Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

luska

Zamieszcza historie od: 8 lutego 2014 - 14:13
Ostatnio: 17 lutego 2024 - 20:27
O sobie:

Zawód...najbardziej znienawidzony przez prawie wszystkich, totalny nierób z pretensjami, czyli nauczyciel
Dlaczego ten?...bo w czwartej klasie obiecałam sobie, że kim jak kim, ale nauczycielem to na pewno nie zostanę.
Zboczenie zawodowe...niestety gadulstwo w mowie i piśmie.
Największy pierwszy sukces...gdy przedszkolak po wydukaniu 6 liter ze zdumieniem powiedział: "plose paniii, a tu pise ''to tata''?!!
Z zamiłowania...choreograf
Wiek...18 + VAT...młoda jestem:) tylko ten vat po kościach łupie i nieco przytłacza
Pasja...książki; inteligentne książki; "Kod da Vinci" jest przewidywalny jak zachód słońca nad równikiem;
Co mnie wk*a?...Ministerstwo Edukacji
czasem rodzice, którzy traktują mnie jak darmową nianię z pensją prezesa kopalni.

  • Historii na głównej: 25 z 31
  • Punktów za historie: 7997
  • Komentarzy: 231
  • Punktów za komentarze: 1481
 
[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 1) | raportuj
8 lutego 2015 o 12:01

@AimeeSi: a czy ja coś takiego napisałam?!?? Zwróciłam tylko uwagę, że w tej chwili proceder oszustów jest tak pomysłowy (niestety i "stety", ale Polacy to nieźli kombinatorzy), iż trzeba zawracać uwagę na to, czym się pisze jakiekolwiek umowy, bo ktoś na początku w komentarzu czepił się pisania umowy ołówkiem lub "in blanco" i ściągania tym samym na siebie problemów. Lepiej, żeby ktoś na przyszłość nie dał się w ten sposób "wrobić" (bo skoro gros osób nadal nabiera się na oszustwa na wnuczka/córkę/bratanka, mimo tak ogromnego nagłaśniania procederu i ostrzeżeń w mediach), że wszystko jest możliwe. Osobiście staram się jak najczęściej korzystać ze swojego długopisu. Męczące to i przykre, że już nikomu nie można ufać, ale chyba lepiej przed niż potem płakać na widok komornika?

Zmodyfikowano 3 razy Ostatnia modyfikacja: 8 lutego 2015 o 12:05

[historia]
Ocena: 2 (Głosów: 2) | raportuj
7 lutego 2015 o 23:19

@Songokan: a logiczne wyciąganie wniosków jeszcze bardziej... niestety często na Piekielnych w komentarzach kłania się niektórym forumowiczom brak elementarnych podstaw z logiki...

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 0) | raportuj
7 lutego 2015 o 23:12

@InYourFace: a po co się tak męczyć i narażać na podpalenie umowy?!? Specjalny korektor do piór kosztuje mniej więcej 10 zł

[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 5) | raportuj
7 lutego 2015 o 14:19

@makabresque, Grav: a gdzie w tekście macie podane, że umowa była in blanco lub ołówkiem napisana? Jeśli przeszło w starostwie zgłoszenie sprzedaży to raczej dane kupującego z księżyca nie zostały wpisane? Są dwie możliwości. Jedna to wykorzystanie do pisania przez handlarza pióra lub długopisu ścieralnego. Wtedy mógł na giełdzie sprzedać kobiecie samochód na umowę poprawioną, sfałszowaną. Druga możliwość, to mając dane sprzedającego, handlarz podał się za niego, wpisał adres, telefon, serię i numer dowodu. Nawet nie musiał identycznie odwzorować podpisu, bo jak baba miałaby to zweryfikować? Wszak mogę znać na pamięć wszelkie potrzebne informacje, czyż nie? A zresztą jaki problem posłużyć się sfałszowanym dowodem. W tej chwili jest tyle przekrętów z wykorzystaniem czyichś danych, że akurat tutaj facet niewiele ryzykował. Mam w rodzinie taki przypadek, że starsza kobieta od dwóch lat jest ciągana po komendach w związku z kradzieżami i wyłudzeniami na jej dowód osobisty. Co ciekawe, nigdy go nie zgubiła ani nikt jej nie ukradł. Jest wyjątkowo podejrzliwą i nieufną osobą. Jeśli już musi w ostateczności zabrać ze sobą dowód (lekarz, policja, bank i poczta), nigdy nie trzyma go w torebce ani w kieszeni. Porobiła sobie takie schowki w ubraniach, że złodziej musiałby jej zrobić rewizję osobistą. Dane musiały "wycieknąć" z jakiegoś urzędu lub instytucji, taką wersję przyjęła nawet policja (a zdarzały się w Polsce przypadki, że na wysypisku śmieci ktoś znalazł dane osobowe np. ubezpieczonych, wyrzucane beztrosko przez urzędników). Za każdą wizytą w komendzie musi wyjaśniać, że np. akurat dnia 7 lipca 2012 roku była w sanatorium w Iwoniczu-Zdroju- na co ma świadków w liczbie dość znacznej- a nie podpisywała umowę o kredyt w banku pod Siedlcami. Co ciekawe, za każdym razem jest wtedy facetem w wieku od 30+ do 50+, różnej budowy ciała i z ewentualnym bogatym zarostem. Oszust lub (oszuści) posługują się dowodem osobistym w którym zgadzają się wszystkie najmniejsze dane oprócz zdjęcia i imienia. Owa kobieta ma na imię Wiesława, a oszust- Wiesław.

[historia]
Ocena: -1 (Głosów: 5) | raportuj
7 lutego 2015 o 11:11

Oprócz wypełniania długopisem umowy warto też zwrócić uwagę na to, czym się pisze. Najlepsza rada to swój własny długopis. Dlaczego? Bo są w tej chwili takie sprytne urządzonka jak "korektory" do piór. Fajna sprawa, bo nie paskudzą tak np. zeszytu jak zwykłe korektory w płynie i nie widać, że coś zostało poprawione. Inna pomysłowa rzecz, to tzw. ścieralne długopisy, które w zestawie posiadają taką jakby plastikową gumkę. I to ona idealnie ściera ślad po takim specjalnym długopisie. Niczym się nie różni od zwykłego, normalną gumką tego nie zetrze, więc podejrzeń nie budzi. Toteż taka rada dla wszystkich przy okazji twojej historii. Cokolwiek piszesz, podpisujesz, używaj swoich narzędzi i w żadnym wypadku pióra. Dla zdeterminowanego oszusta to najprostszy sposób na wkopanie kogoś w umowę kredytu, pożyczki itp. Ściera lub korektoruje się treść, wstawia własną, zostawia tylko oryginalny podpis i już wystarczy. Inna sprawa to tempo zgłoszenia zbycia samochodu. Pisałaś, że twój znajomy ma nawyk zgłaszania max. w ciągu tygodnia w starostwie. Dobre podejście, im szybciej tym lepiej. Dzięki takiej szybkiej decyzji mojego męża ominęły niezłe problemy. Trzy lata temu sprzedawał samochód z tzw. nieco wyższej półki. Kilkulatek, "nietłuczony", szanowany, automat z bajerami elektronicznymi*. Kupca znalazł bardzo szybko (młody lansik, skóra, komóra), umowa spisana, zapłacone. Ponieważ wyjeżdżał za dwa dni do pracy za granicę, jeszcze tego samego dnia zgłosił sprzedaż w wydziale komunikacji. Mniej więcej miesiąc później przyszedł polecony na jego nazwisko z Warszawy, jakiejś tam dzielnicy. Ponieważ polecony, to został zwrócony z adnotacją, że adresat nieobecny. I tak co dwa tygodnie pojawiały się kolejne a potem pojawiła się policja dzielnicowa w osobie dwóch stróżów prawa, w tym osobiście sam szeryf. Naocznie upewnili się, że adresat na prawdę nie unika urzędowych wezwań. Wyjaśnili tylko tyle (swoją drogą sympatyczni panowie), że listy dotyczą wykroczenia drogowego popełnionego w Warszawie w sierpniu. WTF? Fakt, mąż był wtedy w stolicy, a w zasadzie to na Okęciu, woził znajomych na lotnisko, tyle, że ich samochodem. Ewentualny mandat powinien przyjść na prawowitego właściciela, a prawowity właściciel żadnego mandatu nie otrzymał. Chwilę był spokój i w grudniu znów pojawiło się pisemko. Adresat właśnie wrócił na święta do domu, więc pismo przyjął. A tam groźby karalne, komornik, wizja zajęcia samochodu, konta, żony, dzieci, miejsca na cmentarzu i psów. Tyle, że data popełnienia wykroczeń (jazda na czerwonym, przekroczenie prędkości, parkowanie na zakazie) to dzień jego wyjazdu za granicę. Gdzie w takim razie południe Polski a Warszawa? 400 km różnicy. Jadąc za granicę omijał Warszawę w odległości ponad 200 km, bo po prostu tak było krócej. Do tego samochód jakby nie ten aktualny, nie zgadzał się typ, marka, kolor, rejestracja. Wyglądał zupełnie jak ten sprzedany. Krótka rozmowa z szeryfem, pisemko, wizyta w starostwie i to Warszawa musiała zacząć się martwić, jak wyjaśnić bałagan, który mają w papierach. Sprawa ucichła. Teraz każdy pojazd sprzedany wyrejestrowujemy najszybciej jak to możliwe. * dla wyjaśnienia, żeby nie było, samochód nie miał żadnych wad; po prostu okazał się niepraktyczny dla osoby, która za granicę zabiera mnóstwo bagażu, parę osób na dokładkę i do tego w Polsce ma rodzinę z dziećmi, a te jak wiadomo są jakieś takie obładowane niezbędnymi w podroży do dziadków misiami, lalkami, wózkami, ciuchami i innym dobrem.

[historia]
Ocena: 9 (Głosów: 9) | raportuj
2 lutego 2015 o 14:22

W sumie masz szczęście, że właściciel nie widział i nie oskarżył o wandalizm. Ja niestety dawno temu skutecznie "włamałam" się do Opla. Mój był bardzo nietypową marką, produkowaną tylko na rynek naszego sąsiada i spotkanie drugiego identycznego typu, koloru i nazwy na drugim końcu Polski w malutkim miasteczku, graniczyło z cudem w stylu szóstki w totka. Można powiedzieć, że przecież człowiek z człowiekiem na końcu świata...to czemu samochód z samochodem nie? Niby tak, ale jakie jest prawdopodobieństwo, że otworzę drzwi obcego auta swoimi kluczykami bez żadnych problemów? Że odpalę silnik bez żadnych problemów? No właśnie... Nie zdążyłam odjechać tylko dlatego, że zauważyłam brak dokumentów na siedzeniu pasażera i myślałam, że ktoś się włamał i je zwinął. A twoja historia do piekielnych nie należy. Na Yafud można ją najwyżej wysłać. Na pewno właścicielka auta specjalnie takich idiotyzmów nie miała ochoty robić

[historia]
Ocena: 2 (Głosów: 2) | raportuj
25 stycznia 2015 o 20:59

@ewilek: hmmm, market budowlany a więc gwoździe, wiertełka, druty, itp. Mój kuzyn (w podobnym wieku) włożył gwóźdź do GNIAZDKA!! Miał szczęście, bo na podłodze było linoleum a on miał dodatkowo gumowe kalosze. W całym domu wysadziło korki, spaliła się instalacja elektryczna i lodówka, telewizor poszedł z dymem i dziadek z wujkiem nie obejrzeli do końca meczu Polaków z kimś tam na MŚ w '78. Dlatego się wydało, że zamiast pilnowaniem wiercipięty, zajmowali się kibicowaniem. W efekcie strata telewizora i nagły koniec kibicowania to nie były najgorsze konsekwencje dla dorosłych, kiedy do akcji wkroczyły ich żony, teściowa i szwagierki.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 0) | raportuj
25 stycznia 2015 o 20:40

@luska: @Vatras: przepraszam, dodaję resztę tekstu, bo mi ucięło przy zapisywaniu: Wydaje się nieźle... ale, ale... rzeczoznawca che zapłaty za swoją usługę, czyli trzeba wysupłać 20 tys. zł. Dochodzi też honorarium adwokata, koszty rozpraw, biegli, odwołania, wolne w pracy na czas wyjazdu do sądu. Koszty rosną. Autor wspomniał też, że po unieważnieniu testamentu dwie wykluczone wcześniej ze spadku siostry rozpoczęły batalię przeciwko sobie, czyli doszły kolejne koszty. Tak się zastanawiam, czy po skalkulowaniu tych kosztów córka nie doszła jednak do wniosku, że lepiej przyjąć spadek wprost? Wszak żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały, że umierająca kobieta miała jakikolwiek powód do zaciągania takiego kosmicznego kredytu. Jeśli możesz dodać informację, jaką wersję przyjęcia spadku wybrała w efekcie córka, to z góry dziękuję.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 0) | raportuj
25 stycznia 2015 o 20:18

@Vatras: W sumie szkoda, że nie podałeś jaką wersję przyjęcia spadku wybrała chciwa córka. Niektórzy w komentarzach prawie skaczą sobie do oczu, bo jak to coś jest jak czegoś tam nie ma i wzajemnie zarzucają sobie i tobie, jako autorowi, konfabulację. Główne zarzuty dotyczą tego, że niemożliwe aby córka nie została poinformowana o długu lub, że poniosła jakieś duże straty, bo przecież spadek dziedziczy się z dobrodziejstwem inwentarza. Trochę mnie temat zainteresował, bo o pewnych rzeczach nie miałam pojęcia (nasze prawo zmienia się częściej niż politycy na stołkach), to sobie poszukałam informacji w przepisach. Na podstawie podanych przez ciebie faktów wyłonił się mi następujący obraz. Testatorka wzięła kilka miesięcy przed śmiercią kredyt z konkretnym planem zabezpieczenia przyszłości ukochanego wnuka (powiedzmy 200 tys.zł). Bank udzielił go tylko na podstawie zabezpieczenia w postaci działki i domu. Absolutnie nie widzę innej opcji chyba, że ktoś w banku zrobił niezły przekręt w porozumieniu ze starszą panią. Jeśli nie spłacała rat, to kredyt mógł urosnąć do 250 tys., bo po śmierci kredytobiorcy bank nie nalicza już odsetek. Taka kwota spokojnie mogła przekroczyć wartość spadku. Teraz kolejna rzecz. Nikt nie pozna przed podjęciem decyzji o przyjęciu spadku, jaki jest jego stan. Przynajmniej nie dotarłam do takich przepisów. Ktoś w komentarzach zarzucił, że dobry adwokat musiał poinformować spadkobierczynię o kredycie jej matki. A sprawa wygląda następująco- dopiero po uprawomocnieniu się decyzji o tym kto jest spadkobiercą, to SĄD wyznacza rzeczoznawcę (w przepisie nazwany był komornikiem?), który ma oszacować wartość majątku i ewentualne obciążenia. I tutaj pojawia się po raz pierwszy kwota- 10% wartości spadku jako wynagrodzenie dla rzeczoznawcy. Wiedząc o powyższych można sobie mniej więcej wyobrazić jak się "wkopała" córka. I nikt nie wmówi, że mogła się spodziewać takiego kredytu, jeśli w pozwie chciała nie tylko domu ale i oszczędności z konta matki. Czyli znała swoją matkę, wiedziała, że ta oszczędza, nie wydaje głupio pieniędzy, więc dla każdego logicznie myślącego człowieka, testatorka nie miała powodu do zaciągania jakichś kosmicznych kredytów, zwłaszcza tuż przed śmiercią, kiedy praktycznie każdy stara się uporządkować swoje ziemskie sprawy. Adwokat musi przedstawić klientowi 3 możliwości przyjęcia spadku, bo do tego go przepisy zobowiązują. Od razu odrzucam 1 wersję: odmowy przyjęcia spadku, bo nie po to kobieta rozpoczęła batalię sądową o unieważnienie testamentu i wynajęła dobrego (drogiego) adwokata, żeby tylko latać po sądach i napsuć krwi siostrze. Sytuacja pierwsza: Córka wybiera opcję drugą, najgorszą dla niej, czyli przyjęcie spadku wprost, a to oznacza przyjęcie na siebie wszystkich ewentualnych długów zmarłego. Co gorsza, w tym przypadku bank natychmiast odmraża odsetki. Jeśli dom i działka warte były 200 tys., bo tyle kredytu prawdopodobnie udzielił bank, to córka straciła cały spadek a zostało jej jeszcze do spłacenia 50 tys. plus kolejne odsetki. Do tego dodajmy koszty sądowe i honorarium adwokata. Jeśli jednak było jeszcze gorzej i spadek był wart "tylko" 100 tys.? Włos się jeży... I jest to dość prawdopodobna wersja, bo jak napisałam wcześniej, nie było żadnych przesłanek ani najmniejszych podstaw do podejrzewania spadkodawcy o takie wyczyny kredytowe. Sytuacja druga: Adwokat jest na tyle przekonujący a córka zachowała jakieś resztki rozsądku, że wybiera opcję trzecią- przyjęcie spadku z dobrodziejstwem inwentarza. Wtedy spadkobierca dostaje majątek pomniejszony o dług testatora. W tym przypadku z całego majątku po zmarłej prawdopodobnie nic nie zostało. Ja wiem, że piętrowa kamienica w centrum Warszawy to kilkanaście milionów złotych, ale chyba nie o taki dom chodzi w tym przypadku, bo znajomy adwokat autora historii pominąłby milczeniem taką drobnostkę. 250- 300 tys. złotych, nawet milion to bardzo mała strata i żadna piekielność przy zyskanych kilkunastu, czyż nie? Wydaje się nieź

[historia]
Ocena: 9 (Głosów: 9) | raportuj
24 stycznia 2015 o 23:50

@sla: to jasne, że celowe bardzo rzadko, ale to zas*anym obowiązkiem rodzica jest zapewnienie bezpieczeństwa dziecku. To nie kierownik sklepu ma latać wokół niepilnowanej pociechy, tylko opiekun ma zrobić wszystko, aby potomek był chroniony. To rodzic jest za swoje dziecko odpowiedzialny!!! Takie "myślenie" bezrefleksyjnych opiekunów doprowadzi w końcu do tego, że rzeczywiście w sklepach towary będą umieszczone na półkach dwa metry nad ziemią i zabezpieczone szybą pancerną (a nuż smark przyjdzie z jakimś metalowym prętem i zwykłą szybę rozbije?). Ewentualnie towar będzie zamknięty w magazynie a w pustej hali sklepu, wyłożonej od podłogi po sufit miękkimi materacami, stado sprzedawców będzie przynosić klientom odpowiednią ilość żarówek, gwoździ, pralek, itp... Na pewno podniesie to jakość i szybkość zakupów :] Przecież to powoli zdąża w kierunku paranoi i coraz częściej przypomina nam ten "dziki" amerykański świat półmóżdżków. Są takie miejsca i sytuacje gdzie dziecka nie powinno się brać pod żadnym pozorem lub zwiększyć wtedy czujność i ochronę do maksimum. Idąc tym tokiem myślenia, gdyby każdy kierowca, jadący z przepisową prędkością i zasadami ruchu drogowego, potrącił dziecko, które nagle wbiegło na jezdnię daleko poza pasami, bo w tym czasie jego babcia i mama zajęte były oglądaniem arcyciekawej sukienki i torebki na wystawie sklepowej, byłby winny zaniedbania i narażenia tegoż trzyletniego szkraba na uszczerbek na zdrowiu. Tak to właśnie wygląda jak się spojrzy na problem z innej strony. Życzyłabym sobie na przyszłość, jako nauczyciel, mądrzejszych a przede wszystkim odpowiedzialniejszych rodziców, bo w tej chwili coraz częściej spotykam się z pojęciem rodzicielstwa jako aktu fizycznego, materialnego a nie psychicznego i dydaktycznego. Ja rodzę i zapewniam pieniądze- ty wychowuj i się opiekuj:/

[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 1) | raportuj
24 stycznia 2015 o 23:10

@butelka: pewnie niemało, bo ogólnie adwokat jest dość drogą"zabawką", zwłaszcza w takich sprawach. Być może też ceny usług zależne są od lokalizacji adwokata (droższy w stolicy ale już w prowincjonalnym miasteczku niekoniecznie). Choć nie znam się na tego typu regulacjach. Tak staram się postawić w sytuacji "nabitej w butelkę" córki. Matka to kobieta w średnim(?) wieku, śmiertelnie chora. Wychodzę z założenia, że jedyna rzecz o której w tej chwili myśli to uporządkowanie swoich ziemskich spraw. Spodziewam się, że dom i oszczędności zapisze ukochanemu wnukowi (nie wnikam w przyczyny takiego zapisu, może jestem z nią skłócona?). Ponieważ zależy mi na majątku, robię rozeznanie i ktoś (strony internetowe w ostateczności) informuje mnie, że w przypadku tak ciężkiej choroby testatora co najmniej przez kilka tygodni/miesięcy będzie on poddawany truciu chemią. Potem dojdą silne leki przeciwbólowe i opiaty. Te dwa składniki to aż nadto dla dobrego adwokata, aby unieważnił zapis mojej matki. Po odczytaniu testamentu pędzę do adwokata aby zdążyć przed uprawomocnieniem. Wyszukuję oczywiście renomowaną kancelarię, bo sprawa będzie trudna (wcale nie tanią no ale ten dom...:)). Adwokat oczywiście przedstawia mi możliwości i ostrzega, że spadek może być obciążony długiem, nawet równym jego wartości. Proponuje sprawdzenie tego (skoro jest to możliwe?), ale to kosztuje i to sporo, plus później oczywiście koszty samego procesu, powoływania biegłych, ewentualnych odwołań. Cena takiej przyjemności jest z pewnością dość wysoka. Jednak przepisy zdaje się wymagają od adwokata tylko poinformowania klienta o sposobach przejęcia majątku, ostrzeżenia przed ewentualnymi długami zmarłego i namawianiu do wybrania najlepszej dla niego opcji przejęcia majątku z dobrodziejstwem inwentarza. No właśnie. Kalkuluję. Opłacić dużą sumę za sprawdzenie? Totalna głupota i niepotrzebne marnotrawstwo. Przecież znałam matkę od wielu lat. Nie szalała z zakupami, wycieczkami. Wiem, że na pewno odkładała oszczędności to jakim cudem mogła narobić długów i to takich, które przekroczą wartość domu?!? Jest to kompletnie nielogiczne. Na wszelki wypadek decyduję się na wersję proponowaną przez adwokata, bo a "nóżwidelec" mama przed śmiercią wzięła jakieś łóżko przeciwodleżynowe na raty? Zaczyna się proces, który choć ma bardzo duże szanse na pozytywne dla mnie rozstrzygnięcie, to jednak jest długotrwały, adwokat dobry i swoje kosztuje, no ale ten dom i oszczędności na koncie matki wyrównają z nawiązką:) W końcu wyrok się uprawomocnia, u notariusza widnieję jako spadkobierca majątku i w tym momencie pojawia się komornik, który w imieniu banku zajmuje nieruchomości, bo wcześniej okazało się, że oszczędności na koncie matki też nie ma. A adwokat wręcza mi horrendalny rachunek za swoje usługi. Jedyna ulga to ta, że przyjęło się wersję proponowaną przez adwokata... ............... Nie wiem czy tak było w tym przypadku, ale jest to jedna z prawdopodobnych opcji. Autor historii nie napisał w podsumowaniu, czy pazerna córka dostała sam rachunek za usługi adwokata i zero spadku, czy też do rachunku dołączona była lista rat do spłaty za kredyt matki. Efekt jest taki, że córka nie tylko dostała "zero" spadku, lub jakieś nędzne resztki to jeszcze musiała zapłacić niezłe pieniądze prawnikowi. Nie tylko nie zyskała, ale jeszcze straciła.

Zmodyfikowano 1 raz Ostatnia modyfikacja: 24 stycznia 2015 o 23:15

[historia]
Ocena: 19 (Głosów: 19) | raportuj
23 stycznia 2015 o 22:38

@MyCha: pamiętam jak na studiach wykładowca omawiał przykład z USA. System odszkodowań i nadwyżka adwokatów doprowadziła tam do paranoi w dziedzinie informacji i ostrzeżeń. Wg jego słów, nawet na wózkach dziecięcych umieszczono nalepki z ostrzeżeniami dla rodziców, aby przed złożeniem wyjąć ze środka dziecko. Dla nas była to wtedy (20 lat temu) komiczna informacja, bo jakim trzeba być kretynem, by tak oczywiste rzeczy wymagały dodatkowego instruktarzu? Z drugiej strony, jakim trzeba być sadystą/wyrodnym rodzicem, aby dla pieniędzy z odszkodowania narażać własne dziecko na cierpienie? Na to wygląda, że kretynizm rodziców przywędrował do Polski i jedynym ratunkiem dla kolejnych właścicieli sklepów, kierowników marketów będzie umieszczanie przed wejściem wielkich informacji, że za poczynione szkody i/lub ewentualne wypadki dziecka na terenie sklepu odpowiada jego opiekun, gdyż w sklepie znajdują się niebezpieczne dla dziecka materiały. Wejście na własną odpowiedzialność i tyle. Jak debil nie myśli lub myślenie jest dla niego zbyt trudnym procesem, należy za takiego pomyśleć i wytłumaczyć w systemie obrazkowym.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 0) | raportuj
22 stycznia 2015 o 23:27

@ewilek: a skąd wiadomo, że np ta obdarowana testamentem córka dla świętego spokoju nie zrzekła się w końcu swojej części spadku na rzecz owych dwóch sióstr? Ewentualnie miała na tyle rozumu, że kiedy do niej dotarło, iż spadek jest całkowicie lub prawie całkowicie obciążony długiem, to sama zrezygnowała z jego przyjęcia?

[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 1) | raportuj
22 stycznia 2015 o 23:11

@wumisiak: i masz całkowitą rację; nie znamy szczegółów tej historii, bo tylko by ją wydłużyły i ewentualnie zagmatwały. Część czytelników piekielnych bardzo nie lubi historii długich. Z drugiej strony pełno komentarzy, że coś niezrozumiałe jest w opowieściach, czegoś brakuje lub wyciągane są mylne wnioski. Autor tej konkretnej historii też prawdopodobnie szczegółów nie znał lub nie chciał podawać, więc jaki sens we wnikaniu i udowadnianiu, że to bzdety, bo coś tam się nie zgadza lub nie podoba. Może być też tak, że wymieniony wnuczek był jedynym wnukiem testatorki? Może pozostałe córki, dobrze sytuowane, nie miały ochoty na dziecko? Może rzeczywiście dzięki pomocy wcześniejszej od rodziców były "ustawione" a ta trzecia była np. samotną matką bez dobrej pracy i mieszkania? To był majątek zmarłej i mogła z nim zrobić co chciała. Mój kolega też miał problemy przez pazernych krewnych. Jego matka zmarła gdy był w podstawówce a ojciec rok po jego maturze. Jako jedynak dziedziczył majątek po matce, a w zasadzie po dziadkach ze strony matki, bo nie zdążyli przed śmiercią przepisać gospodarstwa na córkę. Matka mojego kolegi miała dwie siostry, które w tzw. posagu otrzymały od rodziców po kilka hektarów ziemi, czyli każda miała jakieś "finansowe" wsparcie na nową drogę życia. Spokój trwał do śmierci ojca chłopaka, może bały się, że dorosły facet nie da się ogłupić? Mniej więcej miesiąc później chłopak otrzymał wezwanie do sądu w sprawie podziału majątku. Ciotki żądały dla siebie po 1/3 części. Nie pomogło tłumaczenie, że kiedyś dziadkowie już przepisali część majątku na swoje córki. Testamentu nikt nie zrobił lub chłopak nie miał pojęcia o istnieniu takiego. Czasy były takie, że na wsi ludzie pisali testament przy świadkach a nie u notariusza i jeśli nikt tego nie potwierdził u prawnika to zdarzały się różne cuda w postaci znikania dokumentu i amnezji świadków. Kolega był zbyt mały gdy zmarła matka a ojciec, jeśli coś wiedział, to opary alkoholu zdecydowanie wszystko rozpuściły w odmętach niepamięci. Chłopak był młody, nieświadomy, załamany po śmierci ojca, osamotniony i siły na walkę nie miał. Pojęcia raczej też jak i do kogo się zwrócić. Ciotki dostały po raz drugi tzw. "majątek". Ludzka bezczelność i obłuda nie znają granic.

[historia]
Ocena: -2 (Głosów: 4) | raportuj
22 stycznia 2015 o 19:22

@mitzeh: też się nie orientuję w aktualnych przepisach, bo te zmieniają się częściej niż nasi politycy z przynależnością partyjną :). Kiedyś miałam w dalekiej rodzinie przypadek walki o unieważnienie testamentu, zachowek i tym podobne awantury sądowe. Patrząc jednak na wysokość kredytu zaciągniętego przez testatorkę z historii to mógł on być równy wartości jej majątku. Jeśli nie był, to wysokość odsetek oraz ewentualne kary za niepłacone terminowo raty mogły szybko wyrównać ową wartość. Sprawy sądowe o unieważnienie testamentu toczą się dość wolno a odsetki rosną szybciutko. Stąd spadkobierczynie albo odziedziczyły dług (chociaż to się faktycznie mogło zmienić w ciągu tych 15 lat), albo "odziedziczyły" zero majątku plus straty z tytułu poniesionych kosztów na sąd i adwokata. A to są drogie "zabawki". Czyli jednak chytry dwa razy traci. O długu na prawdę nikt nie musiał wiedzieć. Nie sądzę, że testatorka się chwaliła na prawo i lewo a pomysł na polisę mógł być taką niespodzianką-prezentem dla ukochanego wnuka. Przy okazji przypadkiem "ukarała" dwie łase na mamonę córki. Ktoś tutaj wspomniał, że nie wierzy aby adwokat nie powiedział córce, że spadek jest obciążony długiem. Może nie chciał, może była tak szybka, że nikt tego nie sprawdził dokładnie, bo nie miał czasu/ochoty, może do zaślepionych wizją wielkiego spadku córek nie docierały żadne argumenty, bo nie wierzyły, żeby ich matka wpadała na pomysł zaciągnięcia ogromnego kredytu przed śmiercią? A tak w ogóle to jest możliwość oceny masy spadkowej jeszcze przed jego przyjęciem? Czy po prostu, na zasadzie ruletki: albo czerwone, albo czarne. Czyli, jeśli rzeczywiście zmieniły się zasady obejmowania masy spadkowej, to w najgorszym wypadku można zostać ze starym, rozlatującym się telewizorem marki "Rubin" lub kompletnym zerem plus oczywiście ponieść straty w postaci opłaty adwokata i sądu- jeśli chcemy podważyć testament. Ewentualnie w najgorszym przypadku możemy mieć do spłaty zobowiązania zmarłego.

Zmodyfikowano 1 raz Ostatnia modyfikacja: 22 stycznia 2015 o 19:25

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 8) | raportuj
22 stycznia 2015 o 0:28

@j3sion: a dlaczego dług nie przechodzi? Zawsze przechodzi, tak jak i ewentualne oszczędności, itp. Jedyny ratunek dla obdarowanego takim "zaśmiardniętym jajkiem z niespodzianką" to odmowa przyjęcia spadku. Tylko konia z rzędem temu, kto przewidzi, że starsza pani zaciągnęła jakiś niebotyczny kredyt. Stąd córka z wnukiem o polisie wiedziała, bo matka musiała ja poinformować, ale o tym, że prawdopodobnie reszta majątku jest obciążona ćwierć milionowym długiem, już nie. Pozostałe siostry musiały reagować od razu, chcąc obalić testament (co prawda jest jakiś tam czas na wniesienie sprawy do sądu, ale jak ktoś łasy na mamonę to prosto znad trumny pędzi do adwokata). Stąd nikt nie zdążył się zorientować o odziedziczeniu "kukułczego jaja". Kilka lat temu w jakimś programie interwencyjnym była historia kilkulatka, który w testamencie od jakiegoś krewnego otrzymał spadek z dużym długiem, o którym nikt ze spadkobierców nie wiedział. Rodzice, jako prawni opiekunowie, podpisali w jego imieniu akt notarialny i dopiero po jakimś czasie okazało się, że tym samym muszą spłacać jakieś horrendalne dla nich sumy. Czas na zrzeczenie się majątku minął i państwo szukali ratunku m.in. poprzez takie programy TV.

[historia]
Ocena: 19 (Głosów: 19) | raportuj
22 stycznia 2015 o 0:06

@Anexoza: cóż, do polisy dwie pierwsze córki nic nie mogły mieć, bo jest to indywidualna "inwestycja" imienna a nie spadek. Testament dobry prawnik łatwo podważy, zwłaszcza w przypadku ciężkiej choroby testatora (depresja, cierpienie, chemia, radioterapia, morfina, itp- można szybko uznać jako środki upośledzające czynności prawne testatora i zdolność rozumnego i świadomego rozporządzenia majątkiem). Jeśli córkom zależało na całym majątku a nie zachowku to sprawę wygrały. O tym, czy przyjmujemy spadek obciążony hipoteką/długiem mogą wiedzieć tylko osoby dokładnie rozeznane w sytuacji życiowej testatora, a to jest bardzo trudne. Jeśli zmarły był alkoholikiem, hazardzistą to raczej istnieje duże prawdopodobieństwo, że wraz ze spadkiem odziedziczymy mniejsze lub większe długi. Jeśli jest to jednak pani w średnim wieku, sympatyczna, ciężko chora babcia to oprócz ewentualnych pustek na koncie oszczędnościowym (leki, wizyty w szpitalach, opłaty pogrzebowe-bo i takie rzeczy załatwiają ludzie śmiertelnie chorzy) nikt nie spodziewa się jakichś zaciągniętych ogromnych kredytów. Podejrzewam, że w powyższej historii kobiecina całkowicie przypadkiem i nieświadomie zamieniła się w piekielną testatorkę, karząc przy okazji dodatkowo swoje pazerne córki. Może zachęcona reklamą, może jakąś poradą bankowca/ubezpieczyciela założyła wnukowi polisę. Mając jako zabezpieczenie dom (może dość wartościowy i/lub w dobrej lokalizacji) mogła wziąć kredyt z myślą, że przecież po jej śmierci i tak nikt nie będzie spłacał długu (takie jest myślenie dużej części starszych ludzi) i dodatkowo zasilić polisę wnuka. No chyba, że babcia rzeczywiście była Machiavellim w spódnicy? Ale to za duże ryzyko, bo w razie wygranej córki trzeciej, to ta ostatnia musiałaby kredyt spłacać. Osobiście stawiam na zupełny przypadek. Ale piekielny jak mało który ;)

[historia]
Ocena: 2 (Głosów: 2) | raportuj
14 stycznia 2015 o 21:01

@Draco: ja cię bardzo przepraszam, że się wtrącę, bo częściowo masz rację i jej nie masz. Co do okrajania materiału i to w dziwny sposób- zgoda. Z tym, że to co ja musiałam umieć w pierwszej klasie ma się nijak do tego co teraz musi umieć obecny 6-7 latek (obniżenie wieku). Ponieważ do szkoły idą dzieci o rok młodsze (wg geniuszy z ministerstwa teraz dzieci szybciej się rozwijają stąd parcie na taki system) należało ułatwić im adaptację w szkole. Kolejne ministry zapewniają rodziców, że z tego powodu ich pociechy nie muszą się wcale uczyć pisać i czytać oraz liczyć. Pierwsza klasa, ze względu na te sześciolatki, ma się właśnie "bawić" (trochę to przerysowałam, ale taka nauka ma bardzo niewiele wspólnego z tą sprzed reformy), a tylko dzieci zainteresowane mogą w między czasie poznawać literki, cyferki. Dla mnie totalny paradoks, bo jeśli 6-latki są gotowe do nauki w szkole, to po co obniżać wymagania do poziomu przedszkola?!?! Kiedy zaczynałam swoją pracę jeszcze w ubiegłym wieku w przedszkolu, to wymagania dla sześciolatków były takie, że mają poznać podstawowe litery drukowane i cyfry do 10 oraz liczyć w tym zakresie i czytać, przynajmniej głoskując (jak któreś nie dało rady, to spokojnie uzupełniało w pierwszej klasie). W tej chwili poziom pierwszej klasy zjechał w dół, więc nie mówmy o jakimś obciążeniu pierwszoklasistów. Gorzej mają drugoklasiści, bo oni nagle od początku roku muszą czytać i opisywać w zeszycie krótkie historie. Najtrudniej- trzecioklasiści, bo oni muszą umieć to co i ci sprzed reformy, więc zakres materiału jest bardzo duży. Jakiś dureń- reformator obniżył poziom klasy pierwszej a cały zakres wiedzy z poprzednich trzech lat nauki upchnął w dwa lata. I to jest paradoks reformy, która jest przyjazna dla mniejszych dzieci :/ Owszem, są nauczyciele, którzy od początku stawiają wymagania ponad podstawę programową. Dopóki nie trafią na "zorientowanego" rodzica skaczącego wokół swojego potomka jak przy "zaśmierdku". Mieliśmy już przypadek mamusi, która wybrała się do kuratorium ze skargą na zbyt duże wymagania wobec jej synka (nota bene, idącego jako siedmiolatek do szkoły). A wspomniana przez ciebie historia też padła ofiarą takich reformatorów. Zmniejszona liczba godzin, dostosowanie wymagań do testu kompetencji i egzaminu gimnazjalnego, to powód do okrojonego dawkowania wiedzy (pomijam nauczycieli z przypadku). Nie kojarzę historii na egzaminie w gimnazjum, ale np. w podstawówce chyba jedyne pytania zakrawające na wiedzę z historii to umiejętność określenia przez dziecko w którym wieku rozegrały się wydarzenia opisane w opowiadaniu (np. "Król St. A. Poniatowski 3 maja 1791 roku podpisał Konstytucję, zwaną później...itd". Zaznacz w którym to było wieku: a) XIV; b) XIX; c)XVIII). Z umiejętności opanowania takich elementów wiedzy są później rozliczani nauczyciele i szkoły. Gdyby historii było więcej, można byłoby się bawić w fajne opowieści. Dla odmiany powiem ci jak wygląda mniej więcej zakres materiału w gimnazjum i na co przeznaczane są lekcje. Po którejś tam reformie uczę z nowego programu plastyki. Po tematach z teorii dochodzę do historii sztuki. Zaczynam od małpoludów i ichniej działalności wojenno-myśliwskiej i "artystycznej". - Pani!!! Ale myśmy już to mieli na historii! Zaczynam tropić zabytkowych Greków i Rzymian. - Pani!!! Ale to myśmy na historii i polskim omawiali! - Porządki też (koryncki, dorycki, joński)?!? - No! Te ślimaki to joński...itp. Cholewka gumowa, miałam farta, o kariatydach nie słyszeli przynajmniej...ufff. W ten sposób doszłam do gotyku. I dałam sobie spokój. Po jakiego grzyba po raz trzeci miałam z nimi omawiać historię sztuki?! Olałam ministra (dobrze, że moje dane ukryte, bo by mnie ze szkoły wylali) i bawimy się plastyką jako formą wyżycia artystycznego a nie historią sztuki. Wszyscy siedzimy cicho, po co ma dyrektor wiedzieć, wszak co oczy nie widzą, tego sercu...

[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 1) | raportuj
14 stycznia 2015 o 0:00

@Agness92: cóż, takich dziwolągów znajdzie się jeszcze parę. W końcu coś ten urzędnik w ministerstwie musi robić, żeby udowodnić, że nie generuje tylko kosztów i pije służbową kawę. Jeśli w UE można pisać rozporządzenia dotyczące maksymalnej krzywizny banana oraz zaliczające ślimaka do ryb, to czemu bronisz naszym genialnym ministrom i ich doradcom zabawy w "urzędniczenie"? W szkole zgoda goni zgodę, powoli zaczynamy tonąć w papierach, a czasem lepiej żeby rodzic nie wiedział, że może nie wyrazić zgody. Wspomniałaś tutaj o WdŻ. Kilka lat temu rodzic musiał napisać wniosek o udział dziecka w lekcjach WdŻ, bo inaczej automatycznie uczeń był wyłączany z takich zajęć. Potem rodzic musiał napisać informację o braku zgody na udział dziecka w takich zajęciach. Wisienką na torcie tej zmiany był nakaz kuratorium (nie wiem jak w innych województwach, ale akurat moje jest w takich przypadkach wyjątkowo nad aktywne), że nie wolno o tym informować rodziców. Siłą rzeczy, większość nie miała pojęcia, że taki zakaz musi wysmarować. Przecież wcześniej na papierku potrzebna była zgoda, teraz zakaz. Mój dyrektor akurat był nieco wywrotowy i drogą okrężną info puścił (szwagierka miała akurat swoje dziecko w naszej szkole).

[historia]
Ocena: 5 (Głosów: 5) | raportuj
13 stycznia 2015 o 23:31

@mietekforce:W tym co piszesz jest sporo prawdy. Coraz mniej się wymaga (żeby przypomnieć moje czasy- trzy ortografy-równa się -niedostateczny; żeby zdać -wiadomości minimum 50 %- w tej chwili 30 wystarczy), ułatwia zdobywanie wiedzy, bo książki są w "komputerze", organizuje zajęcia wyrównawcze i wizyty w poradni, a dzieci coraz mnie umieją. Jak się trafi despota-nauczyciel (wymagający) to mamuśka do kuratorium pędzi, wyciąga podstawy programowe i udowadnia, że w klasie pierwszej dziecko ma się tylko bawić. Dzieci ciągle słyszą, że test kompetencji to głupota i nic nie daje (skądinąd też mam takie zdanie, ale mówienie tego dzieciom jest niewychowawcze i utrwala w nich poczucie bezsensu zdobywania wiedzy w ogóle). Egzaminy gimnazjalne poważnie traktuje w tej chwili tylko odsetek uczniów, bo reszta i tak wie, że do jakiejś średniej szkoły się dostanie (niż demograficzny i legiony szkół średnich, gdzie w moim miasteczku powiatowym w tej chwili jest 5 LO plus 4 TECH i 2 LProfilowane, a 30 lat temu było 2 LO, 2 TECH i 1 zawodówka). Na studia dostanie się każdy chętny i ewentualnie "kasiasty", bo tych "uczelni" też lata 90-te namnożyły jak muchomorów po deszczu. Z racji zawodu, co kilka lat, muszę robić jakieś dokształcanie. Najczęściej są to "podyplomówki", na których spotykam już w tej chwili pojedyncze egzemplarze wytworów współczesnej myśli pedagogicznej i dydaktycznej. Jak to mówią młodzi: "witki opadają razem ze spodniami" na widok ich stanu wiedzy i umysłu. Pojedyncze osoby widzą sens i cel oraz mają świadomość odpowiedzialności za swoje wykształcenie. I kolejny kamień do ogródka współczesnej (polskiej) edukacji. Po co się uczyć, jeśli pracy i tak nie ma, więc trzeba jechać zagranicę? Z drugiej strony, obecny poziom wykształcenia dużej części współczesnych magistrów jest rażąco żenujący (vide: pseudo uczelnie wyższe kształcące za kasę), toteż trudno oczekiwać od pracodawców zapału w zatrudnianiu na odpowiedzialnych stanowiskach młodych pracowników. Moja kuzynka jest kierowniczką w jednym z dyskontów popularnej sieci i czasem opowiada jak wyglądają umiejętności i wiedza niektórych młodych pracowników.

[historia]
Ocena: 3 (Głosów: 3) | raportuj
12 stycznia 2015 o 22:44

@mietekforce: problem jest, bo takiej pały NIE MOŻNA postawić. Zobacz komentarze powyżej: w klasach 1-3 na świadectwie jest ocena opisowa, gdzie opisuje się ogólnie wiadomości i umiejętności jakie dziecko opanowało lub nie i w jakim stopniu. Tutaj nie ma podziału na przedmioty tylko opis umiejętności i wiadomości opanowanych przez dziecko w stopniu bardzo dobrym, średnim lub słabym. Jeśli są jakieś zaległości, które uniemożliwią dalszą naukę w klasach programowo wyższych, wtedy pisze się wniosek o badanie w poradni. Taki wniosek może złożyć JEDYNIE rodzic dziecka i nikt inny. Jak rodzic się uprze, to możemy bawić się w kolejnych latach tylko w pisanie programów i kwalifikowanie dziecka na zajęcia wyrównawcze. W ten sposób dziecko dotrze do czwartej klasy i jeśli po drodze rodzic nie zmądrzeje i nie poprze działań nauczyciela, rady pedagogicznej, to zaległości w wiadomościach będą duże. Jeśli uczeń nie uzupełni wiedzy, wtedy pojawiają się jedynki i brak promocji do następnej klasy. I najczęściej jest to ten moment, kiedy do upartego rodzica coś dociera i sam zaczyna szukać "ratunku". Wtedy nie ma problemu ze składaniem wniosku o badanie w poradni. Mamy w tej chwili w szkole takiego "gagatka". Najmłodszy synuś mamusi, "bo on taki malutki, milutki i kochany, biedne dziecko". Zawsze za dużo miał do nauczenia, za dużo do noszenia, pisania, wszyscy od niego za dużo chcieli, itp., itd. Gdy w czwartej klasie okazało się, że dwie jedynki na półrocze to nie był głupi żart nauczycieli, a na dodatek "wredne nieroby" na koniec roku znowu uparcie wstawiły jedynki, skończył się czas laby. Jak na dodatek nie pomogło uciekanie przed nauczycielami i wychowawcą, ignorowanie wywiadówek, telefonów i pism od dyrektora, rzucanie wyzwiskami a nawet!!! zakup podręczników do następnej klasy (bo wtedy to na pewno nauczyciele MUSZĄ!!! już poprawić na pozytywne) i trzeba było przyjść "ku*wa!" z synusiem na egzamin poprawkowy to do mamusi dotarło. Już w sierpniu mamusia przybiegła po opinię wychowawcy i sama papierki do poradni zawiozła. Synuś dostał orzeczenie o brakach wynikających z zaległości jeszcze z klas młodszych i klasy czwartej (nie o deficycie rozwojowym, bo chłopak jest dość inteligentny). Nagle okazało się, że jest w stanie czytać i przede wszystkim odpowiadać oraz wykonuje prace domowe i plastyczne. Jakąż to światłą radę mamusia dawała synkowi? Nic nie rób, nie odzywaj się, nie odpowiadaj jak cię pytają, przecież i tak muszą cię dalej przepuścić. Niestety ten plan spalił na panewce w klasie czwartej.

[historia]
Ocena: 3 (Głosów: 3) | raportuj
12 stycznia 2015 o 17:19

@inmymind: to było w czasach zamierzchłych, jak pisałaś. Dziś takie rzeczy są niemożliwe. Lata 90-te przyniosły w tym względzie zmianę. Nie wiem który rok, ale jak zaczęłam pracę w 99 to już musiałam prosić rodzica o wyrażenie zgody a przebadanie ucznia w poradni. Potem tylko wystarczyło zebrać parę papierów (w zależności od etapu kształcenia były inne, np w przedszkolu był to określony zestaw prac plastycznych), opinię swoją jako wychowawcy, ocenę i zakres problemów jakie ma dziecko i zawieźć do poradni. Od kilku lat jest kolejna zmiana i to rodzic ma wystąpić z wnioskiem do poradni i samemu papiery zawieźć. W tym momencie zdarza się czasami, że kończy się współpraca rodzica, bo mu się najzwyczajniej w świecie nie chce jechać (czyt. pani, a kto obiad ugotuje?; a nieeee, to w tym tygodniu to ja nie 'moge", bo na targ , po buty, "sukienke" na wesele "musze" jechać, itp.).

[historia]
Ocena: 4 (Głosów: 6) | raportuj
11 stycznia 2015 o 21:54

@grupaorkow: eeetam... nie utknie na wieczność, najwyżej do osiemnastki musi chodzić do gimnazjum jak w normalnym trybie nie uda jej się skończyć tego etapu edukacyjnego. A o tym skierowaniu do poradni to już wcześniej pisałam. Jeśli rodzic nie wyraża zgody na takie badanie to możesz sobie skakać wyżej Giewontu a i tak Czomolungmy nie przeskoczysz ;).

[historia]
Ocena: 6 (Głosów: 6) | raportuj
11 stycznia 2015 o 21:03

@zielonylis: teoretycznie można zostawić, ale do tego potrzebna jest zgoda opiekuna prawnego na badanie w poradni. W klasach 1-3 "drugoroczność" pojawia się w dwu przypadkach. Dziecko ma zaburzenia rozwojowe, które nie pozwalają mu na uczenie się normalnym tokiem a powtórzenie np. drugiej klasy, umożliwi utrwalenie i uzupełnienie braków (mamy w szkole taką dziewczynkę, która "powtarzała zerówkę" a w tej chwili "powtarza" klasę pierwszą; dziewczynka jest "alkoholiczką" od poczęcia a matka wyraziła zgodę na badanie dziecka w poradni). Drugi przypadek, gdy dziecko opuści ponad połowę zajęć, nie miało nauczania indywidualnego w czasie nieobecności w szkole i nie zdało/lub nie zdawało egzaminu klasyfikacyjnego. Niby jest jeszcze trzeci przypadek, gdy dziecko, mimo braku wad rozwojowych, chorób, itp. nie chce się uczyć i dalsza edukacja jest niemożliwa ze względu na zaległości i braki w wiedzy. Tyle, że wtedy też do decyzji szkoły potrzebna jest poradnia, a ta nie może wydać orzeczenia jeśli opiekun dziecka nie wyraził zgody na badanie swojej pociechy. W klasach 4-6 w tym trzecim przypadku stawia się jedynkę i jeśli nie dotyczy to więcej niż dwu przedmiotów, uczeń zdaje egzamin poprawkowy. Jeśli jest to więcej, uczeń "zimuje". Jeśli tylko z jednego przedmiotu, uczeń może być klasyfikowany i promowany do następnej klasy (oprócz szóstej, bo tu nie ma "pamiłuj") decyzją rady pedagogicznej, ale musi w następnej klasie "zaliczyć" do półrocza materiał z którego dostał "pałę". W przypadku opisywanym przez autorkę historii, niestety zgody na badanie w poradni pedagogicznej szkołą nie uzyska. Dziewczynka przejdzie do klasy czwartej a tam zaczną się kolejne cyrki.

[historia]
Ocena: 5 (Głosów: 5) | raportuj
11 stycznia 2015 o 20:36

@luska: przepraszam, ucięło mi kawałek zdania i chyba sens nieco uciekł. Jeszcze raz tłumaczę z naszego na polski. "dziecko liczy na konkretach, czyli po polsku: dziecko liczy np. do dziesięciu używając do pomocy klocków, patyczków, itp."

Zmodyfikowano 1 raz Ostatnia modyfikacja: 11 stycznia 2015 o 20:38

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 następna »