Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Casandra

Zamieszcza historie od: 7 listopada 2010 - 19:55
Ostatnio: 11 lipca 2021 - 1:31
Gadu-gadu: 43829694
O sobie:

Zapraszam na mojego bloga
casandra-pisze-opowiadania.blogspot.com

  • Historii na głównej: 57 z 73
  • Punktów za historie: 38868
  • Komentarzy: 245
  • Punktów za komentarze: 2278
 

#13928

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ta przydarzyła się kilka lat temu na innym sklepie naszej marki:
Na sklep wchodzi dwóch chłopców w wieku ok 6-7 lat. Niscy, wesołe minki, ładne twarzyczki - uosobienie niewinności. Dłuższy czas po tym sklepie chodzili, około 2 godzin. Nikt ich nie zaczepiał, bo i z jakiej racji? Wychodzą. Jeden z nich tacha na plecach plecak. Kierują się do bramek wyjściowych, podchodzą i nagle "piiiiiiiiiiip"...Uaktywnia się alarm. Zatrzymuje ich ochrona, prosi o pokazanie zawartości plecaka. Chłopcy cali purpurowi, spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami i bez zbędnych ceregieli oddali plecak ochronie. Zaprowadzono dzieciaki do "pokoju zwierzeń" i wezwano policję. To wszystko trwało dosłownie chwilkę. Postronni obserwatorzy nie mogli uwierzyć, że tak małe dzieci (i tak dobrze ubrane) mogły coś ukraść. Część klientów zasugerowała nawet, że pewnie bramki są zepsute i powinni jak najszybciej wypuścić te biedne dzieciaczki zanim się przestraszą. Szkoda, że nie można było zrobić zdjęcia ich min, gdy zobaczyli zawartość plecaka tych "istotek". Ochroniarz wysypał wszystkie łupy na ladę POK-u. Co kilka minut donosił jeszcze wiele artykułów, które chłopcy mieli poukrywane w odzieży. Gdy nabito to wszystko na kasę (taka procedura) wyszło na to, że aniołki buchnęły towar na kwotę prawie 500 zł. Łącznie z plecakiem. Obrońcy dzieciaków wyparowali jak kamfora w ciągu chwili.

Wieczorem tego samego dnia do sklepu wchodzi jeden z "aniołków" z ojcem za rękę. I od progu uderza w temat:
- Tato słuchaj, tu weszliśmy, wzięliśmy ten plecak (czadowy, nie?), potem ja zatargałem zabawki, a Maciek gry. Ale tato, te zabawki, to też trzeba umieć chować, wiesz? Bo pluszaki to badziewie i się nie zmieściło. Ale klocki, tato klocki były w sam raz. Te Lego brałem, wiesz? I o tam byliśmy! I o tam, też. Ale tam jakaś pani nam za tyłkiem chodziła, to my nie, tamtędy poszliśmy...

Tak mniej więcej brzmiała rozmowa, którą streścił mi kolega będący świadkiem zdarzenia. Jeśli myśleliście, że was już nic nie zdziwi, czytajcie dalej.

Po jakimś czasie okazało się, że ten "aniołek" to syn kolegi jednego ochroniarzy, którzy tam pracowali. Ten kolega chciał sprawdzić "dla żartu" czy bramki antykradzieżowe faktycznie są takie skuteczne, jak chwalił się ochroniarz. Więc założyli się o skrzynkę wódki (to już nie przelewki, prawda?). Tatuś wysłał synka. Synek wziął kolegę. Tatuś przegrał. Ochroniarz już tam nie pracuje. Tylko szkoda mi rodziców tego drugiego "aniołka", który poszedł z kolegą, bo chciał tylko popatrzeć...

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 644 (722)

#13923

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu do naszego sklepu przyszedł klient, który był bardzo zainteresowany kupnem jakże modnego teraz sprzętu rekreacyjnego, czyli grilla. Pan był zainteresowany każdym rodzajem tego ustrojstwa, a mieliśmy tego na sklepie od cholery i ciut ciut. No cóż - sezon. Już na wstępie wyszło na jaw, że pan jest bardzo marudny i bardzo niezdecydowany. Najchętniej kupiłby wszystko (czytaj : nic). Szuka, marudzi, wybrzydza. Ogląda, przegląda, każe rozpakować i zapakować po kilka razy. W końcu wybrał! Objawienie! Hura! (a u mnie w myślach dziękczynna modlitwa). No ale mamy problem - cena. Jest za wysoka, zdaniem klienta. To on jeszcze tu wróci, tylko sprawdzi jak się konkurencja miewa.

Widać nie miewała się zbyt dobrze, skoro klient wrócił do nas po kilku dniach i od progu pyta o grill, który ostatnio wpadł mu w oko. Udałam się z nim na sklep i szukamy. Nie ma. Klient zastanawiał się tak długo, aż ktoś go ubiegł. Jak dla mnie, to nic nowego, tak kończą gapy. No ale klient robi mi tu oczy jak ten kot ze Shreka i pyta:
- I nic się nie da zrobić? Niiic?
No da się, da. Dzwonię gdzie trzeba. Dostawa za 4 dni. Klient kręci głową, że za długo. Ale ale! Mamy jeszcze 1 egzemplarz na półce z przecenami (nie mylić z promocjami). Przynoszę, rozpakowuję, sprawdzam. Aha, brakuje nam 4 śrubek mocujących półeczkę pod grillem. Wydatek mały, a upust na cenie z tego powodu znaczący. Nawet ja bym się skusiła. No ale klient to nie ja. Klient nie chce. Nie, to nie. Pakuję do pudełka, owijam taśmą klejącą (bo znając życie, zaraz coś jeszcze "samo wyjdzie" ze środka).

Klient wraca na drugi dzień. Przynosi mi to samo pudło na POK i pyta:
- Sprawdzimy co się w środku dzieje?
No a jak. Jak mus, to mus. Dyskoteki sobie części pewnie w nocy nie urządziły no ale...Rozcinamy (pudełko już ledwo żyje) i sprawdzamy. Przez noc nic się nie zmieniło. Co dziwne, ten stan rzeczy strasznie martwi klienta. Może liczył na większy upust?

Dzień później klient znowu zawitał w nasze progi i sytuacja się powtarza. Pudełko ląduje u mnie, rozcinam taśmę, klient grzebie w środku, pudełko wyzionęło mi ducha i szukam zastępczego. W międzyczasie pytam klienta:
- A tak właściwie, czego my tu tak codziennie szukamy?
- Bo wie pani, ja myślałem, że z czasem wy może dorzucicie te brakujące śrubki do kompletu. Że je dokupicie, albo się znajdą gdzieś. Myślałem sobie - przyjdę, nie będzie, ale przyjdę znowu i może będą. Ale widzę, że nie ma. To chyba już nie będzie, nie?

Wyobraźcie sobie moją minę w tym momencie:-) Myślę sobie: Casandra, tylko się nie śmiej. Powaga, pełna powaga. Wdech i wydech. Mimo usilnych starań, na moja twarz wypłynął potężny banan, taki od ucha do ucha.
- Prędzej coś ubędzie przez następną noc, niż coś dorzucą - stwierdziłam.
Klient pokiwał głową ze zrozumieniem i udał się do kasy.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 706 (778)

#13660

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o Piekielnej Psorce. Działo się to na samym początku jej działalności, mającej na celu sprawdzenie naszej odporności psychicznej. Psorka wybrała się do nas na zakupy o wyjątkowo atrakcyjnej porze dnia, mianowicie o 5 rano. Traf chciał (a raczej złośliwy los),że zainteresowały ją nasze przeceny z dnia poprzedniego. Przeceniamy towar z krótką datą ważności. W momencie, gdy termin się kończy, towar jedzie sobie na magazyn, gdzie zostaje usunięty na straty.

Tego dnia, o w/w porze straty jechały sobie grzecznie w wózeczku na magazyn. Wszystko było ładnie i pięknie do momentu, gdy Psorka postanowiła zapolować na te rarytaski. No bo a nóż widelec jest tam gdzieś pleśń i będzie z czym do sanepidu dzwonić? Albo może uda się wykłócić o jeszcze większą obniżkę? Psorka truchta za toczącym się wesoło wózeczkiem i zerka z chciwością na te wszystkie cudowności. Pracownik spojrzał na nią i dostrzegając jej dziwne zachowanie przyspieszył kroku. Ona też wrzuca trzeci bieg. Pracownik wrzuca "czwórkę", ona też. Pracownik miał już dosyć tej akcji, więc gwałtownie zahamował i pyta:
- Czy coś się stało? Potrzebuje pani pomocy?
Psorka też hamuje (z piskiem lakierków), łapie opakowanie sera żółtego i mówi:
- Potrzebuję właśnie tego!

Pracownik refleks ma niezgorszy, odbiera pakuneczek i wyjaśnia jej, że ten towar nie nadaje się do sprzedaży z różnych względów. Cierpliwie tłumaczy, następnie proponuje jej nasze aktualne promocje na ser i próbuje się oddalić. Ale ale, Psorki się nie spławia ot tak. Ten pracownik jeszcze o tym nie wie. Ale ona mu pokaże. Znowu uderza w pościg za chłopakiem. Nagle słychać głośne "łubuduuuu"... Pracownik odwraca się i widzi, jak psorka zbiera rzeczy, które wysypały się z jej pękatej torebki. Kobieta poślizgnęła się (ach, te lakierki) i upuściła torebkę w momencie łapania równowagi. Jej szpargały były dosłownie wszędzie. Pracownik zwiał (miał intuicję chłopak) a klientka ciskając gromy powoli zaczęła zbierać się do kupy. Wypadła ze sklepu jak burza. Po kilku dniach przychodzi do nas anonimowy mail, przesłany do nas z głównej centrali (czyli od pierwszego adresata), w którym pewna anonimowa kobieta "uprzejmie donosi" to, co następuje:
"Dnia..., o godz..., w sklepie tym a tym, zostałam STRATOWANA wózkiem, przez pracownika o imieniu Darek (ach, te nasze kochane identyfikatory), który towarował sklep o godzinie(....) Żądam wyciągnięcia surowych konsekwencji(...)czekam na odpowiedź, najlepiej z załączoną kopią wypowiedzenia w/w pracownika - i tak w ten deseń.

Sprawdzono nagrania z kamer. Wykryto, że był to zwyczajny akt zemsty z jej strony. Kierownik wysłał do niej oficjalne pismo, w którym w kulturalny sposób dał jej do zrozumienia, że jej wersja "delikatnie mija się z prawdą". Pomogło o tyle, że teraz Psorka wie, że mamy dobry monitoring. Po tym incydencie nie zawitała w nasze skromne progi przez ponad pół roku. Jaki to był piękny okres czasu...

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 701 (785)

#13556

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u (punktu obsługi klienta), a to będzie kolejna historia z Piekielną Psorką w roli głównej.
Piekielna Psorka robi u nas zakupy bardzo często, mimo, że ciągle powtarza jak bardzo nas nienawidzi. Oczywiście MY JĄ KOCHAMY. Wierzycie mi, prawda?:-)

Psorka płaciła za zakupy przy jednej z kas. Ja na bieżąco monitorowałam sytuację, by w razie kłopotów w porę interweniować. Tym razem poszło gładziutko - tylko dwie anulacje paragonu a kasjerka nie doznała uszczerbku na psychice. Ja już oddycham z ulga, rozluźniam się i ... nagle widzę jak Psorka dumnie kroczy w moją stronę. Zauważyła to też ochrona i pojawili się u mojego boku w liczbie dwóch egzemplarzy. Tu muszę wyjaśnić - nie przyszli dlatego, że ta kobieta jest tak niebezpieczna, tylko dlatego, że nie chcieli nic przegapić. Taką sławą u nas cieszy się ta klientka.

Psorka podchodzi do POK-u, prostuje te swoje metr sześćdziesiąt wzrostu w kapeluszu (i na stołku). Rzuca w moją stronę naszą firmową kartą na punkty. (Za każde wydane 2 zł klient otrzymuje 1 punkt. Punkty są potem zamieniane na bony i talony)
- Ja już tego nie chcę! Rezygnuję! Chcę napisać rezygnację!
- Oczywiście - zaczynam szukać formularzy rezygnacyjnych. Klientka czeka aż zapytam o powód jej rezygnacji. Nic takiego nie następuje (bo za dobrze ją znam), więc sama łaskawie postanawia mnie oświecić.
- Nie chcę być członkiem tego waszego klubu, bo w tym sklepie brzydko, ale to bardzo brzydko się wyrażają!
Takiej skargi nigdy nie ignoruję.
- Czy ktoś tu panią obraził? Proszę opowiedzieć co się stało - próbuję się czegoś dowiedzieć.
- Ja jestem kobietą! Przy mnie się takich słów nie używa! To skandal! - warczy Psorka.
Myślę sobie, no ładne jajcunki. Pewnie tak dała w kość jakiemuś pracownikowi, że brzydko jej odpyskował. Klient jaki jest, taki jest, ale przeklinania nie uznaję w żadnym wypadku.

Znalazłam już potrzebny druczek, podałam jej i dalej cierpliwie nakłaniam do podjęcia opowieści.
- Stałam przy kasie, płacę, rozumie pani, PŁACĘ - podkreśla to słowo - I słyszę jak jakiś parobek w niebieskiej koszuli mówi do krawata (ukryty mikrofon w krawacie ochroniarza) TO SŁOWO!
Panowie "parobkowie" stojący obok mnie zachowują kamienne twarze. Prawie mi ich żal.
- Jakie słowo? - dopytuję
- No TO SŁOWO! - niecierpliwi się klientka - wszyscy wiedzą jakie! Pani nie wie?!
Kręcę głową, że nie. Szukam pomocy u "parobków", oni tez nie wiedzą o co chodzi.
-No TO SŁOWO! Na K! - wyrzuca z siebie Psorka.
Na K? Kolano. Kot. Korbka. Kokarda...no dobra, żartuję. Od razu się domyśliłam o jakie straszne słowo chodzi.
- Czy pan ochroniarz powiedział to okropne słowo do pani? - pytam zachowując pełna powagę.
Ochrona spojrzała na mnie z naganą w oczach. Jak mogłam tak o nich pomyśleć? No jak mogłam?
- Nie! On gadał sam do siebie! Znaczy, do krawata. Już mówiłam. Ale ja jestem kobietą! - i tak w ten deseń.
Przeprosiłam panią w imieniu kolegi, ochrona też przeprosiła, winowajca przyszedł, wyjaśnił, że słowo usłyszane jako Kur*wa było słowem Kutraj (nazwisko kolegi). Wyjaśnienia nic nie dały. Ta pani zawsze wszystko wie lepiej.

Zabrała się za pisanie rezygnacji. Na formularzu raptem dwa pola do wypełnienia - imię i nazwisko klienta i numer karty o której mowa. Pod spodem rubryka "bardzo uprzejmie prosimy klienta o zaznaczenie z jakiego powodu rezygnuje z posiadania naszej karty na punkty". Psorka raz, dwa napisała imię, nazwisko też. Numer karty kazała wpisać mi z tekstem:
- Numer sobie wpiszesz, od tego jesteś.
Oj, będzie kara za "tykanie"
Wyciągnęłam notesik i mówię;
- Oczywiście, już to sobie dopisałam do moich obowiązków.
Kobieta kiwa głową zadowolona, nie zrozumiała aluzji. I tak bywa.
Rzuca mi formularzem zadowolona z siebie. Zadałam jej dwa podstawowe pytania: gdzie pozostałe karty? ( wydajemy 3 egzemplarze) i gdzie są wydruki i zniżki (wymagane do zdania karty).
Babka robi karpika, ale moment i łapie fason. Wyrywa mi formularz i coś tam kreśli, coś tam dopisuje. Rzuca go znowu i oddala się majestatycznym krokiem, nie zaszczycając mnie nawet słowem.
Zerkam na druczek, a tam wszystko tak zamazane, że dokument stał się prawie nieczytelny. Jednak jej dopisek łatwo dał się rozszyfrować:
"Wasze talony i karty zostały spuszczone w klozecie. Jeśli dalej Was interesują to zapraszam pod podany adres. A skoro piszecie , że PROSICIE o podanie powodu, to ja go NIE podam. Bo to znaczy, że NIE muszę."
Parsknęłam śmiechem. Pokazałam druk kierowniczce. Poradziła by go odłożyć i nakłonić Piekielną do wypełnienia go w sposób prawidłowy, przy następnej wizycie w naszym sklepie. Taki formularz nie zostałby przyjęty przez centralę w W-wie. Ja jednak po dłuższym przemyśleniu sprawy i po kilku konsultacjach postanowiłam druczek wysłać. Szczególnie, że klientka napisała maila do siedziby głównej z zapytaniem, dlaczego nie ma jeszcze odpowiedzi (napisała maila kilka godzin po incydencie).
Wysłałam.
My też niecierpliwie czekamy na odpowiedź.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 549 (639)

#13550

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u ( punktu obsługi klienta ), czyli jednym z tak zwanych POK-emonów:-). POK-emon to "zwierzątko" sklepowe. Jest oswojone i bardzo łagodne. Ma ogromne pokłady cierpliwości i rzadko szczerzy kły:-)A jakie ma pomysły...
Pokemony to również swoisty oddział SWAT naszych polskich super-hiper-marketów. Czyli : Klient ma problem? Pracownik ma problem? - Pokemony wkraczają do akcji:-)

Wczorajszy dzień miał być dniem cichym i spokojnym. I był taki. Do czasu. Dzwoni telefon na POK-u. Kasjerka z kasy X prosi o anulowanie całej transakcji. Pędzę na miejsce. A tam? A tam kobitka, lat 50 z hakiem (ciężkim, metalowym hakiem) tamuję rzekę w postaci ludzkiej, zwaną Szanowną Kolejką. Zgodnie z obowiązującymi przepisami pytam kasjerkę o powód anulacji. Głos zabiera Pani Psorka (profesorka - stary belfer zatruwający życie naszym pracownikom i klientom).
- Ona nie wie! - informuje mnie, wskazując na kasjerkę - Wy to jesteście kłamcy i oszukańcy ( ciągle te same teksty, mogliby wymyślić coś nowego ). Ja mam tu zniżki na jogurt i lody. A zniżki nie wchodzą na kasę. Pytam się grzecznie DLACZEGO?!!!
Powiało grozą. Biorę te zniżki, a tam jest napisane czarno na różowym - "przy zakupie lodów na kwotę 10 zł otrzymujesz zniżkę w kwocie 3 zł". To samo z jogurtami. Spoglądam na zakupy kobitki a tam jogurty na max kwotę 5 zł. Z lodami podobnie. Zaczynam grzecznie tłumaczyć w czym problem. Kobiecina zatyka rękami uszy (!!!) i czeka aż skończę poruszać ustami. Potem mówi:

- Ja tego nie będę słuchać! Zamilczcie! Rezygnuję!
Moje oczka w pięknym wytrzeszczu, buzia na supełek, anulacja wykonana. Zabieram się za zgarnianie lodów do koszyczka w celu odniesienia ich na miejsce.
- Co pani robi?! - oburza się Psorka
- Odnoszę lody do zamrażarki - wyjaśniam grzecznie. Klientka nadal stoi przy kasie.
- Pani to zostawi! Ja się jeszcze namyślam - Pada rozkaz.
Ładne jajcunki, tu paragon anulowany, ta będzie myśleć, Szanowna Kolejka zamienia mi się w "stado wściekłych os". Co robić? Poprosiłam koleżankę o otwarcie kolejnej kasy, klientów "przetransportowałam" dalej i pytam Psorkę.
- Czy decyzja została już podjęta?
- Jeszcze nie! Ja mam czas! - Oj, Psorka zadziera nosa. Zły znak.
Muszę działać błyskawicznie.
- Przykro mi. Pani może ma czas, jednak lody go nie mają. Mogą przebywać poza chłodnią maksymalnie 15 minut, takie są przepisy. Ten czas się właśnie kończy - informuję ją cierpliwie. Próbuję oddalić się z kasy lecz klientka zastępuje mi drogę.
- A co robi się z lodami, które przekroczą swój czas? - pyta chytrze i mruży oczka, które wwiercają się we mnie bezlitośnie.
- Idą na straty - Odpowiadam zgodnie z prawdą.
Psorka zerka na zegarek i na jej twarz wypływa szeroki uśmiech. Oj, bardzo zły znak.
- Aha! 15 minut już minęło! Musicie wyrzucić te lody! - kobieta wyraźnie triumfuje. Po chwili dorzuca ściszonym głosem:
- Ale ja was uratuję. Kupię te lody, jeśli obniżycie cenę. Tak o połowę. Albo więcej. Kierownik was nie skrzyczy i nie wyrzuci z pracy - argumentuje kobieta.
Nie ma to jak w zawoalowany sposób powiedzieć, że jeśli się nie zgodzę, to ona pójdzie do kierownika. Wredny babsztyl. Ja udałam przerażenie i mówię:
- Ależ szanowna pani! Proszę zapomnieć o tym pomyślę! To nie jest bezpieczne. Nie mogę pozwolić, by nasza szanowna klientka zachorowała nam na lodosepsolarię z powodu rozmrożonych lodów! To byłby dla nas ogromny dramat! A jaka strata!
- Lodosepsolaria? - zbladła Psorka. Członek "SEPSO" coś jej mówił. Jak każdemu :-)
- Tak. To taka okropna choroba! Te wymioty, które trwają tydzień czasu. I ta biegunka! Straszne. Sama woda leci z człowieka.! - szepczę konspiracyjnie.
- Biegunka? Wymioty? - Kobieta blednie jeszcze bardziej. Spojrzała z odrazą na lody w koszyczku i czym prędzej opuściła sklep.

PS. Uprzedzając Wasze pytania :
1.Tak, zadzwoniła do sanepidu i zgłosiła Lodosepsolarię na naszym sklepie. Pani odbierająca tel. spadła prawie ze stołeczka.
2.Tak, ona ciągle dzwoni do sanepidu.
3.Tak, lody się rozmroziły. Kobieta przed udaniem się do kasy spacerowała z nimi z pół godziny. Nie mogłam ich uratować:-(

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 723 (785)

#13561

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u. A to bedzie kolejna historia o Piekielnej Psorce.
Piekielna Psorka wparowała do sklepu po raz kolejny w tym tygodniu. Ja akurat udałam sie z jakimś klientem między alejki z towarem w celu rozwiania wątpliwości dotyczących pewnej promocji. Tą część historii znam z opowieści kolegi ochroniarza:

Psorka przybywa do POK-u i ku swemu rozczarowaniu dostrzega, że na miejscu brakuje pracownika. Psorka czuje zawód. Silny zawód. Psorka nie lubi czekać. Kobiecina dostrzega krzesło znajdujące się na moim stanowisku pracy, za ladą. Ona wie, że jest to krzesło naszej kierowniczki (szary pracownik nie ma czasu siedzieć) i wie też, że nikomu postronnemu nie wolno wchodzić na POK. Psorka rozgląda się za ochroniarzem. Dostrzega jednego, ale jest daleko. On tez ją widzi. Klientka daje susa za ladę, porywa krzesło i stawia je pod ladą, od strony sklepu. Następnie sadza na ukradzionym krześle swoje 4 litery i uśmiecha się zadowolona z siebie. Podbiega ochroniarz i pyta:

- Co pani robi?
- No jak to co? Ślepy jesteś? Siedzę!
- Tu nie wolno siedzieć! - rzuca kolega
Piekielna się rozgląda na wszystkie strony i mówi:
- A gdzie jest napisane, że nie wolno? Ja jestem chora, nogi mnie bolą i nie będę czekać na tą paniusię na stojąco - oznajmia zdecydowanie
- Na POK też nie wolno wchodzić - upomina ją kolega
- Wiem. Ale krzesło samo by do mnie nie przyszło - ripostuje kobieta.
Ochroniarz machnął ręką, no bo co z taką zrobić? Policje wezwać? Żeby mu na sklepie zawał zasymulowała i bidy narobiła? A niech siedzi aż jej tyłek odpadnie.
Wracam na POK. Już z daleka zauważyłam swoja ulubioną klientkę. W duchu trzy zdrowaśki i jedziemy z tym koksem.

- Dzień dobry - szeroki uśmiech to podstawa - w czym mogę pani dzisiaj pomóc?
- Chcę opiekacz do kanapek - zarządza paniusia.
- Oczywiście, już pani pokazuję jakie mamy opiekacze w asortymencie na dzień dzisiejszy i zaraz coś wybierzemy - mówiąc to skierowałam się ku odpowiedniej alei, sugerując tym samym by udała się tam ze mną.
Nic z tego. Odwracam się, a ona nadal siedzi.
- Dzisiaj obsługujemy na siedząco - pada rozkaz. W sensie - ja obsługuję a ona siedzi. Ok. Jak mus to mus. Noszę jej na POK wszystkie opiekacze po kolei i każdy z osobna omawiam, podłączam, rozpakowuję z pudełka i zapakowuję z powrotem. I tak w kółko, wyciągam i wkładam. Kilka sztuk nawet po dwa, trzy razy, bo paniusia ma pamięć krótką.
Kręci nosem, wybrzydza. Ten za biały, ten za czarny. Ten za kwadratowy. Ten ma diodę za mało czerwona. O! Ten ma fajną obudowę, a ten ma fajną wtyczkę. I fajny kabelek. Więc ona chce, bym jej przełożyła ten kabelek do tamtego urządzenia. Mówię, że to nie jest możliwe. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych! Kłóci się, szantażuje, płacze (!!!) a na koniec wzywa kierownika. Kierownik przyszedł, wysłuchał, dostał wytrzeszczu i powiedział:

- Pracownik POK-u jest osoba na tyle kompetentną i obeznaną z procedurami, że wszelkie decyzje podjęte przez pracownika utrzymuję w mocy i nie mam zamiaru ich podważać. Jeśli mówi, że się nie da, to tak jest.
Piekielna o dziwo decyzję mojego przełożonego przyjęła bardzo spokojnie. Zdecydowała się na inny model. Zapłaciła. Już miała wychodzić, gdy przyszło jej do głowy jedno genialne pytanie:

- Jeśli ja będę miała taki kaprys i jutro obłamię tą część - (pokazuje na kawałek plastiku ściskający obie połowy opiekacza) - to jak przyjdę to mi zwrócicie pieniądze? Albo dacie nowy?
- Jak to "taki kaprys?" - pytam zdziwiona
- No normalnie. Kaprys. Często różne miewam.
Oj, wiem coś o tym...
- Gwarancja nie obejmuje kaprysów klienta - informuje ja.
- Nie? - wygląda na śmiertelnie zdziwioną - a wyrwanie kabla?
- Też nie.
- A porysowanie nożem? - dopytuje
- Nie - kręcę głową.
- To ja to oddaję - łupnęła o blat opiekaczem - bo wy jesteście bandyty i oszukańcy. Wszyscy przyjmują, tylko nie wy!

Musiałam robić zwrot gotówki tylko po to, by przyszła dwa dni później i jednak go kupiła. Masakra.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 903 (1011)

#13389

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnych belfrach.
Kilka dni temu Karol, który jest moim kuzynem, wrócił z obozu szkolnego, który odbywał się na drugim końcu Polski. Karol jest uczniem pierwszej (prawie drugiej) klasy technikum o profilu wojskowym, tak zwana "mundurówka". To co opowiedział nam Karol po powrocie sprawiło, że włos się nam zjeżył na głowie.

Klasy mundurowe mają jeden podstawowy minus, a mianowicie raz lub dwa razy w roku odbywają się drogie wyjazdy na obozy, które noszą szumną nazwę wypoczynkowo-szkoleniowych. Wyjazd na taki obóz jest jednym z warunków ukończenia szkoły. Na obozie odbywają sie wszelkiej maści szkolenia, z których otrzymuje się oceny. Obóz był ogłaszany juz na początku roku szkolnego, planowana cena miała wynosić 500 zł, do końca roku wzrosła do 1000 zł. Ok, mus to mus. Człowiek zacisnął zęby i odkładał pieniądze. Nauczyciele i szkoleniowcy (w tym jeden major i jeden porucznik) obiecywali dzieciakom złote góry na obozie za te pieniądze. Uczniowie mieli spać w domkach drewnianych, super wyposażonych. Mieli mieć zapewnionych 5 ciepłych posiłków dziennie. I wiele rozrywek. Z tym ostatnim nie kłamali. Co do reszty...

Jechali całą noc w przepełnionym autokarze, stłoczeni po kilkoro na siedzeniach. W miejscu docelowym otrzymali namioty, w których mieli spać po kilka osób. Podróż odbyli w mundurach, których praktycznie nie mogli ściągać przez 10 dni. Pocili się w nich i strasznie męczyli. Zabrano im telefony, rozdano prowiant, na który składało się jedzenie z akcji dla powodzian (!) i pozostawiono ich pod opieką starszej klasy. Opiekunowie udali się do wynajętych pokoi w pobliskim pensjonacie. W tym momencie zaczęło się "kocenie" : zabrano im wszelkie słodycze i napoje. Przeszukano rzeczy osobiste. Chłopcom rozbijano jajka na głowach i prowokowano do bójek, dziewczynom sypano mąkę do majtek i pisano "suka" markerami na czole. Nie wspominając o innych wyczynach. Kto się buntował nocował sam w lesie bez namiotu i był wyśmiewany. Jednemu dzieciakowi udało się zadzwonić do rodziców z płaczem ze zbunkrowanej wcześniej komórki. Rodzice zadzwonili do wychowawców mocno zaniepokojeni. Wychowawca odwrócił kota ogonem i zgonił wszystko na wyobraźnię dzisiejszej młodzieży. Dodam, że opiekunowie pili co wieczór i mieli wszystko w nosie. Odbębniali tylko szkolenia. Osobom, które się skarżyły najbardziej, powystawiali najgorsze oceny. Karol wrócił zmęczony, głodny, załamany i żądny mordu. Na jednej nodze ma ranę, którą ma od pierwszego dnia wyjazdu. Na całym ciele ma wysypkę, której przysporzył mu mundur noszony dzień w dzień prawie bez przerwy - rozkaz majora. W ten sposób Karol dowiedział się, co kryje się za słowem "kocenie". I tak oto obóz z częściowo wypoczynkowego przeistoczył się w częściowo koncentracyjny... Tak właśnie hartuje się kwiat naszej młodzieży (słowa majora). Wyrosną silni, zdyscyplinowani, będą mieli szacunek do starszych (rangą) i wdzięczność do systemu szkolnictwa. Jutro mama Karola ma spotkanie z dyrektorem szkoły. Ciekawe, czy pan dyrektor popiera sposoby wychowawcze kolegów w barwach moro.

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 811 (897)

#13855

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem pracownikiem POK-u. W większości sklepów POK jest umiejscowiony zaraz przy wejściu na sklep. Tak też jest u mnie. Obok mojej lady są zamontowane bramki, przez które klienci wchodzą na sklep, a obok jest wyznaczone wyjście dla klientów bez zakupów. Bramki są ruchome. Otwierają się w momencie, gdy klient podejdzie wystarczająco blisko. Dodam (co ważne), że otwierają sie tylko w jedną stronę - do środka. Klienci nie mogą nimi wychodzić - pilnuje tego ochroniarz, który zawsze jest w pobliżu POK-u.
Ruchome bramki dziwnym zrządzeniem losu wzbudzają zachwyt i dziką radość u najmłodszych klientów. Ich fenomen polega na tym, że dzieci uwielbiają rozrabiać w okolicach bramek i bawić się z nimi w ganianego. Nie zliczę ile razy ratowałam już takiego malucha przed uderzeniem. Ochrona również ma z tym pełne ręce roboty. Rodzice często ignorują zachowanie pociech i udają, że ratowanie ich należy do naszych zas*nych obowiązków.
Tej sytuacji nigdy nie zapomnę:

Do sklepu wparowuje młode małżeństwo z kilkuletnim synkiem. Rodzice uchachani, rozgadani, a ojciec wyraźnie na rauszu. Weszli, rozejrzeli się i skierowali w stronę alejek. Nie minęła chwila a maluch urządził sobie z tatą super zabawę - mały uciekał między regałami, a tatuś go gonił. Tatusiowi szybko zabawa się znudziła, tak samo jak pilnowanie dziecka. Ja akurat musiałam na moment udać się do biura. Zrobiłam dosłownie kilkanaście kroków, gdy usłyszałam odgłos upadku i okropny pisk. Odwróciłam się i wszystkie papiery które niosłam wyleciały mi z rąk. Moim oczom ukazał się straszny widok - na płytkach, pod bramką leżał zakrwawiony chłopczyk i piszczał tak rozdzierająco, że nie da się tego opisać. Rzuciłam się w jego stronę, a wraz ze mną kilka innych osób. Dzięki klientce, która okazała się pielęgniarką i dzięki zachowaniu zimnej krwi bardzo szybko udało się opanować sytuację.

Okazało się, że dziecko wbiegło wprost na otwierającą się bramkę i zostało uderzone w nosek. Oczywiście polała się krew. Po dłuższej chwili pojawili się rodzice i podnieśli raban, że nie życzą sobie karetki (która była już w drodze) i nikt nie ma prawa dotykać ich dziecka. Oni mają w rodzinie lekarza i sobie poradzą. I dyla ze sklepu.

Wszyscy doszliśmy do wniosku, że uciekli, bo bali się konsekwencji swojego zaniedbania, oraz tego, że zbyt dużo osób zobaczy, że tatusiek jest pijany. Karetka przyjechała, opisaliśmy sytuację, poparło nas wielu klientów, wiec nie mieli do nas pretensji o bezpodstawne wezwanie. Długo było u nas głośno o tej sprawie, wzbudziła wiele kontrowersji. Wielu z nas wieszało psy na młodych rodzicach i martwiło się o zdrowie maluszka.
A teraz finał.

Parę dni po zdarzeniu przyszła do nas do POK-u matka dziecka. I rzuciła mi w twarz te słowa:
- Gdyby nie to, że macie pewnie nagrane, że mąż był pijany, to bym was do sądu pozwała przez tą cholerną bramkę. Mimo tego, że dziecku nic nie jest, oskubałabym was co do grosza!
Nie byłam jej dłużna:
- Tak, mamy to nagrane. I nie tylko to. Proszę NIGDY nie wątpić w nasz monitoring - odparłam mierząc ją lodowatym wzrokiem.
Wyszła wściekła.
Tak, mieliśmy wszystko nagrane. Nawet to, że jej mąż wolał kraść piwo niż zająć się dzieckiem...

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 766 (828)

#13382

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Któregoś pięknego ranka podchodzi do mnie do POK-u (punkt obsługi klienta) małżeństwo w średnim wieku. On jest wściekły jak osa, ona potulna i ma wyraz twarzy mówiący "przepraszam, że żyję".
On rzuca na blat opakowanie papieru toaletowego MOLA i zaczyna pluć jadem:
- I co paniusiu? Znowu kombinujemy,tak?
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc?- ignoruję zaczepkę, staram się uśmiechać.
- Co powie pani na to, że nie dam się nabrać na te wasze tanie sztuczki? Co pani powie na to, że nie trafiło na debila? Co pani powie na to, że JA UMIEM CZYTAĆ?! Ale was zaraz załatwię! - Zaciera ręce.
Myślę sobie: "Oho, ciekawe, czym mu zawiniłam. Papier jest zbyt szorstki dla hrabiowskiego tyłka? A może dostał biegunki i ma uczulenie na papier toaletowy?:-)"
Żonka w tym czasie ciągnie go za rękaw i prosi:
- Franiu ciszej, Franiu zostaw panią, Franiu zlituj się.
Mężuś udaje, że nie słyszy. Zero litości. Ja zachowuję spokój.
- Proszę powiedzieć co się stało, postaram się panu pomóc. - Spokojne podejście do awanturników zawsze przynosiło najlepsze rezultaty. Nie tym razem.
- Co się stało?! - Tu głupi śmieszek. - Jesteście złodzieje! Każdy, kto tu pracuje, jest bandytą i złodziejem. Nawet pani! Uśmiecha się pani do mnie fałszywie, udaje pani, że jest pani miła, a w myślach nazywa mnie pani naiwniakiem! I idiotą! NIE JESTEM IDIOTĄ! Na półce pisze, że papier MOLA kosztuje 6,99, a w kasie mi policzono 10,99! Z-Ł-O-D-Z-I-E-J-E! - Pieni się facet, plując przy tym obficie śliną, aż odruchowo cofnęłam się o pół kroku. Jego żonka słysząc jego wrzaski na przemian blednie i się czerwieni. Zerka co raz na drzwi, jakby stamtąd oczekiwała ratunku. Robię w myślach szybki przegląd promocji i już po chwili wiem, że papier MOLA na bank nie jest w żadnej niższej cenie.

Zmełłam cisnące się na usta przekleństwa i grzecznie poprosiłam pana o przejście ze mną na alejkę z papierem toaletowym, w celu porównania ceny z paragonu z ceną na półce. Pan poszedł bardzo chętnie, z nadzieją, że tam również da mi bobu. Po drodze rzucał teksty w stylu "oddawajcie moje 4 złote, złodzieje cholerni" itp. OH, jakże się przeliczył...
Tak jak się spodziewałam w alejce wszystkie oznaczenia cenowe były prawidłowo rozmieszczone. Było napisane jak wół: PAPIER MOLA 10,99, a obok pod papierem VELVET widniała cena promocyjna 6,99. Taka sama cena z wyraźnym napisem VELVET wisiała nad półką. Spojrzałam na faceta znacząco i pytam:
- Więc jaka jest cena papieru MOLA, pana zdaniem?
Klient spogląda raz, potem drugi. Najpierw z bliska, potem z oddalenia. Przechyla głowę w lewo, potem w prawo. A cyfra "10" nadal nie chce się magicznie zmienić w cyfrę "6". Jako uczynny pracownik, wyciągnęłam etykietę cenową zza plastikowej listwy i podałam ją facetowi do ręki, aby mógł jej się lepiej przyjrzeć. A raczej by mógł dotknąć "swojego wstydu". Widać było po nim, że coś zaczyna do niego docierać. I tutaj obudził się we mnie przekorny chochlik:
- Cholerni bandyci i złodzieje, chcieli uprzejmie poinformować szanownego klienta, że papier MOLA jednak nie jest w promocji, której pan tak bardzo pragnął. Co za tym idzie, nie ukradliśmy panu tych 4 złotych, o które była cała awantura. Firma "Złodzieje" życzy miłego dnia.
Następnie odwróciłam się na pięcie i chciałam odejść.
- Zapomniała pani zabrać tej ceny. - Usłyszałam głos delikwenta.
- Proszę zachować na pamiątkę. - Poradziłam grzecznym tonem i odeszłam do swoich obowiązków.

Gdy doszłam na POK uśmiechnęłam się do żonki klienta, która chyba spodziewała się, że wyżyję się na niej za męża. Zaczęła mnie przepraszać, a na koniec powiedziała:
- Ja się z nim rozwiodę. Wczoraj maślanka, dzisiaj papier do d*py. On sam jest do d*py...
Parsknęłam śmiechem :-)

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1017 (1075)

#7730

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja przy kasie. Obsługuję właśnie dwie kobiety - matkę z córką (córka na oko 25 lat), obie eleganckie i zadbane. Nagle dzwoni telefon przy kasie. Odbieram i słyszę:
- Te kobiety, które stoją teraz przy twojej kasie zjadły na sklepie 2 pizzeriny (mała pizza na cieście francuskim). Jeśli nie będą chciały za nie zapłacić to daj znać - poinformował mnie chłopak z monitoringu. Taka sytuacja zdarzyła mi się wtedy po raz pierwszy. Naiwnie wierzyłam, że klientki na bank poinformują mnie o tym, że zjadły coś na sklepie. Skończyłam kasować zakupy tych pań i pytam:
- Czy to będzie wszystko?
- Tak, oczywiście - usłyszałam.
Myślę sobie - pewnie zapomniały o tej pizzerinie. Dla pewności pytam jeszcze raz:
- Czy to na pewno będzie już wszystko, co powinnam paniom naliczyć do rachunku? - nie chciałam im robić wstydu, bo kolejka za nimi ustawiła się spora i ciągle czekałam aż się ockną i same sobie przypomną.
- Co się pani tak przyczepiła? - fuknęła na mnie młodsza z kobiet - nic więcej nie potrzebujemy. Proszę kończyć rachunek, spieszy nam się!
Obie kobiety wyglądały jak uosobienie chodzącej (lekko wkurzonej) niewinności. W tym momencie zaczęłam się już stresować, bo wiedziałam, że za chwilę zrobi się mało przyjemnie.
- Przepraszam najmocniej, ale dostałam informację, że panie zjadły na sklepie dwie pizzeriny. Jestem zmuszona doliczyć je do rachunku - powiedziałam to przepraszającym tonem.
- Słucham?! To jakieś kpiny! - oburzyła się starsza z kobiet, ale widziałam jak zaczęła się czerwienić i nerwowo rozglądać na boki.
- Ha, ha, ha! Bardzo zabawne! Udowodnij mi to! - zaśmiała się kpiąco młodsza.
W tym momencie z opresji uratował mnie ochroniarz, który podszedł do mojej kasy.
- Policzyłaś paniom to co zjadły na sklepie? - zapytał.
- Niestety nie, panie nie przyznają się do niczego - wyjaśniłam.
Możecie mi nie wierzyć, ale w tamtej chwili było mi bardziej głupio za ten incydent niż tym klientkom. Szczególnie, że zaciekawienie stojących obok klientów rosło z każdą sekundą.
- Mamy nagranie z kamer, na których wyraźnie widać, że skonsumowały panie nasz towar na sklepie. Płacą panie, czy wzywamy policję?
Kobiety próbowały jeszcze podnieść raban i się bronić. Ochroniarz był nieugięty. W końcu matka czerwona jak burak zaczęła przepraszać i kazała doliczyć te pizzeriny. Córka jednak do końca nie dawała za wygraną:
- To była zwykła degustacja! Za degustację się nie płaci! Poza tym, nie zapłacę za to ohydne g***o, które smakowało jak trociny!
- Ja słyszałem, że wciągnęła pani tą pizzerinę w ciągu pięciu sekund, więc myślę, że nie mogła być tak niedobra jak pani twierdzi - zgasił ją ochroniarz.
Po tym tekście córka zamilkła raz a dobrze. Od tamtej pory starszą z kobiet widuję jeszcze czasem u nas na zakupach, ale zawsze jest sama.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 810 (922)