Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Fahren

Zamieszcza historie od: 19 listopada 2011 - 0:00
Ostatnio: 24 kwietnia 2024 - 22:55
O sobie:

"Mniej więcej", to są dwa palce w d**. Jeden mniej, drugi więcej.

  • Historii na głównej: 61 z 126
  • Punktów za historie: 29158
  • Komentarzy: 2496
  • Punktów za komentarze: 17552
 

#41995

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś o tym, jak Straż Miejska chciała mnie przekonać, iż okradam własny samochód (chyba, że intencje wielmożnych panów były inne, a ja po prostu nie pojąłem ich swoim małym rozumkiem).

Pewnego dnia MIAŁEM KAPRYS. Kaprys objawił się chęcią wymiany kołpaków w samochodzie. Kołpaki kupiłem już dość dawno, ale jakoś nie mogłem się zabrać do ich wymiany. Korzystając z przypływu entuzjazmu, udałem się do samochodu i zacząłem operację. Muszę chyba działać jak magnes na strażników, bo znów nadciągnęła kawaleria w ślicznych mundurkach. Aby tradycji stało się zadość, ponownie określę ich jako Wcielenie Cnót Wszelakich (WCW).

WCW1: Dzień dobry (tu się nawet przedstawił).
Ja: Dzień dobry.
WCW1: To pana samochód?
Ja: No tak.
WCW1: Możemy zobaczyć jakieś dokumenty?

Małe wyjaśnienie - musiałem doznać jakiegoś zaćmienia umysłowego, przyjąłem bowiem, iż WCW mają dobre intencje i usiłują zrobić coś pożytecznego. Nieco mi teraz wstyd ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że faktycznie zdarzały się na osiedlu przypadki wandalizmu, kradzieży kołpaków, itp. Zamiast zatem odesłać panów na drzewo, okazałem im dowód osobisty. Moja dobra wola nie została doceniona.

WCW1: Nie interesuje mnie pański dowód. Proszę o dokumenty samochodu.
Ja: Nie mam przy sobie.
WCW1: Jak to?

Niezwykle inteligentne pytanie, prawda? Kojak mógłby się od panów uczyć technik przesłuchiwania podejrzanych... A może miał to być "styl Columbo"?

Ja: Normalnie, nigdzie nie jadę, wyszedłem bez kurtki, mam tylko dowód osobisty. Mam kluczyki, samochód jest otwarty, mogę go uruchomić jeśli panowie sobie życzą. Naprawdę uważacie panowie, że w takiej sytuacji kradłbym kołpaki zamiast odjechać całym samochodem?
WCW2: Jak pan jest przy samochodzie to powinien pan mieć dokumenty!
(Ciekawe od kiedy?)

Nie wytrzymałem.

Ja: A pan może ma dokumenty?
WC2: Oczywiście.
Ja: Ale do mojego samochodu?

..............

Ja: Skoro nie, to czemu pan PRZY NIM stoi? A może wyjaśni mi pan, na jaką odległość mogę podejść do samochodu bez dokumentów?

Groźne, rozzłoszczone miny panów sprawiły, że trudno mi było zachować powagę.

WCW1: Czyli nie ma pan dokumentów?
Ja: Ano nie.
WCW (obydwaj, chórkiem): No to mamy problem!
Ja: No to współczuję i życzę, żeby udało się panom go jakoś rozwiązać.

Uznałem tę humorystyczną dyskusję za zakończoną i wróciłem do swoich zajęć. Panowie chyba jednak mieli inne zdanie, bo stali nade mną jak dwa sępy naradzając się po cichu. Nie powiem, zaczynało mnie to irytować ale postanowiłem być konsekwentny i robić swoje. Po chwili:

WCW1: Będziemy musieli wezwać Policję.

Nie uznałem za stosowne odpowiadać. Skąd miałem wiedzieć czy mówi do mnie czy może głośno myśli (przepraszam za niekoniecznie adekwatne określenie).

WCW1: Słyszy mnie?

To już chyba było do mnie...

Ja: Słyszę, ale czego PAN ode mnie w związku z tym oczekuje? Mam PANU pożyczyć telefon?
WCW1: Policja zaraz tu będzie.
Ja: A czemu ma mnie to interesować?
WCW1: Zobaczysz pan.

Ano zobaczyłem. Panowie wsiedli do swojego pojazdu, pogadali przez radio i odjechali. Czyżby ktoś mądrzejszy po drugiej stronie "gruszki" wytłumaczył im, że groźny bandyta PODCHODZĄCY do samochodu bez dokumentów
niekoniecznie zainteresuje Policję w stopniu niezbędnym do wysłania na miejsce jednostki AT?

straz_miejska

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1218 (1264)
zarchiwizowany

#22976

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kojarzycie z seriali takie sytuacje, gdzie dwóch bohaterów rozmawia takimi półsłówkami nie używając szczegółów i jeden z nich myśli, że rozmowa ma silnie seksualny podtekst? Myślałam zawsze, że są mega przerysowane, ale widać nie.

Tytułem wstępu, jestem biseksualna i aktualnie spotykam się z dziewczyną, Kasią. Dodatkowo mieszkam ze swoim przyjacielem (facetem), który jak dowiedział się o fakcie istnienia mojej drugiej połówki, to bardzo chciał ją poznać. Ot takie męskie fantazje.

No i przyszedł dzień, gdy oznajmiłam Tomkowi, że Kasia wpadnie na noc. Jednak koło 20, ona zadzwoniła do mnie, że jednak ma egzamin, nie przyjdzie, przeprasza i przekładamy na jutro. Ok, rozumiem. Ponieważ Tomek siedział szczelnie zamknięty w pokoju, nic mu nie mówiłam, a na ten samotny wieczór zamówiłam pizzę. I tu zaczyna się historia właściwa.

Około 22 dzwoni domofon ( [J] - ja [T] - Tomek) Ja wylatuję tylko w skąpym szlafroczku, bo zaraz po kąpieli i krzyczę.
[J] To do mnie! Otworzę!
Jeszcze nie wyszłam z pokoju, a on dzzzzz i otwiera drzwi do klatki.
[T] Byłem w kuchni, to otwieram.
[J] Dzięki, oj nawet sobie nie zdajesz sprawy, jaką mam ochotę!
[T] Zazdroszczę...
[J] No co Ty, czego? Wiesz to chodź do mnie do pokoju, podzielę się z Tobą, przecież sama i tak nie dam rady! Musisz mi z nimi pomóc!
Tomek wywalił oczy jak pięć złotych
[T] Z nimi? Myślałem że będzie jedna.
[J] Miałam ochotę na dwie różne i nie mogłam się zdecydować, to co przyłączysz się?
[T] A..ale jesteś pewna?
[J] No jasne, co tak sama będę! Przecież Bóg kazał się dzielić!
[T] Znaczy, wiesz, Boga bym w takiej sytuacji nie przywoływał...
[J] No wiem, że o tej porze to istna rozpusta, ale nie mogłam się powstrzymać. To co dasz się namówić?
[T] Trochę mnie zaskoczyłaś...
[J] No! Ja wiem, że chodzisz na siłownię, bo Ci brzuszek wisi, ale przecież i tak nie ma to większego znaczenia, nikt na to nie zwraca uwagi, no daj się skusić!
[T] Właściwie to taka okazja się nie powtórzy raczej...
[J] E tam, testuję nową, jak będzie dobra to jutro powtórzymy.

Tomek stoi uśmiecha się osłupiały trochę w korytarzu, dzzzzz, dzwonek!
[J] Aaa, idę po pieniądze.
[T] To Ty im za to płacisz?!
[J] No, przecież nikt nie pracuje charytatywnie...
[T] A dużo?
[J] Dwie dychy za jedną, ale chyba dzisiaj jakaś promocja jest...

Uwierzcie mi na słowo, że chcielibyście zobaczyć minę Tomka, jak otworzyłam drzwi i za nimi stał pan z Dominium z dwoma pizzami XXL! A gdy już pozbierał szczękę z podłogi
[T] Pizza?
[J] A Ty myślałeś że co?
[T] Kasia... z koleżanką...

Wawa

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 628 (748)

#78203

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś opowieść o mechanikach samochodowych z tendencją do hmm... jak to nazwać?

Pokrótce: ujeżdżam wiekowy już bardzo francuski wynalazek ze stajni Peugeota. Rzadko spotykany, ale sobie chwalę. Tylne zawieszenie zaczęło coraz natarczywiej domagać się atencji, zatem zakupiłem niezbędne elementy - zawsze tak robię, jako że dostanie wszystkiego od ręki do tego auta raczej nie należy do zadań trywialnych -, pojechałem do polecanego przez znajomych warsztatu i po wysłuchaniu standardowej formułki typu "panie, a kto panu to tak spier...lił?", nakazałem wyraźnie dokonać wymiany zużytych części na zakupione przeze mnie. Zajęcie dość proste i niewymagające specjalnego wysiłku. Byle mieć podnośnik.

W ramach dodatkowego wyjaśnienia - mieszkam w tym mieście stosunkowo krótko i nie zdążyłem jeszcze znaleźć zaufanego fachowca dla siebie, toteż musiałem opierać się na opinii znajomych.

Po kilku dniach przybywam po swojego francuskiego gruchota, w trakcie krótkiej rozmowy słyszę kwotę przekraczającą tak z pięciokrotnie szacowany przeze mnie koszt usługi. Na pytanie, czemu tak drogo słyszę w odpowiedzi:

"A bo wie pan, te francuskie samochody to znane są z dziwnych patentów, myśmy musieli całe zawieszenie zdjąć, a jak żeśmy to zrobili, to się okazało, że cała belka skrętna jest do roboty, wie pan takie łożyska igiełkowe, we wszystkich francuzach to jest. Nowe są bardzo drogie, ale myśmy zrobili pełną regenerację za pół ceny, a robocizna wliczona, dajemy gwarancję na rok, będzie pan zadowolony".

W tym momencie podniosło mi się ciśnienie, kazałem podnieść auto na podnośnik i pokazać sobie dokładnie cóż takiego panowie specjaliści zregenerowali i powymieniali. Skracając dalszą część opowieści wyszło na to, że opuściłem warsztat nie płacąc w ogóle za cokolwiek. Oczywiście bez wątpienia mnie tam już nie zobaczą ponownie.

Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny. Mój samochód NIE MA belki skrętnej.

warsztat mechanik samochód

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 445 (449)

#20375

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Może tym razem trochę wspomnień z SORu...
Szpitalny Oddział Ratunkowy. Ostoja szpitala, podpora wszystkich cierpiących i cel pielgrzymek setek ludzi, którym wydaje się, że to najlepsze miejsce do leczenia bólu palca od miesiąca czy czegoś równie nagłego...
Dlaczego ta ironia? Nie dlatego - jak sądzą niektórzy Komentujący - żem zwyrodnialec bez czci i wiary, ciemiężyciel staruszek i morderca mrówek...
Po prostu: ratownictwo medyczne w tym kraju zostało sprowadzone do roli służby. Każdemu się wszystko należy, wezwanie karetki do bólu zęba nie dziwi, a potem, kiedy ktoś naprawdę ciężko chory umiera czekając na zespół, pretensji nie mamy do siebie: bo mój pryszcz jest najważniejszy, a do tego płacę składki! Więc, odmiennie, niż w krajach zachodnich, nie sięgam po numer lekarza pierwszego kontaktu (swoją drogą, ciekawe skąd ta nazwa...), tylko 999 i niech się głąby pospieszą!
To samo dotyczy SORu. Tam przychodzi każdy ze skierowaniem od rodzinnego albo i bez - bo nie ma kolejki, a może się uda i zaopatrzą...
Toteż dyżurni tego przybytku nieraz muszą się wykazywać anielską cierpliwością, żeby odsiać tych, którzy cwaniakują od naprawdę potrzebujących pomocy.
Siedziałem sobie przez kilka lat w ambulatorium chirurgicznym. Ta akurat praca obfitowała w piekielnych płci obojga, maści wszelakiej i dręczonych problemami, przy których zatrzymanie krążenia zdaje się błahostką jeno...
Zapamiętałem kilku - ale naprawdę piekielnych...
Sobota. Godzina dwudziesta. Ja w stanie otępienia emocjonalnego po przyjęciu około 60 petentów (bo pacjentów w tej liczbie była co najwyżej połowa). Siedzę więc obok Pielęgniarki, wpisuję kolejne dane do księgi przyjęć i zastanawiam się, o co tu chodzi?
Dlaczego nagle w sobotę wszyscy przypomnieli sobie, że od miesiąca rwie ich duży palec u stopy???
Drzwi do gabinetu otwierają się energicznie i wmaszerowuje dziarsko Pacjent. Z daleka widać, że ciężko chory. Krokiem defiladowym zaparkował przed mym wymiętym obliczem i zameldował:
- Chciałem sobie zdjąć szwy z głowy!
- A czy ja panu przeszkadzam? Tylko może na korytarzu, jeśli łaska, tu dopiero było sprzątane...
- Jak to???
- Chciał Pan sobie zdjąć szwy, rozumiem. Ale co ja mam do tego?
-A pan nie zdejmuje??
- Szanowny Panie, to jest Oddział Ratunkowy. My tu zaopatrujemy pacjentów ze świeżymi urazami lub w stanie zagrożenia życia.. Nie zdejmujemy szwów, nie golimy, nie obcinamy paznokci...
- To co ja mam zrobić?
- Proponuję w poniedziałek udać się do Poradni Chirurgicznej, jak zresztą jest napisane w karcie informacyjnej
- Pan wie jakie tam są kolejki??? A wy się tu obijacie!!! A jak ja nie mam czasu łazić po poradniach, to co będzie???
- No cóż... Trzeba się będzie do tych szwów jakoś przyzwyczaić...

W tym miejscu huk drzwi o futrynę i wrzaski na korytarzu... Zjechał mi rodzinę do siódmego pokolenia.

Innym razem, też weekendowy wieczór. Sytuacja podobna: tłum napiera, my się bronimy. Tłumaczymy jak daleko na liście możliwych stanów zagrożenia życia znajduje się złamany paznokieć jak również co powinno się zrobić z dziwnie rosnącymi rzęsami. Do gabinetu wpada wyraźnie wzburzony młodzieniec.
-Pan mi musi pomóc, ja stąd nie wyjdę dopóki mi nie pomożecie!!!
- Dopiero co pan wszedł... co dolega?
- JAJA MNIE RWĄ !!!
- Po urazie?
- Nie, od pół roku!
Tutaj huk mojej opadającej szczęki...
-A próbował pan w ciągu tego czasu znaleźć urologa?
- Chodziłem, tu mam dokumenty!
I rzuca na stół teczkę grubości akt afery Rywina...
- Urolog oglądał i mówi ze nic tam nie ma!
- To w czym problem?
- A ja się macam kilka razy dziennie i tam są takie zgrubienia na górze i to boli!!!
Policzyłem do dziesięciu...
- Teraz proszę się przygotować, to może być szok...
- Zniosę wszystko!
- Te zgrubienia to najądrza. Każdy to ma. Jak się pan przestanie ciągle macać, to nie będą boleć...
- Pan kłamie! Ja wiem, że to rak!!! Proszę mi natychmiast pomóc!!!
Próbowałem, uwierzcie mi...
Tłumaczyłem, wyjaśniałem, użyłem nawet argumentu, że chirurg urazowy nie jest najlepszym specem od klejnotów... Wszystko na nic. Zaparł się jak stolec po jagodach...
W końcu zaczął wygrażać, używać obelg - w obecności damy... Ta dzisiejsza młodzież.. Cóż było robić... Wziąłem ze stolika duże kleszcze ortopedyczne i uśmiechając się sadystycznie wycedziłem:
- Jeżeli nie wyjdziesz, będziesz musiał na nowo zdefiniować pojęcie "ból jąder"...
Gość wystartował z miejsca z chyżością charta, przecząc tym samym tezie o dużym nasileniu bólu... Wyjrzałem za nim, koło rejestracji nadal nabierał prędkości, wyraźnie świecąc od tarcia atmosfery...
Grunt to odpowiednia motywacja nieprawdaż? :)

służba_zdrowia

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 879 (915)

#62575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
"Pani jest uparta jak osioł"-usłyszałam niedawno od klienta, choć osobiście wolę nazywać tą cechę asertywnością. W tym konkretnym przypadku owa cecha bardzo mi się przydała- pozwoliła mi dziarskim krokiem ominąć minę, którą wyszykował ma mnie nieświadomy inwestor. Ale po kolei:

-(...)i jak Pani będzie przygotowywać tą dokumentacje na remont, to tu rurki, a tu płytki, okna wymienić, ściany wytynkować i docieplić strop miedzy piętrem a dachem bo nam wieje.
- A będzie remont dachu?
-Nie. My mamy tu takiego wykonawce który sypie granulat celulozowy między belki, bardzo fajne lekkie ocieplenie.
-No ok, ale to dociąży strop, który i tak ma 120 lat. Bez ekspertyzy konstruktorskiej się nie obędzie. Trzeba będzie odkryć belki...
-Co mi tu Pani mówi! To lekkie docieplenie jest! Wycina się otwór w tych cegłach i polepie co leżą na strychu i sypie się granulat taką rurą przez taką dmuchawę.
-Ja wiem, jak to wygląda, ale nikt się panu nie zgodzi na dociążenie stropu, póki nie zobaczy stanu belek. I jak znam moich konstruktorów to najpierw będą chcieli odciążyć strop wywożąc polepę i cegły.
-ALE TO SIĘ STRASZNY SYF NAROBI! TO LEKKIE OCIEPLENIE JEST! TEN WYKONAWCA NA SETCE KAMIENIC TO ZROBIŁ!
-Lekkie nie lekkie nikt mi się pod tym nie podpisze, że to nie załamie stropu. Za katastrofę budowlana jak ktoś zginie można iść siedzieć.
-Ale to lekkie dociążenie jest! On setkę kamienic zrobił.
-To może on ma swojego konstruktora który takie rzeczy firmuje.
Sytuacja dojrzała do telefonu do wykonawcy. Po zadaniu felernego pytania, "czy ma Pan konstruktora, który robi panu ekspertyzy wytrzymałości stropu" usłyszałam: "Ta Pani, ja setkę kamienic zrobiłem i nigdy nie potrzebowałem takich cyrków, tu chcą bo idą na dofinansowanie a to zabytek to chcą zgłaszać do urzędu remont". Witki mi opadły.

-To Pani nie wpisze mi tego ocieplenia?- spytał się Inwestor, który w tym momencie stracił nadzieję.
-Nie.
-Pani jest uparta jak osioł.
-Wiem. Ale nie wpiszę. Może Pan poszukać innego projektanta jak Pan woli.
-No nie no. To rób Pani wszystko inne poza tym stropem. Może to i dobrze, bo on już się w jednym miejscu załamał.
-?!!!
-O tam, nad korytarzem. Podwiesiliśmy sufit i nie widać, ale tam jest dziura na wylot.
-I PAN CHCIAŁ ŻEBYM JA ZAŁAMANY STROP DOCIĄŻAŁA?!!
-No ale nie tam gdzie jest złamany tylko dookoła.

baba na budowie

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 839 (873)

#36160

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszelkie szpitale, pogotowia, przychodnie wiedzą jak to wspaniale mieć praktykantów. :)
Siedzę sobie na oddziale, byłem karetką T (transportową) po jakąś kobiecinę i byłem świadkiem ciekawej sytuacji.

Oddział z tych spokojnych, w pewnym momencie słyszę głośne, soczyste, niewiarygodnie wściekłe "KU**WA!!!!" z głębi jednej z sal.

Wyskakuje stamtąd lekarz i dopada do pigułowego biurka. Zaciska zęby i pyta:

Lekarz - Kto, do jasnej cholery, mierzył ciśnienie tego Iksińskiego z czwórki?
Piguła - Praktykantki... Co godzinę mierzą wszystkim...
L - Facet z czwórki nie żyje. KTO MU WPISAŁ 5 MINUT TEMU I JUŻ NA ZA GODZINĘ CIŚNIENIE 120/90!?

Nie mogłem się powstrzymać, parsknąłem takim śmiechem, że aż się oplułem. Zmierzony wściekłym wzrokiem doktorka uciekłem z oddziału żeby się wyśmiać.
Praktykanci... :)

Praca praca

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1204 (1260)

#23502

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historia z prąciem zaklinowanym w łożysku kulkowym skłoniła mnie do opowiedzenia mojej.

Piątek, oddział ratunkowy, godzina 14. Trochę ludzi się przewija, jedni poobijani, drudzy czekają na badania, trzeci lamentują, że trzeba czekać, jednym słowem, "trochę" zamieszania. Właśnie kończyłem badanie jednego pacjenta, gdy do gabinetu puka pani Krysia - pielęgniarka, na którą wszyscy mówią "Mama" ze względu na złote serce dla pacjentów i lekarzy. Mówi mi na ucho, że jest sprawa i muszę szybko przyjąć młodego pacjenta bez kolejki, bo nagły wypadek. Wychodzę na korytarz, rozglądam się i widzę:

Matka, ok 40 lat, zwyczajna kobieta, trochę podenerwowana, obok synek, czerwona kurteczka, niebieskie spodnie a na głowie... garnek. Tak, duży garnek, ceramiczny, z uszami, ozdobiony folklorystycznym motywem. Chłopcu widać było tylko usta, tak że mógł oddychać. Lekko zdziwiony proszę do pustego już gabinetu, oglądam, wypytuję co i jak, układając w myślach jakiś plan działania. Okazuje się, że podczas, gdy mama wyszła po zakupy, chłopiec pozostawiony sam w domu, w czasie zabawy założył sobie go na głowę i nie mógł zdjąć. Nie pomogło smarowanie olejem, mydłem, smalcem i nie wiem czym jeszcze, próbowali w domu - nie chciało zejść, więc pozostał szpital. Dzwonię więc na ortopedię, bo nie wykluczyłem użycia piły do gipsu albo kleszczy, więc zaalarmowałem, że mogą być potrzebne. Na szczęście obyło się na wazelinie, i ściągnięciu garnka bez jego rozcinania- co mogłoby być bardzo niebezpieczne. Naszarpaliśmy się z ratownikiem jakieś dobre 40 min. Mama podziękowała i poszli.

Nie było w tym zupełnie NIC NADZWYCZAJNEGO, gdyby nie fakt, że o godzinie 18, przeżyłem potężne déjà vu, gdy moim oczom ukazał się widok, sprzed kilku godzin, a więc: kobieta, tym razem już bardzo podenerwowana, obok synek, czerwona kurteczka, niebieskie spodnie, a na głowie uwaga, ten sam piekielny garnek. Sprawdziłem zapobiegawczo kieszenie, czy przypadkiem zamiast kopiko nie spożyłem psychotropu powodującego halucynacje. Niestety nie. Opowiem w skrócie:

Matka wróciła z dzieckiem i garnkiem do domu, przyszedł ojciec z pracy, nie mógł uwierzyć, więc postanowił sprawdzić sam i wpakował chłopcu garnek tym razem własnoręcznie na głowę, z efektem oczywistym. Głupota ludzka nie zna granic. Na szczęście, mocował się z tym kolega z wieczornej zmiany.

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1485 (1513)

#81408

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiastka pod tytułem "Uwielbiam straż miejską czyli hoplofobia poziomu żenującego".

Posiadam broń. Długą, palną i śmiertelnie niebezpieczną - jeżeli jest załadowana, przeładowana i stoi się po niewłaściwej stronie lufy. Tyle że taka sytuacja występuje wyłącznie na strzelnicy - oczywiście poza stawaniem przed lufą. W pozostałych przypadkach to narzędzie jest rozładowane, schowane w pokrowcu i co najwyżej może stłuc paznokieć, gdy spadnie na stopę. Niestety, według dzielnych strażaków miejskich, broń ma to do siebie, że zabija wszystkich w okolicy samą swoją obecnością. A tych, co przeżyją - zabija jeszcze raz, gwałci i potem znowu zabija.

Wracałem wieczorkiem, samochodem, ze strzelnicy, broń w pokrowcu zalegała na przednim siedzeniu, drzwi zablokowane centralnym zamkiem. Zatrzymałem się przed skrętem w uliczkę osiedlową, żeby przepuścić wolno drepczący patrol SM, sztuk dwie, płeć męska. Przechodząc przed maską jeden z nich odruchowo zajrzał do środka. Natychmiast obrócił się do kolegi i zaczął coś gardłować i pokazywać w moim kierunku. Ponieważ byłem zajęty kręceniem kierownicą, nie zwróciłem na to zbyt dużej uwagi, lecz ruszyłem i po przejechaniu może dwudziestu metrów zaparkowałem przed domem. Wysiadam i...

- Nie ruszaj się! - słyszę nagle wrzask zza pleców. Najpierw odruchowo skamieniałem, potem odwracam się i zobaczyłem dwie ciemne sylwetki biegnące w moim kierunku. Ponieważ jestem bardzo wyczulony na punkcie swojego bezpieczeństwa - zwłaszcza gdy przewożę broń - odchyliłem kurtkę, ukazując pistolet w kaburze przy pasku.

Tutaj mała dygresja dla osób nieobeznanych z tematem. Posiadacz pozwolenia sportowego może legalnie nosić załadowaną broń w miejscach publicznych, w sposób nie ujawniający jej posiadania. Czyli np. w kaburze przylegającej do ciała, ukrytej pod kurtką, wewnętrzną za paskiem, albo schowaną pod pachą - byle nie afiszować się jak kowboj z coltem na biodrze. Dokładnie reguluje to ubojka, czyli ustawa o broni i amunicji, oraz odpowiednie rozporządzenia MSWiA. A zdrowy rozsądek zaleca posiadanie załadowanej broni krótkiej do ochrony przewożonej, a rozładowanej broni długiej. Zwłaszcza gdy jest jej dużo - zdarzyła się próba odebrania karabinków wiezionych na zawody. Tutaj, co prawda, występował tylko jeden karabin w pokrowcu, ale liczy się zasada. Koniec dygresji, wracamy do opowieści.

Dwóch strażników wyhamowało prawie w miejscu i, z bezpiecznej odległości, zaczęło się:

- Co jest w samochodzie?! Nie dotykaj rewolweru(?), ręce na widoku!

Chłopakom ewidentnie włączył się hollywoodzki scenariusz. Szkoda tylko, że ich wrzaski nie były poparte dwoma lufami wycelowanymi w moją stronę, bo bez tego scena mocno traciła na wiarygodności. Gdy już zidentyfikowałem, że to nie dwa dresy chcą mi skroić samochód lub broń, odczułem dużą ulgę. Zakryłem kaburę, po czym z głupia frant łagodnie zapytałem:

- Stało się coś?

Nic innego mi nie przyszło do głowy, ale w tej sytuacji to była maksymalnie inteligentna wypowiedź, na jaką było mnie stać. Odpowiedź mocno mnie zdziwiła:

- Gleba! Na glebę! Kładź się! Rzuć broń!

Popatrzyłem pod nogi na opluty chodnik i już ze spokojem wycedziłem:

- Sam się kładź. Może byś mnie najpierw o pozwolenie zapytał, bara... strażniku miejski? To legalna broń, mam książeczkę przy sobie. Pokazać?

Strażniki pohamowały słowotok. Najwyraźniej dotarło do nich, że tym razem nie trafiły na bandytę z nielegalną klamką i nie zginą od razu jak poprzednim razem, więc już z mniejszym natężeniem decybeli zaczęli mnie rugać:

- Dlaczego pan ma broń w samochodzie i przy sobie? Nie wolno nosić broni na ulicy! To jest przestępstwo! Dokumenty! Tylko spokojnie i proszę nie dotykać broni! Co jest w samochodzie?

- Kałasznikow. A bo co?

Wręczyłem dowód osobisty i okazałem z daleka czerwoną książeczkę posiadacza broni. Nie chciałem się potem tłumaczyć ewentualnie wezwanej Policji, gdzie się podział ten dokument i dlaczego jest w kieszeni u strażnika, a nie u mnie. Po czym nastąpił dalszy ciąg tyrady. Nie będę jej dosłownie przytaczał, ale sens był taki: popełniłem przestępstwo; nie mam prawa nosić broni w miejscu publicznym; broń musi być przewożona w bagażniku; nie mam prawa transportować jej z domu, tylko muszę ją przechowywać na strzelnicy; broń nie może być załadowana; cywil nie może mieć kałasznikowa; nie wolno mieć naboi w magazynku, a broń musi być w pudełku, nie w kaburze (o, coś zaświtało, ten chyba czytał rozporządzenie - szkoda, że zdezaktualizowane od 2014 roku); broń może wystrzelić i będą dziesiątki ofiar!

Z całej tej tyrady sprzecznych bałwaństw tylko ostatnia rzecz trochę pokrywała się z prawdą, reszta to stek bzdur. Uświadomiłem panów, że kałasz jest rozładowany, więc nie ma bata, nie wystrzeli - a nawet jeśli zdarzy się cud, to zrobi dziurkę w dachu, a nie w przechodniach. Pistolet nie ma naboju w lufie (wiem, że są dwie szkoły noszenia - falenicka i otwocka), więc też wymaga pewnego manualnego zaangażowania przed rozpoczęciem masakry. Niestety, nie dotarło. Broń sama strzela, broń na ulicy to przestępstwo i konfiskata. W sumie - winien, pod ścianę, ostatni papieros, zakryć oczy? Tylko pan pożyczy spluwy, bo pluton egzekucyjny swojej nie ma.

- To ja poproszę o wezwanie Policji, skoro panowie boją się niekaranego, uczciwego obywatela z legalną bronią. Który w dodatku nie łamie w żaden sposób prawa, tylko wy jesteście niedouczeni - zaryzykowałem lekką obelgę.
- Oj, wezwiemy! Zobaczysz!
- Pożyczyć telefon?

Patrol pojawił się tempie ekspresowym - chyba zadziałało słowo-klucz "broń". Dzień dobry, co się tutaj dzieje, dowód poproszę. Panie strażnik, pan odda ten dowód! PESEL, baza danych, ile ma pan sztuk przy sobie? Gdzie reszta? W szafie S1, a gdzie ta szafa, a, za naszymi plecami (staliśmy pod moim domem). Obejrzeli książeczkę, chcieli odczytać numery z broni, ale zaczęło się robić ciemno. A na której strzelnicy pan był? Wpisał się pan do książki, czy mamy sprawdzić? A, no to nie ma sensu im d… zawracać. Przepisy pan zna? Wszystko w porządku, można iść. A właściwie to panom strażnikom o co chodziło?

I po wysłuchaniu długiej listy zarzutów jeden z policjantów nieparlamentarnie parsknął śmiechem. Drugi dał radę, chociaż widziałem, że było mu cieżko. Chyba był starszy stopniem, to i pewnie doświadczenie z kontaktach ze SM miał większe.

Zabrałem graty z samochodu, pożegnałem się z policjantami, ostentacyjnie ignorując strażników. Już z okna widziałem, jak jeden z policjantów coś im tłumaczy, a oni machają łapami. Ciemno już było, ale mam nieodparte wrażenie, że wyraz politowania dłuuugo nie schodził z twarzy starszego policjanta. Ubolewał pewnie srodze na stanem wiedzy prawnej reprezentantów tej jakże światłej, miejskiej formacji mundurowej. Mam nadzieję, że nie bardzo pojechał im po niebieskich pagonach, bo nie będę miał życia na dzielnicy, jeśli zechcą mścić upokorzenie.

straż miejska

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 209 (247)

#68982

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trafiliśmy z brygadą montażową do maleńkiej popegeerowskiej osady w Podlaskiem, gdzie droga się kończyła. Dalej dookoła był poligon i zakaz wstępu. Istny koniec świata i obyczaje tubylców temu dorównujące. Rozwój cywilizacyjny niektórych – bez urazy – zatrzymał się w latach 50-tych XX wieku.

Przy rozładunku sprzętu i materiałów, asystowało nam pół społeczności oglądając wszystko z niekłamanym zachwytem. Po rozplanowaniu zadań, każdy z moich „orłów” udał się na wskazane rubieże wyjściowe i rozpoczęli natarcie remontowe. Zauważyłem, że społeczność aktywnie kibicuje w grupkach 2-3 osobowych wszystkim naszym czynnościom. Dopóki był spokój nie interweniowałem, a skoro mieliśmy tu spędzić 3 tygodnie, to warto było mieć ich po swojej stronie.
Zadzierzgnięte nici sympatii były systematycznie i starannie podsycane przy spożywaniu „rozmownej wody” na wieczornych ogniskach. Na szczęście tylko wówczas, bo gdyby to się przeciągnęło do godzin pracy to pewnie niejeden z „orłów” osiadłby tam z rozkoszą na stałe. Poniżej anegdotki z owego montażu.

1.Fabian zwany Ropuchem miał nadzór nad rurą miedzianą fi 15 w sporej ilości. Od pierwszej chwili zyskał grupkę wiernych adoratorów, którzy nie przeszkadzając mu w pracy chodzili za nim krok w krok bajerując o „d*pie Maryni” calutki dzień. Któregoś razu jeden z nich - pan Władek – uprzednio rozejrzawszy się bacznie czy aby Kerownika nie ma w pobliżu – konfidencjonalnym szeptem zapytał:

- Fabian, a tej rurki błyszczącej to nie masz trochu za dużo?
- A na ci ci? – spytał.
- A no aparaturkę do bimbru by my zbudowali.

Ropuch wyczuł korupcyjną propozycję, ale nie z nim takie numery. Nie na tak mizerną skalę. Przy negocjacjach o „opylenie” n.p. wagonu cementu byłby pierwszy, ale te biedne kilka metrów rurki to nie jego skala.
Z drugiej strony zachodziła obawa, że tubylcy sami sobie podbiorą, a on nie zdoła się rozliczyć. Wieloletnie doświadczenie budowlańca pozwoliło wybrnąć z tego problemu.

- Widzisz, Władek nie da rady! Ta rura jest skażona chemicznie. Jak puścisz przez nią zacier to nawet nie wypijesz – taki syf się robi! Jeden już próbował i musiał wylać pół beczki.
Władek oniemiał. Pokręcił głową z niedowierzaniem i wyszeptał.
- Rany boskie... pół beczki.

2. Brygada wiertaczy Koklusz i Django otoczona wianuszkiem wielbicieli rozpakowała swój najlepszy sprzęt – superhiper-extramega dużą wiertarę do betonu. Sprzęt rzeczywiście niezawodny i wyposażony prawie jak łazik marsjański. Przez tłum przeszła fala westchnień. Moje orły poczuły się jak mityczni herosi, wkraczający w glorii chwały na podbite tereny. Szybciutko sprzęt podłączyli, drabinę ustawili żeby korzystając z oniemienia tłuszczy, dodatkowo się dowartościować przy wierceniu. Koklusz wskoczył na drabinę, Django ją trzyma, tubylcy wstrzymują oddech. A tu nic się nie dzieje.
Django z góry półgębkiem żeby tylko Koklusz go usłyszał:

- Ty, kuffa, nie działa.
Koklusz podobnie odpowiada.
- No. Teraz sobie przypomniałem. Kabelek pod uchwytem się ułamał i zapomniałem naprawić. Poruszaj nim, to powinna zaskoczyć.

Django z nonszalancką miną pozoruje poszukiwanie wzrokiem odpowiedniego miejsca na ścianie do wykonania otworu, ale lewą ręką aktywnie kręci kabelkiem i szuka styku. Żaden nie daje po sobie poznać, że coś nie idzie zgodnie z planem.
Jest! Ruszyła. Co prawda przerywa czasami, ale te momenty chłopaki wypełniają aktywną pozoracją typu: nie będę wiercił za dużo na raz, bo zakurzę całe pomieszczenie...

Po wywierceniu jednego otworu tak się przypadkiem złożyło, że zrobili sobie przerwę śniadaniową, a to już był banał dla tubylców i poszli sobie do innej ekipy.
Przed odejściem jeszcze jeden z miejscowych wziął wiertarkę do ręki i spróbował włączyć. Oczywiście bez skutku. Podsumował z westchnieniem:
- Patrz pan jaki to sprzęt zmyślny teraz produkują. Nawet jak ukradniesz to nie skorzystasz...

Od tych zdarzeń rura miedziana i elektronarzędzia mogły bezpiecznie leżeć na budowie bez nadzoru. Nic nie zginęło.

P.S. Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie sugeruję żądzy przywłaszczenia mienia przez kogokolwiek z tubylców, lecz wieloletnie doświadczenie budowlane jest okrutne. Okazja czyni złodzieja. Nie stwarzaj okazji. Będziesz spał spokojnie.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 515 (573)

#37347

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Często jeżdżę na tzw. kontrakty. Żeby nie było, że tam tylko praca i praca, czasem zdarza się i zabalować.

Tutaj dygresja - genetycznie w rodzinie przekazywany jest brak odporności na procenty, czyli tzw. "słaba głowa". Więc od alkoholu stronimy, no ale jak tu się nie integrować na wyjeździe?

Siedzimy na farmie w górach Drakensberg. Po udanym safari integrujemy się radośnie z resztą plagi turystycznej. A że plaga była z różnych stron świata, to i mieszanka alkoholi kosmopolityczna. A odmowa grozi konfliktem międzypaństwowym ;)

Nagle kolegę Dobka (Polaka) olśniło, że znajomi jutro odlatują na stałe do Polski, a my ich nie pożegnaliśmy, nie wyściskali, nie obcałowali jak tradycja nakazuje, łoj, zonk....
Decyzja zapadła - trzeba natychmiast do nich zadzwonić i niech późna pora przeszkodą nie będzie ("no co ty - na pewno nie śpią"). Tylko problem się pojawił - bo komórki tu nie działają, a jedyny telefon na drugiej stronie farmy - jakieś 30 kilometrów przez dziką Afrykę (z jednym, jedynym oswojonym słoniem). W nocy, bez strażników.

Ale cóż to dla polskiej fantazji ułańskiej, wszak "nie takie rzeczy ze szwagrem robiliśmy". Wpakowaliśmy się zatem do starego Volkswagena Dobka, chłopaki otworzyli bramę i jazda. A tu drut. Gruby. Zaczepiony na ogrodzeniu. No to druta się zdjęło i jedziemy.
Gdzieś na środku trasy alkohol przegrał ze zdrowym rozsądkiem i przyszło otrzeźwienie. Siedzimy w starym osobowym samochodzie, sami, bez broni, w miejscu gdzie zadbano aby dzikiego zwierza było dostatek. Nieoswojone słonie (słonia - piwosza (to inna historia) nie liczę), nosorożce, o trochę większych "kotkach" nie wspomnę, łoj, zonk...

No cóż - Polak potrafi. Zgubić się oczywiście. Po godzinie jazdy nikt nie wiedział gdzie jesteśmy. Ale dobre duchy przodków alkoholików musiały czuwać, bo jakimś cudem do hotelu trafiliśmy. Tambylcy byli zdrowo zdziwieni, ale cóż poradzić - ot uparli się Polacy, że sprawa gardłowa i już.
Jak się pewnie domyślacie znajomi byli "wniebowzięci", że ich obudziliśmy i wypłakali w słuchawkę, że nas tu samych jak Palikota w boju zostawiają. Ale dzielnie to znieśli, nawet podali numer telefonu w Polsce.

W hotelu było ciepło, trunki wewnątrz brzuszków zawarły braterstwo, rozsądek zaś znowu przegrał z procentami. Zamiast paść jak grzeczny pijak i zasnąć, my postanowiliśmy wracać. Świeżo nabyte siwe włosy chwilowo zostały zapomniane. Znów wpakowaliśmy się do autka i dawaj "terug", jak mówią tubylcy. Powiem tylko tyle - dojechaliśmy, bramę zamknęli, drucik powiesiło się elegancko tam gdzie był.
A że już świtało, to się nawet kłaść spać nie było trzeba.

I tym optymistycznym akcentem zakończyła by się ta opowieść, gdyby nie facet zarządzający tym bałaganem o imieniu Monkey (nie, to nie jest przejaw rasizmu - tak facetowi dali na imię rodzice).

Pakujemy się do naszego domku, a ten stoi szary jak beton (co przy jego hebanowej skórze znaczy - zbladło się chłopinie). Patrzy na nas jak na zielone koty i pyta:
- Ja rozumiem, że wam po pijaku odbiło, żeby po farmie jeździć, ja rozumiem, że wzięliście osobowe auto na słonie, ja dużo rozumiem, ale k.. jak zdjęliście ten drut pod napięciem?

No cóż - dla naszego bezpieczeństwa teren dookoła otoczony był drutem, w którym w nocy płynął prąd o naprawdę kopiącym napięciu, taki na słonie i nosorożce.
Ale co to za przeszkoda dla Polaka.
A już takiego "na procentach".
Oj, chyba dobrze nas tam nie wspominają ;(

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 938 (1080)