Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lapidynka

Zamieszcza historie od: 16 stycznia 2013 - 11:13
Ostatnio: 6 października 2014 - 14:04
  • Historii na głównej: 26 z 34
  • Punktów za historie: 25844
  • Komentarzy: 366
  • Punktów za komentarze: 3955
 

#49544

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja z wczoraj.
Jadę autem pomiędzy blokami, szukam miejsca parkingowego. Uliczka dwukierunkowa, po obu jej stronach zaparkowane rzędem samochody, toteż jadę powoli, aż tu nagle widzę samochód na polskich blachach, w nim kobietę, która gazuje i ledwo rusza z miejsca.
Jej samochód wyje na najwyższych obrotach, rusza niemrawo to w przód, to w tył. Myślę sobie – pewnie laska chce wyjechać, a ma problem.
Włączyłam awaryjki, wysiadłam z samochodu i kieruję się do w/w kobiety. Może potrzebuje pomocy, czy coś, a mnie na czasie zależy i szukam miejsca do zaparkowania.
Pukam w szybkę, wszak w ferworze walki z własnym jeździłem, babka w ogóle mnie nie zauważyła.

Kobieta całkiem niezłym niemieckim informuje mnie, że nie wie co się stało, ale samochód jedzie bardzo topornie.
Przez uchylone okno zauważyłam, że nadal ma zaciągnięty ręczny, więc po polsku już proponuję (próbując przekrzyczeć zarzynane najwyższymi obrotami auto):
Ja: Może lepiej spuścić ręczny? Z pewnością samochód będzie jechał sprawniej.
Kobieta była zaskoczona chyba tym, że mówię po polsku. Spaliła cegłę i bez spuszczania nogi z gazu zdjęła ręczny. Nastąpiło głośne łubudu w auto stojące za nią.

Szczerze mówiąc byłam zszokowana takim obrotem sytuacji. Moja mina mówiła chyba sama za siebie. A co zrobiła kobieta?
Nawrzeszczała na mnie, wraz z potokiem epitetów dowiedziałam się, że to moja wina. Przy okazji, z już spuszczonym ręcznym, postanowiła ulotnić się z miejsca wypadku. Stanęłam przed jej maską, a ta ani myśli się zatrzymać. Przejechała mi po stopie (dzięki niebiosom za ciężkie obuwie, które noszę zwykle jedynie w czasie koncertów, a tego dnia zachciało mi się ubrać je ot tak) i dalej miele jęzorem, że mam spierniczać i się odpierwiastkować, oczywiście wszystko to w formie niecenzuralnej.

Pani udało się pojechać, ja (będąc wzrokowcem) zapamiętałam litery i pierwsze cyfry jej blach, kolor oraz markę auta, którym jeździ, toteż zadzwoniłam na policję.

I tak mogłaby się historia zakończyć, gdyby nie fakt, że właściciel obitego samochodu, wyłonił się z okna swojego mieszkania i również zmieszał mnie z błotem. Nie docierały do niego tłumaczenia, że przecież moje auto stoi kilka metrów dalej i to w jednym kawałku, i że policja, którą się odgraża już jest przeze mnie wezwana i prawdopodobnie jest już w drodze.
Facet ani myślał mnie słuchać, nie mniej jednak już po minucie zmaterializował się (wrzeszcząc i łapiąc się za głowę) obok mnie.

Po chwili przyjechała policja. Panowie policjanci wysłuchali wszelkich oskarżeń poszkodowanego pod moim adresem (dzięki niebiosom – bezpodstawnych), a także tego, co ja miałam do powiedzenia.
Przyjęli zgłoszenie, spisali co mieli spisać i z tego co wiem nadali kogo i na jakich rejestracjach mają szukać.
Panu poszkodowanemu jakby para nieco zeszła, po czym skonsternowany stwierdził, że może to nie ja stuknęłam jego samochód, ale z pewnością byłam aktywnym spiskowcem, a spisek miał na celu zniszczenie jego własności – a czemu miałabym chcieć uszkodzić mu samochód? Tego już się nie dowiedziałam.

Szczęśliwie nie ciągali mnie po komendach, chociaż całe spisywanie trochę trwało. Przy okazji miałam zafundowaną kontrolę, ale nie przyczepili się do niczego. Całość trwała około godziny.
Po zaparkowaniu w zupełnie innym miejscu, udałam się znerwicowana do domu.

A dziś rano...
...idę po gazetę i bułki do sklepu. Mijam blok poszkodowanego pana, pan widocznie czatował w oknie. Krzyczy, że mam zaczekać, on zaraz na dół zejdzie.
Ja nie wiem, czy mam uciekać, bo chce bić, czy czekać, bo może bić nie będzie. Zaryzykowałam, czekam.
Pan po chwili, już na dole informuje mnie, że kilka ulic dalej znaleźli zaparkowany samochód sprawczyni, a niewiele później i samą sprawczynię. Przepraszał za inwektywy i dziękował.
To akurat było miłe, choć przyznam szczerze, że tego, czego się dnia poprzedniego nasłuchałam to moje.
Grunt, że sytuacja się wyjaśniła.
Brr.. nigdy więcej takich akcji – błagam!

stłuczka

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 635 (705)
zarchiwizowany

#49374

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia @hiyorin25 (http://piekielni.pl/49357#comments) przypomniała mi niedolę mojego kuzyna, której w dzieciństwie kilkukrotnie byłam świadkiem.

Pomiędzy mną a Adamem jest różnica kilku miesięcy – mianowicie o całe 5 jestem od niego starsza.
Cofnijmy się o grubo ponad półtorej dekady wstecz.
Ferie zimowe, mróz aż gile w nosie zamarzają, dużo śniegu, a to oznacza ni mniej, ni więcej, jak genialną zabawę dla dzieciaków. Moja mama zaproponowała mamie Adama, by Młody przyjechał do nas na tydzień, ja z Adamem dogadujemy się dobrze, atrakcji u nas sporo, także nudzić się nie będziemy.
Ciocia zastanowiła się, po czym stwierdziła, że ok, przyjadą oboje, bo ‘Adaś jest nazbyt rozbrykanym dzieckiem i nie wie, czy moja mama sobie poradzi z dwójką dzieci’. No nic, mama przystała na ten warunek, chociaż zachowanie cioci czasem doprowadzało ją do białej gorączki – ale o tym za chwilę.

Przyjechali. Cud, miód i orzeszki, bo z Adamem mamy i mieliśmy zawsze dobry kontakt. Uciecha dzieci i pierwsze pytanie: IDZIEMY NA SANKI?

No i tak w niedługim czasie po przyjeździe, po obowiązkowym obiedzie i mini – rozpakowywaniu (mini, bo w przypadku pakunków wyglądało na to, jakby ciocia wraz z synem mieli się u nas zainstalować minimum na 3 miesiące), ekspresowym ubieraniu się, z sankami jadącymi za nami, wyruszyliśmy na podbój górki położonej nieopodal.
Ważne dla historii – górka położona w lesie, jeden jej spad jest gęsto porośnięty drzewami, więc w przypadku zjazdu na sankach, może ten zjazd skończyć się tragicznie, toteż rodzice strzegą tego, by dzieciaki tam się nie zapuszczały.
Drugi zaś ‘stoczek’ jest dość łagodny, po bokach rosną jakieś tam pojedyncze drzewa, ale generalnie latem jest tam naprawdę szeroka ścieżka (dwa samochody mogłyby się spokojnie mijać) i tam właśnie było miejsce do zjeżdżania.

Dotarliśmy na miejsce. Adamowi strzeliła palma, dostał głupawki. Rzucał się na śniegu, robił orły, rzucał śnieżkami i biegał w kółko, jakby nigdy śniegu nie widział. Nawet mnie to skonsternowało, nie mówiąc o mojej mamie. Ciocia za to wpadła w panikę i biegnąc za uciekającym jej synem wykrzykiwała frazy typu: ‘Adaś, nie biegaj tak bo się spocisz i się przeziębisz!!!’

No nic.
Kiedy Adam nieco się uspokoił, a cioci opadło niebezpiecznie wysokie wcześniej ciśnienie, postanowiliśmy pójść na górkę pozjeżdżać na sankach.
Moja mama, znając mnie i ufając (zasada ograniczonego zaufania, ale jednak nadgorliwości u niej brak, na szczęście) została na dole bacznie obserwując co się dzieje, natomiast ciocia… ta z nami na górę. Ja usadowiłam się na swoich sankach i wio do przodu, dbając o to, by sanki za wolno nie jechały. Adaś za to… no bidulek został zaprowadzony przez mamę na mini stoczek, z którego ‘zjeżdżają’ dzieci w wieku 3 – 5. Mówiąc ‘zjeżdżają’ miałam na myśli to, że były na sznureczku prowadzone przez rodziców z małego pochylenia górki. To właśnie planowała ciocia.

Adaś z miną cierpiętnika przystał na taką opcję swojej mamy - czy miał inne wyjście? Moja mama za to, gdy to zobaczyła, podeszła do cioci i powiedziała jej coś na ucho. U cioci odmalowało się niezadowolenie, ale przytaknęła. Puściła Adama na górkę z której ja wcześniej zjeżdżam.
Młody ucieszony jak nigdy, biegnie ze mną na stoczek, już dosiada sanki, już chce się odpychać nóżkami, aż tu nagle, obok, materializuje się ciocia… No ale nic to! On już siedzi, już niemal czuje wiatr we włosach i własna matka mu w osiągnięciu celu nie przeszkodzi. ;)
Adaś jedzie, cieszy się jak szalony, steruje sankami jak umie najlepiej, ciocia biegnie obok z górki, niemal ślizga się na własnych butach przypominając serfera na fali, by odnotować na dole, że to zbyt niebezpieczne dla Adama. Że tak nie można! A co by było jakby się o drzewo rozbił?! Nic to, że najbliższe drzewo było w odległości dobrych 10 metrów w bok, ale ciocia swoje. Zaprotestowała, nadęła się i stwierdziła, że na dziś koniec zabawy.
My niepocieszeni, protestujemy, ale ciocia była nieugięta. Moja mama za to nie odezwała się ani słowem, patrzyła tylko dziwnie na ciocię. Postanowione, wracamy do domu.

A w domu… ciocia ‘rozpakowuje’ Adama. Buty, kurtka, czapka, rękawiczki etc. Mówiąc przy tym ‘A teraz zdejmiemy kurteczkę… a teraz czapeczkę,… a teraz rękawiczki… a teraz szaliczek’. Młody się buntuje, bo przecież taki wstyd przed kuzynką… A ciocia dalej swoje.
Za chwilę słyszymy: ‘Adasiu, idź umyj rączki’.
Adaś grzecznie udaje się do łazienki umyć rączki.
Chwilę później: ‘Adasiu, a nie chce Ci się siusiu?’
Adaś grzecznie odpowiada: ‘Nie, nie chce mi się siusiu.’
Ciocia: ‘Ale Adasiu, dawno nie byłeś w ubikacji’

I tak w koło Macieju.
Mama Adasia przeszła za to samą siebie, gdy któregoś dnia pobytu, po powrocie ze spaceru Adam udał się do WC, po zakończonej czynności umył ręce, siłą rzeczy sądziliśmy więc, że ciocia do niczego się nie przyczepi. O naiwności.. Wywiązał się taki oto dialog (C)iocia, (A)daś:
C: Byłeś w ubikacji, tak?
A: Tak mamo.
C: A co robiłeś?
A: (z miną WTF) no mamo…..
C: No powiedz, przecież wszyscy się wypróżniają.
A: (teatralnym szeptem) robiłem kupę.
C: A pupę dobrze wytarłeś?

Takiego buraka jak wtedy u Adama więcej nie widziałam. Chłopak był totalnie zażenowany, nie mniej niż moja mama. Mnie to natomiast rozbawiło. Żal mi było kuzyna, ale jego mama wówczas wydawała mi się po prostu śmieszna i upierdliwa. Dla Młodego był to po prostu koszmar.

Po tym zdarzeniu, mój tata w krótkich, żołnierskich słowach wyjaśnił na osobności swojej siostrze kilka rodzicielskich spraw. I o ile do końca ferii mieliśmy z Adamem względny spokój, tak po ich powrocie do domu wszystko wróciło ‘do normy’.
Od tamtej pory na sanki wychodziliśmy wyłącznie z moim tatą, ciocia i mama zostawały w domu. Dla spokoju dzieciaków i w trosce o bezpieczeństwo cioci – a może i na odwrót… :)

O ile w historii @hiyorin25 dziewczynce odpowiadało takie nadgorliwe wychowywanie rodziców, tak Adam buntował się odkąd pamiętam.
Przykre jest to, że ciocia do teraz nie zauważyła faktu, że Adam zwyczajnie stał się dorosłym mężczyzną, a nie pozostał jej małym chłopcem i obrażona o nierespektowanie jej zdania, nie utrzymuje z synem kontaktów.
Może na szczęście dla niego?

Edit: W czasie wyżej opisanych ferii zimowych mieliśmy z Adamem po 9 lat. :)

ciocia

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 259 (333)

#48979

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o tym, jak sama wpakowałam się na minę.

Jakiś czas temu rozmawiałam z jedną znajomą. Stwierdziła, że od czasu pojawienia się na świecie jej córki, nie ma zbyt wielu możliwości dbania o kontakty towarzyskie i generalnie chętnie wyrwałaby się na kilka godzin "na miasto", by odpocząć od pieluch i tym podobnych ściśle dotyczących dziecka.
Pomyślałam, że to świetna okazja, by się spotkać. Idąc tym tropem, wpadłam na pomysł zorganizowania małego spotkania w babskim gronie – ja + kilka znajomych dziewczyn.
Krótko przed Wielkanocą obdzwoniłam znajome i nakreśliłam im teoretyczny plan działania.
Znajome podłapały temat, spotkanie przyklepane, jest fajnie.

Żeby nie przedłużać, dodam tylko, że łącznie było nas 5 dziewczyn, z czego jedna ciężarna, trzy młode mamy i ja. Choć pomysł wypadu "na miasto" wyszedł ode mnie, tak przyszła i obecne mamy jednogłośnie stwierdziły, że tematu dzieci na planowanym spotkaniu nie ma – chcą odpocząć. Nie powiem, ucieszyło mnie to bardzo, bo o kupkach, rozmiarach pieluch i dietach maluchów mam nikłe pojęcie, także "zakaz", który wyszedł od dziewczyn był dla mnie miłym zaskoczeniem.

We wtorek przed świętami spotkałyśmy się w centrum miasta, w celu pobiegania po sklepach w pobliskich centrach handlowych. W planie było również ciacho i obowiązkowa kawa po udanych zakupach.

Początek spotkania, przywitanie się, oblecenie tematów jak tam u każdej z nas, że dawno się nie widziałyśmy i takie tam pierdoły – wiecie co mam na myśli.

Rozpoczęły się zakupy.
W sieciówkach, jak w sieciówkach – moda damska, męska i dziecięca.
Znajome z uporem maniaka parły na tę ostatnią z wymienionych części sklepów.
Stwierdziłam, że ok. – skoro jestem mniejszością w w/w gronie, to nagnę się, pooglądam smoczki, zabawki i beciki, a następnie wszystkie razem udamy się do części damskiej.
Moje niedoczekanie... Przy próbie napomknięcia o tym, że to ICH dzień wolny i w sumie mogłybyśmy się w końcu przetransportować na działy stricte dla nas, zostałam obrzucona spojrzeniami rodem "zobaczyłam właśnie Ufo".
No nic – stwierdziłam, że ja się przejdę do interesującego mnie działu, a jak dziewczyny skończą buszowanie w części dla dzieci, niech dadzą mi znać.

Po pewnym czasie dostaję smsa, że widzimy się na 3 kondygnacji centrum, w kawiarni takiej a takiej. Po 5 minutach zjawiam się na miejscu.

Po obowiązkowym przeglądzie zakupionych zabawek i śpioszków, przyszedł czas na upragnioną kawę.
Mając w sobie jeszcze resztki optymizmu, pomyślałam, że w końcu przyszedł czas na normalne babskie pogaduchy, takie jakie z założenia miały być – czyli bez tematu dzieci w tle.

No i co? Idąc wielkanocnym tropem – jajco.
Temat dzieci – temat rzeka. Nigdy nie jest wyczerpany, nigdy się nie kończy, a że w gronie ciężarna to i spora garść rad dotyczących porodu oraz czasu połogu.
Nie powiem, czułam się jak piąte koło u wozu.
Dopiłam więc kawę i przysłuchiwałam się ciekawostkom z życia maluchów, wspomnieniach porodów i innym tego typu.
Po dłuższej chwili, nieco znudzona, stwierdziłam, że na mnie już czas.

Nie przejmując się specjalnie moim wyborem, dziewczyny szybciutko pożegnały się ze mną i dalej kontynuowały swoje wywody.

Wróciłam do domu zmęczona natłokiem PZM.
Wieczorem zadzwoniła do mnie znajoma, od której wszystko się zaczęło. Stwierdziła, że dawno tak nie odpoczęła od córki i tematu dzieci. Dodała jeszcze, że trzeba takie spotkanie koniecznie powtórzyć.

Z pewnością.

PZM

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 597 (951)

#48333

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia nie przytrafiła się mnie osobiście, jednak chcąc – nie chcąc byłam jej telefonicznym (?) świadkiem. Niestety biernym, wszak moje wywody też niewiele mogłyby zdziałać, a być może nawet pogorszyłyby sprawę.

Kilka historii wcześniej wspominałam o znajomej Polce mieszkającej obecnie w Austrii. Koleżanka (dajmy jej na imię Asia) z mężem mieszkają tam już szmat czasu, jednak z Polski nie teleportowali się nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – pomogła im dalsza rodzina od strony męża (nazwijmy go Marek). Jak wiadomo – w pierwszej kolejności to pomoc w stylu użyczenia dachu nad głową, nadanie meldunku, pomoc w szukaniu pracy i dalej - szukania mieszkania do wynajęcia pod własny start . Wiąże się to zwykle z kosztami po stronie pomagających, przynajmniej dopóki, dopóty nowy lokator nie znajdzie sobie pracy. Markowi zeszło na takim czerpaniu pomocy około 7 miesięcy.

Historia właściwa.
Wczoraj wieczorem dzwoni do mnie Asia. W słuchawce słyszę lament.
W odstępach między szlochami i zaczerpywaniem oddechów, koleżanka opowiedziała, co się stało.

Otóż, Asia pochodzi z bardzo biednej rodziny. Ma siostrę i szwagra, którym również się nie przelewa, toteż zapytali siostrę/szwagierkę (a moją koleżankę), czy mogłaby wraz z mężem pomóc im ‘zainstalować się’ w Austrii.
Znajoma stwierdziła, że nie powinno być z tym problemów, ogółem to ona bardzo się cieszy, że będzie miała siostrę blisko i tak trochę w ten deseń – także para po drugiej stronie podbudowana, pełna nadziei na nowy, lepszy start – z tym, że ona musi zapytać Marka.

Rozmowa wypłynęła między nimi tego wieczora, kiedy to znajoma dzwoniła i relacjonowała na bieżąco przebieg przykrej ‘rozmowy’ i piekielność, która wyszła z jej męża.

(A)sia: … no i opowiadam Markowi w czym rzecz, że szwagier mógłby trochę u nas pomieszkać, a jak własny kąt i pracę znajdzie, to i moją siostrę tu ściągnie, a ten co..?
(J)a: Właściwie po Twoich reakcjach, to śmiem twierdzić, że się nie zgodził….?
(A): Nie zgodził?! To szuja jest! Wyżej sra niż dupę ma i uważa się za wielkiego pana na dorobku!

W tle wkurzony Marek:

- A co ja będę utrzymywał jakichś POLACZKÓW?! Co to, ja Caritas jestem? U mnie tydzień mogą pomieszkać, a jak sobie nie poradzą, to WON DO SWOJEJ STODOŁY!


Przyznam szczerze, że odjęło mi mowę.
I tylko ciśnie się do głowy: ‘Zapomniał wół jak cielęciem był…’

zagranica

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 763 (879)
zarchiwizowany

#48415

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio znajoma z uczelni (Niemka), podczas luźnej rozmowy na temat obecnej w Niemczech wielokulturowości, emigracji, ogólne ‘zlotu’ obcokrajowców, ze smutną miną – zaznaczając bardzo, bardzo dobitnie, że nie jest rasistką, czy nacjonalistką – stwierdziła, że niebawem jej ojczyzna zamieni się w kolejny arabski kraj.
Chcąc nie chcąc, musiałam się z nią zgodzić.
W tym momencie przypomniała mi się historia, która wydarzyła się w zeszłym roku, gdzieś na przełomie lipca i sierpnia. Przypadał wówczas czas Ramadanu.

Mieszkałam wówczas w zupełnie innej dzielnicy miasta. Roiło się tam od obcokrajowców, ze szczególnym naciskiem na ludzi pochodzenia arabskiego. Miałam również psa (10-letni owczarek niemiecki, którego z przykrych powodów musieliśmy niestety uśpić) – to istotna informacja dla historii.
Pies choć sporych gabarytów był spokojny jak baranek, przyjazny, garnący się do ludzi.

Pewnego dnia, w wyżej opisanym czasie, wyszłam z Ramzesem na spacer do parku z wydzieloną częścią dla ‘psiarzy’, gdzie zwierzaki mogły sobie na luzie pobiegać. Rzucałam właśnie aport psu, kiedy zza zakrętu dróżki wyłonił się pewien gorliwy (M)uzułmanin, dodatkowo ubrany odświętnie w swoją dżellabę. Pojęcia nie mam, co on właściwie tam robił ani czego szukał (umiejscowienia meczetów nie znam, ale wątpię, by jakiś był w okolicy, toteż bliska jestem wiary w to, że gościu się po prostu zgubił).
Pech chciał, że aport leciał w kierunku jegomościa. Pies chwycił rzucony kij, zadowolony pobiegł z nim do mnie i generalnie w poważaniu miał przerażonego jego widokiem mężczyznę.

W tym momencie słyszę spanikowany krzyk jegomościa:
(M): Twój pies mnie dotknął!

Ja zdziwiona, bo dałabym sobie rękę uciąć, że nie miało to miejsca, pytam w czym problem.
Nie dowiedziałam się, wszak gościu wydzierał się na przemian łamanym niemieckim i własnym językiem, że pies to brudne zwierzę i że ON GO DOTKNĄŁ.
Facet poważnie wkurzony, podchodzi do mnie, nadal się drąc i odgrażając, że on zadzwoni na policję.
W dalszym ciągu oszołomiona zastanawiam się o co mu chodzi. W tym momencie stojący obok mnie, zapięty już na szczęście na smyczy pies zaczyna powarkiwać na tak agresywne zachowanie nieznajomego.
Ludzie zaczęli przyglądać się sytuacji. Facet odsunął się (na szczęście, bo pies silny) na bezpieczną odległość. Na kolejne odgrażanie tym, że zadzwoni na policję, stwierdziłam, że proszę bardzo. Niemcy to kraj świecki, nie rządzą tu prawa Koranu, a mój pies ma prawo, może nawet większe niż on sam, tu przebywać.
Przyznam szczerze, że bałam się jego reakcji na mój monolog. Szczęśliwie trafiły chyba do niego moje argumenty, bo jedynie splunął soczyście w moim kierunku i szemrając coś pod nosem poszedł tam, skąd przyszedł.

Byłam przerażona samym zajściem.
Dziś jestem przerażona tym, że Niemcy w obawie o posądzenie ich o nazizm/rasizm/nacjonalizm boją się sprzeciwić między innymi takim zachowaniom, jakie spotkało mnie ze strony ‘dobrego Muzułmanina’.

I jak się tu nie uprzedzić?

zagranica

Skomentuj (84) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 459 (535)

#47861

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z racji tego, że mój samochód "kwitnie" obecnie w warsztacie, od kilku dni korzystam z komunikacji miejskiej. Tak było i wczoraj, opisana historia działa się w godzinach popołudniowych, kiedy to niemiecka młodzież wraca ze szkół do domów.

Wchodzę w podziemia, by dotrzeć na peron U-Bahnu (metra), kiedy moim oczom ukazuje się kobieta z białą laską – zgadza się, kobieta niewidoma – i grupka dzieciaków w wieku mniej więcej 12 – 13 lat.
Nie, dzieci nie należały do Pani, natomiast skutecznie bawiły się w ciuciubabkę z niewidomą. Tu potargają jej torebkę, tam ktoś "podetnie" jej laskę, albo ustawi się tak, że kobieta ma wrażenie, jakby natrafiła na ścianę. W efekcie babka nie może ruszyć z miejsca kręcąc się w kółko, prosi "młodzież" o zaprzestanie dokuczania jej – jak się z pewnością domyślacie, bezskutecznie.
Krew się we mnie zagotowała. Rozgoniłam towarzystwo, pomogłam kobiecie zejść ze schodów. Nawiązała się rozmowa.

Okazało się, że niewidoma "walczyła" z łobuzami od dobrych piętnastu minut. Mimo sporej ilości osób, która przechodziła tamtędy, nikt, absolutnie nikt nie zareagował. W moim odczuciu jest to po prostu nieme przyzwolenie na takie zachowanie dla dzieciaków.
Pomyślałby kto, że szczyt sku****yństwa został ponownie osiągnięty? No to czytajcie dalej.

Tego samego dnia dzwonię do znajomej Niemki (33 lata, więc można uznać, że myśląca), relacjonuję zdarzenie, na co ona z rozbrajającą szczerością:
- A kiedy dzieci mają się wybawić, jak nie w tym wieku?

No fantastyczna zabawa.
Teraz przynajmniej wiem, skąd takie genialne pomysły przychodzą młodym do głowy.

zagranica młodzież

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1077 (1117)

#47404

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Perypetii z teściową i rowerem w tle ciąg dalszy.

W ostatni piątek zawitałam w mieście pięknym, choć zbrukanym nieco pomieszkiwaniem w nim mojej teściowej (istny ewenement). Powód wizyty opisany w mojej poprzedniej historii.

Mimo, iż zapowiedziałam mój przyjazd na sobotę, zjawiłam się dzień wcześniej, coby dziwnym trafem teściowa nie zdążyła się ulotnić.
Pukam grzecznie do drzwi, gdzieś z głębi domu słyszę przytłumione "zaraz, już idę!" – zadowolona zyskałam więc pewność, że bazyliszek koczuje w mieszkaniu. Słyszę szmer przy drzwiach i... na szmerze się kończy.
Upierdliwie dzwonię do drzwi – cisza. Dzwonię więc dalej, a w przerwach pomiędzy daję znać o tym, że wiem, że teściowa jest w domu.

Po dobrych 10 minutach batalii pod drzwiami, bramy piekieł zostały otwarte. W nich wkurzona teściowa. Liczyłam się z tym, że będzie – mówiąc delikatnie – niezadowolona ze złożonej przeze mnie wizyty, lecz popis irytacji, jaki dała, przeszedł moje największe oczekiwania.

(J)a, (T)eściowa.
T: A czego ty tu chcesz?!
J: Po rower przyjechałam.
T: Mówiłam, że rower ukradli! Poszła mi stąd, ja wychodzę zaraz!
J: Poproszę rower, lub 3000,-. W przeciwnym razie dzwonię na policję.

W głębi duszy miałam nadzieję, że się przestraszy, wszak moje dzwonienie po służby niewiele mogłyby zdziałać. Szczęśliwie nadzieja nie okazała się czcza. Teściowa zbladła, kazała mi czekać na klatce (zgadza się, do domu mnie nie wpuściła) i że ona zaraz wróci, bylebym tylko na policję nie dzwoniła. Zadziałało.
Czekam kilka minut, za chwilę (S)ąsiad (ten od nastoletniej córki, której to rzekomo ukradziono spod sklepu mój rower) schodzi na dół – widocznie teściowa zadzwoniła do niego - i z pretensją do mnie:

S: Jak nie chciała roweru sprzedawać, to mogła dupy nie zawracać!

Nie powiem, zdziwiła mnie ta informacja, wszak ostatnim, o czym mogłabym pomyśleć była chęć sprzedania wymarzonego sprzętu, na który tak długo czekałam. Myślę sobie – facet boga ducha winien, toteż dowiem się może o co chodzi. Pytam więc:

J: Ale kto panu powiedział, że ten rower jest na sprzedaż?
S: No jak to, Zośka (teściowa)! Powiedziała, że zamówiła rower jaki ponoć synowa chciała, ale jest niewypłacalna to sprzeda za jedną trzecią (ceny), żeby całkiem stratna nie była. A to ty tą synową jesteś?
(Pomijam już fakt zwracania się do kobiety nie wyglądającej na młódkę – niestety ;)- per "Ty")

Tu się we mnie zagotowało.
Stara prukwa nie dość, że sprzedała mój rower, nakłamała (co mnie akurat najmniej ruszyło) sąsiadowi, to jeszcze okłamała własnego syna – co do mnie, mogłam się tego spodziewać zawsze i o każdej porze dnia i nocy.
Panu sąsiadowi wyjaśniłam sytuację, facet nie do końca był skłonny uwierzyć w przedstawioną przeze mnie wersję. W ostateczności jednak postanowił (ze mną w akompaniamencie) wykurzyć teściową choćby na klatkę, coby wyjaśnić sytuację. Robiło się głośno, sąsiedzi z piętra wyjrzeli zaciekawieni zza drzwi. Bazyliszek w końcu skapitulował i wynurzył się ze swojej nory.
Byłam wręcz przekonana, że zaprzeczy wszystkiemu, jednak po raz kolejny teściowa okazała się osobą całkiem nieobliczalną.
Płacząc potwierdziła moją wersję. Dodała również, że nie ma za co żyć, nie starcza jej na leki i opłaty, że własny, jedyny syn zabiera jej połowę emerytury (WTF?!) i ona MUSIAŁA tak postąpić.

Przyznam szczerze, że byłam skłonna ją w tamtym momencie zabić. Odezwały się we mnie demony, o których istnieniu nie miałam bladego pojęcia. Nie bawiłam się w tłumaczenia – po co to komu? Większej szopki, niż ta, która "się" stworzyła nie miałam zamiaru robić.
Zażądałam, by teściowa zwróciła pieniądze panu Sąsiadowi, a następnie, by pan Sąsiad oddał moją własność. Z początku teściowa wykręcała się brakiem tej kwoty ("bo to dawno było, już nie mam tych pieniędzy!"), lecz po kolejnym straszeniu policją, pieniądze dziwnym trafem się znalazły.

Niepocieszony sąsiad przyniósł z piwnicy rower. Mamrotał pod nosem, że mógł sprzedać, problemu by nie miał, jeszcze by zarobił – w ostateczności miał rację. Ja dziękowałam siłom wyższym za to, że nie stało się tak, jak mógł sobie wykombinować.
Mimo obaw, moja holenderka okazała się niezniszczona i nie poobdzierana. Zapodział się gdzieś wiklinowy koszyk, ale odpuściłam. Żal mi było tylko dziewczyny, której rower się podobał.

Tak oto wywalczyłam moją własność. Przyznam szczerze, że byłam wypompowana całą sytuacją.
Mąż nie odzywa się do swojej matki.
Teściowa rozpowiada w rodzinie, że ją okradliśmy.

A ja mam to już głęboko w d...uszy.

teściowa

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1136 (1200)
zarchiwizowany

#47538

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja dla wielu może nie wydawać się piekielna. Mnie owszem, chociaż nie podniosła mi ciśnienia, raczej mnie osłabiła i – niestety – jest mi trochę przykro.

Słowem wstępu:
Kilka sporych lat temu, kiedy zaczynałam studia w Wiedniu, poznałam bardzo sympatyczną Polkę. Zaprzyjaźniłyśmy się, byłyśmy dla siebie wsparciem w obcym kraju. Z racji tego, że koleżanka mieszkała na obczyźnie dłużej niż ja, pomogła mi też poznać miasto, wskazała kilka ciekawych miejsc, w których można się ‘odchamić’ i odpocząć. Ja ze swojej strony pomagałam jej formułować różne pisma do urzędów i dokładnie ‘rozszyfrowywać’ co urząd w jakimś piśmie do niej od niej chciał – dziewczyna znała niemiecki na poziomie raczej podstawowym, dogadać się jako tako potrafiła, ale wiadomo - w oficjalnych pismach pisze się zwykle również oficjalnie, język jest na wysokim szczeblu i niestety poziom jedynie komunikacyjny w tym miejscu zawodzi.

Około dwa lata temu koleżanka zaszła w długo wyczekiwaną ciążę. Wszyscy się cieszą, czekają na rozwiązanie. Ciąża przebiega prawidłowo – cud, miód i orzeszki.
Na kilka tygodni przed planowanym rozwiązaniem przypadała również moja przeprowadzka do Niemiec. W głębi duszy miałam nadzieję, że kontakt się nie urwie, jak w wielu takich przypadkach bywa, a żal było mi tracić taką koleżankę (może to wada, może zaleta – przywiązuję się do ludzi).

Na świat przyszedł zdrowy, ładny chłopiec.
W styczniu tego roku Mały skończył roczek. Rozwija się nadal dobrze, ale mimo to nie ma chęci mówić. Z tego co wiem (poprawcie mnie, jakby co – mamą jeszcze nie jestem), to nie jest jakiś większy problem. Ja podobno zaczęłam mówić późno, ale jak już zaczęłam, rozgadałam się na dobre.
Znajoma martwiła się kwestią ‘niemówienia’ swojego syna, a mojego oczka w głowie, ale zawsze próbowałam jej przetłumaczyć, że każde, zdrowe dziecko ma swoją porę na mówienie, a niecały (teraz już cały) rok to jeszcze nie katastrofa.

Niedawno, tu w Niemczech, poznałam również ‘dzieciatą’ Polkę.
Historia się powtarza, dziewczyna sympatyczna (i jak wyżej, z koleżanką z Wiednia), jej synek skończył rok w grudniu zeszłego roku. Pomiędzy chłopcami jest tylko miesiąc różnicy, natomiast syn ‘niemieckiej’ koleżanki zaczął już mówić, rozumie kilkanaście słów i używa ich dość często (wiadomo… mama, tata, baba, dziadzia, jeść, pić etc.).

To był wstęp. Nieco przydługi, wybaczcie – musiałam jednak nakreślić sytuację przed historią właściwą.

Niedawno zdzwoniłyśmy się z ‘austriacką’ koleżanką.
Jak zwykle opowiadamy sobie co tam u nas, więc nie omieszkałam wspomnieć o niedawno poznanej koleżance. Koleżanka z Wiednia (KW) zaczęła wypytywać o jej syna, o sposób wychowywania, jaki obrała ‘niemiecka’ koleżanka wobec swojej pociechy… Napomknięcie o nowej znajomości było błędem…

KW: A jak ta znajoma karmi syna?
(J)a: No.. nie wiem. Daje mu mleko, jakieś słoiczki, młody żuje skórki od chleba albo dostaje w międzyczasie jakieś chrupki kukurydziane, jakieś soczki chyba, ale nie jestem pewna…
KW: To nieodpowiedzialne! Ja daję Młodemu tylko wodę do popicia, zupki ze słoiczków, karmię piersią! Chrupkami może się udusić! A w ogóle to ta druga karmi piersią?
J: Z tego co wiem, to nie.
KW: Co to za debilka! To nie matka!
J: No ale może miała mało wartościowy pokarm…
KW: Taaa, akurat. Ja znam takie jak ona! Egoistki
(WTF?!)
Próbuję zmienić temat na nieco mniej drażliwy. Pytam jak z jej ‘dużym chłopcem’ (czyt. Mężem), ale koleżanka nie daje za wygraną.

KW: A jej syn jak się rozwija? Dobrze?
J: Z tego co widziałam to fajny brzdąc. Je chętnie, jest uśmiechnięty, zadbany (napomknęłam o tym, by uniknąć ewentualnych komentarzy o patologii, czy coś…), zaczął już mówić, w miarę stabilnie chodzi, zabawkami się bawi. Chyba wszystko jest w porządku.
KW: No tak… mówi… Chcesz mi coś przez to powiedzieć?

Tu wpadłam w małą paranoję – wertuję w myślach, czy powiedziałam coś niewłaściwego, drażliwego, rażącego, bądź sprawiającego przykrość. W momencie zdałam sobie sprawę: powiedziałam, że DRUGI MŁODY MÓWI.
Trzymając się ostatnimi siłami logiki i sensu, próbując ominąć moje domysły odpowiedziałam:
J: Nie, a co mogłabym chcieć ‘przez to powiedzieć’? Zapytałaś, to odpowiedziałam, jak ‘ten drugi’ się rozwija.

Tu nastąpiła pauza. Cisza. Za chwilę ze zdwojoną siłą i szlochem:

KW: Trzeba było od razu mówić, że nie chcesz mieć z nami kontaktu! Co Ty sobie myślisz, że Młody nie nauczy się mówić? Że jest GORSZY od tego drugiego?! MY Ci jeszcze pokażemy, że potrafimy mówić!

Moje oczy zrobiły się jak spodki. Nie bardzo wiedziałam, skąd taka nerwowa reakcja koleżanki. Próbując załagodzić sytuację odparłam, że z pewnością na dniach jej Młody się rozgada, że wierzę w niego z całych sił i ogólnie, żeby się uspokoiła.
Na koniec rzuciłam (chyba) źle zrozumianym żartem:
J: I naprawdę wiem, że Ty potrafisz mówić, a młody niebawem się od Ciebie wszystkiego nauczy (to było nawiązanie do mówienia ‘MY pokażemy, że potrafiMY mówić’).

Koleżanka się obraziła.
Dowiedziałam się jeszcze, że jestem stronnicza, że zachowuję się jak chorągiewka na wietrze – to chyba miało znaczyć, że zmieniam się jak zawieje wiatr i że ona nie chce mieć z takimi osobami nic wspólnego…

… a ja tylko próbowałam bronić ‘niemieckiej’ koleżanki.

Co kierowało moją ‘austriacką’ koleżanką? Nie wiem. Ton jej głosu i nastawienie sprawiło, że pomyślałam o zazdrości. Pytanie o co, o kogo, z jakiej przyczyny?
Druga kwestia, a może nawet ta najważniejsza: miałam wrażenie, jakby KW traktowała rozwój swojego potomka jak konkurs…

Już czekam na moment, kiedy ambitna mama będzie chciała (być może na siłę, być może nie) wcisnąć swoją pociechę do Mensy – przecież to prestiż…. Nie?

Chyba straciłam koleżankę.

dzieci i ich mamy

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (84)
zarchiwizowany

#47472

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dzwonię kilka dni temu do mojej mamy. Pogadałyśmy o pierdołkach, co u kogo, jak zdrowie i ogólnie życie. W pewnym momencie temat zszedł na moją teściową, toteż opowiedziałam / wyżaliłam się po raz kolejny matuli jak to wyglądała sprawa z zołzą i przytoczyłam historię o odzyskaniu roweru – tu przerywa mi moja (M)Ama zanosząc się śmiechem:

M: Tak wiem, Zośka (moja teściowa) dzwoniła i poskarżyła się, że ją okradłaś… tylko, dziecko, jedna sprawa nie daje mi spokoju. Musiałaś ją bić?

Tu z mojej strony nastąpił klasyczny facepalm. Pytam o co tym razem chodzi, jakie pobicie?

M (nadal kpiąc): Podobno napadłaś na nią, poszarpałaś, aż sąsiad chciał na policję dzwonić – ponoć dopiero wtedy udało się Ciebie spacyfikować.

Zastanawiam się nad tym, czy teściowa naprawdę sądziła, że moja mama (która swoją drogą zna mnie na wylot) uwierzy w taką wersję?
To jednak nie koniec całego absurdu.

Okazało się, że teściowa nie zadzwoniła wyłącznie się pożalić. Ona chciała ubić interes życia!
Wiedźma zaproponowała, że w ramach zadośćuczynienia moja mama może ‘wykupić mnie z opresji i w związku z tym teściowa nie pójdzie na policję’. Przy okazji odgrażania się stwierdziła, że ona ma świadków(!), ona ma ODDUKCJĘ (chyba miała na myśli obdukcję) i że ona dopiero mi polkę pokaże…

W jaki sposób mama miałaby wkraść się w łaski babska? Mogłaby to uczynić wyłącznie WPŁACAJĄC NA KONTO TEŚCIOWEJ CO MIESIĄC PRZEZ PÓŁ ROKU 150 euro, które wysyłam mojej mamie w ramach pomocy finansowej – także co miesiąc (Żeby była jasność sytuacji – teściowa dostaje taką samą kwotę od swojego syna, a przynajmniej do tej pory tak było… ).

Mocno wpieniona zapytałam Rodzicielkę, czemu nie powiadomiła mnie o tym zaraz po całym zajściu. Matula stwierdziła, że bzdurami się nie przejmuje i chciała nam (mnie i Lubemu) nerwów oszczędzić.
Po ‘żądaniu’ ze strony teściowej po prostu podziękowała za okazaną łaskę, acz poinformowała, że z oferty nie skorzysta.

Po rozmowie z mamą zadzwoniłam do Lubego. Opowiedziałam o zajściu.
Komentarz Męża – mega spokojny:
‘No to, Lapidynka… mamy od dzisiaj 150 euro więcej na własne wydatki’

Śmiać się, płakać, mordować…?

Jedno jest pewne: kontakt z wiedźmą został kategorycznie zerwany. Bez żadnych ulg, dawania kolejnych szans, przyjmowania przeprosin.
Jedyny plus całego (acz ostatecznego) zajścia.

teściowa

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 490 (524)

#47055

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W zeszłym roku (listopad) kupiłam sobie wymarzony rower. Naprawdę śliczna holenderka, na którą pieniądze odkładałam sumiennie przez dłuższy czas. Koszt mojej perełki oscylował wówczas w granicach 3000zł (nawet przeliczając na euro, koszt też był dla mnie spory ok. 750 – 800 euro). Rower kupiłam w Polsce, ponieważ to właśnie był "TEN MODEL" – mój upragniony, a cena i tak była przystępniejsza niż w Niemczech. Żeby nie rozpisywać się o detalach sprzętu, podaję adres strony gdzie można kupić dokładnie taki model, jaki miałam – z przodu był jeszcze wiklinowy koszyczek. (http://www.holenderki.pl/rowery-holenderskie/rowery-batavus/batavus-diva-plus.html). Dlaczego już nie mam?

Holenderka zakupiona przez Internet. Jako, że z naszego miejsca zamieszkania mamy – niestety – bliżej do miejsca zamieszkania matki mojego lubego, to na ten właśnie adres został rower dostarczony. Wiedziona złymi przeczuciami i nauczona doświadczeniem, walczyłam do ostatniej chwili o to, by sprzęt pojechał do mojej matuli. Argumentem, który ostatecznie przypieczętował miejsce docelowe przesyłki było to, że jednak prędzej odbiorę rower od teściowej, bo do podróży do mojej mamy musielibyśmy dołożyć sporo ponad 500 km. Żałuję, bo chętnie spotkałabym się z moją mamą, jednak nie jesteśmy w stanie zorganizować sobie teraz wystarczająco dużo wolnego czasu, by tak daleka podróż była opłacalna. :(

W listopadzie rower zakupiony, kilka dni później dostarczony. Gwarancja jest, wszystko w jak najlepszym porządku. Telefon do (T)eściowej:

(J)a: Dzień dobry, ja dzwonię z zapytaniem czy rower już dotarł i czy wszystkie papiery są dołączone.
T: Dotarł, ale co to za rower! Brzydkie to takie, suche, starodawne... Moja babcia na podobnym jeździła.

Ja lekka konsternacja, bo nie jestem pewna, czy o tym samym rowerze mówimy, toteż pytam:

J: A jaka firma widnieje na dokumencie, jaka nazwa roweru, kolor?
T: Ano firma taka i taka, nazwa siaka i owaka, kolor czerwony.
J: No to tak, to ten rower.
T: To za takie gówno tyle pieniędzy zapłaciłaś? Ty to gustu nie masz!

Pominęłam tę kąśliwą uwagę, choć przyznam, że wiele mnie to kosztowało. Podziękowałam za informację i obiecałam poinformować szanowną rodzicielkę Lubego o tym, kiedy będziemy w stanie nabytek odebrać.

Jako, że ustaliliśmy wczoraj z mężem, że w najbliższy weekend pasuje nam podróż do Polski (w piątek wieczorem wyjazd, a w niedzielę rano powrót), zadzwoniłam dziś do teściowej z zapytaniem, czy wskazany termin wizyty jej odpowiada.

T: Noo, właściwie to ja mam inne plany, a w ogóle to czy wam się opłaca przyjeżdżać tylko po ten rower..?

J: Ustaliliśmy, że nam się opłaca. Nie będziemy psuli Pani planów (nie zwracam się do niej per "mamo"), chcemy tylko odebrać sprzęt, nocleg sobie zorganizujemy we własnym zakresie.

T: To jeszcze za nocleg będziecie płacić, to już w ogóle się nie kalkuluje, a ja nie mam kiedy dać wam ten złom.

Tu zapaliła mi się czerwona lampka, wobec tego drążę temat dalej, stałam się upierdliwa i nieustępliwa. Teściowa wyraźnie migała się od wydania mojej własności.

J: Koniecznie chcemy odebrać rower w ten weekend, niedługo wiosna i potrzebuję go natychmiast. Mogłaby Pani dać klucz sąsiadce, Pani Iksińskiej (kiedy teściowa gdziekolwiek wyjeżdża, właśnie ta sąsiadka podlewa jej kwiaty etc., w związku z tym wiem, że nie ma z oddaniem jej klucza większego problemu)?

Tu teściowa widocznie zrozumiała, że nie odpuszczę. Zmieniła nagle ton głosu z typu znudzonej hrabianki na typ wpienionej ponad normę choleryczki.

T: JA NIKOMU NIE BĘDĘ SWOJEGO KLUCZA ZOSTAWIAĆ, PANI IKSIŃSKIEJ NIE MA, TEN TERMIN MI NIE ODPOWIADA, DO WIDZENIA!

I buch słuchawką.
Luby przysłuchiwał się całej rozmowie (na dziś ma zaplanowane szkolenie, które zaczyna się o 11:00). Zirytowany całą sytuacją zadzwonił do matki prosząc o wyjaśnienia.
Po kilkunastu minutach nieustępliwej (z obu stron) dyskusji, teściowa wyznała, że roweru nie wyda, bo roweru po prostu... nie ma.

Zamurowało mnie. Jak się okazało, teściowej sprzęt nie przypadł do gustu, stwierdziła, że to badziewie, wobec tego nie miała żadnych skrupułów, by użyczyć mojej własności nastoletniej córce sąsiada. W pierwsze cieplejsze dni roku, rzeczona nastolatka miała pożyczony rower, który miała zwrócić następnego dnia. Pech chciał (choć nie do końca wierzę jedynie w opcję pecha), że dziewczyna nie zapięła (!) roweru wchodząc jedynie na chwilę do sklepu, a po wyjściu z przybytku sprzętu już nie było.

Do tej pory mną trzęsie.
Jestem po prostu tak wk*****na , że na przemian ryczę i rzucam "klątwami" na tego popier****ego babsztyla.
Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia co zrobić w takiej sytuacji. Czuję się tak bezsilna, jak rzadko kiedy.
A w weekend i tak pofatyguję się do niej, chociażby po to, by "własnoręcznie" pokazać jej, jak boli utrata wymarzonego sprzętu. Wszak ostatnio teściowa kupiła sobie nowy – podobno też wymarzony - telewizor.

teściowa

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1036 (1146)