnie, pożegnałam się i tyle.

Wczoraj jadę do lekarza.
Samochód w użyciu Lubego, toteż korzystałam z komunikacji miejskiej.
Tłukę się przez calutkie miasto (północna strona miasta, ja mieszkam na skrajnie południowej), ulewa, burza z piorunami, parasolka do wyrzucenia po pierwszym mocniejszym podmuchu wiatru, ale co mi tam – mam na szczęście jeszcze kurtkę przeciwdeszczową, więc dzielnie brnę dalej. Od ostatniego przystanku do przybytku mam niewiele ponad 500 metrów, ostatnia prosta, więc zasuwam.

Docieram na miejsce. Wbiegam na trzecie piętro, zmachana, przemoczona do suchej nitki - w sensie spodnie i buty, w których stopy mi wręcz pływały.
Łapię za klamkę, a drzwi jak były zamknięte, tak dalej są i ani drgną.
Na szybie żadnej kartki poza tą standardową, zawierającą informacje o godzinach otwarcia i numerem telefonu do praktyki.

Dzwonię. Odzywa się automatyczna sekretarka. Nagrana na niej wyżej wspomniana pani rejestratorka informuje mnie, że w dniu dzisiejszym praktyka doktora X.Y. jest nieczynna, w razie nagłych przypadków proszę udać się do doktora W.Z.

Przyznam szczerze, że szlag mnie jasny trafił.
Wizyta umówiona, potwierdzona, w mojej karcie pacjenta są trzy drogi kontaktu (mail, komórka, stacjonarka), a pani rejestratorka nie była w stanie poinformować o ewentualnej zmianie planów.

Dzwonię ponownie dzisiaj.
Odbiera przemiła pani rejestratorka.
Była bardzo zdziwiona faktem, że – mówiąc oględnie – byłam zirytowana całą sytuacją.
Stwierdziła, że pacjenci tylko wymagają, a przecież załoga przybytku też ma prawo do urlopu.
I to się zgadza.
Na pytanie, dlaczego zarejestrowała mnie w dzień urlopu jej i lekarza, stwierdziła lakonicznie, że przecież nic się nie stało, taki spacer to samo zdrowie i co ja właściwie od niej chcę. Mam nie marudzić i być zadowolona, że taki szybki, następny termin dla mnie łaskawie znalazła.

Umówiona jestem na następny wtorek.
Obawiam się, że z lekarzem (i właścicielem placówki) porozmawiam sobie nie tylko na temat dotyczący mojej przypadłości.

Wrrr...

PS.: 20.05 jest dniem ustawowo wolnym w Niemczech. Święto nazywa się Pfingstmontag i jest odpowiednikiem naszych rodzimych Zielonych Świątek.

rejestracja

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 451 (537)

#50227

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zarejestrowaliśmy się z Lubym na pewnym portalu społecznościowym (nie erotycznym) w celu poznania nowych znajomych z najbliższej okolicy. Ot, taka zachcianka z naszej strony.

W części 'o nas' napisaliśmy kogo szukamy, w jakim celu, kim jesteśmy i inne tego typu istotne informacje. Wynikało z nich jasno, że NIE JESTEŚMY zainteresowani flirtami, romansami, kontaktami intymnymi, wymianą partnerów czy podobnymi bzdurami stricte związanymi ze sferą miłosną bądź seksualną. Informacje w trzech różnych językach, coby nie dochodziło do nieporozumień, woleliśmy też nie marnować czasu innych, naszego również.

Nie rozwodząc się zbytnio, powiem tylko, że na dwadzieścia osiem (!) wiadomości otrzymanych w sobotę, tylko dwie napisane były w normalnym, koleżeńskim tonie. W niedzielę kolejnych trzydzieści dwie wiadomości, każda z rozmaitymi propozycjami o zabarwieniu erotycznym.
Oto kilka kwiatków:

- 'cześć, też szukam znajomych. Mieszkam tu od niedawna. Co masz na sobie?'
- (po dłuższej, zdawałoby się normalnej rozmowie) 'czym się interesuję? BDSM, lubię lizać, ssać, gryźć i anal też.'
- 'Chętnie się spotkam na drinku. Tylko z panią.'
- 'Szukamy pani/pana do trójkąta.'
- 'Szukam kandydatki na żonę/kandydata na męża.'
- 'Chętnie się spotkam. Za godzinę xxx euro, minetka/blowjob gratis'.

Wszystkie niesmaczne propozycje przebił jednak pewien pan:

- 'Mam szczotkę do włosów. Jak chcecie popatrzeć, to sobie włożę.'

Nie muszę chyba wspominać, że nasze konto na tym portalu zniknęło tak prędko, jak się pojawiło. Zastanawia mnie tylko, czy ludzie nie potrafią czytać ze zrozumieniem? Bo to, czy ktoś szuka przygód/kochanków/urozmaicenia swojego pożycia zupełnie mnie nie razi – nie mój cyrk, nie moje małpy. Tylko kuźwa... mało jest portali stricte erotycznych w sieci?

Obawiam się, że przez dłuższy czas zostaniemy z Lubym z tą garstką znajomych, których obecnie mamy. Może to i dobrze?

sieć

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 393 (597)

#50045

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kuzyn się żenił.
Ślub, wesele odbyło się pod koniec marca tego roku.
Dostaliśmy ze ślubnym zaproszenie, owszem, z tym, że przyszło ono drogą mailową, na niecały tydzień przed planowaną imprezą – siłą rzeczy musieliśmy odmówić. Czasu mało na organizowanie urlopów, wyjazdu do Polski, kupna odpowiednich kreacji i prezentu dla młodych, a i chęci jakoś z naszej strony był brak.

Zadzwoniłam do kuzyna celem niepotwierdzenia przybycia (dziwnie to brzmi, ale wiecie co mam na myśli), zapytałam przy okazji (bez ciśnienia, czy pretensji), czemu zaproszenie tak późno, dlaczego mailowo (może adresu do nas nie mieli) etc.
To, czego się dowiedziałam tylko potwierdziło u mnie niechęć do pojawienia się w tym jakże ważnym dla kuzyna i jego lubej dniu, a mianowicie:

- Zaproszenie wysłane późno, bo kilka par odmówiło przybycia, zrobiła się luka i nas 'wcisnęli'.
Wszystko to powiedziane tonem małego chłopca, czekającego na pochwałę za podjęcie wspaniałej decyzji.

- Pary, które odmówiły, były znajomymi ze studiów jego przyszłej żony.

- Mieszkamy za granicą, więc w formie prezentu życzą sobie Eurusie (dokładnie tak powiedziane), bo inaczej wygląda przecież 1000 euro niż 1000 zł.
Tia.. już się rozpędzam.

- Adres do nas mają, jednak nie starczyło już drukowanych, ładnych zaproszeń, a kupować jednego nie będą. Zresztą bali się, że może przyjść po terminie.

Przyznam, że w obliczu takiej bezczelności i pazerności nieco mnie zatkało.
Jak już mnie odetkało, mimowolnie zaczęłam się śmiać.
Kuzyn się obraził, anulował oczywiście zaproszenie, mimo wcześniejszego 'odmówienia' z naszej strony.

A dzisiaj, jak co dzień sprawdzam maila i co widzę?
Zaproszenie na ślub (cywilny) i wesele siostry w/w kuzyna.
Odbędzie się ono 18.05.2013.
Oczywiście serdecznie zapraszają i mają nadzieję na naszą obecność.
W formie prezentu życzą sobie...

... Eurusie. :)

rodzinka ślub wesele

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1164 (1216)